Nazywał się Carter McBride i miał dziesięć lat. Był jedynakiem, dumą rodziców, Dimitriego i Victorii, którzy go rozpieszczali, na ile było to możliwe w takich warunkach. Podobnie jak większość młodzieży w Aberdale, uwielbiał dżunglę i rzekę; Lalonde wydawało mu się światem bez porównania weselszym od posępnych grot z suchego betonu, stali i kompozytu w ziemskich arkologiach. Tutaj na każdym kroku trafiały się okazje do zabawy.
W kącie należącego do ojca pola posiadał własny ogródek, gdzie rozkrzewiły się poddane genetycznym zabiegom truskawki, których wielkie, szkarłatne owoce nie gniły na deszczu i wilgoci.
Miał też cockerspaniela; Chomper zawsze kręcił się ludziom pod nogami i wywlekał ubrania z chaty McBride’a. Chłopiec pobierał dydaktyczne kursy agronomii pod okiem Ruth Hilton, według której dość łatwo przyswajał wiadomości i zapowiadał się na doskonałego farmera. A ponieważ wkrótce miał skończyć jedenaście lat, rodzice pozwalali mu bawić się bez opieki. Twierdzili, że jest już wystarczająco odpowiedzialny, aby nie zapuszczać się daleko w głąb lasu.
Następnego ranka po tym, jak Horst Elwes napotkał w kościele Lisylfa, Carter bawił się nad wodą, gdzie grupka dzieciaków budowała tratwę z desek pozostałych po pracach dorosłych przy jakiejś’ drewnianej konstrukcji. Nagle uświadomił sobie, że od piętnastu minut nie widział w pobliżu Chompera, rozejrzał się więc po polanie.
Dostrzegłszy skrawek rudej sierści na krzaku za budynkiem publicznym, krzyknął donośnie, zdenerwowany zachowaniem niemądrego zwierzaka. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, ruszył z werwą na poszukiwania, chlupiąc butami w cienkiej warstwie błota. Gdy dotarł na skraj puszczy, posłyszał zajadłe szczekanie Chompera, dobiegające chyba z gąszczu drzew i chaszczy. Pomachał panu Travisowi, który odchwaszczał motyką ziemię wokół swoich maleńkich ananasów, po czym w ślad za psem ruszył w puszczę.
Chomper, jak można by przypuszczać, celowo zamierzał go odciągnąć jak najdalej od wioski. Carter wołał i wołał, aż wreszcie zachrypł. Zgrzał się, spocił, a na potarganej koszulce pojawiły się długie żółtozielone smugi z soków wydzielanych przez łodygi roślin. Wybryk Chompera bardzo go rozzłościł, postanowił zaraz po powrocie uwiązać psa na smyczy. A potem zacznie się przyzwoita tresura, w której obiecał pomóc pan Manani.
Pościg dobiegł wreszcie końca na maleńkiej polance, otoczonej wysokimi drzewami kaltukowymi. Poprzez gęsty baldachim liści przeciskały się wątłe promyki słońca. Kruche źdźbła trawy sięgały chłopcu do kolan, pnącza z kiściami jasnożółtych jagód oplatały błyszczące pnie. Chomper stał pośrodku polanki, powarkując na drzewo ze zjeżoną sierścią.
Carter złapał go za kark, wywrzaskując wszystko, co w tej chwili myślał o psach. Cockerspaniel nie dał się jednak odciągnąć, zamiast tego zaszczekał z furią.
— Co się z tobą dzieje? — zapytał chłopiec, zniecierpliwiony.
I wtedy pojawiła się wysoka czarnoskóra kobieta. Dopiero co miał przed sobą drzewo kaitukowe, aż tu nagle pięć metrów przed nim stała w szarym kombinezonie, zdejmując kaptur. Na ramiona rozsypały jej się długie, kasztanowate włosy.
Chomper zamilkł. Carter przylgnął do psa, wpatrując się w nieznajomą z rozdziawionymi ustami. Zaskoczenie odebrało mu mowę. Lecz gdy mrugnęła okiem i kiwnęła zachęcająco palcem, Carter uśmiechnął się i podbiegł do niej z ufnością.
— Mam go — oznajmiła Camilla. — Słodziutki chłopaczek.
— Uważaj, bo się rozczulę — odparł Laton burkliwie. — Pamiętaj tylko, że ma zostać tam, gdzie osadnicy łatwo go znajdą.
— Horst, tak dłużej być nie może — powiedziała Ruth.
Ksiądz tylko stęknął, rozpaczając w duchu nad swoją nędzną dolą. Leżał na pryczy, gdzie rzucono go zeszłej nocy. Wokół jego nóg ciasno owinęły się pomięte, oliwkowozielone koce. W nocy musiało mu być niedobrze, o czym świadczyła gęsta kałuża żółtawych wymiocin na podłodze przy wezgłowiu.
— Idź sobie — wybełkotał.
— Przestań się wreszcie zadręczać i wstawaj!
Odwrócił się do niej powoli. Dostrzegła, że płakał: rzęsy miał mokre, oczy zaczerwienione.
— Mówię serio, Ruth. Wyjedź stąd, natychmiast. Weź z sobą Jay i razem uciekajcie. Wsiądźcie na jakąkolwiek łajbę, choćby z was zdarli za bilet. Dopłyniecie do Durringham, a potem wyniesiecie się z tej planety. Bo tu nie da się żyć.
— Skończ z tymi bredniami. W Aberdale nie jest aż tak źle.
Poradzimy sobie jakoś z zesłańcami. Każę Molviemu zwołać dziś wieczór naradę, na której opowiem ludziom, co według mnie tutaj się wyrabia. — Zaczerpnęła powietrza. — Chcę, żebyś mnie poparł, Horst.
— O nie, tylko nie to. Nie wolno drażnić zesłańców. Proszę, Ruth, posłuchaj mnie dla własnego dobra. Nie rób tego. Wyjedź stąd, póki czas.
— Na miłość boską, Horst…
— Ha! Bóg umarł! — przerwał jej z goryczą. — A przynajmniej dawno temu wykluczył tę planetę ze swojego królestwa.
— Niecierpliwie kiwnął na nią palcem, zezując ukradkiem ku otwartym drzwiom.
Ruth zbliżyła się z ociąganiem do pryczy, marszcząc nos, gdy poczuła smród.
— Widziałem to — oświadczył Horst stłumionym, zachrypniętym głosem. — Zeszłej nocy. To było w kościele.
— Niby co takiego?
— To. Demon, którego wezwali. Widziałem go, Ruth. Był czerwony, błyszczał czerwienią, oślepiał piekielnym blaskiem.
Oko szatana otworzyło się i spojrzało prosto na mnie. To jego świat, Ruth. Nie naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Niedobrze się stało, żeśmy tu przybyli. Niedobrze.
— Cholera — mruknęła cicho. Uświadomiła sobie szereg rzeczywistych problemów: jak zabrać go do Durringham, czy na tej planecie mają w ogóle psychiatrę i kto mógłby przejąć tę prowizoryczną lecznicę, która służyła całej wiosce. Drapała się po spoconym karku, przypatrując mu się z namysłem, jakby stanowił jakąś skomplikowaną zagadkę czekającą na rychłe rozwiązanie.
Rai Molvi przebiegł w pośpiechu po drewnianych schodkach i wpadł jak burza do środka.
— Ruth — sapnął, zadyszany. — Wiedziałem, że cię tutaj zastanę. Carter McBride gdzieś zniknął. Dzieciaka nie ma już dwie godziny. Ponoć widziano, jak gnał do dżungli za tym swoim utrapionym psiskiem. Organizuję wyprawę poszukiwawczą. Idziesz z nami? — Rai Mol vi zdawał się nie zauważać Horsta.
— Idę. Tylko poproszę kogoś o opiekę nad Jay.
— Pani Cranthorp już się wszystkim zajmuje. Zbierze dzieci i przyrządzi im jakiś posiłek. Za dziesięć minut spotykamy się przy budynku publicznym. — Odwrócił się, by odejść.
— I ja pomogę — zaofiarował się Horst.
— Jak chcesz — odparł Rai, po czym wypadł na dwór.
— No, no, zrobiłeś na nim wrażenie — rzekła Ruth.
— Proszę cię, Ruth, musisz opuścić to miejsce.
— Wieczorem o tym pogadamy. Teraz muszę się zająć szukaniem dzieciaka. — Zamilkła na moment. — Do licha, ten Carter jest mniej więcej w wieku Jay.
Przeciągły gwizd poderwał wszystkich do biegu. Arnold Travis siedział skurczony pod pniem majopi. Srebrny gwizdek wisiał żałośnie w kąciku jego ust, a on sam wpatrywał się w ziemię tępym wzrokiem.
Wieśniacy nadbiegali parami, przedzierając się przez pnącza i niskie krzewy, wyganiając hordy skrzeczącego ptactwa ku rozpalonemu niebu. Kiedy docierali na polankę, makabryczny widok zdawał się odbierać im resztki sił. Ludzie stawali w półokręgu przed wielkim dębem czereśniowym, patrząc ze zgrozą na jego potworne brzemię.
Powel Manani przybył ostatni. Towarzyszył mu Vorix, przemykając zwinnie przez bujne podszycie. Umysł Powela rejestrował wrażenia psich zmysłów, monochromatyczne obrazy, ostre dźwięki i szeroką gamę zapachów. W powietrzu unosiła się ciężka woń krwi.
Pomagając sobie łokciami, przecisnął się przez zszokowany tłum i objął spojrzeniem dąb czereśniowy…
— Jezu! — Przykrył dłonią usta. Jakaś pierwotna cząstka jego duszy pragnęła dać upust straszliwej boleści, krzyczeć i krzyczeć, póki nie opuściłoby go całe wezbrane w nim raptem szaleństwo.
Carter McBride zwisał z drzewa do góry nogami. Stopy uwiązano mu do pnia sznurami z wysuszonych pnączy, przez co wyglądał, jakby stał na głowie. Obie ręce były szeroko rozłożone, równolegle do ziemi za sprawą dwóch kołków wbitych przy nadgarstkach. Z długich ran nie ciekła już krew. Maleńkie owady kłębiły się w mokrej trawie poniżej głowy, sycąc się obfitością pokarmu.
Dimitri McBride postąpił chwiejnie dwa kroki w stronę syna, po czym osunął się na kolana jakby do modlitwy. Powiódł błędnym wzrokiem po pobladłych twarzach.
— Nie rozumiem. Carter miał dziesięć lat. Kto to zrobił? Nie rozumiem. Proszę, powiedzcie mi. — Ujrzał własny ból odbity w oczach łkających ludzi. — Za co to? Kto to zrobił?
— Zesłańcy — odpowiedział Horst. Szkarłatne oczy małego Cartera mierzyły go martwym spojrzeniem, nagląc do mówienia.
— To odwrócony krzyż — wyjaśnił skrupulatnie. Czuł, że należy teraz nazywać rzeczy po imieniu, aby wszyscy zrozumieli, co tu się naprawdę stało. — Przeciwieństwo krucyfiksu. Musicie wiedzieć, że oni czczą Jasnego Brata. A Jasny Brat jest kimś krańcowo różnym od naszego Pana Jezusa, dlatego sekty składają takie ofiary na znak szyderstwa. To właściwie całkiem logiczne zachowanie.
— Horst z trudem łapał oddech, jakby przebiegł właśnie bardzo długi dystans.
Dimitri McBride runął na Horsta z siłą młota pneumatycznego, przewrócił go na plecy i przycisnął całym swoim ciężarem.
— Wiedziałeś’.’ Wiedziałeś! — ryczał. Zacisnął stalowe palce na gardle księdza i zaczął go dusić. — To był mój syn. A ty wiedziałeś! — Poderwał głowę Horsta, po czym grzmotnął nią o gąbczastą ziemię. — Żyłby teraz, gdybyś nam wcześniej powiedział.
To ty go zabiłeś! Ty go zabiłeś! Ty!
Świat Horsta jawił się teraz w czarnych barwach. Próbował coś powiedzieć, wytłumaczyć. Do tego właśnie go przygotowano: miał się starać, aby ludzie zaakceptowali rzeczywistość taką, jaka była naprawdę. Teraz jednak widział przed sobą tylko otwarte, wrzeszczące usta Dimitriego McBride’a.
— Trzeba ich rozdzielić — zwróciła się Ruth do Powela.
Nadzorca obrzucił ją pochmurnym spojrzeniem i niechętnie kiwnął głową na znak zgody. Skinął na dwóch osadników, którzy rozwarli zaciśnięte na gardle Horsta palce Dimitriego. Ksiądz nie podnosił się z ziemi, wciągając w płuca powietrze jak człowiek po ataku serca.
Dimitri McBride szlochał zwinięty w kłębek.
Trzech wieśniaków odcięło Cartera z drzewa i owinęło go płaszczem.
— I co ja teraz powiem Victorii? — zapytał Dimitri, osowiały.
— Co mam jej powiedzieć?
Ręce znów dotykały jego ramion w wyrazie współczucia, oferując mu swą żałośnie bezskuteczną pociechę. Przytknięto mu do warg piersiówkę. Zakrztusił się, kiedy poczuł w przełyku palący trunek.
Powel Manani stał nad Horstem Elwesem. Ponoszę nie mniejszą winę niż ten ksiądz, rozmyślał. Wiedziałem, że Quinn, ta gnida, przysporzy nam problemów. Ale, dobry Boże, żeby coś takiego? Ci zesłańcy nie są chyba ludźmi. Kto potrafi zrobić coś takiego, zdolny jest do wszystkiego.
Do wszystkiego. Ta myśl uderzyła go niczym powiew mroźnego wiatru, odpędzając ostatnie resztki współczucia dla nieszczęsnego, pijanego księdza. Trącił Horsta czubkiem buta.
— Hej, ty! Słyszysz mnie?
Horst stęknął, wywracając oczy.
Powel przelał na Vorixa całą swoją wściekłość. Pies puścił się pędem w stronę Horsta, obnażając wściekle zębiska.
Na widok szarżującej bestii Horst z trudem dźwignął się na czworaka, przerażony furią zwierzęcia. Vorix zaszczekał głośno z pyskiem oddalonym o dziesięć centymetrów od twarzy księdza.
— Hej! — zaprotestowała Ruth.
— Zamknij się! — warknął Powel, nawet na nią nie patrząc.
— Ty, ocknij się. Słyszysz, co do ciebie mówię?
Vorix zawarczał.
Wszyscy przyglądali się z napięciem tej dramatycznej scenie, nawet Dimitri McBride.
— Oni nie są tu przypadkowo — rzekł Horst. — Musi być równowaga w naturze. Coś jest białe, coś czarne. Jest dobro i jest zło. Królestwo Boże w niebie i otchłań piekielna. Ziemia i Lalonde. Chyba to rozumiecie? — Uśmiechnął się do Powela.
— Nie wszyscy zesłańcy przybyli z tej samej arkologii — stwierdził nadzorca niebezpiecznie obojętnym tonem. — Dopiero tutaj pierwszy raz się spotkali. A to oznacza, że Quinn dokonał tego wszystkiego na miejscu, zmienił ich w to, czym są dzisiaj.
Ty dobrze znasz ich doktrynę. Przejrzałeś ją na wskroś. Kiedy wstąpili do sekty? Jeszcze przed Gwynem Lawesem? Jeszcze przed nim, księżulku? Wszyscy byli w to wmieszani przed jego dziwną, tajemniczą, brutalną śmiercią w dżungli? Czy tak?
Z piersi kilku gapiów wyrwały się głośne westchnięcia. Powel usłyszał, jak ktoś szepcze:
— Boże, proszę, tylko nie to.
Horst nadal uśmiechał się obłąkańczo do nadzorcy.
— Czy to zaczęło się wtedy, księżulku? — ciągnął Powel.
— Quinn miał wiele miesięcy na to, aby ich złamać i odmienić, aby przejąć nad nimi kontrolę. Mam rację? A więc tym się przez cały czas zajmował w tej zmyślnej chacie o spadzistych dachach.
A kiedy już nad nimi zapanował, zabrał się za nas. — Wymierzył palec w Horsta. Żałował, że to nie strzelba, że nie może rozwalić na kawałki tego niezdarnego gamonia. — A te napady w Durringham, Gwyn Lawes, Roger Chadwick, Hoffmanowie? Mój Boże, co oni zrobili Hoffmanom, że musieli ich później spalić, byśmy niczego nie poznali? A wszystko dlatego, że trzymałeś gębę na kłódkę. Jak zamierzasz się z tego wytłumaczyć Bogu, kiedy przed nim staniesz, księżulku? Ha?
— Nie miałem pewności — jęknął Horst. — Poza tym oni nie są gorsi od ciebie. Jesteś nieokrzesany, podoba ci się życie w tej dziczy. Różni cię od nich tylko to, że tobie płacą. Gdybym bodaj pisnął, że wstąpili do sekty, wściekłość odebrałaby ci rozum.
— Kiedy się dowiedziałeś?! — zagrzmiał Powel.
Ramiona obwisły Horstowi, wtulił głowę w pierś i zwinął się w kłębek.
— W dniu śmierci Gwyna.
Powel zadarł głowę i pogroził pięściami niebiosom.
— Quinn!!! — huknął. — Dopadnę cię! Dopadnę każdego z twoich pieprzonych koleżków! Słyszysz mnie, Quinn? Już po tobie!
Vorix ujadał potępieńczo.
Nadzorca potoczył wzrokiem po skupionych na nim posępnych obliczach, na których strach ustępował z wolna pierwszym przebłyskom gniewu. Znał się na ludziach, a ci gotowi byli pójść za nim. Nareszcie, wszyscy bez wyjątku. Nie zaznają spokoju, póki nie wytropią i nie zakatrupią ostatniego zesłańca.
— Nie możemy tak po prostu założyć, że wszyscy skazańcy są jednakowi — wtrącił Rai Molvi. — Nie opierajmy się na jego słowach. — Spojrzał z odrazą na Horsta. I wtedy Vorix dopadł go znienacka. Pies wylądował mu na piersiach i Rai upadł na ziemię. Wrzasnął z przerażenia, gdy Vorix zaszczekał, kłapiąc paszczą o centymetry od jego nosa.
— To znowu ty! — rzekł Powel Manani, a raczej prychnął tonem oskarżenia. — Urodzony urzędas! To ty chciałeś, żebym im pofolgował. Niech sobie wybudują chatę, mówiłeś. I dzięki tobie grasują teraz po okolicy. Gdybyśmy przestrzegali instrukcji, trzymali tych śmierdziuchów w gnoju, gdzie ich miejsce, nic podobnego by się nie zdarzyło. — Odwołał Vorixa od ciężko dyszącego, wystraszonego mężczyzny. — Ale masz rację. Nie wiemy, czy zesłańcy mieli cokolwiek wspólnego z Gwynem, Rogerem i Hoffmanami. Nie dojdziemy już prawdy, adwokacie oskarżonych, zgadza się? A więc wszystko, co mamy, to Carter. Znasz tu może kogoś, kto byłby zdolny rozszarpać w ten sposób dziesięcioletnie dziecko? Znasz? Bo jeśli tak, to chętnie posłuchamy, kto to taki.
Rai Molvi pokręcił przecząco głową, zaciskając zęby z bólu.
— A więc dobrze — rzekł Powel. — I cóż ty na to, Dimitri?
Carter był twoim chłopakiem. Co według ciebie powinniśmy zrobić z ludźmi, którzy tak postąpili z twoim synem?
— Zabić — odezwał się Dimitri pośrodku gromadki próbujących go pocieszyć sąsiadów. — Wybić do nogi.
Wysoko nad czubkami drzew sokół kołował i zakręcał w zwinnym, podniebnym tańcu. Korzystał z gorących, wilgotnych prądów, aby przy minimalnym nakładzie sił utrzymać się w powietrzu. W podobnych przypadkach Laton nie zakłócał naturalnych instynktów ptaka — wystarczyło, że wskazywał mu cele. W dole, pod gęstą zasłoną liści, wędrowali ludzie. W maleńkich szparkach między gałęziami pojawiały się kolorowe plamki: to wyróżniający się wzór czyjejś koszulki, to znów brudna i spocona skóra. Zmysły łowieckie sokoła zapamiętywały każdy ruch, budując w wyobraźni kompletny, szczegółowy obraz.
Czterech mężczyzn dźwigało ciało chłopca na prowizorycznych noszach. Poruszali się wolno, ostrożnie przestępując korzenie i strumyki, przytłoczeni smutkiem.
Przed nimi w pewnym oddaleniu maszerowała główna grupa ludzi, a prowadził ją nadzorca Manani. Szli dziarskim krokiem.
Znali swój cel. Laton wyczytywał to z ich ponurych, zaciętych i naznaczonych nienawiścią twarzy. Ci, co nie mieli strzelb laserowych, postarali się o pałki lub twarde kije.
Z tyłu za wszystkimi sokół wypatrzył Ruth Hilton i Rai Molviego. Osłabione, przygaszone postacie, pogrążone w grobowym milczeniu. Każdą dręczyły wyrzuty sumienia.
Horst Elwes pozostał sam na polance. Nadal leżał skulony na ziemi, wstrząsany gwałtownymi dreszczami. Raz po raz wydawał głośne okrzyki, jakby coś go kąsało. Prawdopodobnie postradał zmysły — Tak czy inaczej, doskonale odegrał swoją rolę i tylko to się liczyło.
Leslie Atcliffe wynurzył się nad powierzchnię dziesięć metrów od pomostu w Aberdale, holując więcierz pełen myszokrabów. Przewrócił się na plecy i ruszył do brzegu, kopiąc wodę.
Nad zachodnim widnokręgiem zaczynały się rozsnuwać ciemnoszare chmury. Ocenił, że za dwadzieścia minut spadnie deszcz.
Kay siedziała na brzegu tuż nad lustrem wody, wysypując do skrzynki z otwartego więcierza skłębioną gromadkę przeznaczonych do filetowania myszokrabów. Miała na sobie wyblakłe szorty, bluzeczkę zrobią z koszulki, buty z wywiniętymi na cholewkę niebieskimi skarpetkami oraz kapelusik z plecionej trawy, który sama zrobiła. Leslie z przyjemnością patrzył na jej gibkie ciało, opalone na orzechowy kolor w ciągu miesięcy pracy w słońcu.
Dopiero za trzy dni będzie mógł się z nią przespać. Podobało mu się, że Kay woli kochać się z nim niż z innymi. Resztę czasu spędzali na rozmowach, jak przyjaciele.
Wstał, kiedy stopy zachrzęściły na żwirze.
— Niosę świeżą dostawę! — zawołał. Myszokraby ślizgały się i wiły w więcierzu. Było ich co najmniej dziesięć; szczupłe, spłaszczone ciała z dwunastoma patykowatymi odnóżami, brązowymi łuskami przypominającymi mokrą sierść i szpiczastą głową zakończoną czarnym czubkiem niczym nos ziemskiego gryzonia.
Kay wyszczerzyła zęby i energicznie pomachała ręką, ściskając nóż do filetowania, którego stalowe ostrze połyskiwało w słońcu. Jeden taki uśmiech sprawiał, że życie zdawało się Lesliemu piękniejsze.
Oddział poszukiwawczy wynurzył się z dżungli czterdzieści metrów od nabrzeża. Leslie miał przeczucie, że coś niedobrego się święci. Maszerowali zbyt szybko: tak zwykli maszerować ludzie powodowani gniewem. I cała chmara zmierzała w stronę pomostu, co najmniej pięćdziesiąt osób. Leslie przypatrywał im się z niepokojem. Nie chodziło im o sam pomost, chodziło im o niego!
— Boży Bracie — mruknął. Wyglądali na tłum żądny linczu.
Quinn! Z pewnością Quinn znowu narozrabiał. Quinn, który nigdy nie dał się złapać, zawsze taki sprytny.
Kay odwróciła się, słysząc głuchy pomruk wielu głosów. Przesłoniła oczy ręką. Akurat pojawił się Tony z pełnym więcierzem; i on spoglądał z lękiem na zbliżającą się grupę.
Leslie zerknął za siebie, na rzekę. Przeciwległy brzeg z błotnistą skarpą i wałem drzew oplecionych pnączami znajdował się w odległości stu czterdziestu metrów. Wydał mu się nagle niezwykle kuszący. W ciągu ostatnich miesięcy Leslie nauczył się świetnie pływać. Na pewno by go nie złapali, gdyby teraz rzucił się do ucieczki.
Czoło tłumu zbliżyło się do siedzącej Kay. Dostała prosto w twarz bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Leslie widział, kto ją uderzył: niejaki Garlworth, czterdziestopięcioletni koneser win, który uparł się, że założy własną winnicę. Spokojny, nie wchodzący nikomu w drogę człowiek, typ odludka. Teraz twarz nabiegła mu krwią, zwierzęca furia ożywiła jego rysy. Warknął triumfalnie, trafiwszy Kay pięścią w szczękę.
Krzyknęła z bólu i przewróciła się na plecy, z ust wypłynęły jej czerwone krople. Ludzie ją otoczyli i zaczęli kopać z wściekłością podobną dzikiemu szałowi rozwścieczonego sejasa.
— Wy gnoje! — wrzasnął Leslie. Odrzucił więcierz i ruszył ile sił w nogach w kierunku brzegu, rozchlapując sięgającą kolan wodę. Kay krzyczała pod nawałą bolesnych kopniaków. Leslie dostrzegł błysk noża do filetowania. Jeden z mężczyzn upadł i złapał się za łydkę. Wysoko w powietrze uniosła się pałka.
Leslie nie usłyszał ani nie zobaczył, czy pałka opadła na zmaltretowaną dziewczynę. Runął jak burza na grupę osadników, którzy zbiegali ku niemu po stoku. Wśród nich pędził Powel Manani i wielką, odchyloną pięścią. W świecie Lesliego zapanował chaos, zawładnął nim instynkt. Razy spadały na niego ze wszystkich stron jednocześnie. Sam też rozdawał ciosy ze ślepą gwałtownością. Ludzie krzyczeli, ryczeli. Czyjaś pulchna dłoń schwyciła go za włosy, które ze straszliwym odgłosem darcia zaczęły wolno odrywać się od czaszki. Spryskała go struga piany, jakby walczył pod wodospadem. Ostre kły zwarły się wokół nadgarstka, ciągnąc w dół ramię. Wśród zajadłego warczenia trzask pękającej kości przeciągał się w nieskończoność. Ból wyparł wszelkie inne wrażenia, płynął każdym włóknem nerwowym. Ale jakoś tym się nie przejmował. Nie był w stanie oddawać ciosów, jakby tego chciał. Ręce nie reagowały. Opadł na kolana, przed oczami zatańczyły różowoszare pasma. Woda zamulonej rzeki burzyła się i nabierała szkarłatnego odcienia.
Nastała taka chwila, kiedy nic się nie działo. Leżał sztywno, unieruchomiony pod nieustępliwymi rękami. Powel Manani wznosił się przed nim jak wieża. Gęstą, czarną brodę miał mokrą i potarganą, szczerzył okrutnie zęby. W chwilowej ciszy Leslie posłyszał dobiegające z dali żałosne zawodzenie dziecka. Zaraz jednak ciężki but Powela rąbnął go w krocze z całą siłą, na jaką mógł się zdobyć rosły nadzorca.
Śmiertelna męka niemalże pozbawiła go zmysłów. Lesłie stracił kontakt ze światem pośrodku gęstej, czerwonej mgły. Nic już nie słyszał ani nic nie czuł. Pozostało jedynie fizyczne cierpienie.
Czerwień ustąpiła czerni. Strzępy wrażeń znów docierały ospale do jego świadomości. Przyciśnięto mu twarz do chłodnego żwiru. Miało to jakiś związek z czymś ważnym, ale nie wiedział z czym. Płuca płonęły żywym ogniem. Leslie ze strzaskaną szczęką próbował złapać powietrze połamanym nosem. Wtedy wdarła się do jego płuc brudna, zaplamiona krwią woda Cjuallheimu.
Lawrence Dillon szukał ocalenia w ucieczce, ratując się przed szaleństwem, jakie ogarnęło mieszkańców Aberdale. Pracował wraz z Douglasem na wydzielonych im poletkach za chatą o spadzistych dachach, kiedy tłuszcza wróciła z poszukiwań. Fasola na wysokich tykach i kwitnąca kukurydza ukryły ich częściowo, gdy nad rzeką ludzie zaatakowali Kay, Lesliego i Tony’ego. Lawrence nie spotkał się dotąd z podobnym przykładem niepotrzebnego bestialstwa. Taki fanatyczny nie był nawet Quinn, w którego okrucieństwie był sens i celowość.
Zarówno on, jak i Douglas stali jak zaklęci, kiedy ich kompani ginęli pod ciosami. Dopiero gdy Powel Manani wyszedł ociężale z wody, pomyśleli o ratowaniu własnej skóry.
— Rozdzielmy się! — wrzasnął Lawrence Dillon, pędząc w stronę dżungli. — Będziemy mieli większą szansę. — Wtem posłyszał donośne szczekanie tego potwornego psa, Vorixa. Zerknąwszy przez ramię, dostrzegł, jak w pogoni za nimi bestia gna skrajem wioski. — Znajdź Quinna! Trzeba go ostrzec! — Wtedy się rozstali, przedzierając się przez zarośla, jakby zrobione były z bibuły.
Po chwili Lawrence natrafił na wąską ścieżkę zwierząt. Odkąd po wybudowaniu wioski zaczęły jej unikać danderile, zarastała trawą, tym niemniej mógł teraz zwiększyć szybkość. Prymitywne buty rozleciały się w biegu, za całe ubranie służyły mu szorty.
Pnącza i gałązki targały go ostrymi jak igła cierniami. Bez znaczenia. Liczyło się wyłącznie zachowanie życia, oddalenie się od wioski.
Vorix puścił się tropem Douglasa. Z piersi Lawrence’a wydarł się nieartykułowany okrzyk wdzięczności do Jasnego Brata. Zwolnił nieco biegu, wypatrując na ziemi odpowiednich kamieni. Psisko po rozprawie z Douglasem ruszy za nim bez zwłoki. Psisko zdoła odszukać trop nawet w wilgotnej dżungli. Psisko zaprowadzi wieśniaków do każdego ukrytego zesłańca. Musiał jakoś temu zaradzić, inaczej żaden z nich nie doczeka jutra. Zasrany nadzorca nie miał pojęcia, jak groźni mogą być słudzy Jasnego Brata dla tych, co stają im na drodze. Pokrzepiony tą myślą, otrząsnął się ze strachu. Tę otuchę zawdzięczał Quinnowi. To on mu uświadomił, że prawdziwie wyzwolony człowiek jest w stanie przezwyciężyć strach. To on pomógł mu odnaleźć wewnętrzną siłę, pokazał sposób na oddanie się wężowej bestii. To on najczęściej nawiedzał jego sny jako mroczna, czarodziejska postać, otoczona aureolą pomarańczowych płomieni.
Skrzywiwszy się na widok zadrapań po szaleńczej ucieczce, Lawrence potoczył wokoło przytomniejszym spojrzeniem.
Powel Manani przywykł oglądać świat oczami Vorixa. Obrazy składały się wtedy z błękitów i szarości, jakby każdy przedmiot tworzyły nakładające się warstwy cienia. Drzewa pięły się wysoko w górę, niknąc w niemal mglistej kopule nieba, a chaszcze nabierały olbrzymich, niepokojących kształtów. Czarne liście uskakiwały na boki niczym karty zbierane przez wprawnego gracza.
Rosły pies mknął na wpół zarośniętą ścieżynką za Lawrence’em Dillonem. Zapach młodego zesłańca był wszędzie. Zalegał niby oleista mgiełka nad odciskami stóp w miękkiej ziemi, spływał z listków, o które się otarł uciekinier. Tu i ówdzie w gąbczastą glebę wsiąkały plamy krwi z poranionych nóg. Vorix nie musiał nawet pochylać pyska.
Do świadomości Powela docierały przeróżne wrażenia: prężących się w zadzie niespożytych mięśni, wywieszonego języka, gorącego oddechu w nozdrzach. Obaj mieli dwoistą naturę, ciało Vorixa i umysł Powela perfekcyjnie z sobą współpracowały. Choćby wtedy, gdy pies dopadł Douglasa. Odruchy atakującego zwierzęcia i ludzkie umiejętności zespoliły się w synergiczną niszczycielską machinę zagłady, która doskonale wiedziała, gdzie uderzyć, aby spowodować największe zniszczenia. Powel wciąż czuł miękkie ciało, ustępujące pod twardymi łapami; posmak krwi nie opuszczał go długo po tym, jak kły przebiły gardło młodzieńca, rozszarpując tętnicę szyjną. Czasem szelest wiatru wydawał się nieść z sobą rozpaczliwe rzężenie Douglasa.
Ale to był jedynie przedsmak. Niebawem oko w oko z psem stanie Quinn. Będzie wył z przerażenia. Tak samo, jak musiał wyć mały Carter. Ta myśl obu im dodawała siły, serce Vorixa łomotało radośnie.
Nagle trop stał się niewyraźny i na koniec zniknął. Vorix przemierzył jeszcze kilka metrów, po czym stanął z uniesioną głową, węsząc intensywnie. Powel zmarszczył czoło. Trochę siąpiło, ale nie na tyle, aby zmyć taki silny zapach. Niewiele brakowało, a byłby już dopadł Lawrence’a. Zesłaniec musiał być gdzieś w pobliżu.
Z tyłu dał się słyszeć cichy odgłos kroków. Vorix odwrócił się z szybkością błyskawicy. Siedem metrów dalej Lawrence Dillon stał na ścieżce pochylony, jakby zamierzał skoczyć na psa. W jednej ręce trzymał nóż rozszczepieniowy, w drugiej jakąś pętlę z pnączy.
Zapewne cofnął się po swoich śladach i wdrapał na drzewo. Cwany gnojek. Ale to mu nie pomoże, nie w starciu z Vorixem. Nadzieję na zwycięstwo mógłby mieć jedynie wtedy, gdyby znienacka skoczył psu na grzbiet i dźgnął go nożem. Cóż, zawalił sprawę.
Powel śmiał się, gdy pies ruszył do ataku. Lawrence zakręcił pętlą. Powel zrozumiał poniewczasie, że pętlę obciążono owalnymi kamieniami. Kiedy umysł nadzorcy wykrzyczał ostrzeżenie, Vorix już skakał. Lawrence wypuścił bolę.
Zdradzieckie oploty uwięziły przednie nogi Vorixa z ledwie słyszalnym szumem, wirujące sznury wgryzły się głęboko w psią sierść. Jeden z kamieni uderzył go mocno w czaszkę — ból w postaci deszczu gwiazdek przepłynął kanałem afinicznym i wstrząsnął Powelem. Vorix gruchnął na ziemię w lekkim oszołomieniu.
Wygięty w łuk, próbował dosięgnąć zębami pętli. Raptem spadł na niego ogromny, wyciskający powietrze z płuc ciężar, od którego niemal pękł mu kręgosłup. Z największym trudem złapał oddech.
Kilka żeber pękło. Przebierał desperacko tylnymi nogami, chcąc znaleźć oparcie i strząsnąć z grzbietu zesłańca.
Powel Manani poczuł, jak mózg przeszywa mu włócznia ostrego bólu. Krzyknął na całe gardło, zatoczył się, a gdy ugięło się pod nim kolano, stracił równowagę. Na chwilę więź afiniczna osłabła, mógł więc dostrzec wokół siebie pierścień zdjętych trwogą ludzi. Wyciągali ręce, aby go podtrzymać…
Szok i cierpienie poraziły Vorixa. Zupełnie stracił czucie w jednej z tylnych nóg. Tarzając się w błotnistej ziemi, dostrzegł swoją nogę: drgała jeszcze w ubroczonej krwią trawie.
Nożem rozszczepieniowym Lawrence oderżnął mu drugą tylną nogę — Krew syczała i parowała, bulgocząc na żółtym, błyszczącym ostrzu.
Obie nogi Powela wydawały się ściśnięte opaskami z lodu. Klapnął ciężko na ziemię, łapiąc ze świstem powietrze przez spierzchnięte wargi. Mięśniami ud targały konwulsyjne skurcze.
Ostrze rozszczepieniowe dźgnęło z boku w żuchwę Vorixa, rozcinając mięśnie, kości i chrząstki. Czubek noża, wynurzywszy się głęboko w paszczy psa, odciął też spory kawałek języka.
Powel zaczął się krztusić, tracić oddech. Trząsł się spazmatycznie, po brodzie spływały mu strużki wymiocin.
Vorix wydobywał z pokiereszowanego pyska przeraźliwy skowyt. Łypał na wszystkie strony żółtymi oczami, aby odnaleźć swego dręczyciela. Lawrence przejechał nożem po przednich nogach Vorixa, odcinając je równo w kolanach. Psu pozostały kikuty.
Na drugim końcu mrocznego, okrągłego tunelu Powel dostrzegł jasnowłosego młodzieńca, który obszedł psa dookoła i splunął na jego oklapnięty pysk.
— I co, zrzedła ci mina, kanalio!? — wykrzyknął Lawrence.
Powel słyszał go, jakby głos dobiegał z dołu jakiegoś głębokiego szybu. — Chcesz sobie jeszcze pobiegać, pieseczku? — Zesłaniec podreptał w miejscu ze śmiechem. Kikuty Vorixa grzęzły w błocie w parodii chodzenia. Na ten widok Lawrence ryknął jeszcze większym śmiechem. — Do nogi! No już, do nogi!
Powel jęczał w bezradnej złości. Splunął żółcią. Więź afiniczna słabła, zdawała się rozciągać udręczone myśli psa w wiotką niteczkę.
— Wiem, że mnie słyszysz, Manani, ty ścierwo! — podjął Lawrence. — I mam nadzieję, że serce ci krwawi przez te rany.
Nie zamierzam zabijać psa, skracać mu męczarni, nic z tych rzeczy. Tutaj go zostawię, niech się tarza we krwi, gównie i szczynach. W ten sposób będziesz czuł, jak zdycha, bez względu na to, jak długo to potrwa. Podoba mi się ten pomysł, bo naprawdę go kochałeś. Nie ucieknie przed zemstą Bożego Brata ten, kto go zdenerwował. Vorix to dopiero zapowiedź, kapujesz? Patrz, co zrobiłem psu, i pomyśl, co Quinn zrobi tobie.
Mimo nieustającego deszczu Jay wyprowadziła Sango, beżowego konia Powela Mananiego, ze stajenki dobudowanej do chaty nadzorcy. Pan Manani dotrzymał słowa danego jeszcze na pokładzie „Swithlanda”, pozwalał jej wyprowadzać na ćwiczenia i pielęgnować Sango, a także pomagać w jego karmieniu. Przed dwoma miesiącami, kiedy ustała nerwowa krzątanina panująca w Aberdale podczas stawiania chat i wyrównywania pól, nauczył ją jeździć konno.
W Aberdale nie ziściły się jej marzenia o sielankowym życiu, lecz właściwie było tu całkiem miło. W dużym stopniu właśnie za sprawą Sango. Jay wiedziała jedno: za żadne skarby świata nie chciałaby wrócić do arkologii.
Przynajmniej jeszcze do wczoraj.
Bo rankiem w dżungli wydarzyło się coś, o czym dorośli nie chcieli z nią rozmawiać. Dzieci dowiedziały się o śmierci Cartera, lecz nic więcej im nie powiedziano. Przy nabrzeżu wywiązała się okropna bitwa, wiele kobiet płakało, a nawet — ukradkiem — niektórzy mężczyźni. W dodatku dwadzieścia minut temu pan Manani dostał jakiegoś strasznego, przeciągłego ataku: wył, charczał i rzucał się na ziemię.
Potem wszystko się uspokoiło. W budynku publicznym odbyła się narada, po której ludzie rozeszli się do domów. Teraz jednak widziała, że znów zbierają się i dyskutują na środku wioski, ubrani jak na polowanie. Chyba każdy miał ze sobą jakąś broń.
Zastukała w drewniany słup przed wejściem do chaty pana Mananiego. Pojawił się w niebieskich dżinsach, koszuli w niebieskozieloną kratę i płowej kamizelce z mnóstwem cylindrycznych magazynków z ładunkami do strzelb laserowych. Trzymał w ręku dwie ciemnoszare, półmetrowej długości rury z uchwytami jak przy pistoletach. Chociaż nigdy nie widziała czegoś takiego, była pewna, że to broń.
Na moment spojrzała mu prosto w oczy, potem wbiła wzrok vv ziemię.
— Jay?
Popatrzyła na nadzorcę.
— Posłuchaj, skarbie. Zesłańcy zachowali się źle, bardzo źle.
Zupełnie przewróciło im się w głowach.
— Tak samo jak wykolejeńcom w arkologiach?
Niewinna ciekawość dziewczynki wywołała smutny uśmiech na jego usta.
— Coś w tym rodzaju. Zabili Cartera McBride’a.
— Tak myśleliśmy — przyznała.
— Dlatego będziemy musieli ich wyłapać i powstrzymać przed podobnymi zbrodniami.
— Rozumiem.
Wsunął karabinki maserowe do futerałów przy siodle.
— To dla dobra wszystkich, skarbie, naprawdę. Posłuchaj, przez parę tygodni nie będzie zbyt łatwo w Aberdale, lecz później wszystko wróci do normy. Obiecuję. Nim się spostrzeżesz, staniemy się najlepszą wioską w całym dorzeczu. To dla mnie nie pierwszyzna.
Pokiwała głową.
— Niech pan na siebie uważa, panie Manani. Proszę.
Pocałował ją w czubek głowy. W jej włosach skrzyły się kropelki wody.
— Będę uważał. I dziękuję za osiodłanie Sango. A teraz idź i poszukaj mamy, jest bardzo zmartwiona tym, co się stało rano.
— Od dawna nie widziałam ojca Elwesa. Czy wróci?
Wyprostował się w siodle, nie potrafiąc spojrzeć dziewczynce w oczy.
— Tylko po swoje rzeczy. Nie zostanie dłużej w Aberdale.
Jego misja dobiegła końca.
Końskie kopyta rozchlapywały błoto, gdy Powel zdążał w stronę oczekujących go myśliwych. Większość z nich miała na sobie ociekające wodą nieprzemakalne poncha. Wyglądali nie tyle na rozgniewanych, ile zmartwionych. Gdy opadły pierwsze emocje po śmierci Cartera, z wolna zaczęły do nich docierać konsekwencje zabicia trojga zesłańców. Strach o rodziny i własną skórę zagłuszył stopniowo pragnienie zemsty. Wszystko to jednak przynosiło ten sam skutek, lęk przed Quinnem zmuszał ich bowiem do dokończenia dzieła.
Wśród nich stał Rai Molvi, zaciskając pod ponchem palce na strzelbie laserowej. Powel nie zamierzał niczego owijać w bawełnę. Pochylił się z siodła i zwrócił do tłumu:
— Przede wszystkim powinniście wiedzieć, że mój blok nadawczo — odbiorczy przestał działać. Nie jestem w stanie powiadomić szeryfa w Schuster, co się tutaj dzieje, ani biura gubernatora w Durringham. A przecież bloki nadawczo — odbiorcze to sprzęt wysokiej klasy, mają wbudowane wszelkiego rodzaju systemy redundancyjne. Nigdy nie słyszałem, żeby taki blok nawalił. Diody świecą, więc nie chodzi o zwykły brak zasilania. Działał jeszcze trzy dni temu, gdy wysyłałem rutynowy raport. Domyślacie się chyba, co to oznacza, że wysiadł akurat dzisiaj?
— Chryste, z czym nam przyjdzie się zmierzyć?
— Z wykolejeńcami — odparł Powel. — Podstępnymi i wystraszonymi. Bo tacy właśnie oni są. Dzięki tej zabawie w sektę Quinn mógł ich sobie podporządkować.
— Mają broń.
— Mają osiem strzelb laserowych, lecz brakuje im zapasowych ładunków. Tymczasem ze sto dwadzieścia strzelb widzę już z tego miejsca. Nie sprawią nam większych problemów. Strzelajcie tak, aby zabić, bez ostrzeżenia. To wystarczy. Nie mamy tu sądów i nie ma na nie czasu w tej głuszy. Nie ulega żadnej wątpliwości, że zesłańcy są winni. I chciałbym, do cholery, żeby pozostałe dzieciaki mogły do końca życia spacerować bez strachu po wiosce. Bo po to tu przybyliście, czyż nie? Żeby uwolnić się od tego łajna, którym was zarzucano na Ziemi. Trudno, trochę go tu z wami przyjechało, lecz dzisiaj będzie po wszystkim. Dramat Cartera McBride’a już się nie powtórzy.
Zapał na nowo obudził się w ludziach: kiwali głowami, spoglądali na sąsiadów zachęcająco. Przy wzmiance o Carterze odrobinę silniej zacisnęły się dłonie na strzelbach. Rósł duch bojowy w gromadzie, każdy czuł się z góry rozgrzeszony.
Powel Manani z satysfakcją obserwował tę zmianę. Znów należeli do niego, podobnie jak w dniu, kiedy zeszli z pokładu „Swithlanda”. Zanim zaczął się wtrącać ten dupek Molvi.
— W porządku, zesłańcy podzielili się rano na trzy zespoły.
Dwa pomagają rodzinom na sawannie, inna grupa wyruszyła na łowy. Utworzymy dwa oddziały. Arnold Travis dość dobrze zna dżunglę na wschodzie, więc weźmie z sobą pięćdziesięciu ludzi i poszuka myśliwych. Ja pojadę na sawannę i spróbuję przestrzec, kogo się da. Skoro przebywa tam Quinn, właśnie do niego musiał się udać Lawrence Dillon. Reszta niech podąża za mną co tchu, ale tak, na Boga, żeby nikt się nie zgubił. Gdy dotrzecie do gospodarstw na sawannie, wtedy postanowimy, co dalej. Teraz w drogę!
Poszerzanie palisady w gospodarstwie Skibbowa nie należało do łatwych przedsięwzięć. Drewno na ogrodzenie obciosywali z grubsza w dżungli, a następnie ciągnęli przez kilometr. Nielekką pracą było też przygotowywanie podłoża pod wbijane pale, a to ze względu na splątaną, obumarłą trawę i zwartą piaszczystą glebę.
Loren Skibbow przyrządziła lunch w postaci zimnego mięsa gniazdółek i papkowatych, duszonych, pozbawionych smaku warzyw, których zesłańcy woleli nie ruszać. Na domiar złego Gerald Skibbow poszukiwał na sawannie zabłąkanej owcy, przez co pracą zarządzał Frank Kava, przemądrzały dupek.
Późnym popołudniem Quinn był już całkowicie przekonany, że podczas następnej czarnej mszy główne role powierzy rodzinie Kavy i Skibbowa.
Zastrugane tego ranka pale leżały na trawie w przyległym do istniejącego już ostrokołu kwadracie o boku trzydziestu pięciu metrów. Quinn i Jackson Gael pracowali razem, na zmianę wbijając młotem wyprostowane słupki. Pozostali czterej zesłańcy zajmowali się przybijaniem poprzecznych żerdzi. Jeden bok został już ukończony, w drugim stały dopiero trzy pale. Wcześniej spadł deszcz, lecz Frank nie pozwolił im na przerwę w pracy.
— Sukinsyn — mruknął Jackson Gael, biorąc zamach dwuręcznym młotem. Pal zatrząsł się, wchodząc trzy centymetry do ziemi. — Chce skończyć przed wieczorem, żeby pokazać Geraldowi, jaki z niego porządny, pracowity zięciunio. A to oznacza, że będziemy dziś wracać po ciemku.
— Tym się nie przejmuj — odparł Quinn. Klęcząc, przytrzymywał oburącz czarny pal. Drewno majopi było mokre, trudne do uchwycenia.
— Po deszczu wszystko jest śliskie — narzekał Jackson. — Łatwo o wypadek, a na tej planecie, jeśli coś sobie zrobisz, nikt ci nie pomoże. Ten zdziadziały, zapijaczony księżyna gówno się zna na porządnym leczeniu. — Młot grzmotnął w drewno.
— Wyluzuj się. Sporo ostatnio myślałem i wiem, że to miejsce będzie dla nas dobrym celem.
— W porządku. Ale wiesz, co mnie najbardziej wkurza? Co noc ten cholerny Frank włazi do łóżka z Paulą. Ona nie ma takich cycków jak Marie, wiadomo, ale Jasny Bracie, co noc!
— Przestałbyś myśleć fiutem choć na jedną pieprzoną chwilę.
Pozwalam ci spać z Rachel, czy tak? Jest gorsza od naszych dziewczynek?
— Jasne, że nie, Quinn. Wybacz.
— Dobra, teraz trzeba się zastanowić, kogo z sobą weźmiemy i kiedy to zrobimy.
Jackson poprawił owinięte wokół dłoni strzępy szmat, dzięki czemu mógł pewniej uchwycić rękojeść młota.
— Może być Tony. Zadomowił się w wiosce, gada z osadnikami. Chyba dobrze by było, gdyby sobie przypomniał, jakiej sprawie służy.
— Zobaczymy.
Jackson wziął potężny zamach. Wtem Quinn dostrzegł jakieś poruszenie na szerokiej równinie falującej trawy, która ciągnęła się do ciemnozielonej linii puszczy.
— Zaczekaj. — Przełączył implant wzrokowy na maksymalną rozdzielczość. Biegnąca postać stała się wyraźniejsza. — To Lawrence. Jasny Bracie, wygląda prawie jak trup. — Przyjrzał się okolicy, w której pędził młodzieniec, spodziewając się ujrzeć sejasa albo krokolwa. Kto biegłby tak bez powodu? — Chodźmy. — Ruszył truchtem w stronę zataczającego się Lawrence’a.
Jackson odrzucił młot i podążył za Quinnem.
Frank Kava odmierzał odległości między palami, aby zesłańcy nie popełnili błędu. Leniwe łotry ani myślały mu za to dziękować, tym bardziej denerwował się w duchu. Należało mieć ich ciągle na oku, wszystko trzeba im było dokładnie wyjaśniać, sami nie wykazywali nigdy żadnej inicjatywy. Przypuszczał, że większość z nich jest niedorozwinięta, ponure milczenie z pewnością było tego świadectwem.
Pochylony nad ziemią ze szpadlem w ręku, wyrywał bulwiaste korzenie trawy. Nowa zagroda była nieodzownym elementem rozwijającego się gospodarstwa. W pierwszej robiło się tłoczno, odkąd zwierzęta zaczęły dorastać. Wkrótce będą potrzebowali dodatkowej przestrzeni, aby pomieścić drugie pokolenie. Jeszcze kilka miesięcy i rozpocznie się inseminacja dorosłych owiec.
Frank trochę się wahał, zanim ruszył na Lalonde. Teraz jednak przyznawał, że była to najlepsza decyzja w jego życiu. Człowiek mógł tu sobie usiąść wieczorem i popatrzyć na to, co już osiągnął.
Czuł się wtedy jak w niebie.
Dochodziła jeszcze Paula, ma się rozumieć. Niczego dotąd nie powiedziała, lecz Frank nabrał pewnych podejrzeń. Ostatnio była taka… ożywiona.
Wsłuchawszy się w odgłosy pracy, podniósł głowę: coś się nie zgadzało. Czterech zesłańców nadal wbijało gwoździe do poprzecznych żerdzi, lecz nikt nie używał młota. Zmełł w ustach przekleństwo. Quinn Dexter i krzepki Jackson Gael odbiegli już sto metrów od zagrody. Nie do wiary. Przytknął dłonie do ust i wrzasnął w ich stronę, lecz albo go nie usłyszeli, albo po prostu zlekceważyli. Pewnie to drugie. Wtem dostrzegł jakąś biegnącą w ich kierunku postać, która potykała się i poruszała resztką sił.
Gdy tak patrzył, człowiek w pewnej chwili się przewrócił, machając rozpaczliwie rękami. Quinn i Jackson przyspieszyli. Frank ruszył w ich kierunku z gniewną miną.
Przez ostatnie dwadzieścia metrów Frank kierował się słuchem. Cała trójka skryła się za kępą bujnej trawy.
Okazało się, że z dżungli nadbiegł zesłaniec, ten najmłodszy.
Leżał teraz na plecach, łapał powietrze potężnymi haustami i próbował coś mówić zachrypniętym, urywanym głosem. Zranione stopy krwawiły obficie. Quinn i Jackson klęczeli nad rannym.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Frank.
Quinn zerknął przez ramię.
— Sprzątnij go — rzekł spokojnie.
Frank cofnął się o krok, kiedy Jackson powstał.
— Hej, zaczekaj…
Paula i Loren czekały w głównej izbie domostwa, aż zagotuje się w garze marmolada z elwisiów. Elwisie były miejscowymi owocami o ciemnopurpurowym zabarwieniu. Na skraju puszczy rosła duża kępa niskich, karłowatych drzewek, z których przez cały poprzedni dzień obrywały owoce. Gorzej sprawa przedstawiała się z cukrem. Niektórzy w wiosce uprawiali trzcinę cukrową, lecz te kilka kilogramów, które kupiły, nie było szczególnie wysokiej jakości.
Ale to się zmieni, pomyślała Loren. Wszystko w Aberdale powoli było coraz lepsze. Dzięki temu życie tutaj wydawało się takie piękne.
Paula zdjęła z pieca rozgrzane gliniane słoje.
— Jeszcze minutkę — orzekła Loren. Mieszała łychą w wielkim bulgoczącym garze.
Paula odstawiła na bok tacę ze słojami i wyjrzała przez otwarte drzwi. Spoza narożnika zagrody wynurzyła się grupka ludzi. Jackson Gael niósł kogoś na rękach — młodzieńca, któremu krew ciekła po nogach. Pozostali dwaj zesłańcy dźwigali bez wątpienia ciało Franka.
— Mamo! — Paula wybiegła na dwór.
Twarz Franka była okropnie zmasakrowana, nos niemal spłaszczony, wargi rozerwane, oczy i policzki sine i napuchnięte.
— O mój Boże! — Paula zasłoniła twarz rękami. — Miał wypadek?
— Z naszym udziałem — odparł Quinn.
Niewiele brakło, a Loren Skibbow dopięłaby swego. W obecności Quinna zawsze czuła się nieswojo, teraz więc przerażający widok pobudził ją do natychmiastowego działania. Odwróciła się i wbiegła z powrotem do mieszkania. Na ścianie w głównej izbie wisiały myśliwskie strzelby laserowe. Pięć sztuk, po jednej dla każdego. Gerald zabrał swoją rano. Sięgnęła po tę, która kiedyś należała do Marie.
Wtedy ktoś uderzył ją w nerki. Pod wpływem ciosu zatoczyła się i odbiła od ściany. Quinn kopnął ją z tyłu w staw kolanowy.
Runęła na podłogę, jęcząc z bólu. Strzelba też upadła z łomotem.
— Wezmę ją sobie, dzięki — rzekł zesłaniec.
Łzy przyćmiły wzrok Loren. Zdołała odwrócić głowę, słysząc krzyki Pauli, która rozpaczliwie wierzgała nogami, gdy Jackson Gael wnosił ją pod pachą do mieszkania.
— Irley, Malcolm. Chcę mieć ich broń, zapasowe magazynki, sprzęt medyczny i zakonserwowaną żywność. Bierzcie się do roboty! — rozkazał Quinn, gdy do chaty wpadli pozostali zesłańcy.
— Ann, staniesz na warcie przed domem. Manani przyjedzie tu pewnie na koniu, poza tym trzeba uważać na Geralda. — Rzucił jej strzelbę. Złapała broń i energicznie pokiwała głową.
Irley i Malcolm zabrali się do przetrząsania pólek.
— Stul gębę! — wrzasnął Quinn na Paulę.
Zamilkła, wpatrując się w niego rozszerzonymi z przerażenia oczami. Jackson Gael cisnął ją w kąt, gdzie skuliła się ze strachu.
— Od razu lepiej — mruknął Quinn. — Imran, posadź Lawrence’a na krześle i pozbieraj do kupy wszystkie buty, jakie tylko znajdziesz w domu. Będziemy ich potrzebować. Przed nami daleka droga.
Loren zobaczyła, jak przy kwadratowym stole kuchennym zesłańcy opuszczają ostrożnie na krzesło młodego mężczyznę z okrwawionymi stopami. Twarz miał poszarzałą i mokrą od potu.
— Znajdźcie mi tylko jakieś bandaże i parę butów, to już sobie poradzę — powiedział Lawrence. — Naprawdę, Quinn, nic mi nie będzie.
Quinn pogłaskał go po czole, sczesując palcami mokre kosmyki jasnych włosów.
— Wiem. Strasznie się nabiegałeś, Lawrence. Dałeś z siebie wszystko. Naprawdę, jesteś najlepszy.
Loren dostrzegła wyraz uwielbienia w oczach młodzieńca.
A później Quinn wyciągnął z kieszeni nóż rozszczepieniowy. Próbowała coś powiedzieć, kiedy ostrze ożyło w rozbłysku żółtego światła, lecz z jej gardła wydobyło się tylko charczenie.
Quinn wbił Lawrence’owi nóż w kark, tak aby ostrze przeszło przez mózg.
— Najlepszym z najlepszych — szepnął. — Boży Brat przywita cię w mroku Nocy.
Paula otworzyła usta w niemym krzyku, gdy ciało Lawrence’a osunęło się na podłogę. Loren pochlipywała z cicha.
— Cholera, Quinn! — zaprotestował Irley.
— A co? Musimy się stąd wyrwać, i to jak najszybciej. Spójrz na jego nogi, przez całą drogę trzeba by go niańczyć. Zaraz by nas złapali. Chciałbyś tego?
— Nie — wymamrotał Irley ponuro.
— Przecież gdyby go złapali, dłużej by się męczył — mruknął Quinn pod nosem.
— Słusznie postąpiłeś — odezwał się Jackson Gael. Odwrócił się do Pauli i wyszczerzył zęby. Stęknęła, próbując wcisnąć się głębiej w kąt. Złapał ją za włosy i postawił na nogi.
— Mamy mało czasu — rzekł Quinn niezbyt pewnie.
— Wystarczy. Prędko się uwinę.
Loren usiłowała się podnieść, gdy krzyki Pauli rozbrzmiały z nową siłą.
— Nieładnie — powiedział Quinn. Rąbnął ją butem w skroń.
Padła na plecy niczym zepsuty, niezdolny do ruchu mechanoid.
Świat stał się zamazany, kształty przysłonięte szarymi plamami.
Widziała jeszcze, jak Quinn ściąga ze ściany strzelbę Pauli, bez pośpiechu sprawdza stan magazynku i strzela do Franka. Potem odwrócił się i skierował lufę w jej stronę.
W dżungli rozległ się ostry dźwięk gwizdka, zwołujący myśliwych na zbiórkę. Scott Williams westchnął i podniósł się z ziemi, strzepując zeschłe liście z wytartego kombinezonu.
Bałwany! Przypuszczalnie w zaroślach chował się danderil.
Cóż, już nigdy się o tym nie przekona.
— Ciekawe, co się stało? — zdziwił się Alex Fitton.
— Nie wiem — odparł Scott. Nie przeszkadzało mu towarzystwo Alexa. Facet miał dwadzieścia osiem lat i lubił sobie pogadać, nawet z zesłańcem. Znał też parę dobrych świńskich kawałów. Polowali razem regularnie.
Znowu zabrzmiał sygnał.
— Chodźmy — mruknął Alex, poirytowany.
Zaczęli się przedzierać w stronę źródła dźwięku. Spomiędzy drzew wynurzały się kolejne pary myśliwych, a wszyscy zmierzali tam, gdzie tak natarczywie gwizdano. Ciągle ktoś o coś pytał. Nikt nie wiedział, dlaczego są wzywani. Gwizdek oznaczał z reguły nieszczęśliwy wypadek albo koniec polowania.
Scott zdumiał się bardzo na widok gromady ludzi ustawionych w szeregu na niewielkim pagórku. Musiało ich być ze czterdziestu albo i pięćdziesięciu. Na przedzie stał Rai Molvi, to on ze wszystkich sił gwizdał. Scott czuł, jak wszystkie oczy kierują się na niego, gdy wdrapywał się na stok u boku Alexa Fittona.
Na szczycie rosło wielkie, rozłożyste drzewo kaltukowe, którego grube konary sięgały nad przeciwny stok wzgórza. Do jednej z niższych gałęzi umocowano trzy sznury z włókna krzemowego.
Gromada osadników rozstąpiła się w ciszy na boki, tworząc szpaler prowadzący do drzewa. Teraz już mocno zaniepokojony Scott wszedł między ludzi i zobaczył, co wisi na sznurach. Jemima była ostatnia, wciąż charczała i kopała nogami w powietrzu. Twarz jej spurpurowiała, oczy wychodziły z orbit.
Próbował uciekać, lecz trafili go w udo laserowym impulsem i zawlekli pod drzewo. Alex Fitton osobiście zacisnął mu pętlę na szyi. Policzki miał mokre od łez, ale cóż: był szwagrem Rogera Chadwicka.
Gerald Skibbow omal nie wyzionął ducha, pędząc do swojego obejścia. Wracał z odnalezioną owcą na sznurku, kiedy dostrzegł smugę dymu. Orlando, owczarek alzacki, hasał zadowolony wśród wysokiej trawy. Wiedział, że dobrze się spisał, gdyż nie zgubił tropu zagubionej owcy. Gerald z pobłażliwym uśmiechem patrzył na jego wybryki. Pies był już prawie dorosły. Dziwne, ale z tresurą Orlanda najlepiej radziła sobie Loren.
Gerald przewędrował tego ranka chyba z pół sawanny; nie mieściło mu się w głowie, jak przeklęta owca mogła zajść tak daleko w ciągu zaledwie paru godzin. Gdy ją odnalazł, pobekiwała nad skrajem stromego wąwozu jakieś trzy kilometry od zagrody. Dobrze chociaż, że sejasy nie wychodziły z dżungli na Iowy. Nie sprawiały mu też dotąd żadnych kłopotów krokolwy, które przemierzały trawiaste równiny; z daleka tylko widywał lśniące, na wpół skryte w zieleni sylwetki, a czasem w nocy słychać było ryki.
Kiedy jednak dzieliły go od domu dwa kilometry, dostrzegł w dali ów straszny, wijący się leniwie ku niebu szarobiały kosmyk dymu, którego źródło leżało poniżej linii horyzontu. Obezwładniła go nagła trwoga. Pozostałe gospodarstwa były oddalone wiele kilometrów, zatem dym mógł ulatywać tylko z jednego miejsca. Miał wrażenie, jakby jego własna krew wyciekała prosto w bezchmurne, lazurowe niebo. Gospodarstwo było dla niego wszystkim, zainwestował w nie całe swoje życie, poza nim nie widział dla siebie nadziei.
— Loren! — zawołał. Puścił owcę luzem i zaczął biec. — Paula! — Strzelba laserowa obijała się o jego nogę, więc i jej się pozbył. Orlando szczekał zajadle, udzielało mu się wzburzenie Geralda.
Wszystko przez tę trawę, przez tę cholerną trawę. Czepiała się z uporem nóg, przeszkadzała w biegu. Wciąż się potykał na nierównościach terenu. Padał jak długi, ocierając sobie ręce i tłuJcac kolana. Ale tym się nie martwił. Wstawał i biegł dalej. I tak w kółko.
Sawanna niejako spijała z niego dźwięki: ciężkie sapanie, szelesty trawy na spodniach, jęki podczas upadków — rozpływały się w gorącym, nieruchomym powietrzu, które jakby się nimi żywiło, zachłanne na najcichszy odgłos.
Najstraszniejsze było ostatnie dwieście metrów. Wbiegł na niewielkie wzniesienie, gdzie ukazało mu się całe gospodarstwo. Jedynie szkielet pozostał po zabudowaniach, ogień wciąż lizał twarde, czarne dźwigary. Poszycie dachu i deski ścian spłonęły już do cna, szczątki odpadały niczym płaty zgniłej skóry, zbierając się w stosy na obrzeżu.
Zwierzęta się rozbiegły. Wystraszone przez gorące i buchające płomienie, staranowały ścianę palisady. Przebiegły jakieś sto metrów, potem strach je opuścił. Teraz wałęsały się bez celu po okolicy. Gerald dostrzegł przy stawie konia i dwie świnie: gasiły spokojnie pragnienie. Reszta zwierząt błąkała się wśród traw.
Nic więcej się nie ruszało. Ani jeden człowiek. Gerald toczył wokoło otępiałym wzrokiem. Gdzie się podział Frank, gdzie Loren i Paula? Co się stało z zesłańcami? Czyż nie powinni gasić pożaru?
Wstrząśnięty, zbiegł z pagórka, choć oddech palił go w płucach, a nogi ciążyły jak z ołowiu. Wysoko pod niebo wzlatywały snopy jasnych, złocistych iskier. Konstrukcja domu skrzypnęła jękliwie, po czym zapadła się z łoskotem. Gdy runęły ostatnie belki, jeden straszny okrzyk rozpaczy wydarł się z piersi Geralda.
Przystanął piętnaście metrów od pogorzeliska.
— Loren? Paula? Frank? Gdzie jesteście?! — Jego wołanie uleciało w niebo razem z iskrami. Nikt mu nie odpowiedział. Za bardzo się bał, żeby teraz wchodzić między zgliszcza. Wtem usłyszał żałosny skowyt Orlanda. Podszedł do psa.
To była Paula. Kochana Paula, ta sama dziewczynka, która w arkologii siadywała mu na kolanach i z dzikim chichotem próbowała go ciągnąć za nos. Ta, która wyrosła na śliczną kobietę, silną i zrównoważoną. Która rozkwitła w tej nieujarzmionej krainie.
Paula. Oczy wpatrzone ślepo w roje iskier. Dwucentymetrowy otwór w samym środku czoła, osmalony promieniem lasera strzelby myśliwskiej.
Z knykciami wetkniętymi do ust Gerald Skibbow patrzył osłupiały na córkę. Nogi się pod nim ugięły i upadł wolno na zdeptaną trawę.
I tak go zastał Powel Manani, kiedy nadjechał po czterdziestu minutach. Jedno uważne spojrzenie wystarczyło, by wiedzieć, co tu zaszło. Cały połączony z nienawiścią gniew, który narastał w nim od rana, przybrał teraz formę jakiegoś złowieszczego wyciszenia.
Zbadał tlące się resztki domu. W środku natknął się na trzy zwęglone ciała, co zrazu wydało mu się dziwne, póki w drugim mężczyźnie nie rozpoznał Lawrence’a Dillona.
Quinn chciał szybko uciec, to oczywiste. A stopy Lawrence’a były w opłakanym stanie już wtedy, gdy zabił Vorixa. Chryste, co za zimny drań z tego Quinna.
Pytanie tylko, dokąd mógł się udać?
Pozostało jeszcze sześciu skazańców. Wcześniej Powel odwiedził gospodarstwo Nichollsów, gdzie drugi zespół robotników budował stodołę. Karabinek maserowy kładł trupem jednego po drugim, a wszystko na oczach przerażonej rodziny. Później im tłumaczył, dlaczego tak postąpił. Mimo to patrzyli na niego jak na jakieś monstrum. Ale tym się nie przejmował. Nazajutrz mieszkańcy wioski przekonają wątpiących, że nie było innego wyjścia.
Powel wbił wzrok w oddaloną o kilometr linię lasu. Gdzieś tam ukrywał się Quinn, to nie ulegało wątpliwości. Chyba że…
Równie dobrze mógł wrócić do wioski. Był teraz prawdziwym bandytą, potrzebował broni i żywności, zapasów pozwalających mu opuścić hrabstwo Schuster. W lasach mała szajka rozbójników była w stanie przez długi czas wywijać się z rąk szeryfów czy nawet komisarzowi (zakładając, że gubernator zechce go wysłać).
Orlando węszył pod nogami. Powel pogłaskał go w zamyśleniu. Jakże brakowało mu teraz Vorixa, który wytropiłby Quinna w ciągu godziny.
— Racja — rzekł do owczarka. — Chce wrócić do Aberdale.
— Powel miał obowiązek powiadomić osadników o tym, co się tutaj stało. Quinn z pewnością zabrał z domu broń. Dzięki Bogu, że kolonistom zezwalano jedynie na strzelby myśliwskie, a nie sprzęt większego kalibru.
Gerald nie odezwał się słowem, kiedy Powel nakrył Paulę brezentową płachtą zdjętą ze schnącego stogu siana. Potem pozwolił się odprowadzić na bok i posłusznie dosiadł Sango.
Obaj ruszyli przez sawannę z powrotem do zagrody Nichollsów. Nieopodal Orlando biegł raźnie w gęstej trawie. Za nimi nad stawem zaczynały się zbierać porzucone zwierzęta, zdezorientowane na wolności, której nigdy przedtem nie zaznały.
Jay Hilton czuła się znudzona. Wioska wyglądała bardzo dziwnie, kiedy nikt nie pracował na polach i w ogródkach. Późnym popołudniem wszystkie dzieci musiały wrócić do domu. Okolica zdawała się wymarła, choć spacerując bez celu swojskimi ścieżkami, Jay dostrzegała w oknach zlęknione twarze ludzi.
Matka nie chciała z nią rozmawiać, co zdarzało się niezwykle rzadko. Po powrocie z poszukiwań Cartera McBride’a położyła się na łóżku i patrzyła w sufit. Nie dołączyła do oddziału, który wraz z panem Mananim tropił zesłańców.
Jay minęła kościółek. Ojciec Elwes jeszcze nie wrócił. Wiedziała, że zrobił coś bardzo złego, i nie chodziło wcale o picie — wywnioskowała to z zachowania pana Mananiego, gdy wspomniała o księdzu. Mimo wszystko nie powinien po zmroku chodzić sam po dżungli. A słońce kryło się już za wierzchołkami drzew.
W jej wybujałej wyobraźni pustą dżunglę wypełniły różnorakie obrazy. Ksiądz przewrócił się i skręcił nogę w kostce. Stracił kierunek i błąkał się na oślep po lesie. Bronił się na drzewie przed napaścią dzikich sejasów.
Jay znała na wylot obrzeże otaczającej wieś dżungli, jakby laserowy imprinter utrwalił w jej mózgu dydaktyczną mapę. Jeśli odnajdzie ojca Elwesa, będzie prawdziwą bohaterką. Rzuciła krótkie spojrzenie w stronę swojej chaty. W środku nie paliło się światło, mama nawet nie zauważy, że zniknęła na pół godzinki. Pośpieszyła ku posępnej ścianie drzew.
Nad dżunglą zaległa cisza, nawet gniazdółki milczały. Jay nigdy nie zapuszczała się między tak gęste cienie. Słupy różowego i pomarańczowego światła przebijały się przez szeleszczące liście, nienaturalnie lśniące w zapadającym zmierzchu.
Po dziesięciu minutach nie była już taka pewna, czy postąpiła rozsądnie. Ale tuż obok zobaczyła dobrze wydeptaną ścieżynkę, prowadzącą do gospodarstw na sawannie. Zanurzyła się prędko między zarośla i po chwili istotnie wyszła na dróżkę.
Od razu poczuła się lepiej, tutaj bowiem mogła już dostrzec kształty oddalone o siedemdziesiąt metrów w górę i w dół ścieżki.
Przestała się bać.
— Ojcze? — zawołała z nadzieją. Głos zabrzmiał niespodziewanie wyraźnie wśród wyciszonych szeregów mrocznych drzew, które ją zewsząd otaczały. Nic się nie poruszyło, nic nie wydało dźwięku. Marzyła o spotkaniu myśliwych: mogłaby z nimi wrócić do wioski. Czyjeś towarzystwo z pewnością podniosłoby ją na duchu.
Z tyłu coś zachrzęściło, jakby ktoś nadepnął na gałązkę.
— Ojcze? — Jay odwróciła się i pisnęła ze strachu. Z początku sądziła, że głowa czarnoskórej kobiety wisi w powietrzu, lecz gdy wysiliła wzrok, dostrzegła zarys postaci. Wyglądało to tak, jakby światło wokół niej zakręcało, tworząc na brzegach blade, purpurowo — niebieskie smużki.
Kobieta uniosła dłoń. Wzory liści i gałązek nakładały się płynnie na jej rękę. Przyłożyła palec do ust i kiwnęła na Jay przyjaźnie.
Sango kłusował ścieżką do Aberdale w jednakowym rytmie, nawet gdy pod drzewami zaczęły się gromadzić ciemności. Powel Manani pochylał czasem głowę pod nisko wiszącymi gałęziami.
Te drogę znał na pamięć. Jechał automatycznie, rozważając różne możliwości.
Nazajutrz wszyscy musieli zostać w wiosce; rozstawione straże pozwolą ludziom spokojnie pracować w polu. Każdy większy wstrząs w życiu tych ludzi byłby zwycięstwem Quinna, więc nie mógł pozwolić, żeby tak się stało. Ostatnie wydarzenia i tak już ostudziły zapał osadników, należało właściwie od początku budować ich wiarę we własne siły.
Przed kwadransem minął powracający do domu oddział Arnolda Travisa. Powiesili wszystkich zesłańców. Druga grupa, która wyprawiła się do Nicholssów, zapewne grzebała teraz zabitych przez niego zesłańców. Jutro kolejna ekipa wyruszy do zagrody Skibbowa, aby naprawić, co się jeszcze da.
Wiele nie zostało tam do zrobienia, pomyślał z goryczą. Ale mogło być gorzej. Chociaż, z drugiej strony, mogło też być o wiele, wiele lepiej.
Powel syknął przez zaciśnięte zęby na myśl o włóczącym się na wolności Quinnie. Zamierzał udać się z samego rana do Schuster. Tamtejszy szeryf powiadomi Durringham, a wtedy zorganizuje się porządne polowanie. Dobrze znał nadzorcę z Schuster, Gregora O’Keefe’a, związanego afinicznie z dobermanem. Obaj bez chwili zwłoki wyruszą za bandytą, zanim znikną ślady. Gregor zrozumie powagę sytuacji.
Po tej rozróbie jego akta nie będą się prezentować zbyt dobrze.
Wymordowane rodziny i otwarty bunt zesłańców. Pewnie Biuro Alokacji Gruntów nie podpisze już z nim następnego kontraktu.
A niech tam, do diabła z nimi! Teraz liczył się tylko Quinn.
Nagle Sango zakwiczał i stanął gwałtownie dęba. Powel odruchowo ścisnął w dłoniach lejce. Koń opadł, lecz ugięły się po nim nogi. Jeździec siłą rozpędu uderzył głową o wyprostowany nagle kark zwierzęcia. Grzywa chlasnęła go po twarzy, zarył nosem w twardą, beżową sierść. Poczuł smak krwi na języku.
Sango runął na ziemię. Impet przesunął go jeszcze dwa metry, po czym zwalił się ciężko na bok. Powel usłyszał, jak prawa noga pęka mu z przeraźliwie głośnym trzaskiem, przyciśnięta ciężarem konia. Na chwilę stracił przytomność. Gdy przyszedł do siebie, od razu zwymiotował. Stracił czucie w prawej nodze od biodra w dół.
Kręciło mu się w głowie, na twarz wystąpił zimny pot.
Koński bok przyszpilił jego nogę do ziemi. Dźwignął się na łokciu i spróbował ją wyszarpnąć, a wtedy miał wrażenie, jakby ktoś przypiekł go rozżarzonym żelazem. Jęknął i opadł na miękką trawę, dysząc ciężko.
Krzaki się za nim zatrzęsły. Usłyszał odgłos czyichś kroków na ścieżce.
— Hej! — zawołał. — Chryste, pomocy! Cholerny koń mnie przywalił! Nie czuję nogi. — Wygiął szyję. Z mrocznych cieni wynurzyło się sześć postaci.
Quinn Dexter wybuchł głośnym śmiechem.
Powel sięgnął błyskawicznie do futerału po karabinek maserowy. Zacisnął palce na rękojeści.
Ann tylko czekała na ten ruch. Wystrzeliła ze strzelby laserowej. Impuls promieniowania podczerwonego trafił Powela w grzbiet dłoni, przechodząc gładko przez ciało. W miejscu, gdzie wyparowały mięśnie i skóra, powstała pięciocentymetrowa dziura. Naczynia krwionośne momentalnie się zasklepiły, spieczone ścięgna popękały. Wokół obrzeża rany łuszczyła się zwęglona skóra, pojawił się pierścień olbrzymich pęcherzy. Powel krzyknął ochryple i cofnął rękę.
— Dawajcie go! — rozkazał Quinn.
Demoniczna istota raz jeszcze zawitała do kościoła. Była to pierwsza rzecz, jaką Horst Elwes odkrył po powrocie pamiętał tylko niektóre wydarzenia minionego dnia. Musiał przeleżeć na polance wiele godzin. Przemoczone na deszczu spodlę i koszula ubrudziły się w błocie. A przekrwione oczy Cartera McBride’a wciąż na niego patrzyły.
„To twoja wina!” — oskarżył go z wściekłością nadzorca Manani. I słusznie.
Grzech zaniedbania. Przeświadczenie, że ludzka godność w końcu zatriumfuje. Że wystarczy poczekać, a zesłańcom znudzą się te głupie rytuały i wtedy spokornieją. Że uprzytomnia sobie, iż sekta Jasnego Brata jest tylko chytrym sposobem na podporządkowanie ich rozkazom Quinna. Wówczas przygarnie ich pod swoje skrzydła, rozgrzeszy i wliczy w poczet bożej owczarni.
Cóż, przez tę jego arogancję życie straciło dziecko, a pewnie też inne osoby, jeśli podejrzenia Ruth i Mananiego znajdą swoje potwierdzenie. Po czymś takim Horst nie miał ochoty dłużej żyć.
Kiedy mrok otulił świat, a nad wierzchołkami drzew zabłysły pierwsze gwiazdy, pomaszerował z powrotem do wioski. W kilku chatach paliły się wątłe żółte światła, lecz we wsi panowała śmiertelna cisza. Jakby uleciało z niej życie.
Duch, pomyślał Horst. Brakuje tu ducha. Nawet później, nawet po dokonaniu krwawej zemsty na zesłańcach to miejsce będzie skażone. Ludzie zjedli już jabłko i świadomość prawdy splugawiła ich dusze. Wiedzą, jaka bestia czai się w ich sercach. Nawet jeśli maskują ją pod pozorami honoru i społecznej sprawiedliwości. Już wiedzą.
Wynurzył się wolno z cienia, idąc w stronę kościoła. Tego prostego kościółka, który symbolizował wszystko, co było złe w wiosce.
Zbudowanego na kłamstwie, jawnie wyśmiewanego, dającego schronienie głupcowi. Nawet tutaj, na najbardziej zacofanej planecie w Konfederacji, gdzie nic się naprawdę nie liczy, nie mogę dać sobie rady. Nie umiem zrobić tej jedynej rzeczy, do której powołał mnie Bóg. Nie umiem zaszczepić w ludziach wiary.
Przepchnął się przez drzwi wahadłowe na tyłach kościoła.
Z przodu na ławie leżał owinięty kocykiem Carter McBride. Ktoś Opalił świecę na ołtarzu.
Metr nad ciałem mrugała delikatna, czerwona gwiazdka.
Cała męka Horsta powróciła z gwałtownością, od której nieledwie postradał zmysły. Zagryzł drżącą wargę.
Jeśli istnieje Bóg, jeśli istnieje Święta Trójca, argumentowali sataniści z sekt w arkologiach, to, ipso facto, syn ciemności także musi istnieć. A skoro szatan kusił Chrystusa i obaj stąpali po Ziemi, obaj również powrócą.
Horst Elwes patrzył na punkcik czerwonego światła i znów doznawał tego osobliwego wrażenia, jakby brzemię niezliczonych eonów rzucało wyzwanie jego rozumowi. W obliczu dowodu na istnienie nadprzyrodzonego bóstwa czuł się ohydnie wydrwiony; ludzie mieli przecież dochodzić do wiary, nie powinna być nikomu siłą narzucana.
Uklęknął na kolano, jakby przydusiła go gigantyczna, nie znosząca sprzeciwu dłoń.
— Przebacz mi, Boże. Przebacz mi, żem słaby. Błagam.
Gwiazdka przepłynęła wolno w jego kierunku. Nie rzucała blasku na ławy ani na podłogę.
— Czym ty jesteś? Po co tu przybyłeś? Jesteś duszą tego chłopca?
Quinn Dexter cię przywołał? Współczuję ci. Chłopiec miał czyste myśli, bez względu na to, co z nim zrobili, bez względu na to, co kazali mu powiedzieć. Nasz Pan go nie odtrąci z powodu bezeceństw twoich akolitów. Sam archanioł Gabriel powita w niebie Cartera.
Gwiazdka zatrzymała się dwa metry przed Horstem.
— Precz — rzekł ksiądz. Podniósł się, czując, jak niezłomna siła wstępuje w jego ciało. — Opuść to miejsce. Przegrałeś. Przegrałeś w dwójnasób. — Powoli uśmiech wykrzywił jego twarz, ślina pociekła po brodzie. — Ten stary grzesznik nabrał ducha dzięki twojej wizycie. A miejsce, które bezcześcisz, jest poświęcone! Precz, mówię! — Skierował sztywny palec na osnutą mrokiem dżunglę za drzwiami. — Wynoś się stąd!
Wtem na schodkach przed kościołem rozległ się tupot kroków, drzwi wahadłowe rozchyliły się raptownie.
— Ojcze! — krzyknęła Jay piskliwym głosem.
Małe, szczupłe rączki objęły go w pasie z siłą dorosłej osoby, przytulił instynktownie dziewczynkę, głaszcząc jej splątane, srebrzystobiałe włosy.
— Ojej, ojcze — łkała. — To było straszne, oni zabili Sango.
Zastrzelili. Nie żyje. Sango nie żyje.
— Kto? Mów, kto go zastrzelił?
— Quinn. Zesłańcy. — Uniosła głowę, aby spojrzeć mu w oczy.
Xwarz miała mokrą od płaczu. — Ale ona pomogła mi się schować. Byli bardzo blisko.
— Widziałaś Quinna Dextera?
— Tak. Zastrzelił Sango. Nienawidzę go!
— Kiedy to się stało?
— Przed chwilą.
— Tutaj? W wiosce?
— Nie. Byłyśmy na ścieżce do zagród na sawannie, pół kilometra stąd.
— Kto był z tobą?
Jay pociągnęła nosem i przetarła piąstką oko.
— Nie wiem, jak się nazywa. Po prostu wyszła z dżungli w takim śmiesznym stroju. Powiedziała, że muszę uważać, bo zesłańcy są tuż — tuż. Bardzo się bałam. Schowałyśmy się za krzakami. A potem Sango nadbiegł ścieżką. — Zadrżał jej podbródek. — On nie żyje, ojcze.
— Gdzie teraz jest ta kobieta?
— Poszła sobie. Odprowadziła mnie do wioski i poszła.
Bardziej zdziwiony niż zaniepokojony, Horst próbował zapanować nad wzburzonymi myślami.
— Co było dziwnego w jej stroju?
— Wyglądał jak kawałek lasu, nie można jej było zobaczyć.
— Komisarz? — mruknął pod nosem. Nie, to nie miało sensu.
Nagle uświadomił sobie, że w jej relacji czegoś mu brakuje. Chwycił ją za ramiona i zmierzył badawczym spojrzeniem.
— Czy pan Manani znajdował się w siodle, kiedy Quinn zastrzelił Sango?
— Tak.
— Nie żyje?
— Żyje. Krzyczał, bo go bolało. A potem zesłańcy gdzieś go wzięli.
— O dobry Boże. Czy po niego wracała ta kobieta? Chciała uratować pana Mananiego?
Na twarzy Jay malował się wyraz udręki.
— Chyba nie. Nic nie powiedziała, po prostu znikła, gdy tylko doszłyśmy do pól za wioską.
Horst odwrócił się do demonicznej istoty, lecz już jej nie było.
Zaczął wyganiać Jay z kościoła.
— Masz teraz wrócić prosto do domu, do mamy. Nigdzie nie zbaczaj. Powiedz jej to samo, co mnie powiedziałaś, i niech zwoła pozostałych mieszkańców wsi. Trzeba ich ostrzec, że zesłańcy są blisko.
Jay kiwnęła głową z szeroko otwartymi oczami i śmiertelnie poważną miną.
Horst omiótł spojrzeniem polanę. Noc już prawie zapadła, drzewa w mroku wydawały się bliższe i o wiele większe. Ciarki przeszły mu po plecach.
— Co teraz zrobisz, ojcze?
— Trochę się rozejrzę, nic więcej. A ty już zmykaj. — Pchnął ją delikatnie w kierunku chaty Ruth. — Do domu.
Pognała między szeregami chałup; długie, smukłe nogi śmigały rozchwianym krokiem, jakby Jay lada chwila miała stracić równowagę. Horst został sam. Obrzucił dżunglę posępnym spojrzeniem, po czym ruszył w stronę wyrwy w ścianie drzew, gdzie zaczynała się ścieżka wiodąca do zagród na sawannie.
— Sentymentalna idiotka — skonstatował Laton.
— Posłuchaj, ojcze. Po tym, co dzisiaj zrobiłam, wolno mi chyba okazać trochę uczucia — odcięła się Camilla. — Quinn rozerwałby ją na sztuki. Nie potrzeba nam więcej takich mordów. Cel został osiągnięty.
— Tylko że teraz ten zwariowany ksiądz postanowił zostać bohaterem. I jego zamierzasz ratować?
— Nie. On jest dorosły. Odpowiada za swoje czyny.
— W porządku. Ale strata nadzorcy Mananiego trochę pokrzyżowała mi szyki. Ufałem, że rozprawi się z resztą zesłańców.
— Mam ich powystrzelać?
— Nie, drużyna myśliwych już wraca, niebawem znajdą konia i ślad zostawiony przez Dextera. Zastanawialiby się, co ich zabiło. Nie mogą wpaść na najdrobniejszy ślad naszej obecności. Chociaż ta Jay…
— Nikt jej nie uwierzy.
— Oby.
— Co zamierzasz zrobić z Dexterem? Nasz scenariusz nie przewidywał, że dożyje do tej chwili.
— Quinn Dexter przyjdzie do mnie, bo dokąd miałby się udać? Szeryfowie dojdą do wniosku, że zaszył się gdzieś na odludziu, skąd nigdy nie wyściubi nosa. Niespecjalnie trafne założenie, lecz każdy plan bitwy bierze w łeb, gdy do ciebie pierwsi strzelają. Poza tym gonady Ann uzupełnią nasze genetyczne zbiory.
— To znaczy, że moja misja prowokatora dobiegła końca?
— Tak. Nie sądzę, aby sytuacja wymagała dalszych interwencji z naszej strony. Będziemy śledzić rozwój wydarzeń za pomocą serwitorów zwiadowczych.
— Świetnie. Wracam do domu. Przygotuj mi kąpiel i mocnego drinka, to był długi dzień.
Quinn patrzył z góry na Powela Mananiego. Nagi nadzorca znów odzyskał przytomność, gdy przywiązali jego zmaltretowane nogi do pnia majopi. Głowa wisiała kilka centymetrów nad ziemią; policzki napuchły od płynów zbierających się w tkankach. RozkrzyżowaJi szeroko jego ramiona, a dłonie przymocowali do kołków wbitych w ziemię. Odwrócony krzyż.
Powel Manani jęczał boleśnie.
Quinn nakazał ciszę gestem ręki.
— Ciemność nabiera mocy. Witaj w naszym świecie, Powel — Dupek — wycharczał nadzorca.
Quinn włączył kieszonkowy induktor termiczny i przycisną go do złamanej goleni Powela. Ranny stęknął i szarpnął się słabowicie.
— Dlaczego to zrobiłeś, Powel? Dlaczego utopiłeś Lesliego i Tony’ego? Dlaczego zabiłeś Kay? Dlaczego wysłałeś Vorixa za Douglasem?
— To nie wszyscy — syknął Powel. — Nie zapominaj o reszcie.
Quinn znieruchomiał.
— Jakiej reszcie?
— Tylko wy zostaliście, Quinn. A jutro nawet was już nie będzie.
Dexter ponownie przytknął induktor do nogi jeńca.
— Dlaczego? — zapytał.
— Carter McBride. A co sobie myślałeś? Wszyscy jesteście pieprzonymi zwierzętami. Po prostu zwierzętami. Żaden człowiek nie zrobiłby drugiemu czegoś podobnego. On miał dziesięć lat!
Quinn ściągnął brwi, wyłączając induktor.
— Co się stało z Carterem?
— Mnie o to pytasz, dupku jeden?! Ty go przywiązałeś, ty i ci twoi zasrańcy od Jasnego Brata! Przeciąłeś go na pół!
— Quinn? — zapytał niepewnie Jackson Gael.
Dexter uciszył go machnięciem ręki.
— Nawet nie tknęliśmy Cartera. Niby jak? Pracowaliśmy w zagrodzie Skibbowa.
Powel naprężył pnącza krępujące jego dłonie.
— A Gwyn Lawes, a Roger Chadwick, a Hoffmanowie? Co z nimi? I teraz znajdziesz alibi?
— No tak, przyznaję, tutaj się nie mylisz. Ale skąd wiedziałeś, że służymy Jasnemu Bratu?
— Elwes, on nam powiedział.
— Jasne. Powinienem się domyślić, że ksiądz się zorientuje, co jest grane. Ale teraz to już bez znaczenia. — Z kieszeni farmerek wyciągnął nóż rozszczepieniowy.
— Quinn — wtrącił się Jackson gorączkowo. — Ta sprawa śmierdzi. Kto sprzątnął Cartera, jeśli nie my?
Zapytany zbliżył nóż do twarzy i przyglądał mu się jak w transie.
— Co się stało, kiedy znaleziono Cartera?
— O czym ty mówisz?! — wrzasnął Jackson. — Zwariowałeś? Cholera, Quinn, skończ z tym nareszcie. Zabiją nas, jeśli zaraz stąd nie zwiejemy.
— To prawda. Mają nas zabić. Zostaliśmy wrobieni. — Zabłysło ostrze. W jego upiornym żółtym świetle twarz Quinna przybrała siarkowy odcień. Uśmiechnął się.
Jackson Gael poczuł, jak śmiertelna trwoga ściska jego serce.
Nie zdawał sobie dotąd sprawy z szaleństwa Quinna, który był stuknięty, owszem, czasem zachowywał się jak psychopata, ale żeby…? Jasny Bracie, Quinn dobrze się bawił. Naprawdę wierzył, że jest apostołem Nocy.
Pozostali zesłańcy wymienili ukradkowe spojrzenia.
Quinn niczego nie zauważył, pochylony nad Powelem Mananim. Nadzorca obwisł, rezygnując z walki.
— Jesteśmy książętami Nocy — zaintonował Quinn.
— Jesteśmy książętami Nocy — powtórzyli zesłańcy z tępym posłuszeństwem.
— Camillo, wracaj tam niezwłocznie. Masz ich wyeliminować, bez żadnych wyjątków. Wysyłam wcielonych, żeby pomogli ci usunąć ciała. Jeśli myśliwi nadejdą zbyt szybko, użyj granatu termicznego, wysadź wszystko w powietrze. Niezbyt to eleganckie, ale będzie musiało wystarczyć. Quinn Dexter nie może zdradzić naszej obecności.
— Już się robi, ojcze.
Lisyjf przemieszczał swój rdzeń osobowości między Quinnem Dexterem a Powelem Mananim, obejmując polem percepcji wszystkich ludzi zgromadzonych na ciasnej, leśnej polance. Nie potrafił na razie odczytywać poszczególnych myśli; odkrywanie i katalogowanie skomplikowanych współzależności synaptycznych u ludzi zabierało sporo czasu, lecz emocjonalna zawartość ich mózgów nie kryła przed nim tajemnic.
Różnica potencjałów emocjonalnych Quinna Dextera i Powela Mananiego była ogromna; pierwszy z nich triumfował i promieniał radością, rozkoszował się życiem, drugi natomiast, pogodzony z porażką, pragnął szybkiej śmierci. W tym właśnie odzwierciedlały się ich diametralnie przeciwstawne zapatrywania religijne.
Na samej granicy percepcji Lisylf zarejestrował przepływ znikomej energii od Powela do Quinna. Dało się to wytłumaczyć istnieniem podstawowej siły energistycznej, która wywierała wpływ na każdą żywą komórkę. Tego rodzaju transfer zachodził niezwykle rzadko między cielesnymi bytami. Quinn Dexter wydawał się jej świadomy na pewnym fundamentalnym poziomie, był bez porównania bardziej niż ksiądz wyczulony na energistyczne pola.
Dla Quinna Dextera ofiary składane podczas czarnych mszy stanowiły coś więcej niż pusty wyraz kultu, dzięki nim porywał go nastrój wielkiego oczekiwania — spoiwo bezgranicznej wiary. Lisylf obserwował, jak człowiek nabiera ufności w swoją moc; czatował, przygotowując z niecierpliwością wszystkie swoje aparaty perceptywne, aby utrwalić to zjawisko.
— Kiedy fałszywy pan powiedzie w otchłań swe legiony, my będziemy z tobą — powiedział Quinn.
— My będziemy z tobą — powtórzyli zesłańcy.
— Kiedy zapalisz światło w mroku, my będziemy z tobą.
— My będziemy z tobą.
— Kiedy czas dobiegnie końca, a przestrzeń zapadnie się sama w sobie, my będziemy z tobą.
— My będziemy z tobą.
Quinn wyciągnął nóż rozszczepieniowy. Zagłębił czubek w ciało przy pachwinie Powela Mananiego, bardzo blisko członka. Skóra skwierczała, włosy łonowe zwęglały się i kurczyły. Powel zacisnął zęby. Mięśnie szyi napęczniały mu jak sznury, gdy próbował zdusić w sobie okrzyk. Quinn zaczął wpychać nóż głębiej do wnętrzności nadzorcy.
— Oto nasza ofiara dla ciebie, Panie — rzekł. — Uwolniliśmy węże, jesteśmy bestiami, bo tak nas stworzono. Żyjemy pełnią życia. Przyjmij to istnienie, będące świadectwem naszej miłości i oddania. — Nóż sięgnął pępka Mananiego, z rany wyciekały strugi krwi. Quinn wpatrywał się z dzikim zachwytem, jak szkarłatna ciecz zlepia gęste owłosienie mężczyzny. — Użycz nam siły, Panie, a pokonamy twych wrogów. — Wężowa bestia napełniała serce oszałamiającą radością, przepełniała szczęściem. Każda komórka ciała drżała z podniecenia. — Ukaż nam się, Panie! — krzyczał. — Przemów do nas!
Powel Manani umierał. Lisylf patrzył na szalejącą w jego ciele burzę energistycznych wyładowań. Mały strumyczek energii przeciekł na Quinna, natychmiast łapczywie wchłonięty, wynosząc uniesienie zesłańca na jeszcze wyższy pułap. Reszta energii życiowej Powela Mananiego stopniowo malała, aczkolwiek jej ubytek nie odbywał się tak całkiem liniowo: maleńka jej cząstka uleciała poprzez jakąś zagadkową deformację między wymiarową. Lisylf był zafascynowany, ten rytuał niesłychanie poszerzał jego horyzonty wiedzy; mimo swej niewyobrażalnie długiej egzystencji nigdy dotąd nie dostroił się tak dokładnie do śmierci innej istoty.
Zanurzył się w strumieniu energii wypływającej z komórek Mananiego, przenikając powłoki kwantowej rzeczywistości, aby wyłonić się raptem w kontinuum, o którego istnieniu dotychczas nie miał pojęcia — w energistycznej próżni, otchłani dla niego równie nieprzyjaznej, co przestrzeń kosmiczna dla nagiego ciała.
Zachowanie spójności w takim środowisku przychodziło mu z najwyższym trudem. Musiał dokonać samozagęszczenia, ażeby strzępy jego własnej energii nie uległy rozproszeniu niczym warkocz komety. Po ustabilizowaniu wewnętrznej struktury Lisylf rozpostarł szeroko pole percepcyjne. Okazało się, że nie jest sam.
W tej dziwnej przestrzeni wirowały porozrzucane w nieładzie zlepki informacji, podobne z natury do mechanizmów pamięciowych Lisylfa. Z całą pewnością były to odrębne byty, choć bez przerwy się z sobą mieszały, zespalając się i rozłączając. Lisylf zauważył, że obce jaźnie tłoczą się naokoło strefy granicznej jego rdzenia osobowości. Muskały go delikatne kosmyki promieniowania, niosące z sobą mnóstwo niebywale zagmatwanych obrazów. Ułożył standardową wiadomość identyfikacyjną i wysłał ją w tym samym paśmie promieniowania, którego tutaj używano.
Jednakże, o zgrozo, zamiast mu odpowiedzieć, obcy wdarli się w jego granice.
Lisylf walczył o zachowanie swej fundamentalnej integralności, gdy nastawione agresywnie obce jaźnie burzyły jego procesy myślowe i przejmowały nad nimi kontrolę. Napór był zbyt wielki, aby mógł go powstrzymać. Zaczął tracić panowanie nad swoimi funkcjami, pole percepcyjne uległo zawężeniu, dostęp do repozytorium zmagazynowanej wiedzy stał się utrudniony, nie mógł wykonać ruchu. Obcy zmieniali jego wewnętrzną strukturę energetyczną, otwierał się szeroki kanał między ich kontinuum a czasoprzestrzenią. Pierwsze strzępy informacji pognały środkiem międzywymiarowej deformacji, łańcuchy czystej pamięci wykorzystujące Lisylfa w charakterze elementu przewodzącego, poszukujące określonej matrycy fizycznej, w której mogłyby się uaktywnić.
Była to potworna uzurpacja, która nadwerężała najgłębsze fundamenty natury Lisylfa. Obce byty zmuszały go do interakcji, do wzięcia udziału w ciągu zdarzeń rządzących wszechświatem. Pozostało mu tylko jedno wyjście. Zapamiętał sam siebie. Procesy myślowe i informacje z pamięci doraźnej zostały wpisane do makrosegmentowej matrycy danych. Zanikły wszelkie aktywne funkcje.
Lisylf miał pozostać w letargu, zawieszony między dwoma odmiennymi kontinuum, dopóki drugi osobnik z jego gatunku nie odnajdzie go i nie ożywi. Prawdopodobieństwo, że coś takiego wydarzy się jeszcze przed końcem wszechświata, było znikomo małe, lecz Lisylf nie przykładał wagi do upływającego czasu. Zrobił wszystko, co mógł.
Trzydzieści metrów od zesłańców i Powela Mananiego przekradał się wśród zarośli Horst Elwes, wsłuchany w głuche inkantające. Wiodący od zabitego konia szlak połamanych pnączy i potarganych liści był aż nazbyt widoczny, nawet w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Jakby Quinn nie przejmował się, że ktoś go może odnaleźć.
Noc nastała z deprymującą nagłością, kiedy Horst zszedł ze ścieżki. Dżungla otuliła go złowieszczym kręgiem. Czerń dawała złudzenie rozrzedzonej cieczy, w której on tonął.
Wtem posłyszał ochrypłe głosy, jakieś posępne zaklęcia. Głosy przestraszonych ludzi.
Przed nim w gęstwinie rozbłysła iskierka żółtego światła. Przylgnął do wielkiego kaltuka i wyjrzał ostrożnie za pień. Quinn zatapiał nóż rozszczepiemowy w rozciągnięte ciało Powela Mananiego.
Horst jęknął i prędko się przeżegnał.
— Przyjmij go, panie, do swego królestwa…
Demoniczna istota lśniła niby supernowa między Quinnem a Powelem, powlekając okoliczną dżunglę nieziemską czerwienią.
Błyski zdawały się drwić z organicznego życia. Na twarzy Quinna drgała pajęczyna cynobrowego światła.
Horst nie odstępował od drzewa. Pozbył się trwogi, ale pozbył się też nadziei. Żaden z zesłańców nie zauważył obecności demona. Żaden z wyjątkiem Quinna, który uśmiechał się z dziką radością.
Kiedy jego uniesienie sięgnęło zenitu, Quinn usłyszał głosy.
Dochodziły z wnętrza głowy, a przypominały urywane szepty wydawane przez senne widziadła. Te jednak się wzmagały, w zgiełkliwej paplaninie brzmiały cale słowa. Ujrzał przed sobą jaśniejące światło, szkarłatną aureolę wokół ciała Powela. Dokładnie w miejscu serca ziała absolutnie czarna szczelina.
Quinn wyciągnął ręce w stronę pustej wyrwy w przestrzeni.
— Panie mój! Przybyłeś!
Wrzawa się spotęgowała.
— Pożądasz ciemności, Quinn? — padło zgodne pytanie.
— O tak, tak.
— My jesteśmy z ciemności. Długie wieki szukaliśmy ciebie.
— Czym mogę służyć, Panie?
— Powitaj nas, Quinn.
— Witam. Sprowadź do mnie Noc, Panie.
Ze świdrującym w uszach piskiem z ciała Powela Mananiego trysnęły wzburzone macki widmowego, dwuwymiarowego światła. Niczym zachłanny sukub sięgnęły od razu do Quinna. Jackson Gael zatoczył się do tyłu z okrzykiem przerażenia, zasłaniając oczy przed oślepiającym purpurowobiałym blaskiem. Opodal do smukłego pnia przypadła Ann, jakby uderzył w nią podmuch huraganu: zaciskała powieki, włosy jej fruwały. Wokół Quinna wiły się nieprzerwanie płaskie kosmyki światła. Ręce i nogi tańczyły mu jak w ataku epilepsji. Po polance miotały się oszalałe cienie.
W powietrzu dało się wyczuć woń spalonego mięsa: ciało Powela trawił ogień.
— Jesteś naszym wybrańcem, Quinn! — zawołały jednocześnie wszystkie głosy w czaszce zesłańca.
Czuł, jak wyłaniają się z cienia, z nocy nieprzejrzanie czarnej, gdzie cierpiało się wiekuiste męczarnie. Serce wzbierało mu radością, byli bowiem jego krewniakami, wężowymi bestiami. Ofiarował im siebie, a oni opadli go niczym powiew obłąkanej wichury. Gdy nurzał się w ciemności, świat blasków i kolorów uciekał przed nim z zawrotną prędkością.
Samotny w swym uwielbionym mroku, Quinn czekał na nadejście Jasnego Brata.
Horst Elwes zobaczył, jak gaśnie światło czerwonego demona. Zamiast niego szatańskie błyski zaczęły hasać w powietrzu, krążyć bez ładu i składu po polanie. Coś wydawało się ujeżdżać rozżarzone smugi, wiotkie i matowe cienie komponowały się jakby w negatywowe zdjęcia meteorów. Gwałtowne podmuchy wiatru kołysały liśćmi drzew i pnączami.
Zesłańcy krzyczeli, młócąc panicznie rękami. Na oczach Horsta dzika, rozedrgana błyskawica trafiła Irleya, który przeleciawszy w powietrzu dwa metry, upadł oszołomiony i wstrząsany drgawkami.
Quinn stał niezłomnie pośrodku tej zawieruchy; choć ciało mu drżało, zachowywał wyprostowaną sylwetkę. Uśmiechał się z wyrazem zdumienia na twarzy.
Błyskawice zniknęły.
Odwrócił się powoli, niezdecydowanie, jakby czuł się obco we własnym ciele i sprawdzał jego możliwości. Horst uzmysłowił sobie nagle, że widzi go jak na dłoni, choć panowały nieprzeniknione ciemności. Pozostali zesłańcy jawili mu się jako prawie niewidoczne cienie. Quinn omiótł ich wszystkich płomiennym spojrzeniem.
— I wy też — odezwał się łagodnym tonem.
Strzelił błyskawicą rozdzieloną na cienkie, drgające włókna, które uderzyły bezbłędnie w pięcioro jego kompanów. Podniósł się nieludzki wrzask.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie… — modlił się Horst. Spodziewał się, że lada moment i jego dopadnie błyskawica. — …święć się imię Twoje… — Okrzyki zesłańców powoli zamierały. — …odpuść nam nasze winy…
Nareszcie zgasło piekielne światło i zapanowała cisza.
Horst wyjrzał zza drzewa. Sześcioro zesłańców stało wciąż na polance, wszyscy opromienieni błyszczącą aureolą.
Niczym anioły, pomyślał. Nad podziw dostojne w swych zdrowych młodzieńczych ciałach. Jakże okrutną oszustką jest natura.
Gdy tak patrzył, postaci zaczęły szarzeć. Jackson Gael odwrócił się i spojrzał prosto na niego. Horst skamieniał z grozy.
— Ksiądz! — Roześmiał się głośno. — Wyśmienicie. Nie potrzeba nam twej posługi, padre, ale ciało mogłoby się przydać.
— Postąpił krok w jego stronę.
— Tam, na górze! — krzyknęła raptem Ann. Skierowała palec między drzewa.
Camilla przybyła na sam koniec makabrycznej ceremonii, akurat żeby zobaczyć, jak po polanie szaleją błyskawice. Dzięki przylepcom kameleonowego kombinezonu wdrapała się bez trudu na wysokie drzewo, gdzie przysiadła w rozwidleniu konarów, obserwując z góry całe zdarzenie.
— Nie wiem, co to za cholerne światło — przyznał Laton.
— Nie może być związane z elektrycznością, bo już by nie żyli.
— A jaka to różnica? — odparła. Adrenalina szumiała jej w żyłach. — Cokolwiek za tym stoi, nie jest po naszej stronie.
— Prawda. Ale patrz, jak ich widać. Obraz holograficzny?
— Niby skąd?
— Nie mam pojęcia. Ktoś go musi wyświetlać.
— Przecież zwiadowcy nikogo nie spotkali.
Ann krzyknęła i wskazała na nią palcem. Pozostali zesłańcy natychmiast się odwrócili.
Po raz pierwszy w życiu Camilla doświadczyła uczucia strachu.
— Cholera, widzą mnie! — Podniosła strzelbę maserową.
— Nie! — zawołał Laton.
Zapalił się kombinezon kameleonowy. Całą jej postać objęły jasne, białe płomienie. Wrzasnęła, czując, jak pali się jej skóra.
Plastikowa tkanina szybko się topiła, z drzewa padał deszcz świetlistych kropel. Na próżno się miotała, próbując rękami zgasić ogień. Spadła z gałęzi w płomienistej kuli, ciągnąc za sobą biały warkocz. Z braku powietrza w płucach nie mogła nawet krzyczeć.
Uderzyła o ziemię z głuchym łomotem, roztaczając wokół siebie wieniec płomieni. Rosła temperatura żarłocznego ognia, który z blaskiem palącego się magnezu trawił mięśnie, organy i kości.
Zesłańcy stali naokoło, kiedy ostatnie płomyki zachwiały się i zgasły. Wszystko, co pozostało, to czarny płat spalonej ziemi, a na nim lśniące, podobne do żużlu popioły. Skwierczały głośno, kiedy stygły.
— A to szkoda — rzekł Jackson Gael.
Jak na komendę, odwrócili wzrok w stronę kryjówki Horsta Elwesa. On jednak dawno już uciekł.
Ruth Hilton i pozostali dorośli mieszkańcy wsi otoczyli budynek publiczny zwartym pierścieniem obronnym. W środku schroniły się dzieci. Nikt nie wiedział, jak potraktować opowiadanie Jay, wszyscy jednak byli zgodni, że widziała Quinna Dextera.
Światła latarek ślizgały się po pustych chałupach i zabłoconych dróżkach. Ściany z desek ukazywały swe szare i posępne oblicza. Ludzie ze strzelbami wyposażonymi w noktowizory bajali okoliczną dżunglę.
— Chryste, jak długo jeszcze będziemy czekać na tych myśliwych? — utyskiwała Skyba Molvi. — Mają dość amunicji, żeby wystrzelać całą armię zesłańców.
— Zaraz nadejdą — mruknęła Ruth cierpko.
— Widzę jednego! — ryknął ktoś.
— Gdzie? — Ruth okręciła się na pięcie, z trudem panując nad nerwami.
Błyskające lasery celowników utworzyły w powietrzu zygzaki rubinowych i szmaragdowych wiązek. Odezwała się strzelba elektromagnetyczna. Czterdzieści metrów dalej zatrzęsła się ziemia; ładunki wyżłobiły wąskie, głębokie kratery, a roślinność w pobliżu zajęła się ogniem.
Strzały ustały.
— Cholera! To tylko pies.
Ruth wypuściła z płuc powietrze. Ręce jej drżały.
Z budynku dobiegały krzyki dzieci, które chciały wiedzieć, co się stało.
Powinnam być w środku razem z Jay, rozmyślała Ruth. Przykładna matka ze mnie, nie ma co. Dziecko włóczy się samo po lesie, a ja leżę jak kłoda. Poza tym co tam się, u diabła, naprawdę wydarzyło?
Nieoczekiwanie z dżungli wypadł Horst, machając dziko rękami dla utrzymania równowagi. Ubranie miał w strzępach, twarz i ręce podrapane. Na widok snopów światła strzelających ku niemu od strony budynku publicznego przedstawił się głośno.
Dały się słyszeć głosy:
— To zwariowany ksiądz.
— Znowu się uchlał.
— Ten drań mógł uratować Cartera.
Ruth pragnęła zapaść się pod ziemię, zejść ludziom z oczu.
%ła pewna, że każdy i ją po cichu obwinia.
— Demony!!! — wrzeszczał Horst, biegnąc co tchu. — Wyzwolili demony! Boże, ratuj! Uciekajcie! Uciekajcie!
— Pijany.
— To powinien być on, nie Carter.
Horst zatrzymał się niezdarnie przed gromadą. Słaniał się na nogach, wyczerpany i obolały po długim biegu. Dostrzegł w ich twarzach wzgardę i odrazę. Łzy napłynęły mu do oczu.
— Na miłość boską, ja nie żartuję. Quinn tu idzie, zabił Powela Mananiego. Coś się stało, coś nadeszło!
W tłumie rozległy się gniewne pomruki. Ktoś splunął pod nogi Horstowi.
Ruth zauważyła, że latarka słabnie. Uderzyła w obudowę.
— Dlaczego nie pomogłeś Powelowi, księże? — padło pytanie.
— Ruth! — błagał Horst. — Proszę, powiedz im, jakie zło drzemie w Quinnie.
— Sami wiemy.
— Siedź cicho, księże. Nie potrzeba nam tu twojej czczej, pijackiej gadaniny o zesłańcach. Niech się tylko Quinn pokaże, a damy mu do wiwatu!
Latarka Ruth zgasła. Wkrótce dały się słyszeć okrzyki zdumienia, kiedy wszystkie latarki zaczęły mrugać i ciemnieć.
— Demony zaraz tu będą! — ryknął Horst.
Wtem z jednej z chat pięćdziesiąt metrów dalej buchnęły syczące, pomarańczowe płomienie. Chwilę lizały ją u dołu, by zaraz przebiec po słupach do dachu. Nie minęło pół minuty, a cała konstrukcja stała w ogniu. Poskręcane płomienie strzelały dziesięć metrów w górę.
— Nie do wiary — mruknęła Ruth. Nic nie powinno się palić aż tak szybko.
— Mama! — zawołało ze środka któreś dziecko.
— Horst, co tam się wydarzyło?! — krzyknęła Ruth.
Ksiądz potrząsnął głową, chichocząc bełkotliwie.
— Za późno, za późno. Wśród nas są już bestie szatana.
A ostrzegałem.
Płomienie objęły drugą chatę.
— Wyprowadźcie dzieci z budynku! — zawołała Skyba Molvi. Ludzie tłumnie ruszyli do drzwi.
Ruth zawahała się, patrząc pytająco na Horsta. Większą część polany oświetlał teraz nierównomierny, bursztynowy blask. Cienie jakby ożyły, biegały bezładnie. Daleko za plecami księdza czarna sylwetka przemknęła między chałupami.
— Oni tu są — powiedziała. Nikt jej nie słuchał. — Oni tu są, zesłańcy! — Szarpnęła w górę strzelbę laserową. Doznała niewysłowionej ulgi, gdy powietrze przecięła zielona wiązka celownicza. Przynajmniej coś jeszcze działało, do cholery. Pociągnęła za spust, posyłając serię impulsów promieniowania podczerwonego w ślad za widmową postacią.
Dzieci wylały się falą z budynku; niektóre ze starszych wspinały się na cienkie boczne ścianki metrowej wysokości. Krzyki i nawoływania mieszały się z sobą, gdy w ciżbie próbowały odnaleźć rodziców.
— Jay! — zawołała Ruth.
Wzdłuż dachu przemknęła linia ognia. Była idealnie prosta i Ruth widziała, jak drewno czernieje na ułamek sekundy, a potem liżą je płomienie. Maser!
Domyśliła się, skąd mniej więcej musiał paść strzał, po czym odbezpieczyła strzelbę laserową. Położyła palec na guziku spustowym.
— Mamo! — krzyknęła Jay.
— Tutaj!
Broń wydała z siebie ciche brzęczenie. Ruth wysunęła pusty magazynek i na jego miejsce wcisnęła nowy.
Obok niej ludzie strzelali w stronę dżungli. Neonowe wiązki laserów celowniczych ścigały umykające fantomy.
Na czyjąś komendę gromada zgiętych w pół osadników odbiegła od budynku publicznego. Wybuchło istne pandemonium, dzieci zawodziły, dorośli krzyczeli. Ściana z plecionych liści palm zajęła się ogniem.
Mogliby nas wszystkich pozabijać, gdyby tylko chcieli, pomyślała Ruth.
Przybiegła Jay i zarzuciła jej ręce na biodra. Ruth złapała ją za ramię.
— Chodźmy. Tędy! — Ruszyła w stronę nabrzeża. Paliły się następne trzy chaty.
Parę metrów dalej dostrzegła Horsta i skinęła nań głową naglącym ruchem. Podążył za nimi ociężale.
Raptem straszny wrzask przetoczył się po Aberdale, gardłowe wycie, którego nie mógłby wydać człowiek. Nawet rozkrzyczane dzieci milkły w trwodze. Lasery celowników dźgnęły natychmiast w mrok, przeczesując odstępy między chałupami.
Wrzask przeszedł w żałosne, rozpaczliwe skomlenie.
— Jezu Chryste. Są wszędzie, gdzie tylko spojrzeć!
— Gdzie myśliwi? Myśliwi!
Wydawało się, że liczba włączonych laserów celowniczych zmalała. Pierwsza z płonących chat rozsypała się z hukiem, wyrzucając w powietrze efemeryczne kolumny lśniących iskier.
— Horst, musimy stąd zabrać Jay — rzekła Ruth stanowczo.
— Znikąd ratunku — bąknął. — Nie dla potępionych. Nie dla takich jak my.
— Mów, co chcesz, ale ja się nie poddam. — Ciągnąc Jay w strumieniu ludzi, skierowała się ku rzędowi najbliższych zabudowań. Horst szedł za nią z pochyloną głową. Dotarli do chat akurat w chwili, gdy przy pomoście nabrzeża wszczęła się jakaś awantura: rozległy się okrzyki i chlupot, jakby coś ciężkiego wpadło do wody. A to oznaczało, że nikt nie zwracał na nią większej uwagi. — Bogu niech będą dzięki — mruknęła. Wprowadziła Jay między dwie chałupy.
— Dokąd idziemy, mamo? — zapytała dziewczynka.
— Schowamy się na parę godzin, póki nie wrócą ci cholerni myśliwi. Przeklęty niech będzie Powel za to, że tak osłabił wioskę.
— Twoje przekleństwa już go nie dotyczą — mruknął ksiądz.
— Posłuchaj, Horst, co tam…
Wtem zza narożnika chaty wyszedł Jackson Gael i stanął przed nimi w swobodnej pozie.
— Ach, Ruth. Mała Jay. I ojciec Horst. Chodźcie, chodźcie.
Będziecie mile widziani.
— Pieprzenie! — warknęła Ruth. Wymierzyła do niego z laserowej strzelby, lecz nie zadziałał celownik; wygasły nawet diody wskazujące poziom naładowania. — Cholera!
Jackson Gael postąpił krok w ich stronę.
— Od dziś’ nie ma już śmierci, Ruth — powiedział. — Śmierć przestała ci grozić, Ruth pchnęła Jay w ramiona Horsta. Była to jedna z najtrudniejszych rzeczy, na jakie zdobyła się w życiu.
— Zabierz ją stąd, Horst. Masz ją stąd zabrać!
— Nie bój się, Ruth, nie umrzesz. — Jackson Gael wyciągnął rękę. — Chodź do mnie.
— Pieprz się! — Odrzuciła bezużyteczną strzelbę i stanęła między nim a córką.
— A gdzie tu szukać schronienia? — mruknął Horst. — To przeklęta planeta.
— Mamo! — szlochała Jay.
— Horst, chociaż raz w swoim żałosnym, pochrzanionym życiu zrób coś jak należy. Weź moją córkę i zabierz ją gdzieś daleko.
On nie przejdzie, póki ja tu stoję!
— Ale…
— Rób, co ci mówię!
— Bóg z tobą, Ruth! — Zaczął odciągać szamoczącą się dziewczynkę w stronę, skąd przed chwilą przyszli.
— Mamo, proszę! — piszczała.
— Idź z Horstem. Kocham cię. — Z pochwy u pasa wysunęła nóż myśliwski: dobrą, solidną, niezawodną stal.
Jackson Gael wyszczerzył zęby. Mogłaby przysiąc, że dostrzegła kły.