Ciepły deszcz zaczął padać w Durringham w środę wczesnym rankiem i dotąd, choć było już czwartkowe południe, ani na moment się nie wypogodziło. Z obrazów satelitarnych wynikało, że nagromadzone nad oceanem chmury dadzą im jeszcze przynajmniej pięć godzin ulewy. Nawet mieszkańcy, przyzwyczajeni do zwyczajnych burz, poznikali z ulic. Brudna woda szumiała wokół kamiennych podpór dźwigających drewniane konstrukcje, przesączając się przez szpary w podłogach, a w północno — wschodniej części miasta kilkakrotnie obsunęła się ziemia. Miejska brygada techniczna (raptem osiem osób) wyraziła obawę, że lawiny błota mogą zepchnąć do Juliffe całe dystrykty Durringham.
Colin Rexrew, gubernator Lalonde, z właściwą sobie flegmą odbierał datawizyjny raport. Szczerze mówiąc, nie zmartwiłoby go specjalnie, gdyby nagle przestała istnieć połowa stolicy. Żałowałby, że nie więcej.
W wieku sześćdziesięciu lat dochrapał się drugiego pod względem rangi stanowiska w obranej przez siebie profesji. Urodzony w ziemskim Halo 0’Neilla, podjął pracę dla astroinżynieryjnego giganta Miconia Industrial, ukończywszy z wyróżnieniem studia na uniwersytecie, gdzie wybrał kierunek finansów i bankowości, a jako specjalizację — zarządzanie agenturalne, niezwykle zaawansowaną dziedzinę wiedzy o sposobach pomagania na wpół niezależnym ekspozyturom przedsiębiorstw, nawet tym oddalonym o setki lat świetlnych od Ziemi, w zachowaniu integralności z firmą macierzystą. Ze względu na rozrzucone po galaktyce filie korporacji co trzy lata przeskakiwał na kolejne zamieszkane układy słoneczne, stale powiększając swój ogromny bagaż doświadczeń i kwalifikacji, przy czym zawsze przedkładał pracę nad życie osobiste.
Korporacja Miconia Industrial posiadała dziesięć procent udziałów w Towarzystwie Rozwoju Lalonde, ustępując w tym względzie tylko dwóm inwestorom. Colina mianowano gubernatorem przed dwoma laty. Niech wytrzyma jeszcze osiem lat na tej placówce, a będzie miał prawo ubiegać się o fotel w zarządzie firmy. Wprawdzie kończył w tym roku sześćdziesiąt osiem lat, lecz dzięki pewnym genetycznym modyfikacjom u przodków spodziewał się dożyć jakichś stu dwudziestu. Dobiegając ledwie siedemdziesiątki, wejdzie na same szczyty. Gdy już sprawdzi się na posadzie gubernatora, jego członkostwo w zarządzie będzie wysoce prawdopodobne, jeśli wręcz nie przesądzone.
Aczkolwiek, o czym przekonał się na własnej skórze, sukces na Lalonde był koncepcją niełatwą do zdefiniowania. Po dwudziestu pięciu latach inwestycji planeta nie samofinansowała się nawet w dwudziestu procentach. Rexrew myślał niekiedy, że stanie się cud, jeśli Lalonde przetrwa jeszcze osiem lat.
Biura gubernatora zajmowały drugie piętro kontenera zrzutowego u wschodnich granic miasta. Umeblowanie było dziełem tutejszych stolarzy, wykonane wyłącznie z drewna majopi, jedynego naprawdę użytecznego budulca na Lalonde. Poprzednik pozostawił to miejsce w stanie trochę zbyt surowym, jak na jego gust.
Gęsty, jasnozielony dywan z kilianowego włosia pochodził z Mulkbeth, natomiast systemy komputerowe — z Kulu. W przeszklonym barku znajdował się szeroki wybór trunków, z czego trzecia część, zamknięta w chłodziarce, składała się z miejscowych win, którymi raczył się z coraz większym upodobaniem. Za półokrągłymi oknami roztaczał się okazały widok na zagospodarowane tereny wiejskie, dużo przyjemniejsze dla oka niż samo miasto, zaniedbane i nieciekawe. Dziś jednak nawet te zgrabne, białe domki z desek tonęły w ulewie, sprawiając wrażenie zapuszczonych i odciętych od świata, a gdzie zwykle zieleniły się uprawy, tam teraz stały szeroko rozlane bajora. Nieszczęsne zwierzęta cisnęły się na pagórkach, pobekując żałośnie.
Colin siedział za biurkiem, ignorując pilne doniesienia na ekranach, zajęty obserwowaniem potopu. Jak wszyscy na Lalonde, i on nosił szorty, co prawda uszyte przez krawca w londyńskiej arkologii. Klimatyzator nie potrafił zapobiec pojawianiu się mokrych plam pod pachami jego cytrynowej jedwabnej koszulki; bladoniebieska marynarka wisiała na oparciu jednego z krzeseł konferencyjnych.
Próżno byłoby szukać na Lalonde siłowni, a nie mógł się jakoś zmusić, by co rano pokonywać biegiem odległość ze swojej oficjalnej rezydencji do biura, skutkiem czego w zastraszającym tempie zaczął przybierać na wadze. Na okrągłej twarzy zaznaczyły się wyraźniej policzki i wyodrębnił się trzeci podbródek; w promieniach tutejszego słońca policzki i czoło pokryła drobna siateczka zmarszczek. Niegdyś bujne, rudobrązowe włosy zaczynały z wolna rzednąć i przybierać srebrzysty odcień. Ten z jego przodków, który zapłacił za genetyczne ulepszenia przemiany materii, poskąpił widocznie pieniędzy na kosmetykę ciała.
Z nieprzejrzanych zwałów chmur wystrzeliwały kolejne błyskawice. Doliczył do czterech i usłyszał huk pioruna. Jeśli to się wkrótce nie skończy, pomyślał posępnie, nawet na kałużach zaczną się tworzyć kałuże.
Brzęczek u drzwi zasygnalizował gościa. Neuronowy nanosystem Colina doniósł mu o przybyciu jego pełnomocnika Terrance’a Smitha.
Colin okręcił się na krześle w stronę pulpitu biurka. Terrance Smith miał trzydzieści pięć lat był wysokim, eleganckim mężczyzną z gęstwą czarnych włosów i masywną szczęką. Dzisiaj włożył sięgające kolan szare szorty i zieloną koszulkę. Zawsze trzymał tę samą wagę. Jeśli wierzyć plotce krążącej wśród personelu, Smith zaciągnął do łóżka połowę kobiet z działu administracyjnego.
— Meteorolodzy twierdzą, że po deszczach czeka nas suchy tydzień — rzekł Terrance, siadając naprzeciwko gubernatora.
— Chociaż nie powiedzieli, że będzie tak długo lało — odparł Colin zgryźliwie.
— To prawda. — Terrance sięgnął do nanosystemowego pliku. — Ekspedycja geologiczna na Kenyonie przeprowadziła wstępne pomiary. Geolodzy gotowi są dokonać głębszych odwiertów i rozpocząć drążenie komory biosferycznej. — Przekazał datawizyjnie raport Colinowi.
Kenyon był żelazokamienną asteroidą o średnicy dwunastu kilometrów, przemieszczoną na odległość stu dwudziestu tysięcy kilometrów od Lalonde serią nuklearnych wybuchów. Plan zakładał, że kiedy zakończy się pierwsze stadium rozwoju planety, ajej gospodarka zacznie funkcjonować bez pomocy zewnętrznych inwestycji, LDC rozbuduje zespół kosmicznych stacji przemysłowych. Dopiero w pełni uprzemysłowione światy dawały nadzieję na krociowe zyski. A najniezbędniejszą rzeczą dla każdej zawieszonej w próżni stacji przemysłowej było obfite źródło tanich surowców, które mogła zapewnić asteroidą. Ekipy górnicze miały więc wydobywać rudę, a przy okazji drążyć dla siebie nadającą się do zamieszkania komorę biosferyczną.
Cóż jednak z tego, że Kenyon zakończył swoją piętnastoletnią wędrówkę z lokalnego pasa planetoid, skoro Colin powątpiewał, czy wystarczy mu środków w budżecie choćby do opłacenia ekspedycji geologicznej, nie mówiąc już o pracach eksploatacyjnych.
Transport kolonistów do wnętrza kontynentu pochłaniał fundusze w zawrotnym tempie, a przecież osiedle asteroidalne potrzebowało finansowego oparcia w stabilnym rynku wewnętrznym, jeżeli chciało konkurować na rynkach międzygwiezdnych.
— Później się z tym zapoznam — powiedział. — Na razie nie zamierzam niczego obiecywać. Ktoś tu chce o dwadzieścia lat za wcześnie dzielić skórę na niedźwiedziu. Program rozwoju przemysłu na asteroidzie w corocznych raportach wygląda całkiem nieźle. Przesunięcie jej na określoną orbitę to coś, czym można się pochwalić przed radą nadzorczą. Wszyscy wiedzą, że nie ma z niej żadnej korzyści, póki jest w drodze. Ale kiedy tylko znalazła się na orbicie, rada pewnie zaczęła oczekiwać natychmiastowych dochodów. Na moją głowę spadł cały ten cholerny ciężar, gdy tymczasem mój przygłupi poprzednik pobiera standardową pensję wraz z premią za operatywność. Ktoś odpowiedzialny za to powinien dostać solidną reprymendę. Przecież minie jeszcze pięćdziesiąt lat, zanim ci pożałowania godni farmerzy uciułają dość gotówki, aby wesprzeć rozwój wysokich technologii. Tutaj nie ma na nie żadnego popytu.
Terrance pokiwał głową, rysy jego foremnej twarzy przybrały posępny wyraz.
— W ciągu dwóch ostatnich miesięcy zatwierdziliśmy pożyczki dla następnych ośmiu rozwijających się zakładów przemysłowych. Sprzedaż motorowerów w mieście rośnie, a za pięć lat powinniśmy już mieć własnego jeepa z napędem na cztery koła. Zgadzam się jednak, że masowa produkcja na szeroki rynek to wciąż daleka przyszłość.
— Ech, dajmy już temu spokój — westchnął Colin. — Nie ty przecież zatwierdziłeś ten projekt z Kenyonem. Gdyby choć na sześć miesięcy przestali nam przysyłać osadników, może złapalibyśmy drugi oddech. Nowy statek co dwadzieścia dni to stanowcza przesada, a pieniądze, jakie koloniści płacą za przewóz, nie pokrywają nawet połowy kosztów wysłania ich w górę rzeki.
Ale zarząd ma to gdzieś, byle statki transportowe dostały swoją dolę. Co tu zrobić, żeby przesunąć fundusze na rozwój podstawowej infrastruktury, zamiast udzielać ciągłych subwencji kapitanom statków rzecznych? Przecież oni i tak na tym nieźle wychodzą.
— O tym właśnie chciałem porozmawiać. Zapoznałem się właśnie z nowym terminarzem zarządu. W ciągu najbliższych siedemdziesięciu dni możemy się spodziewać pięciu transportowców kolonizacyjnych.
— Typowe. — Colin nie miał już nawet siły protestować.
— Pomyślałem sobie, że moglibyśmy poprosić kapitanów statków rzecznych o zabieranie na pokład większej liczby pasażerów.
Bez trudu upchają dodatkowych pięćdziesięciu, jeśli sklecą nad odsłoniętym pokładem jakieś zadaszenia. Prawdę mówiąc, sypialnie przejściowe nie zapewniają wcale lepszych warunków.
— Sądzisz, że się zgodzą?
— Czemu nie? Przecież to my zapewniamy im utrzymanie.
Poza tym mówimy tylko o doraźnych zmianach. Jeżeli nie zechcą ich zabierać, proszę bardzo, niech czekają w porcie i tracą pieniądze. Statki kołowe nie nadają się do przewozu dużych ładunków. W razie czego przejmiemy je i rozdamy tym kapitanom, którzy prędzej wyrażą zgodę.
— Chyba że wspólnie wyrażą sprzeciw. Ci kapitanowie połączyli się w klany. Pamiętasz incydent z Cromptonem? Połamał log, a potem nas obwinił, że posłaliśmy go na rzekę, której nie miał na mapie. Musieliśmy pokryć koszty naprawy. Tego tylko brakowało, żeby zaczęły nam się tworzyć pod bokiem związki zawodowe.
— W takim razie co robić? Sypialnie przejściowe pomieszczą najwyżej siedem tysięcy kolonistów.
— Do cholery z tym wszystkim! Oznajmisz kapitanom, że odtąd zabierają na pokład więcej pasażerów, i basta! Nie chcę, żeby osadnicy koczowali w Durringham dłużej niż to konieczne. — Wolał nie myśleć, jaka rozpęta się awantura, jeśli kiedykolwiek jeden ze statków zatonie na Juliffe. Lalonde nie doczekało się jeszcze własnych służb ratunkowych; szpital przykościelny dysponował co prawda pięcioma czy sześcioma ambulansami, które wyjeżdżały do wypadków w mieście, lecz katastrofa tysiąc kilometrów w górę rzeki… Na domiar złego koloniści wywodzili się przeważnie z arkologii, połowa z nich nie umiała pływać. — Z czasem trzeba będzie zwiększyć liczbę statków. Bo prędzej włosy mi na dłoni wyrosną, nim zmniejszą nam dostawy kolonistów.
A wiem skądinąd, że na Ziemi znów odnotowano przyrost ludności, w ciągu roku liczba nielegalnych urodzeń zwiększyła się o trzy procent. A to są tylko dane oficjalne.
— Na dodatkowe statki trzeba będzie zaciągnąć dodatkowe pożyczki — zauważył Terrance.
— Dziękuję, ale jeszcze sobie radzę z prostymi rachunkami.
Naczelnik działu finansowego przesunie środki z pozostałych budżetów i wszystko się wyrówna.
Terrance już miał zapytać, o które konkretnie budżety chodzi, gdyż każdy dział administracji narzekał na chroniczny brak funduszy. Powstrzymał go jednak wyraz twarzy gubernatora.
— W porządku, zajmę się tym. — Umieścił notatkę w nanosystemowym pliku ogólnych spraw do załatwienia.
— Należałoby kiedyś pomyśleć o zwiększeniu bezpieczeństwa podróży kołowcami. Można by je na przykład wyposażyć w pasy ratunkowe.
— Nikt w Durringham nie produkuje pasów ratunkowych.
— A zatem otwiera się szansa na doskonały interes dla rzutkiego biznesmena. I dobrze wiem, że konieczne będą następne pożyczki. Do licha, nie rosną tu przypadkiem odpowiedniki dębu korkowego? Niechby strugali je z korka. Wszystko na tej cholernej planecie wykonane jest z drewna.
— Lub z błota.
— Boże, nawet mi nie przypominaj. — Colin znów wyjrzał przez okno. Chmury wisiały nisko, jakieś czterysta metrów nad ziemią. Dante wyszedł z mylnego założenia: w piekle nie panuje palące gorąco, tam odbywa się wiekuiste namaczanie. — Coś jeszcze?
— Owszem. Komisarz, którego posłałeś do hrabstwa Schuster, nadesłał raport. Postarałem się, żeby nie trafił do biurowej sieci danych.
— Bardzo mądrze. — Colin zdawał sobie sprawę, że agenci CNISu monitorują stale ich łącza satelitarne. Był również Ralph Hiltch, zagnieżdżony wygodnie w ambasadzie Kulu, który niczym jakiś ziemnowodny głowonóg pakował swoje przeklęte macki do niemal każdego biura, wysysając informacje. Bóg wie, czym tak bardzo przejmowało się Kulu, choć może paranoja należała do cech, które Saldanowie dodali do swoich supergenów. Doszła też jego uszu absolutnie nieoficjalna pogłoska, jakoby edeniści dysponowali na planecie aktywnym biurem wywiadowczym, co wprost przechodziło granice absurdu.
— I co stwierdził? — zapytał Terrance’a.
— Niczego się nie dowiedział.
— Nic a nic?
— Potwierdziło się tylko doniesienie szeryfa, cztery rodziny rozpłynęły się w powietrzu. Wszystkie mieszkały na sawannie dość daleko od miasteczka Schuster. Komisarz przyjrzał się ich domom. Podobno wyglądało to tak, jakby pewnego ranka wyszli i już nie wrócili. Gdy dokonywał oględzin, cały sprzęt był już oczywiście rozgrabiony, lecz pytani twierdzili, że w jednym z domów czekało nawet na stole gotowe śniadanie. I żadnych oznak walki, żadnych śladów sejasów czy krokolwów. Nic. Blady strach padł na osadników.
— Dziwne. Nie działa tam przypadkiem jakaś szajka bandycka? Mieliśmy raporty w tej sprawie?
— Nie, ale czemu bandyci mieliby poprzestać na kilku rodzinach? Tacy rozrabiają, dopóki nie wpadną. Rodziny zaginęły dziewięć tygodni temu i nic podobnego już się nie powtórzyło.
Cokolwiek tam się stało, był to odosobniony wypadek.
— Poza tym bandyci ograbiliby domy ze wszystkiego, co ma jakąkolwiek wartość — dumał głośno Colin. — A co słychać na farmach Tyrataków? Wiedzą, co się stało?
— Komisarz wypuścił się na ich terytorium. Twierdzą, że po opuszczeniu Durringham nie mieli żadnych kontaktów z ludźmi.
Raczej mówili prawdę, ponieważ nic nie wskazywało, aby kiedykolwiek przyjmowali u siebie obcych. Pies komisarza, połączony z nim więzią afiniczną, daremnie węszył po całej okolicy.
Colin omal się nie przeżegnał. W Halo otrzymał dosyć tradycyjne wychowanie. Nie mógł się oswoić z myślą, że tutejsi nadzorcy i szeryfowie posługują się więzią afiniczną.
— W każdej z tych rodzin były córki w wieku od kilkunastu do dwudziestu kilku lat — oznajmił Terrance. — Sprawdzałem w archiwum.
— I co z tego?
— Niektóre dziewczęta były całkiem ładne. Mogły przeprowadzić się w dół rzeki do którejś z większych osad i założyć tam burdel. Zdarzały się już takie rzeczy. Każdy wie, że w Schuster ludzie żyją w skrajnej nędzy.
— Dlaczego nie zabrali z sobą sprzętu?
— Nie wiem. To jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy.
— Dajmy już temu spokój. Jeśli nie ma kolejnych zniknięć i nie wybucha rebelia, cóż mnie to wszystko może obchodzić?
Zanotuj w aktach, że zwierzęta porwały zaginionych na żer dla młodych i odwołaj komisarza. Koloniści znają ryzyko związane z wyprawą na obcą planetę. Jeśli są tak nierozsądni, żeby osiedlać się w puszczy i bawić w troglodytów, to proszę bardzo. Ja mam dość problemów na tym końcu rzeki.
Quinn Dexter słyszał o zaginięciach, w całej wiosce Aberdale huczało od plotek tego dnia, kiedy goście z Schuster złożyli grupie numer 7 oficjalną wizytę. Siedemnastu ludzi zapadło się nagle pod ziemię, cztery pełne rodziny. To go zaintrygowało, a zwłaszcza treść domysłów. Bandyci, ksenobionty (szczególnie Tyratakowie z domostw u podnóży gór), tajemniczy metamorficzni tubylcy — wszystko to brano pod uwagę i wszystko kłóciło się z faktami.
Najbardziej urzekły Quinna historie o metamorfach. Opowiedział mu jeden ze skazańców z Schuster, że nieraz ich widywano, gdy przybył tu przed rokiem.
— Pewnego dnia jeden mi się pokazał — zapewniał Sean Pallas, dwa lata starszy od Quinna, choć wyglądał, jakby stuknęła mu trzydziestka. Oblicze miał wychudłe, żebra wystające, ramiona pokryte czerwonymi pręgami i bąblami od ukąszeń owadów. — W dżungli. Wyglądał zupełnie jak człowiek, tylko był cały czarny.
Brr, okropność.
— Ej, ty! — obruszył się Scott Williams. Był jedynym przedstawicielem afrokaraibskiej grupy etnicznej wśród osiemnastu zesłańców w Aberdale. — Co w tym złego?
— Nie wiesz, człowieku, o co mi chodzi. To nie miało żadnej twarzy, tylko czarną skórę. Ani ust, ani oczu, zupełnie nic.
— Jesteś pewien? — zapytał Jackson Gael.
— Tak. Stałem dwadzieścia metrów od niego. Wiem, co widziałem. Krzyknąłem i pokazałem palcem, ale to zaraz znikło, dało susa za krzak czy coś w tym rodzaju. A kiedy podeszliśmy bliżej…
— …barek był pusty — wpadł mu w słowo Quinn.
Buchnęły śmiechy.
— Nie kpij, człowieku! — odparł Sean porywczo. — To naprawdę tam było, przysięgam. I w żaden sposób nie mogło umknąć niepostrzeżenie. Zmieniło kształt, przemieniło się w drzewo albo coś podobnego. I jest ich więcej. Chodzą po dżungli, kolego, wściekli, że kradniemy im planetę.
— Skąd wiedzą, że kradniemy im planetę, skoro są tacy prymitywni? — zapytał Scott Williams. — Skąd wiedzą, że to nie my jesteśmy prawdziwymi tubylcami?
— Ja wcale nie żartuję. Nie będzie ci do śmiechu, jak jeden z nich wyjdzie z drzewa i capnie cię za kark. Zaciągną cię potem pod ziemię, gdzie żyją w wielkich jaskiniowych miastach. Wtedy pożałujesz.
Tego wieczoru Quinn roztrząsał z kamratami słowa Seana. Doszli do wniosku, że był niedożywiony, przypuszczalnie histeryzował, a na pewno coś mu się przywidziało w upale. Wizyta gości z Schuster wpłynęła niezwykle przygnębiająco na samopoczucie mieszkańców Aberdale, dobitnie przypominając, jak blisko czyha tu niepowodzenie. Po odpłynięciu „Swithlanda” obie grupy utrzymywały z sobą raczej symboliczny kontakt.
Quinn jednak wielokrotnie ważył w myślach słowa Seana, pilnie też nadstawiał ucha na krążące po wiosce pogłoski. Czarny humanoid, pozbawiony twarzy, mogący zniknąć w dżungli bez śladu (i to niejeden, sądząc po liczbie spotkań). Quinn przypuszczał, że zna odpowiedź: człowiek ubrany w kameleonowy kombinezon maskujący. Nikt inny w Aberdale nie brał pod uwagę takiej możliwości. Ludziom nie mieściłoby się w głowie, że ktoś może się ukrywać w dziewiczej puszczy najbardziej wrednej planety w Konfederacji. I to właśnie dodawało całej sprawie pikanterii, medytował Quinn. Bo kto zaszywa się na Lalonde, gdzie nikt a nikt nie będzie go szukał? Chyba tylko najusilniej poszukiwany zbrodniarz we wszechświecie. Cała grupa, poprawił się.
Dobrze zorganizowana, dobrze wyposażona. Niewykluczone, że dysponująca własnym kosmolotem.
Po pewnym czasie odkrył, że wszystkie zaginione rodziny mieszkały w zagrodach na sawannie, na południowy wschód od Schuster. Na wschód od Schuster leżało Aberdale.
Czy implant wzrokowy czuły na promieniowanie podczerwone mógł namierzyć kombinezon kameleonowy? Jeśli tak, to przed Quinnem otwierały się zupełnie nowe perspektywy.
Dwa tygodnie po tym, jak „Swithland” wysadził osadników z grupy numer 7 w ich nowym domu nad brzegiem Quallheimu, jastrząb „Niobe” wynurzył się nad Lalonde. W związku z tym, że edeniści posiadali pięć procent udziałów w LDC, dość regularnie pojawiali się z wizytą wysłannicy Banku Jowiszowego.
Przybywające jastrzębie dostarczały zaopatrzenia i świeżego personelu dla stacji umieszczonej na orbicie Murory, największego spośród pięciu gazowych olbrzymów w układzie. Personel miał za zadanie nadzorować Aethrę, technobiotyczny habitat zawiązany w roku 2602 jako część wkładu edenistów w szeroko pojmowany rozwój Lalonde.
Zaledwie jastrząb wszedł na orbitę równikową, Darcy poprosił kapitana statku o przeprowadzenie szczegółowych oględzin hrabstwa Schuster. „Niobe” zboczył z dotychczasowego toru, aby przelecieć na wysokości dwustu kilometrów nad wskazanym terytorium. Zielone, faliste sklepienie dżungli przetaczało się pod pęcherzami sensorowymi jastrzębia, który zaprzągł każdą wolną komórkę neuronową do analizy obrazów. Rozdzielczość wynosiła dziesięć centymetrów, co wystarczało do rozróżnienia poszczególnych ludzi.
Po pięciu dziennych przelotach jastrząb oznajmił, że w promieniu stu kilometrów od miasteczka Schuster nikt nie wybudował bezprawnie żadnego domostwa, a wszystkich zaobserwowanych na tym obszarze ludzi zidentyfikowano — na podstawie danych dostarczonych przez Darcy’ego i Lori — jako legalnych imigrantów. Populacja miejscowych zwierząt mieściła się w normie, co sugerowało, że nawet jeśli tajemnicza grupa ukrywała się gdzieś w jaskiniach lub zamaskowanych szałasach, to nie polowała w celu zdobycia pożywienia. Nie trafiono na żaden ślad siedemnastu zaginionych osiedleńców.
Po sześciu miesiącach Aberdale zaczęło wreszcie przypominać wieś, a nie skład drzewny.
Już tamtego pierwszego dnia siódma grupa dobrnęła przez wodę do brzegu z piłami rozszczepieniowymi i niezłomną wiarą w powodzenie całego przedsięwzięcia. Ścięli rosnące nad brzegiem drzewa majopi, oczyścili pnie z gałęzi, wbili pale głęboko w żwirowe dno rzeki. Potem pocięli konary na grube dechy na pokrycie pomostu. Ostrza rozszczepieniowe z łatwością radziły sobie z zadaniem, tnąc zgęszczoną celulozę niczym laser masło.
Piłowali jak mechanoidy, w pocie czoła przenosili kloce i stukali młotkami, dopóki nie została godzina do zachodu słońca. Mieli już wtedy trzymetrowej szerokości pomost, sięgający dwadzieścia pięć metrów od brzegu i opatrzony pachołkami, do których mógł bezpiecznie cumować tuzin kołowców.
Następnego dnia utworzyli łańcuch ludzi, aby wyładować skrzynie ze sprzętem i pomniejsze bagaże, kiedy statki jeden po drugim dobijały do pomostu. Niezłomna wola i przyjacielska atmosfera ułatwiały pracę. A gdy nazajutrz statki odpływały w dół rzeki, osiedleńcy stali na pochyłym brzegu i śpiewali swój hymn:
„Naprzód, żołnierze Chrystusa!” Głośne, dumne śpiewy niosły się daleko nad krętymi wodami Quallheimu.
Powstałe w ciągu dwóch tygodni karczowisko miało kształt szerokiego półkola rozciągniętego kilometr wzdłuż rzeki, z pomostem nadbrzeża pośrodku. Jednak w odróżnieniu od Schuster tutaj obciosywano każde powalone drzewo, odnosząc pnie i użyteczne konary na zgrabny stos; nieprzydatne gałęzie przeznaczano na ognisko.
W pierwszym rzędzie powstał budynek publiczny, mniejsza drewniana wersja sypialni przejściowej z dachem z desek i metrowej wysokości ściankami ze splecionych liści palm. Wszyscy pomagali i wszyscy poznawali praktyczne zastosowanie klinów, legarów, wręg i wypustów, z czym nie mógłby ich oswoić nawet najlepszy kurs dokształcający ciesielstwa. Pożywienie zapewniały im częste wyprawy myśliwskie do puszczy, gdzie laserowe i elektromagnetyczne strzelby zbierały bogate żniwo. Szybko też doceniono wartość dzikich dębów czereśniowych, rodzących jadalne owoce o smaku orzechów, oraz pnączy acyllusowych z kiśćmi małych „jabłuszek”. Dzieci codziennie przetrząsały skraj puszczy w poszukiwaniu główek tutejszych odpowiedników ziemskich sukulentów. Obok przepływała rzeka z pełzającymi po dnie myszokrabarm oraz ławicami burogrzbietek, które smakowały podobnie jak pstrągi. Zapewniały skąpą dietę, zwłaszcza na początku, często urozmaicaną czekoladą i liofilizowaną żywnością z przywiezionych zapasów, lecz w przeciwieństwie do Schuster nigdy nie wisiało nad nimi widmo głodu.
Musieli nauczyć się przygotowywać posiłki przy ogniskach dla grup złożonych z setki ludzi, doskonaląc technikę budowania glinianych pieców, które się nie waliły, oraz mocowania na rożnach tusz złowionych sejasów i dandenlów (odpowiedników gazel). Opanowali też umiejętność gotowania wody w dwudziestopięciolitrowych pojemnikach.
Należało zapoznać się z rozmaitymi gryzącymi owadami, ciernistymi roślinami, trującymi jagodami, a wszystko to prawie zawsze wyglądało trochę inaczej niż na obrazach w pamięci dydaktycznej. Poznawali sposoby wiązania drewna i takiego wypalania gliny, ażeby nie pękała. Liście niektórych palm nadawały się do wyplatania, inne się natychmiast kruszyły — musieli je rozróżniać.
Przesuszone pnącza mogły posłużyć na sznury i sieci. Zesłańcy z czasem opanowali sztukę kopania latryn, tak żeby nikt me wpadł do jamy. Lista praktycznych umiejętności, tych niezbędnych i tych po prostu przydatnych, była bardzo długa. Z czasem, w większości przypadków, osadnicy doszli we wszystkim do wprawy.
Po budynku publicznym przyszła kolej na domy — wyrastały w pasie o kształcie półksiężyca na obrzeżu polany. Były to głównie dwuizbowe chałupy z dachami wysuniętymi nad werandę, stawiane pół metra nad ziemią, w czym pomagały rozważnie pozostawione pniaki. Konstruowano je w taki sposób, aby w przyszłości można było dobudować nowe pomieszczenia.
Wśród dwustu osiemdziesięciu rodzin czterdzieści dwie wybrały życie z dala od wioski, na rozległej sawannie mającej swój początek na południe od rzeki, gdzie dżungla przechodziła w krzewiaste zarośla, a one trochę dalej ustępowały morzu zielonych, falujących traw, ciągnących się hen, ku podnóżom odległych łańcuchów górskich; jednostajny krajobraz sawanny urozmaicały jedynie sylwetki rzadkich, samotnych drzew i srebrzyste, migotliwe nitki strumieni. Owe rodziny przybyły tu wraz z cielętami, jagniętami, koźlętami i źrebakami — zwierzętami poddanymi genetycznym modyfikacjom, aby — nafaszerowane lekami i umieszczone w torbach marsupialnych — mogły przetrwać miesiące w stanie hibernacji. Wszystkie zwierzęta były samicami i miały zostać poddane zabiegom inseminacyjnym, dlatego też w drodze z oddalonej o trzysta lat świetlnych Ziemi towarzyszył im zapas zamrożonego nasienia.
Rodzina Skibbowa i Kavy należała do tych, którym marzyło się zapełnienie niezmierzonych pustkowi olbrzymimi stadami sytych zwierząt. Przez pięć tygodni spali w namiocie na skraju puszczy, kiedy Gerald i Frank budowali swój nowy dom: czteroizbową chatę z bali, wyposażoną w kamienne palenisko i umieszczone na dachu baterie słoneczne do zasilania świetlówek i lodówki. Na zewnątrz dostawili niewielką stodółkę i wszystko ogrodzili palisadą. Potem na pobliskim strumieniu usypali groblę z szarych kamyków; w tak powstałym stawie mogli się myć i kąpać.
Trzeciego dnia piątego miesiąca od odpłynięcia „Swithlanda” otworzyli siedemnaście toreb marsupialnych (trzy skradziono im na kosmodromie). Zwierzęta leżały zwinięte w kłębek w otulającej ciało gąbce, zupełnie jakby przebywały w łonach — tyle tylko, że z kablami i rurkami wpuszczonymi do naturalnych otworów ciała. Piętnaście przeżyło proces rewitalizacji: trzy źrebięta z rasy szajrów, trzy cielęta, jedna żubrzyca, trzy kozy, cztery jagnięta i szczenię owczarka alzackiego. Choć był to dobry odsetek, Gerald żałował, że zabrakło mu pieniędzy na kapsuły zerowe dla zwierzaków.
Od rana do wieczora cała pięcioosobowa rodzina pomagała oszołomionym zwierzętom stać i chodzić, karmiąc je specjalnym, bogatym w witaminy mlekiem, aby prędzej doszły do siebie. Marie, która nigdy w życiu nie pogłaskała żywego zwierzęcia, a tym bardziej żadnym się nie opiekowała, teraz została przez nie pokąsana, obsikana, poobijana, a na spodnie wylało jej się żółtawe mleko.
O zmroku rzuciła się na łóżko z płaczem i próbowała zasnąć: tego dnia skończyła osiemnaście lat, lecz nikt o tym nie pamiętał.
Wymieniając pozdrowienia z kilkoma dorosłymi, Rai Molvi przemierzał polanę w stronę nabrzeża, gdzie czekał stateczek obwoźnego handlarza. Duma rozsadzała mu pierś na widok solidnych budynków, zgrabnych sągów drewna, ryb wędzących się nad ogniskami, rozpiętych na ramach skór danderilów, które schły w słońcu. Dobrze zorganizowana społeczność, zjednoczona we wspólnym celu. Aberdale mogłoby z powodzeniem wystąpić w kampanii promocyjnej LDC, stanowiło wzór dla innych wiosek.
Już od miesiąca trwała druga faza wycinki drzew, wokół polany wżynały się w głąb puszczy prostokątne wyrąbiska. Wieś z lotu ptaka przypominała fragment koła zębatego o wyjątkowo długich zębach. Osadnicy zaczynali przygotowywać ziemię pod uprawę: wykopywać pniaki, zakładać ogródki warzywne i sady owocowe, orać glebę za pomocą kultywatorów rotacyjnych ładowanych z baterii słonecznych. Zieleniły się już rządki niziutkich pędów, przepychających się przez żyzny czarnoziem; farmerzy musieli organizować patrole, aby odganiać stada zgłodniałych ptaków, które obsiadały pobliskie drzewa.
Nie wszystkie przywiezione z Ziemi nasiona puszczały zdrowe pędy — rzecz dość dziwna, gdyż zostały poddane zabiegom genetycznym i powinny być przystosowane do warunków panujących na Lalonde. Rai Molvi nie wątpił jednak, że wioska będzie rozkwitać. Dzisiejsze poletka przekształcą się kiedyś w plantacje.
W ciągu pół roku osiągnęli więcej niż Schuster w osiemnaście miesięcy. Czuł, że wszystko zawdzięczają sprawnemu zarządzaniu. Założenie przez niego rady okazało się aktem zbawiennej przezorności, dzięki temu już w sypialni przejściowej tworzyli dobrze zorganizowaną grupę.
Minąwszy budynek publiczny, zszedł na chwilę z dróżki, aby dać przejście gromadce dzieciaków niosących pęki tłustych ptaków, polotek, które dostały się w pułapki. Pomimo podrapanej skóry i ubłoconych nóg dzieci śmiały się i żartowały. O tak, Rai Molvi był w wyśmienitym nastroju.
Dotarł do nabrzeża i wszedł na pomost. W rzece pracowało dwóch zesłańców, Irley i Scott, ciągnąc więcierze klatkowe do połowu myszokrabów. Więcierze przypominały kosze do poławiania homarów i były jednym z pomysłów Quinna.
Rai pomachał młodzieńcom, na co odpowiedziały mu uśmiechy i podniesione kciuki. Dobre stosunki z zesłańcami uważał za swoje największe osiągnięcie. Już pod koniec pierwszego miesiąca Quinn Dexter poprosił go o rozmowę.
„Zwracać się do Powela, to jak mówić do ściany, ale wiemy, że pan nas sprawiedliwie osądzi, panie Molvi”.
Jakże słuszne słowa. To przecież jemu przypadała rola rozjemcy, a czy to się komu podobało, czy też nie, zesłańcy stanowili nieodłączną cząstkę Aberdale. Musiał zachować całkowitą bezstronność.
„Chcemy się zorganizować — ciągnął Quinn bez ogródek. — Dotychczas pracowało dla was osiemnastu skazańców, ale musieliście dawać im jedzenie i umieszczać na noc w budynku publicznym. To nie jest najlepszy układ, bo wypruwamy tu z siebie żyły i nic z tego nie mamy. Chłopcy nie dają z siebie wszystkiego, taka już jest ludzka natura. Nikt z nas nie zabiegał o wycieczkę do Aberdale, ale skoro już tu jesteśmy, to chcemy się jakoś urządzić. Gdybyśmy tak sporządzili listę kolejności i każdego dnia trzynastu naszych pomagałoby wam w ogólnych pracach, to pozostałych pięciu mogłoby zbudować coś dla siebie, coś takiego, z czego człowiek byłby dumny. Chcemy mieć własną chatę, możemy też sami łapać i hodować zwierzęta. W zamian przestaniecie nas utrzymywać, a my będziemy z dużo większą ochotą pomagać osadnikom przy ścinaniu drzew i budowie domów”.
„Sam nie wiem” — odparł Rai, choć trudno było oprzeć się logice argumentów. Niepokoił go tylko ten Quinn. W arkologii dość często miał do czynienia z wykolejeńcami, teraz więc krzepki wygląd zesłańca i jego wyniosła postawa budziła w nim niezbyt przyjemne wspomnienia. Rai nie chciał jednak uchodzić za człowieka stronniczego, a młodzieniec zwracał się z uczciwą propozycją, która mogła przynieść korzyści całej społeczności.
„Wypróbujmy ten system w czasie trzech tygodni — podsunął Quinn. — Co wam szkodzi? Tylko Powel Manani może wam się sprzeciwić”.
„Pan Manani jest tu po to, aby nam pomagać — odrzekł Rai chłodnym tonem. — Jeżeli rada zaaprobuje układ, on musi się postarać, żeby wszedł w życie”.
Powel Manani rzeczywiście nie chciał się zgodzić, co zdaniem Mol viego stanowiło zamach na autorytet rady, jak też jego własny.
Podczas sesji, na którą nie zaproszono nadzorcy, rada postanowiła przychylić się do prośby zesłańców. Okres próbny miał pokazać, czy potrafią być samowystarczalni.
Po wschodniej stronie wielkiej polany zesłańcy wybudowali sobie długą (i świetnie skonstruowaną, przyznawał Rai z zawiścią) chatę ze spadającym do ziemi trójkątnym dachem. Łapali w więcierze mnóstwo myszokrabów, które wymieniali na inną żywność z pozostałymi mieszkańcami. Założyli ogrodzenie dla kur, uprawiali własny ogródek warzywny (osadnicy użyczyli im trzech kokoszek i nieco sadzonek z własnych zapasów). Dołączali do wypraw łowieckich i nawet powierzano im broń ręczną, aczkolwiek mieli obowiązek zdać ją z końcem dnia. Ekipy z entuzjazmem wykonywały przydzielane im zadania. Zesłańcy destylowali też jakieś mocniejsze trunki, czego Rai nie pochwalał, ale i nie mógł już zakazać.
Rai Molvi zjednał sobie powszechne uznanie. Zapewne już niebawem Aberdale stanie przed oficjalnym wyborem burmistrza.
A potem… potem będzie można pomyśleć o hrabstwie. Miasteczko Schuster natomiast rozwijało się marnie, kilku jego mieszkańców wyraziło nawet chęć przeprowadzki do Aberdale. Kto wie, co mógłby osiągnąć zdecydowany, przedsiębiorczy człowiek tutaj, gdzie kładziono fundamenty tego świata?
Rai Molvi dotarł do końca pomostu przepełniony uczuciem zadowolenia. I pewnie dlatego tylko trochę zdeprymował go widok, jaki z bliska przedstawiał sobą „Coogan”. Dwudziestometrowa łódź stanowiła przedziwne połączenie tratwy i katamaranu. Unosiła się na wodzie za sprawą wydrążonych pni jakiegoś czerwonego, bardzo włóknistego drzewa, na których zamocowano pokład z niechlujnie ociosanych desek. Środkiem pokładu, niemal przez całą jego długość, biegła przykryta palmową strzechą kabina. Część rufową zajmowała maszynownia z małym staroświeckim kotłem parowym oraz dwoma wysłużonymi, zabranymi z kosmodromu silnikami elektrycznymi, które pracowały kiedyś w siłownikach klap skrzydłowych McBoeingów. Nad kotłownią górowała sterówka z dachem wyłożonym ogniwami baterii słonecznej, kambuz i kajuta sypialna.
Pozostałą część kabiny przeznaczono na ładownię.
Przy sterówce stał Len Buchannan, kapitan „Coogana”, kościsty człowiek po pięćdziesiątce, ubrany w wyświechtane szorty i ciasną niebieską czapeczkę. Rai podejrzewał, że jego rodzina niewiele miała wspólnego z genetykami; wysuwające się spod czapeczki mocno kręcone włosy dawno już posiwiały, ciemnobrązowa skóra ukazywała napięte mięśnie i nieco zgrubiałe stawy, próchnica zżarła kilka zębów.
Buchannan zaprosił Molviego na pokład.
— Chciałbym się zaopatrzyć w parę rzeczy — rzekł Rai.
— Nie idę na żadną wymianę — oświadczył handlarz na wstępie, wydymając policzki dla podkreślenia wagi swoich słów. — Chyba że macie na zbyciu urządzenia elektryczne. Tych wszystkich przetworów owocowych, wyprawionych skór i piklowanych warzyw mam już po dziurki w nosie. I nie chcę nawet słyszeć o rybach. Wychodzą mi uszami. W dole rzeki nie ma na nie zbytu.
Rai wysupłał z kieszeni garść plastikowych franków. Buchannan był trzecim handlarzem, który pojawił się ostatnio w Aberdale.
Wszyscy żądali zapłaty w gotówce, dokonując jedynie symbolicznych zakupów.
— Rozumiem. Szukam tkanin. Głównie bawełny, ale wezmę też dżins albo płótno.
— To kosztuje sporo franków. Masz pan jakąś twardszą walutę?
— Być może — odparł Rai z posępną rezygnacją. Czy nikt na Lalonde nie używał franków? — Ale najpierw chcę zobaczyć towar.
W sterówce siedziała Gail Buchannan z szerokim kapeluszem na głowie i w workowatej sukience koloru khaki. Była to otyła, pięćdziesięcioletnia kobieta z długimi, spłowiałymi włosami i nogami jak dwa bukłaki z wodą; jeśli w ogóle chodziła, to niezgrabnym, kaczym krokiem. Większość życia spędziła na pokładzie „Coogana”, patrząc, jak świat przesuwa się obok niej. Podniosła wzrok znad cerowanych łachów i pokiwała przyjaźnie głową.
— Potrzebujesz tkanin, kochanieńki, co?
— Zgadza się.
— Mamy tu całą górę tkanin. Wszystkie utkane w Durringham. I barwione. Nigdzie lepszych nie znajdziesz.
— Też tak myślę.
— Na razie żadnych wzorków. Ale i na to przyjdzie czas.
— Na pewno.
— Twoja żona umie szyć?
— Ja… Tak, raczej tak. — W arkologii otrzymywało się doskonale skrojone syntetyki; wpisz swoje rozmiary do sieci towarowej i po sześciu godzinach masz dostawę. Jeśli zaczną wyglądać na znoszone, do recyklera z nimi. Tylko wykolejone dzieciaki włóczą się w połatanych i postrzępionych ubraniach, nigdy przyzwoici obywatele.
— Jeśli nie, przyślij ją do mnie.
— Dziękuję.
— To samo z robotą na drutach. Żadna z kobiet, które tu przybywają, nie potrafi dziać. Daję lekcje. Najlepsze lekcje na wschód od Durringham. A wiesz dlaczego, kochanieńki?
— Nie — odparł Rai bezradnie.
— Bo są jedyne. — Gail Buchannan klepnęła się w udo z rozbawieniem, aż zatrzęsły się fałdy jej skóry.
Rai obdarzył ją mdłym uśmiechem i umknął do ładowni, zastanawiając się, ile razy w ciągu minionych lat padł ten żart.
Na długich regałach Lena Buchannana nie brakowało niczego, co mogłoby się przydać w gospodarstwie osadnika. Rai Molvi sunął wąskim przejściem, rozglądając się z podziwem i zazdrością.
Widział narzędzia elektryczne w pudełkach, ogniwa baterii słonecznych (Molviemu skradziono połowę w Durringham), lodówki, kuchenki mikrofalowe, kriostaty z zamrożonym nasieniem zwierząt, odtwarzacze albumów mood fantasy, strzelby laserowe, nanoopatrunki, lekarstwa i przeróżne trunki w butelkach. Rodzime produkty Lalonde także robiły wrażenie: gwoździe, garnki, patelnie, szkło (Rai jęknął na widok szyb: wiele by dał za oszklone okna), szklanki, obuwie, sieci, sadzonki, płaty suszonego mięsa, mąka, ryż, piły, młotki i niezliczone bele tkanin.
— Co chciałby pan wziąć w dół rzeki? — zapytał Rai, kiedy Len rozwinął przed nim jedną z rolek bawełny.
Len zdjął czapeczkę i podrapał się po łysiejącej głowie.
— Szczerze mówiąc, niewiele. Bo co wy tu produkujecie?
Głównie żywność. Ludzie jej potrzebują, owszem, lecz koszty transportu są wysokie. Jeśli chcę zarobić na owocach, nie mogę wozić ich dalej niż sto kilometrów.
— Rzeczy małe i cenne?
— Otóż to, masz pan coś takiego?
— Może mięso?
— Boja wiem? Niektórym wioskom nie powodzi się tak dobrze jak wam. Wezmą żywność, tylko czym zapłacą? Jeśli zechcą kupować jedzenie bez ograniczeń, to wnet skończą im się pieniądze i czym będą wtedy płacić za towary, zwłaszcza te najbardziej potrzebne, jak sadzonki i zwierzęta? Widziałem już takie obrazki. Bieda z nędzą.
— Naprawdę?
— Weź pan dla przykładu hrabstwa nad Arklow. To taki dopływ Juliffe dalej na północy. Wszystkie wsie padły tam jakieś sześć, siedem lat temu. Zabrakło żywności, zabrakło pieniędzy na jej zakup. Mieszkańcy ruszyli ławą w dół rzeki. W stronę wiosek, którym wiodło się lepiej.
— I co się stało?
— Jeśli wierzyć temu, co ludzie gadają, gubernator posłał w teren komisarzy razem z grupą najemników z innych planet. Głodni wieśniacy dostali tęgie lanie. Niektórzy pochowali się w dżungli, ponoć wciąż tam siedzą. Do dziś bandyci grasują na północy. Ale większość z nich wystrzelano. Każdy z ocalałych dostał po dwadzieścia lat robót.
Gubernator porozdzielał ich po innych wioskach, gdzie harują jak zesłańcy. Rozbite rodziny, dzieci na zawsze oddzielone od rodziców.
— Wciągnął policzki, zasępiony. — O tak, bieda z nędzą.
Rai znalazł materiał, który go interesował, i dodatkowo kupił jeszcze paczkę cukrowej kukurydzy dla swej żony Skyby. Znów wyciągnął miejscowe banknoty.
— W ten sposób płacisz pan podwójnie — rzekł Len Buchannan. — Ci z LDC, co pracują na kosmodromie, nie wymienią mi tego po uczciwym kursie.
Rai chwycił się ostatniej deski ratunku:
— A może kurczaki?
Len wskazał mu regał przeznaczony na kriostaty; maleńkie zielone diody mrugały wesoło w mrocznej ładowni.
— Patrz pan na to. Dwie komory pełne jajek. Są tam kurczęta, kaczki, gęsi, bażanty, indyki i strusie. Nawet trzy łabędzie. Po co żywe kurczaki mają mi srać na pokładzie?
— Trudno. — Rai miał już tego dosyć. Choć czuł się podle, sięgnął za pazuchę, skąd wyciągnął dysk Banku Jowiszowego. Ludzie powinni ufać walucie obowiązującej na ich własnej planecie.
Jeśli… kiedy hrabstwo Schuster stanie się ważnym regionem gospodarczym, dołoży wszelkich starań, aby każdą transakcję przeprowadzano w tutejszych frankach. Tak patriotyczna postawa powinna mu przysporzyć zwolenników wśród głosujących.
Len stał obok żony, kiedy Rai przemierzał z powrotem pomost.
— Pomyśleć, że każdej sekundy rodzi się takich dziesięć tysięcy — mruknął.
Gail zachichotała.
— I wszyscy chcą tu mieszkać.
Obserwujący z rzecznej łachy przebieg zdarzenia Irley i Scott pomachali radośnie Molviemu, gdy ten niósł na brzeg zakupione tkaniny. Następny, który dysponował dyskiem płatniczym Banku Jowiszowego, co oznaczało, że znali już takich siedemdziesięciu ośmiu. Quinn będzie z nich zadowolony.
Molviego minęła u końca pomostu Marie Skibbow z wypchanym chlebakiem. Omiotła go tylko obojętnym spojrzeniem, śpiesząc w kierunku „Coogana”.
A ta czego tu szuka? — zastanawiał się Rai. Gerald prowadził na sawannie wzorowe gospodarstwo, ale ten nadęty pyszałek grał już wszystkim na nerwach.
Horst Elwes stał przy drewnianym narożnym słupie kościoła ze szmacianym woreczkiem gwoździ w garści, a mimo to nadal czuł się niepotrzebny. Nikt właściwie nie musiał podawać Lesliemu tych gwoździ, lecz Horst nie mógł pozwolić, aby ekipa zesłańców budowała kościół bez jego udziału czy chociażby pozoru, że i on wnosi swój wkład w to dzieło.
Kościół powstawał jako jeden z ostatnich budynków w Aberdale. Jemu to nie przeszkadzało. Ludzie harowali jak woły, kładąc podwaliny miasteczka i karczując pola. Nie mogli marnować czasu na gmach, którego będą używać tylko raz czy dwa razy w tygodniu (choć łudził się, że w przyszłości będzie się odprawiać więcej mszy). Poza tym, nie godziło się tego od nich wymagać. Horst wiedział przecież, jak wznoszono katedry średniowiecznej Europy, kamienne pałace wyrosłe wśród gnijących, cuchnących chałup z drewna. Wiedział, jak Kościół żądał od ówczesnych ludzi, aby dawali, dawali, coraz więcej dawali. Jak pospólstwu wszczepiano w serca bojaźń bożą i ten strach pieczołowicie w nich pielęgnowano. A ponieważ byliśmy tacy w sobie zadufani, wyniośli niczym sam Stwórca, w przyszłych wiekach zapłaciliśmy za to straszną cenę. Cenę sprawiedliwą, albowiem za ciężkie przewinienia należy się surowa kara.
A zatem odprawiał nabożeństwa w budynku publicznym i nigdy się nie uskarżał, że uczestniczy w nich trzydziestu, najwyżej czterdziestu wiernych. Kościół nie powinien pełnić roli barona domagającego się haraczu, ale stanowić ognisko jedności, miejsce, gdzie ludzie mogliby się zbierać i dzielić swoją wiarą.
Teraz jednak, kiedy kultywatory wyrównały pola, obsiano rolę i obudzono zwierzęta ze stanu hibernacji, Aberdale mogło wreszcie odetchnąć. Horstowi przydzielono trzech zesłańców na dwa tygodnie. Zbudowali długą, podobną do tratwy platformę, ustawili ją pół metra nad ziemią na pniakach po ściętych drzewach, potem rozmieścili czterometrowe słupy do podtrzymywania spadzistego dachu.
W chwili obecnej konstrukcja przypominała szkielet jakiegoś kanciastego dinozaura. Leslie Atciiffe tłukł młotkiem w belki przytrzymywane przez Daniela, gdy tymczasem Ann wycinała gonty z płatów kory zdartych z powalonych drzew kaltukowych. Sam kościół miał zajmować jedną z trzech części gmachu, na zapleczu bowiem zamierzano urządzić małą lecznicę, a pośrodku pokoik Horsta.
Wszystko szło całkiem sprawnie, lecz prawdopodobnie szłoby lepiej, gdyby Horst nie pytał na okrągło, w czym mógłby jeszcze pomóc.
Kościół przedstawiał się okazale, ustępując jedynie chacie zesłańców, a przyćmiewając swą konstrukcją budynek publiczny i domy osadników. Horst popierał Molviego, gdy ten przemawiał podczas narady, aby dać zesłańcom pewne poczucie niezależności i godności osobistej. A teraz Quinn dokonywał w Aberdale prawdziwych cudów. Odkąd budynek o schodzącym do ziemi dachu przykryły długie gonty z kory, także inni osiedleńcy poprawiali swoje domy, dodając narożne wzmocnienia, wstawiając okiennice.
I żaden z nas nie weźmie przykładu z konstrukcji zesłańców — pomyślał Horst. Ach, cóż za niemądra duma! Wszystkich zauroczyły staroświeckie, białe domki, które widzieli na początku podróży rzeką, więc myślą, że wzorując się na nich, stworzą sobie równie błogie życie. I tak oto najbardziej praktyczna metoda budowy stała się swego rodzaju tabu. Bo gdybyśmy ją naśladowali, przyznalibyśmy zarazem, że skazańcy wiedzą lepiej. A ja nie mogę nawet wznieść kościoła w ten rozsądny sposób, gdyż uraziłbym ludzi. Nie okazywaliby tego głośno, lecz w sercu chowaliby żal.
Dobrze, że mogę chociaż wykorzystać gonty z kory zamiast desek, które się skręcają i przeciekają, jak to widać na przykładzie domów zbudowanych najwcześniej.
Leslie, zwinny dwudziestodwuletni młodzieniec w szortach przeszytych ze starego kombinezonu, zszedł po drabinie. Miał specjalnie wykonany pas z pętelkami na cały ciesielski ekwipunek.
Z początku Powel Manani zbierał pod wieczór narzędzia, lecz teraz zesłańcy nie musieli się z nimi rozstawać. Niektórzy odkryli w sobie spore umiejętności stolarskie; do nich zaliczał się Leslie.
— Przyniesiemy teraz dwie ramy poprzeczne, ojcze — rzekł młodzieniec. — Powinniśmy je dźwignąć do przerwy, potem zabierzemy się za łaty i gonty. Chyba wyrobimy się do końca przyszłego tygodnia. Gorzej z ławkami. Trudno będzie wystrugać na czas tak wiele jaskółczych wczepów, nawet nożami rozszczepieniowymi.
— Tym się akurat nie przejmujcie — odpowiedział Horst. — Moje msze nie gromadzą aż tak wielu wiernych, żeby mogło im zabraknąć miejsca. Grunt to dach nad głową, reszta może poczekać. Nasz Pan rozumie, że pierwsze muszą powstać gospodarstwa.
— Uśmiechnął się, zdając sobie sprawę, jak smętnie musi wyglądać w poplamionej pomarańczowożółtej koszulinie i przydługich, sięgających za kolana szortach. Jakże się różnił od tych schludnie ubranych młodzieńców.
— Tak, ojcze.
Horst ubolewał, że zesłańców wyrzuca się poza margines, chociaż pracują ciężej niż większość osadników. Swój sukces Aberdale w niemałej mierze zawdzięczało właśnie ich wysiłkom. A Powel Manani wciąż narzekał, że pozostawia im się za dużo swobody.
To rzecz niespotykana w innych osadach, utyskiwał. Z drugiej jednak strony, inne osady nie miały Quinna Dextera. Myśl ta nie poprawiała mu wcale nastroju. Quinn był zimny jak głaz. Horst znał wykolejonych dzieciaków, ich motywacje i niewygórowane pragnienia, lecz chłodne, jasne oczy Quinna kryły w sobie jakąś niezgłębioną tajemnicę, której on wolał nie dociekać.
— Kiedy dach będzie gotowy, dokonam uroczystego poświęcenia kościoła — zwrócił się do dwójki robotników. — Mam nadzieję, że wszyscy przyjdziecie.
— Zastanowimy się jeszcze — odparł Leslie uprzejmie. — Dziękujemy za zaproszenie, ojcze.
— Rzadko się pokazujecie na moich mszach. A wszyscy są mile widziani. Nawet pan Manani, choć wątpię, czy cieszy się z tego, co robię. — Próbował nadać tej wypowiedzi żartobliwy ton, lecz oni zachowali kamienne twarze.
— Nie jesteśmy zanadto religijni — stwierdził Leslie.
— Z każdym chętnie porozmawiam o niejasnych aspektach chrześcijaństwa. Niewiedza nie jest przestępstwem, tylko przypadłością. Nie wyniknie z tego nic gorszego niż spór, nie musicie się bać, że mnie zszokujecie. Ho, ho, pamiętam te dysputy, gdy odbywałem nowicjat. Nieraz daliśmy popalić biskupowi. — I nagle zrozumiał, że ich stracił. Dotychczasowa wielkoduszność ustąpiła powściągliwej rezerwie, rysy twarzy skostniały, iskierki zniecierpliwienia pojawiły się w oczach. Horst przypomniał sobie, jak złowieszczą atmosferę mogą roztaczać wokół siebie ci młodzieńcy.
— My mamy Jasnego Brata… — zaczął Daniel, lecz umilkł pod karcącym spojrzeniem Lesliego.
— Jasnego Brata? — powtórzył Horst spokojnie. Niewątpliwie słyszał już kiedyś to określenie.
— Jeszcze coś, ojcze? — spytał Leslie. — Chcielibyśmy teraz pójść po poprzeczne ramy.
Horst wiedział, kiedy trzeba przycisnąć; teraz nie była na to odpowiednia pora.
— No tak, oczywiście. A co ja mam robić? Pomóc wam je przynieść?
Leslie rozejrzał się niecierpliwie po kościele.
— Można by przyszykować gonty, porozkładać je na podłodze, żeby były gotowe, kiedy skończymy kłaść łaty — rzekł z ociąganiem. — W stosach po dwadzieścia sztuk przy każdym słupie.
— Świetnie, już się robi.
Podszedł do warsztatu, przy którym stała Ann, tnąc korę piłą rozszczepieniową. Miała na sobie szorty i bluzeczkę, ręcznie uszyte z pociętego szarego kombinezonu. Obok niej piętrzyła się ogromna sterta gontów. Rysy jej pociągłej twarzy ułożyły się w wyrazie wytężonej uwagi, ciemnokasztanowe włosy wisiały w wilgotnych kędziorach.
— Nie potrzeba nam od razu aż tylu gontów — oświadczył Horst beztrosko. — Na pewno nie poskarżę się panu Mananiemu, jeśli troszkę zwolnisz.
Ręka Ann poruszała się z mechaniczną precyzją, prowadząc wąskie ostrze po obwodzie prostokąta na wielkim płacie połyskliwej, rdzawej kory kaltuka. Nie trudziła się rysowaniem kształtu, a mimo to każdy egzemplarz wychodził niemal identyczny z poprzednim.
— Dzięki temu nie muszę myśleć — powiedziała.
Horst zabrał kilka gontów.
— Przysłano mnie właśnie po to, żebym zachęcał ludzi do myślenia. To im wychodzi na dobre.
— Nie mnie. Dzisiaj mam Irleya i wolę o tym nie myśleć.
Irley był jednym ze skazańców. Horst znał tego szczupłego, w miarę spokojnego młodzieńca.
— Masz go? Co to znaczy?
— Jego kolej.
— Kolej?
Ann poderwała głowę, uniesiona nagłym gniewem.
— Będzie się ze mną pieprzyć. Dzisiaj jest jego kolej. Mam ci dać to na piśmie, ojcze?
— Ja… — Horst czuł, jak rumieniec zalewa mu policzki. — Ja nie wiedziałem.
— A wyobrażasz sobie, że co my tam robimy nocą w tej wielkiej chacie? Wyplatamy koszyki? Na piętnastu chłopów przypadają trzy kobiety. A chłopy bardzo tego potrzebują, nie wystarcza im co noc okładać się pięściami, więc dajemy im po kolei, po równo. Quinn sporządził uczciwą, bezstronną listę i się jej trzymamy. Pilnuje, by nikt nie czuł się pokrzywdzony, ale też nie uszkodził towaru. Ale Irley tak się do tego zabiera, żeby to sprawiało ból, a jednocześnie nie bolało i mc nie było widać. Chcesz wiedzieć, ojcze, jak mu się to udaje? Chcesz poznać szczegóły?
Jego sztuczki?
— Dziecko drogie, to się musi skończyć, natychmiast. Porozmawiam z Powelem, poruszę ten temat na radzie.
Ann zaskoczyła go, wybuchając przeraźliwym, wzgardliwym śmiechem.
— Boży Bracie. Teraz rozumiem, czemu cię tu wygnali, ojcze.
Musiałeś być na Ziemi cholernym niedołęgą. Chcesz, żeby chłopcy mnie nie rżnęli, co? Ani Jemimy, ani Kay? Gdzie będą wtedy tego szukać? Ha? Wielu twoich zacnych parafian ma córki. Ucieszą się, że nocą zesłańcy kręcą im się pod oknami? Zresztą sam powiedz, ojcze, czy chciałbyś, aby Leslie i Daniel puszczali oczka do twojej słodziutkiej przyjaciółki Jay? Chciałbyś? Bo tak się stanie, jeśli ja im nie dogodzę. Na jakim świecie ty żyjesz, ojcze?
— Odwróciła się w stronę płata kory.
Jakże definitywne, przerażające rozstrzygnięcie. Nic, co Horst mógł w tej sytuacji zaproponować, nie naprawiłoby zła. Nic…
Wciąż tam była, na samym dnie pudła, gdzie przeleżała sześć i pół miesiąca. Nietknięta, niepotrzebna, ponieważ świat był pełen godnych wyzwań, świeciło słońce, wieś się rozwijała, rośliny kwitły, a dzieci śmiały się i tańczyły.
Horst wyciągnął butelkę i napełnił kubek. Szkocka, aczkolwiek ten gęsty, bursztynowy trunek nigdy nie leżakował w dębowych beczkach Kaledonii. Pochodził prosto z filtra molekularnego, zaprogramowanego na smak dawno minionego ideału. Piekł jednak w przełyku, wolno rozpalając umysł i żołądek, do czego został stworzony.
Jakże wielka głupota. Chyba tylko ktoś niespełna rozumu mógłby pomyśleć, że wąż nie przybędzie z nimi do nowego świata.
On, ksiądz, wykazał się szczególną krótkowzrocznością, nie dostrzegając plugawego ścieku pod błyszczącą powierzchnią wspaniałych dokonań.
Dolał sobie szkockiej. Między łykami łapał gorące powietrze.
Boże, cóż za ulga oderwać się na chwilkę od codziennych niepowodzeń. Skryć się w owym ciepłym, cichym, oferującym przebaczenie sanktuarium.
Boży Bracie, tak się wyraziła. I miała rację. Szatan również tutaj sięga szponami do naszych serc.
Zdjęty strachem, Horst wpatrywał się w napełniony po brzegi kubek. Szatan, Lucyfer, Nosiciel Światła. Jasny Brat.
— O, nie… — wyszeptał. Łzy naszły mu do oczu. — Byle nie to, nie tutaj. Byle nie sekty, które kalają czystość tego świata.
Dobry Boże, to ponad moje siły. Popatrz na mnie. Jestem tu, bo do niczego się nie nadaję. — Zaszlochał.
I teraz, jak zwykle, Bóg zbył go milczeniem. Sama wiara nie wystarczała Horstowi Elwesowi. Ale przecież zawsze o tym wiedział.
Ptak znowu wrócił: długi na trzydzieści centymetrów, o jasnobrązowym upierzeniu w złociste cętki. Krążył dwadzieścia metrów nad Quinnem, na wpół schowany wśród powykręcanych gałęzi drzew, w zawiły sposób trzepocząc skrzydłami dla zachowania pozycji.
Quinn przyglądał mu się kątem oka. Na Lalonde ptaki wyglądały inaczej, ich skrzydła zdawały się złożone z błoniastych łusek. Kiedy ustawił implant wzrokowy na najwyższą rozdzielczość, dostrzegł zwyczajne pióra, tak więc przodkowie tego ptaka z pewnością wywodzili się z Ziemi.
Skinął ręką i wszyscy trzej wyszli wolno z zarośli, z jednej strony Jackson Gael, z drugiej Lawrence Dillon. Lawrence był najmłodszym zesłańcem, siedemnastolatkiem o smukłej sylwetce, chudych ramionach i płowej czuprynie. Lawrence’a dostali chyba w darze od samego Bożego Brata. Quinn złamał go dopiero po miesiącu. Było faworyzowanie, dodatkowe racje żywnościowe, uśmiechy i ochrona przed zaczepkami pozostałych. Potem doszły narkotyki kupione od Baxtera: delikatne odloty, które pozwalały zapomnieć o Aberdale, całym tym gnoju i wiecznej harówie, zamazując obraz świata, aż życie znowu wydawało się znośne.
I wreszcie pewnego razu o północy dzieło zwieńczył gwałt dokonany na oczach wszystkich; chłopiec leżał na podłodze, obrysowany pięciobokiem z krwi danderila i odurzony narkotykami.
Teraz Lawrence do niego należał — cały, wraz ze swym delikatnym tyłeczkiem, niesamowitym fiutem i umysłem. Jego oddanie dla Quinna przerodziło się w pewną formę kultu.
Seks unaocznił reszcie, jaką moc posiada Quinn. Pokazał im, jak bliskie więzi łączą go z Bożym Bratem. Udowodnił, ile radości daje wyzwolenie wężowej bestii uwięzionej w sercu każdego człowieka. Pokazał, co się stanie, jeśli go zawiodą.
Dał im nadzieję i siłę. W zamian żądał jedynie posłuszeństwa.
Z pozytywnym skutkiem.
Gdy zbliżał się teraz do upatrzonej zdobyczy, szerokie, gąbczaste liście oplatających drzewa pnączy ocierały się o jego wilgotną skórę, którą po miesiącach pracy w prażących promieniach słońca okryła brązowa opalenizna. Miał na sobie tylko szorty wycięte z kombinezonu i buty skradzione w Durringham. Odkąd zesłańcy zaczęli sami przygotowywać dla siebie posiłki, dobrze się odżywiał, a podczas robót w zagrodach osadników wyrobiły mu się mięśnie.
Liany zwisały między pniami niczym sieć, jaką puszcza utkała, aby chwytać w nią swoich mniejszych lokatorów. Denerwowały go swoim chrzęstem, gdy odtrącał je na boki, gniotąc przy okazji twardymi podeszwami kruchy mech, który porastał dno dżungli.
Ptaki skrzeczały i gdakały, śmigając w gęstwinie gałęzi. Quinn dostrzegał w górze ruchy pnączaków snujących się po konarach jak trójwymiarowe cienie.
Światło sączące się poprzez baldachim listowia powoli ciemniało. Zauważył, że wśród zwyczajnych drzew pojawia się coraz więcej młodych gigantei. Przypominały wydłużone stożki, okryte czymś, co nie wyglądało na korę, ale raczej na twardą, purpurowo — brązową szczecinę. Konary odrastały od pnia rozłożonymi w równych odstępach pierścieniami; wszystkie opadały w dół pod kątem pięćdziesięciu stopni, stanowiąc szkielet dla podobnych do wachlarzy gąszczy gałązek, splątanych niczym ptasie gniazda.
Górną ich powierzchnię porastał ciemny kobierzec zielonych liści.
Gdy Quinn zobaczył po raz pierwszy dorosłą giganteę, pomyślał, że ma halucynacje. Miała dwieście trzydzieści metrów wysokości i czterdzieści pięć metrów średnicy u podstawy, wyrastając ponad dżunglę niby zabłąkana góra. Rozmaite pnącza owijały się naokoło niższych gałęzi, cętkując bladozielone listowie wielobarwnym kwieciem. Ale nawet dziarskie liany nie były w stanie oplatać całej gigantei.
Jackson pstryknął palcami i wskazał przed siebie. Quinn zaryzykował, wysuwając głowę spoza metrowej wysokości zarośli i wrzecionowatych, spragnionych światła drzewek.
Sejas, którego tropili, skradał się wśród skąpego poszycia w odległości dziesięciu metrów. Był to dorodny okaz, samiec o czarnej, pokrytej bliznami skórze, miejscami upstrzonej błękitnymi cętkami. Uczestniczył w wielu zwycięskich walkach, o czym świadczyły wytargane uszy.
Quinn uśmiechnął się z zadowoleniem i dał sygnał Lawrence’owi. Jackson pozostał na swoim stanowisku, mierząc w głowę zwierzęcia z laserowej strzelby. Zabezpieczał myśliwych na wypadek, gdyby łowy przybrały niekorzystny obrót.
Przygotowania do wyprawy zabrały im trochę czasu. Tego dnia dżunglę przetrząsało trzydziestu mieszkańców Aberdale, wszyscy jednak znacznie bliżej rzeki. Przy pierwszej sposobności Quinn, Jackson i Lawrence zboczyli na południowy wschód, głębiej w puszczę, byle dalej od rzeki i wilgotnego powietrza — do krainy, gdzie bytowały sejasy. Skoro świt, Powel Manani wyruszył pomagać w poszukiwaniu owiec, które wyrwały się z pewnsj zagrody na sawannie, gdy zawaliła się palisada. Co ważniejsze, zabrał z sobą Vorixa do tropienia śladów. Nikt nie wiedział, że to Irley zatroszczył się zeszłej nocy, aby powstała wyrwa w palisadzie.
Quinn odłożył kupiony od Baxtera karabin wielostrzałowy i odpiął od pasa bolę. Zaczął kręcić nią wokół głowy, wrzeszcząc opętańczo. Na prawo od niego w stronę sejasa biegł Lawrence, wywijając bolą szalonego młynka. Zesłańcy nie zdradzili nikomu, jaką posiadają broń. A wykonać ją było dość łatwo, wystarczyło uwiązać do wysuszonych pnączy trzy kamienie. Mogli udawać, że z pnączy wyrabiają pasy, więc nikt niczego nie podejrzewał.
Sejas odwrócił się, rozwarł szeroko paszczę i wydobył z gardła ów szczególny, żałosny skowyt. Ruszył prosto na Lawrence’a.
Z dzikim okrzykiem, gdy adrenalina szumiała mu w żyłach, młodzieniec wyrzucił w powietrze bolę. Kamienie owinęły się wokół przednich łap zwierzęcia, zataczając z niebywałą prędkością coraz ciaśniejsze koła. Sekundę później bolą Quinna trafiła ofiarę w prawy bok i unieruchomiłajej tylną nogę. Sejas upadł, wijąc się w trawie i błocie i rzucając ciałem jak w epileptycznym szale.
Quinn, zanim podbiegł do zdobyczy, ściągnął z ramienia lasso.
Sejas miotał się w furii, wyjąc i próbując ostrymi jak brzytwa zębami dosięgnąć sznurów krępujących mu nogi. Qumn coraz szybciej obracał lassem, śledząc ruchy zwierzęcia. Rzucił. Pętla spadła sejasowi na pysk, gdy na chwilę zwarł szczęki. Quinn szarpnął z całej siły. Drapieżnik próbował otworzyć paszczę, lecz sznur z włókna krzemowego (skradziony jednemu z osadników) trzymał mocno. Zesłańcy słuchali, jak wściekłe, obłąkańcze wręcz wycie cichnie do urywanego charkotu.
Lawrence przydusił szamoczącego się sejasa, usiłując spętać ostatnią wolną nogę zwierzęcia. Quinn wsparł go w jego wysiłkach: objął ramionami twardą, guzowatą skórę drapieżnika i spróbował zarzucić drugą pętlę na jego przednie łapy.
Całkowite pokonanie i spętanie sejasa zajęło im jeszcze trzy minuty. Quinn i Lawrence zmagali się z nim na ziemi, podrapani, posiniaczeni i umazani błotem. W końcu jednak, drżąc ze zmęczenia, powstali i przyjrzeli się swej zdobyczy, związanej i leżącej bezradnie na boku. Zielonkawe oko łypało na nich złowrogo.
— Pora przejść do drugiego etapu — oznajmił Quinn.
Jay znalazła Horsta późnym popołudniem. Padała mżawka, a on siedział bezwładnie pod drzewem kauczukowym w stanie bliskim śpiączki. Rozbawił ją ten widok i potrząsnęła go za ramię.
Horst wybełkotał coś niezrozumiale, po czym kazał jej się odwalić.
Jay popatrzyła na niego przerażona, wargi jej zadrżały. Pobiegła natychmiast po matkę.
— Ejże, przyjacielu, weź się w garść — rzekła Ruth, gdy przybyła na miejsce.
Horst czknął.
— Dalej, wstawaj. Odprowadzę cię do domu.
Stęknęła, uginając się pod Horstem, kiedy wsparł się na niej całym ciałem. Markotna Jay dreptała dwa kroki za nimi, gdy przemierzali chwiejnie polanę w stronę chatki księdza.
Ruth rzuciła go na łóżko i patrzyła beznamiętnie, jak próbuje zwymiotować na drewnianą podłogę. Z ust wyciekło mu zaledwie kilka kropel gorzkich, żółtawych treści żołądkowych.
Jay stała w kącie i szarpała nerwowo futerko białego królika Drusilli. Przestraszone zwierzątko próbowało się wyrwać.
— Nic mu się nie stanie?
— Nie — odparła Ruth.
— Myślałam, że to atak serca.
— Upił się i tyle.
— Ale on jest księdzem — zdziwiła się dziewczynka.
Ruth pogłaskała po głowie córkę.
— Wiem, kochanie. Ale to nie oznacza, że jest świętym.
Jay pokiwała poważnie głową.
— Rozumiem. I nikomu nie powiem.
Ruth odwróciła się do Horsta i zmierzyła go badawczym spojrzeniem.
— Dlaczego to zrobiłeś, Horst? Dlaczego właśnie teraz? Szło ci przecież tak dobrze.
Zamrugał przekrwionymi oczami.
— Źli… — wychrypiał. — Om są źli.
— Kto taki?
— Zesłańcy. Wszyscy co do jednego. Diabelski pomiot. Trzeba spalić kościół. Nie mogę go teraz poświęcić. Oni go zbudowali. Zło go zbudowało. Haryt… heryt… heretycy. Trzeba go spalić do cna.
— Horst, niczego nie będziesz podpalał.
— Zło! — mruknął.
— Sprawdź, czy matryce elektronowe jego ogniw są naładowane i mogą zasilić kuchenkę mikrofalową — poleciła Ruth córce.
— Zagotujemy trochę wody. — Zaczęła rozglądać się po izbie w poszukiwaniu opakowanych w srebrzystą folię torebek kawy.
Dopiero warkot silników elektrycznych przekonał Marie Skibbow, że to się dzieje naprawdę. O nie, nie śniła: śruba napędowa „Coogana” pieniła wodę, powiększał się odstęp między łodzią a nabrzeżem.
— Udało się — wyszeptała.
Rozklekotany stateczek wypłynął na środek Quallheimu, kierując się dziobem w dół rzeki. Stopniowo nabierał szybkości. Marie przestała wrzucać drwa przez prostokątny otwór paleniska i parsknęła śmiechem.
— Pieprzę was — pożegnała wioskę, której rąbek ukazał się za rufą. — Pieprzę was wszystkich. Gnijcie sobie tutaj. Już mnie więcej nie zobaczycie. — Potrząsnęła pięścią, lecz nikt na nią nie patrzył, nawet zesłańcy pracujący w wodzie. — Nigdy, przenigdy.
Aberdale znikło za zakolem rzeki. Śmiech Marie zabrzmiał podejrzanie podobnie do łkania. Ktoś nadchodził od sterówki, więc zaczęła szybko ładować drewno do paleniska.
Była to Gail Buchannan, która z trudem mieściła się na wąskim pasie pokładu między kabiną a półmetrowym nadburciem. Przez chwilę sapała głośno, oparta o ścianę kabiny z twarzą czerwoną i spoconą pod szerokim kapeluszem.
— Już ci lepiej, kochanieńka?
— Pewnie! — Marie błysnęła rozradowanym uśmiechem.
— Taka jak ty dziewuszka nie powinna żyć w dziczy. Twój świat jest w dole rzeki.
— Nie musi mi pani tego mówić. Boże, to było straszne! Nienawidziłam tej dziury. Nie cierpię zwierząt, nie cierpię warzyw, nie cierpię drzew owocowych, nie cierpię dżungli. I nie cierpię drewna!
— Nie będziesz nam sprawiać problemów, co, kochanieńka?
— O nie, obiecuję. Nie podpisałam kontraktu z LDC, bo kiedy opuszczaliśmy Ziemię, byłam niepełnoletnia. Ale skończyłam już osiemnaście lat, więc mogę opuścić dom, jeśli mam na to ochotę.
Na chwilę wyraz konsternacji pomarszczył tłuste fałdy skóry na nalanej twarzy Gail.
— Dobra, nie musisz już dokładać do kotła, starczy tego drewna na resztę dnia. Popłyniemy jeszcze ze dwie godziny, a potem Lennie zacumuje na noc gdzieś za Schuster.
— W porządku. — Marie wyprostowała się; ramiona jej opadły, serce tłukło się w piersi. Dopięła swego!
— Na razie zajmij się kolacją — rzekła Gail.
— Tak, oczywiście.
— Myślę, że najpierw chciałabyś wziąć prysznic, kochanieńka. Opłukać się co nieco.
— Prysznic? — Marie miała wrażenie, że się przesłyszała.
Gail jednak pokazała jej maleńką klitkę wciśniętą między kambuz a koje, odgrodzoną zasłonką i dość szeroką, aby zmieściła się tam tęga żona kapitana. Patrząc pod nogi, Marie widziała rzekę przez szpary w podłodze. Kocioł parowy zasilał w prąd pompę i grzejnik, dzięki czemu z miedzianego sitka mogła trysnąć ciepła woda. Marie doznała większej przyjemności niż sybaryta w jacuzzi. Po raz ostatni brała prysznic jeszcze na Ziemi. Brud był nieodłącznym towarzyszem człowieka w chatach Aberdale czy zagrodach na sawannie. Wnikał w pory ciała, wpychał się pod paznokcie i oblepiał włosy. I nigdy całkiem nie schodził. Bo i nie mógł — w chłodnym strumieniu, bez mydła czy żelu.
Pierwsza struga wody z sitka była czymś zanieczyszczona i wywołała w niej obrzydzenie. Gail dała jej jednak kostkę bezwonnego, zielonego mydła, a także — do włosów — mydło w płynie. Marie zaczęła się zawzięcie szorować, podśpiewując sobie głośno.
Gwyn Lawes nawet nie podejrzewał, że może się natknąć na zesłańców, póki nie oberwał pałką w potylicę. Ból zamroczył go na dłuższą chwilę. Nie pamiętał, jak padał na ziemię. Dopiero co mierzył do danderila ze strzelby elektromagnetycznej, ciesząc się na myśl o spodziewanej pochwale pozostałych myśliwych, aż tu nagle czuł ziemię w ustach, brakowało mu tchu, a kręgosłup zdawał się płonąć. Mógł jedynie cicho charczeć.
Złapano go za ramiona i przewrócono na plecy. Po kręgosłupie przeszła kolejna fala ognia. Świat przyprawiał o mdłości swoim kołysaniem.
Quinn, Lawrence i Jackson stali nad nim z wyszczerzonymi zębami. Ich włosy spadały w lepkich kędziorach na umorusane twarze, postrzępione brody błyszczały od śliny, ze świeżych zadrapań płynęły strużki czerwonej, przemieszanej z błotem krwi.
Podobizny dzikusów, jacy o świcie dziejów przemierzali Ziemię.
Gwyn jęknął z trwogi.
Jackson pochylił się, obnażając zęby w jadowitym uśmiechu, po czym zakneblował mu usta kawałkiem szmatki. Teraz oddychanie przychodziło Gwynowi z jeszcze większym trudem; rozchylał szeroko nozdrza, wciągając życiodajny tlen. A potem znów go przewrócono twarzą do mokrej ziemi. Widział jedynie brudną trawę. Czuł też, jak cienki, twardy sznurek wiąże mu kostki i nadgarstki. Zaczęto go obszukiwać, macać po ubraniu, wywracać kieszenie. Czyjeś palce zatrzymały się niepewnie na schowku w nogawce spodni roboczych, rozpoznając kształt dysku kredytowego.
— Mam, Quinn! — wykrzyknął Lawrence triumfalnie.
Ktoś bez ceregieli odgiął prawy kciuk Gwyna.
— Skopiowałem wzór — odezwał się Quinn. — Zobaczmy, ile miał przy sobie. — Nastąpiła krótka pauza, a potem gwizdnięcie. — Cztery tysiące trzysta fuzjodolarów. Hej, Gwyn, gdzie twoja wiara w szczęśliwą przyszłość na nowej planecie? — Rozległy się szydercze śmiechy. — W porządku, przelew dokonany.
Lawrence, wsuń mu dysk z powrotem do spodni. Nikt go nie uaktywni, gdy facet będzie sztywny. Kto pozna, że został opróżniony?
Sztywny. Słowo to przedarło się przez gąszcz otępiałych myśli Gwyna. Stęknął, usiłując się podźwignąć. Wtedy ktoś kopnął go butem w żebra. Wrzasnął, a właściwie spróbował. Knebel dławił go tak, że tracił oddech.
— Ma przy sobie trochę przydatnego sprzętu, Quinn — rzekł Lawrence.
— Nóż rozszczepieniowy, zapalniczkę, a tutaj nawet osobisty blok naprowadzający. I zapasowe ładunki do strzelb.
— Zostawcie — rozkazał Quinn. — Jeśli będzie czegoś brakowało, mogą nabrać podejrzeń. Na razie musimy być ostrożni.
W końcu i tak wszystko będzie nasze.
Dźwignęli Gwyna i ponieśli na plecach niby łowieckie trofeum. To tracił przytomność, to ją odzyskiwał, w miarę jak nim potrząsano, a gałązki i pnącza chłostały go po twarzy.
Kiedy wreszcie grzmotnął o ziemię, wokoło było ciemniej.
Rozglądając się, dostrzegł w odległości kilku metrów gładki hebanowy pień starego deirara, którego ogromny parasolowaty liść rzucał szeroki krąg cienia. Uwiązany do drzewa sejas naciągał nierozerwalną linę z włókna krzemowego, drapiąc ziemię przednimi łapami, usiłując dopaść swoich dręczycieli. Z kłapiącej paszczęki ściekały długie strugi śliny. Raptem Gwyn uzmysłowił sobie, jaki los go czeka. Oddał mocz.
— Zdenerwujcie porządnie to bydlę — zarządził Quinn.
Jackson i Lawrence zaczęli rzucać kamieniami w sejasa. Zwierzę miotało się w bezsilnej wściekłości, wyginając konwulsyjnie ciało, jakby ktoś porażał je prądem elektrycznym.
Czyjeś buty zatrzymały się dwadzieścia centymetrów od nosa Gwyna. Quinn przykucnął przed swoją ofiarą.
— Chcesz wiedzieć, Gwyn, co tu się będzie dalej działo? Przydzielą nas do pomocy wdowie. Wszyscy zajęci są przecież własnymi kawałkami raju. Dodatkowe obowiązki spadną na zesłańców.
Jak zwykle. Postaram się być jednym z nich, Gwyn. Postaram się odwiedzać regularnie twoją biedną, rozpaczającą Rachel. Polubi mnie, już moja w tym głowa. Wszystkim wam się wydaje, że na Lalonde życie płynie jak w bajce. Wmówiliście sobie, że jesteśmy grupką zwyczajnych chłopaków ze splamioną przeszłością. Nie chcecie obudzić się ze snu, żeby nie zajrzała wam w oczy brutalna rzeczywistość. Złudzenia przychodzą łatwo. Złudzenia to sposób na życie ludzi przegranych. Twój sposób. Twój i tych wszystkich, co ryją w błocie i na deszczu. W tym samym łóżku i pod tym samym dachem, które skleciłeś w pocie czoła, już niebawem zerżnę twoją Rachel. Będzie kwiczeć jak maciora w rui.
Mam nadzieję, Gwyn, że to cię przeraża. Mam nadzieję, że robi ci się niedobrze. Bo to jeszcze nie wszystko. Nie, nie. Kiedy z nią skończę, wezmę się za Jasona. Za twojego ślicznego syneczka o błyszczących oczach. Będę jego nowym ojcem. Będę jego kochankiem. Jego właścicielem. Dołączy do nas, Gwyn, do mnie i do zesłańców. Zwiążę go z Nocą, pokażę mu, gdzie w człowieku ukrywa się wężowa bestia. Nie pójdzie na dno jak jego dupowaty tatuś. Ty jesteś dopiero pierwszy, Gwyn. Z czasem dorwę was wszystkich, jednego po drugim, i tylko niewielu dostanie szansę pójść za mną do Ciemności. Nie minie sześć miesięcy, a cala ta wiocha, z którą wiążecie tyle nadziei na przyszłość, przejdzie na własność Bożego Brata. Budzę w tobie odrazę, Gwyn? Oby. Bo chcę, żebyś nienawidzi! mnie z równą mocą, z jaką ja nienawidzę ciebie i wszystkiego, co uważasz za cenne. Wtedy zrozumiesz, że mówię prawdę. Upadniesz przed swoim żałosnym Panem Jezusem i zaskomlisz z trwogi. Lecz pocieszenia nie znajdziesz, ponieważ Nosiciel Światła odniesie na końcu zwycięstwo. Przegrasz po śmierci, jak przegrałeś za życia. Dokonałeś niewłaściwego wyboru, Gwyn. Trzeba było podążyć moją ścieżką. Ale teraz już na to za późno.
Gwyn natężył siły, próbując wypchnąć knebel. Płuca zdawały się pękać z wysiłku. Nadaremnie: wrzask nienawiści i wszystkie te pomsty i złorzeczenia, którymi skazywał Dextera na wiekuiste męki, pozostały uwięzione w jego głowie.
Quinn chwycił Gwyna za koszulę i postawił na nogi, a wtedy Jackson złapał go za nogawki. Obaj rozhuśtali nieszczęśnika i z całym impetem rzucili pod drzewo. Ciało zatoczyło płaski łuk, po czym spadło wprost na grzbiet rozwścieczonej bestii. Gwyn pacnął nosem w błoto z twarzą wykrzywioną panicznym strachem. Sejas skoczył.
Quinn położył ręce na ramionach Lawrence’a i Jacksona. Razem patrzyli, jak zwierzę maltretuje człowieka, zdzierając zębami wielkie pasy ciała. Moc przynosząca śmierć równała się mocy dawania życia. Quinn obserwował w zachwycie, jak gorąca, czerwona krew wsiąka w ziemię.
— A po życiu śmierć — powiedział. — A po ciemności światło.
Zadarł głowę i odszukał wzrokiem brązowego ptaka. Siedział na gałęzi dębu czereśniowego, przypatrując się rzezi z przekrzywionym łebkiem.
— Widzieliście, czym jesteśmy! — zawołał Quinn. — Widzieliście, co w nas siedzi. Widzieliście, że się nie boimy. Powinniśmy pogadać. Myślę, że możemy sobie nawzajem wiele zaoferować. Co wam szkodzi?
Ptak zamrugał, jakby zaskoczony, po czym wzbił się w powietrze.
Laton poczekał, aż cudownie wyraźne sensorium sokoła rozwieje się w nicość. Jeszcze przez kilka chwil napawał się pieszczotą przepływającego po skrzydłach powietrza. Fruwanie dzięki więzi afinicznej w skórze drapieżnika było jego ulubionym zajęciem, nic nie mogło się równać ze swobodą daną stworzeniom latającym.
Odnalazł się nagle w zwyczajnym świecie. Znowu przebywał w swoim gabinecie, siedząc w pozycji lotosu na czarnej aksamitnej poduszeczce. Pomieszczenie miało osobliwie jajowaty kształt i ściany z wygładzonego do połysku drewna. Plaster umieszczonych w suficie komórek elektroforescencyjnych wypełniał wnętrze szafirową poświatą. Jedynie poduszeczka w dołku burzyła symetrię; niełatwe do wypatrzenia były nawet drzwi, których zarys zlewał się ze słojami drewna.
Skromny gabinet oczyszczał umysł z niepotrzebnych myśli.
Tutaj, gdzie ciało mogło spoczywać w bezruchu, a więź afiniczna z technobiotycznymi procesorami i zniewolonymi mózgami przesuwała progi postrzegania — tutaj zdolności jego umysłu wzrastały o rząd wielkości. Nikła namiastka tego, co mógł jeszcze osiągnąć. Blady cień celu, do którego dążył przed swoją ucieczką.
Laton nadal siedział, rozmyślając o Quinnie Dexterze i popełnionej przez niego okropności. Gdy bezbronny kolonista padał na zwierzę, w oczach Dextera pojawił się upiorny błysk zadowolenia.
A jednak był on kimś więcej niż tylko bezmózgim, brutalnym sadystą. Najdobitniej świadczył o tym fakt, że rozpoznał prawdziwą naturę sokoła i odgadł, co się za tym kryje.
— Kim jest Nosiciel Światła? — zadał Laton pytanie półświadomej, technobiotycznej sieci procesorowej.
— To Szatan. Diabeł w chrześcijańskich wierzeniach.
— Czy to pospolite określenie?
— Popularne wśród wykolejonej ludności na Ziemi. W wielu arkologiach rozwinęły się sekty, opierając się na kulcie tego bóstwa. Hierarchia kapłanów i akolitów odpowiada standardowym podziałom na oficerów i żołnierzy w organizacjach przestępczych. Ci na górze kontrolują tych na dole za pomocą nibyreligijnej doktryny, a status jednostki określają specyficzne rytuały inicjacyjne. Zgodnie z ich teologią, kiedy zostanie stoczona bitwa na równinie Armageddon, a wszechświat porzucony potępionym duszom, nadejdzie Szatan, niosąc światło. Sekty różnią się między sobą wyłącznie stopniem okrucieństwa, z jakim wymuszają dyscyplinę w swych szeregach. Ze względu na trwałość więzów łączących poszczególnych członków sekty władze rzadko odnoszą sukcesy w ich zwalczaniu.
To wyjaśniało niektóre zachowania Quinna, medytował Laton.
Do czego jednak potrzebował pieniędzy z dysku kredytowego?
Jeżeli uda mu się przejąć władzę w Aberdale, nie zawiną tam już żadne statki handlowe, a wtedy nic nie kupi. Co więcej, gdy tylko wieść o tym się rozniesie, gubernator z całą pewnością pośle oddział szeryfów z rekrutami do zduszenia w zarodku buntu zesłańców. Quinn nie był głupi, musiał o tym wiedzieć.
Tylko tego brakowało, żeby uwaga świata skierowała się na hrabstwo Schuster. Jeden węszący komisarz nie stanowił poważniejszego zagrożenia, o czym dobrze wiedział, porywając kolonistów z ich domostw. Ale jeśli cały ich zastęp zacznie przeczesywać dżunglę w poszukiwaniu czcicieli diabła, sytuacja może wymknąć się spod kontroli.
Musiał poznać bliżej plany Dextera, spotkać się z nim, co sugerował sam skazaniec. Jednakże myśl o zgodzie na propozycję Quinna napawała go dziwnym niepokojem.
„Coogan” przycumował na niewielkim piaszczystym cyplu oddalonym o godzinę drogi od miasteczka Schuster. Dzięki dwóm umocowanym do drzew linom z włókna krzemowego nurt nie miał szans porwać statku.
Marie Skibbow siedziała na dziobie. Ciepły wieczorny wietrzyk suszył jej włosy i nawet wilgotne powietrze przestało być dokuczliwe. Rennison, największy księżyc Lalonde, wschodził pomału nad poszarzałymi koronami drzew, nadając zmierzchowi lekko różowe zabarwienie. Opierała się plecami o wątłą ścianę kabiny i cieszyła oczy jego widokiem.
Fale ochlapywały leniwie bliźniacze kadłuby „Coogana”. Niekiedy przepływające ryby tworzyły kręgi na pustej tafli wody.
Pewnie już się zorientowali, że mnie nie ma. Mama się rozpłacze, ojciec wpadnie w szał, Paula się zasmuci, a Frank uda obojętność, choć wszyscy będą się martwić, że zabraknie im pary usłużnych rąk do pracy w domu i przy zwierzętach. Nikt nie pomyśli, czego ja chcę i co jest dla mnie dobre.
Usłyszawszy wołanie Gail Buchannan, ruszyła z powrotem do sterówki.
— A już myśleliśmy, że wypadłaś za burtę, kochanieńka — stwierdziła żona kapitana. W wylewającym się z kambuza świetle na jej pulchnych ramionach błyszczały krople potu. Na kolację zjadła ponad połowę z tego, co Marie przygotowała dla nich trojga.
— Patrzyłam tylko, jak wschodzi księżyc.
Gail spojrzała na nią spod oka.
— To bardzo romantyczne. Pewnie wprowadziło cię w dobry nastrój.
Mrowie przeszło Marie po plecach. Mimo gorącego oddechu dżungli poczuła chłód.
— Naszykowałam ci już strój na noc — rzekła Gail.
— Strój na noc?
— Bardzo gustowny. Sama robiłam koronki. Len lubi przyglądać się dziewczętom w ładnych ciuszkach. A ładniejszych nie znajdziesz po tej stronie Durringham — oznajmiła wielkodusznie.
— Ta twoja koszulka jest ładna, obcisła, ale raczej nie podkreśla uroków ciała, sama powiedz.
— Zapłaciłam wam — odparła Marie łamiącym się głosem.
— Za podróż do samego Durringham.
— Ależ to nie pokryje kosztów, kochanieńka. Chyba cię uprzedzaliśmy, że podróżowanie statkiem jest drogie? Musisz zapracować na bilet.
— Nie.
Tęga kobieta zrezygnowała nagle z apodyktycznego zachowania.
— Jak chcesz, to cię wysadzimy na tym odludziu.
Marie pokręciła głową.
— Nie mogę.
— Ależ możesz. Taka z ciebie miła dziewczyna. — Gail owinęła tłustą dłonią nadgarstek Marie. — Daj spokój, kochanieńka — nalegała. — Staruszek Lennie wie, jak traktować dziewczęta.
Marie postąpiła jeden krok do przodu.
— Otóż to, kochanieńka. Zejdź na dół. Tam już wszystko przygotowane, sama zobaczysz.
Na stoliku w kambuzie leżała biała bawełniana bielizna damska.
— Po prostu włóż to na siebie. I niech już nie słyszę żadnych bzdurnych gadek, że czegoś tam nie możesz. — Uniosła majteczki.
— Hej, będziesz w tym wyglądać jak na obrazku, mam rację?
Marie patrzyła osowiałym wzrokiem.
— Mam rację? — powtórzyła Gail Buchannan.
— Tak.
— Dobra dziewczynka. A teraz zakładaj.
— Gdzie?
— Tutaj, kochanieńka. Tu, gdzie stoisz.
Marie odwróciła się tyłem do grubej kobiety i zaczęła ściągać przez głowę koszulkę.
Gail zachichotała ochryple.
— Oho, kochanieńka, śliczny z ciebie aniołek. A to ci będzie zabawa.
Dolny brzeg haleczki sięgał jej ledwie za pośladki, lecz gdyby chciała ją nieco obciągnąć, piersi wypadłyby z dekoltu. Nawet w dżungli ochlapana błotem czuła się czystsza.
Nie przestając chichotać i szturchając ją lekko w plecy, Gail zeszła z Marie to kabiny, gdzie Len czekał już ubrany w bursztynowy szlafrok frotte. Wisząca u sufitu lampa elektryczna rzucała mdłe, żółte światło. Na widok Marie Len wyszczerzył szczerbate zęby.
Gail opadła z westchnieniem ulgi na szeroki stołek.
— No, kochanieńka, nie zwracaj na mnie uwagi. Ja lubię sobie tylko popatrzeć.
Marie miała nadzieję, że dzięki pluszczącej wodzie i drewnianym ścianom kabiny zdoła sobie wyobrazić, że to „Swithland” z Karlem.
Nie zdołała…
Po wędrówce trwającej przeszło pięć miliardów lat Lisylf dotarł do galaktyki, gdzie w przyszłości miała zawiązać się Konfederacja — dominującą formą życia na Ziemi były wówczas dinozaury. Połowę swego istnienia spędził na przemierzaniu międzygalaktycznej pustki. Umiał korzystać z tuneli czasoprzestrzennych, skoro bowiem był stworzeniem złożonym z czystej energii, fizyczna struktura kosmosu nie kryła przed nim tajemnic. Natura obarczyła go misją obserwowania i zapamiętywania, gnał więc z szybkością bliską prędkości światła, obejmując swym polem percepcji wszelkie zbłąkane atomy wodoru, które podejmowały zakrojoną na eony podróż ku jasnym skupiskom odległych gwiazd. Każda z nich była jedyna w swoim rodzaju, bytem zasługującym na uwiecznienie, poszerzającym horyzonty wiedzy, wobec czego jej historia trafiała do śródwymiarowej matrycy pamięciowej, gdzie ogniskowała się tożsamość Lisylfa. Zajmował on bowiem pewien obszar przestrzeni, w którym owa matryca przemieszczała się narażona na mniejsze zakłócenia niż neutrino. Podobnie jak kwantowa czarna dziura, miała znikome wymiary fizyczne, choć zawierała w sobie cały wszechświat. Starannie posegregowany wszechświat czystej informacji.
W ciągu pierwszych milionów lat po dotarciu do obrzeża galaktyki Lisylf żeglował od jednej gwiazdy do drugiej, indeksując parametry fizyczne różnorodnych układów słonecznych, systematyzując formy życia, które rozkwitały i więdły na planetach.
Obserwował, jak międzygwiezdne imperia dochodzą do szczytu i gasną, a cywilizacje przykute do swych światów pochłania ostateczna noc w miarę stygnięcia ich macierzystych gwiazd. Napotkał kultury pokojowych, niemalże świętych istot, lecz również najbardziej bestialskich barbarzyńców. Wyniki wszystkich obserwacji zawarte były w nieskończonym wnętrzu Lisylfa.
Posuwał się nieregularnym torem w stronę skrzącego się jądra galaktyki. Po drodze wleciał w rejon przestrzeni zamieszkany przez istoty zrzeszone w Konfederacji. Lalonde, nowo odkryta przez ludzi planeta na rubieżach tego terytorium, było pierwszym ich światem, z jakim się zetknął.
Lisylf dotarł do miejscowego obłoku Oorta w roku 2610. Kiedy minął chmarę uśpionych komet, w granice jego pola percepcji wtargnęły sporadyczne emisje mikrofalowe i laserowe. Były to słabe, przypadkowe fragmenty przekazów telekomunikacyjnych, które wysyłały statki wchodzące na orbitę Lalonde.
Po wstępnych oględzinach Lisylf znał już dwa ośrodki świadomego życia w układzie: samo Lalonde, zamieszkane przed osadników z ras ludzi i Tyrataków, oraz Aethrę, młody habitat edenistów samotnie okrążający Murorę.
Zgodnie z typową procedurą badania nowego życia, Lisylf dokonał najpierw analitycznych opracowań jałowych planet. Zaczął od Calcotta, globu o spieczonej powierzchni, następnie przeszedł do kolosalnego Gatleya o zabójczej, gęstej atmosferze. Pominąwszy Lalonde, przyjrzał się nagiemu Plewisowi i podobnemu do Marsa mroźnemu Coumowi. W dalszej kolejności zajął się pięcioma gazowymi olbrzymami: Murorą, Bullusem, Achilleą, Tolem i odległym Puschkiem z jego niespotykaną kriosferą. Wszystkie one posiadały własne księżyce i indywidualne otoczenie wymagające wnikliwego zbadania. Przez piętnaście miesięcy Lisylf klasyfikował ich skład i osobliwości, po czym zawrócił ku Lalonde.
Przetrząsanie dżungli trwało osiem godzin. Swoją pomoc zaoferowała większość dorosłych mieszkańców Aberdałe. Piętnaście minut po tym, jak Rennison zaszedł za horyzont, znaleziono Gwyna, a właściwie to, co z niego pozostało.
Po pierwsze, zabił go sejas; po drugie, oprawcy ściągnęli mu sznury z kostek i nadgarstków oraz usunęli z ust knebel; po trzecie wreszcie, znaleziono przy nim strzelbę elektromagnetyczną i wszystkie rzeczy osobiste — każdy więc zgadzał się z tym, że była to, choć potworna, to jednak naturalna śmierć.
Wykopanie grobu zlecono zesłańcom.