Poobijany dziób „Coogana” pruł z mozołem wartkie fale dopływowego Zamjanu, który toczył do Juliffe swe spienione wody.
Gdy walczyli z prądem, Lori czuła, jak długość lekkiej łodzi handlowej wyolbrzymia każdy przechył wzdłużny. Po czterech i pół dniach przywykła jednak do niewygód „Coogana”: statek ustawicznie trzeszczał, silniki wprawiały w drżenie każdą deskę, w kabinie było gorąco, ciemno, duszno i ciasno. Długie szkolenie uodporniło ją jednak na tego rodzaju niewygody. Poza tym większość czasu przeleżała nieruchomo na pryczy, zajęta oglądaniem obrazów nadsyłanych przez Abrahama i Catlin.
W tej chwili ptaki szybowały pięćset metrów nad wodą sześć kilometrów przed „Cooganem”, raz na jakiś czas machając leniwie skrzydłami, aby utrzymać się w powietrzu. Puszcza po obu stronach wezbranej rzeki tonęła we mgle po padającym niedawno deszczu, śnieżnobiałe obłoki lepiły się do błyszczących zielonych drzew niczym ruchome pnącza. Dżungla przytłaczała swoim ogromem. Pejzaże przekazywane przez orły uprzytamniały Lori, jak nieporadnie w ciągu tych dwudziestu pięciu lat postępowała ekspansja człowieka w dorzeczu Juliffe. Nędzne wioski na brzegach rzek dawały smutne świadectwo kondycji tutejszych społeczności.
Ludzie byli raczej mikroskopijnymi pasożytami dżungli niż nieugiętymi pionierami, którzy zagospodarowują terytoria nowego świata.
Abraham wypatrzył na niebie poszarpaną smużkę dymu. Sądząc po jej kształcie i kolorze, wydobywała się zapewne z kotłów do gotowania posiłku; w ciągu ostatnich dni Lori doszła do wprawy w rozpoznawaniu tego typu znaków. Skonsultowała się z technobiotycznym blokiem procesorowym i zaraz na poprzedni obraz nałożyła się wizualizacja Zamjanu — długiej, czterystukilometrowej rzeki z szerokim ujściem w miejscu, gdzie wpadał również Quallheim do Juliffe. System inercjalnego naprowadzania podał współrzędne. Założona przed trzema laty wieś nazywała się Oconto. Zainstalowali tu kiedyś swojego człowieka, niejakiego Quentina Montrose’a.
— Lori — odezwał się Darcy. — Chyba widzę jeszcze jeden.
Lepiej przyjdź popatrzeć.
Technobiotyczny procesor wygasił wizualizację.
— Już idę. — Otworzyła oczy i wyjrzała przez najbliższą szparę w rozklekotanej ścianie kabiny. Zobaczyła tylko szarawą, siekaną przez deszcz wodę. Ciepłe krople przesuwały się po wewnętrznej stronie dachu, gardząc grawitacją, by w końcu skapnąć na prycze, gdzie ona i Darcy rozłożyli śpiwory. Gdy trzecia część drewna zniknęła w nienasyconej gardzieli paleniska, zrobiło się więcej miejsca, aczkolwiek w dalszym ciągu musiała się przeciskać przez kajutę Buchannanów i kambuz.
Gail siedziała przy stole na jednym z tych stołków specjalnie wzmocnionych do wytrzymania jej ciężaru. Na zatłuszczonym blacie leżały porozrzucane paczki z zakonserwowaną żywnością.
— Co byście chcieli na kolację? — zapytała na widok przechodzącej w pośpiechu Lori.
— Wszystko jedno.
— Typowa bezmyślność. I jak mam w tych warunkach przyrządzać posiłki? Właściwie należałoby wam podawać na okrągło gotowany ryż. Ale zaraz by się zaczęły grymasy i narzekania.
Chwili spokoju byście mi nie dali.
Lori odpowiedziała jej wymuszonym uśmiechem, po czym wyskoczyła na pokład. Grube babsko napełniało ją wstrętem, nie tyle ze względu na swe gabaryty, ile maniery. Gail Buchannan reprezentowała sobą antytezę edenizmu, posiadała wszystkie te cechy ludzkiej natury, które edeniści pragnęli wykorzenić.
Krople deszczu bębniły po bateriach słonecznych na dachu niewielkiej sterówki. Len Buchannan i Darcy kulili się w środku przed zacinającymi z boków strugami. Lori przebiegła dzielące ją od drzwi cztery metry w przemokniętym szarym płaszczyku.
— Zaraz przestanie — zawyrokował Darcy. Wysoko przed nimi obrzeże ciemnych chmur deszczowych jawiło się jako jasna, mglista obręcz rozpięta nad rzeką i dżunglą.
— Gdzie ten statek? — zapytała, mrużąc powieki przed kłującym deszczem.
— Tam. — Len oderwał rękę od koła sterowego i wskazał przed siebie.
Rozcinając wyzywająco wodę, prosto na nich płynął jeden z tych dużych kołowców, które zabierały kolonistów w górę rzeki.
Nie kołysało nim jak „Cooganem”, większa masa pozwalała mu zachować równowagę mimo fal tłukących o burty i rufę. Z bliźniaczych kominów wylatywały niemal poziomo kłęby dymu.
— Gnają bez opamiętania, a to ryzykowne na tych wodach — stwierdził Len. — Mnóstwo tu dwupłatka. Nawinie im się tego na koło i szlag trafi łożyska. Na dodatek zbliża się sezon śnieżnych lilii; kiedy zejdą się do kupy, są równie groźne jak dwupłatek.
Lori kiwnęła głową ze zrozumieniem. Len pokazywał jej podobne do trawy cienkie listki, mnożące się na przybrzeżnych płyciznach; nad powierzchnię zaczynały już wyrastać pierwsze strąki wielkości pięści. Śnieżne lilie kwitły na Lalonde dwukrotnie w ciągu roku. Wyglądały pięknie, lecz statki miały z nimi ciężkie przejścia.
Buchannanowi rozwiązał się język, odkąd wyruszyli w tę podróż. Nadal patrzył krzywo, kiedy Lori lub Darcy kierowali jego ukochaną łodzią, lecz z czasem musiał przyznać, że wywiązują się z tego zadania wcale nie gorzej od niego. Mógł teraz porozmawiać nie tylko z żoną, co go najwyraźniej cieszyło; po wypłynięciu z Durringham zamienił z nią najwyżej dziesięć słów. Lubił pogadać na temat życia nad rzeką i rozwoju Lalonde, lecz sprawy Konfederacji były mu obojętne. Niektóre informacje przydawały się Lori, gdy stawała za sterem. Dziwił się, że potrafi aż tyle zapamiętać. Raz tylko spochmurniał w czasie rozmowy, gdy wyjawiła mu swój wiek; z początku potraktował jej wyznanie jak dowcip w złym guście, ponieważ z wyglądu była od niego o połowę młodsza.
W trójkę przyglądali się, jak kołowiec mija ich w pędzie. Len przekręcił ster o kilka rumbów, aby nie doszło do zderzenia. Darcy przełączył implanty wzrokowe na najwyższą rozdzielczość, lustrując uważnie przepływający statek. Po przednim pokładzie spacerowało trzydzieści pięć osób, z wyglądu zasiedziali farmerzy: mężczyźni z bujnym zarostem, kobiety o twarzach spieczonych na słońcu, a wszyscy w ubraniach uszytych z miejscowych materiałów. Nie zwracali na „Coogana” prawie żadnej uwagi, kierując spojrzenia w dół rzeki.
Len potrząsnął głową z zasępioną miną.
— Dziwna sprawa. „Broadmoor” powinien płynąć w konwoju z dwoma lub trzema statkami. Kołowce inaczej nie pływają. W dodatku kapitan nie zagadał do nas przez radio. — Postukał w blok radiowy krótkiego zasięgu umieszczony obok przedniego detektora mas. — Łodzie zawsze z sobą rozmawiają. Ze względu na mały ruch na tych wodach nikt tu drugiego nie ignoruje.
— Tamci na pokładzie nie byli nowymi kolonistami — stwierdził Darcy.
„Coogan” opuścił gwałtownie dziób, wpłynąwszy w pierwszą z głębokich bruzd w wodzie, jakie powstały po przepłynięciu zabłąkanego „Broadmoora”.
— Po co mieliby wracać, ha? — mruknął Len.
— Uciekinierzy? — podsunęła Lori.
— Możliwe — odparł Darcy. — Ale skoro położenie osadników stało się nie do zniesienia, to dlaczego nie płynie ich więcej?
— Ponownie przejrzał nagranie ze spotkania z kołowcem. Trzecim, który ich minął w ciągu ostatnich dwudziestu godzin; poprzednie dwa przemknęły koło nich w ciemnościach. Zachowanie ludzi na statku wciąż nie dawało mu spokoju. Po prostu stali w milczeniu, rozsypani bezładnie po pokładzie, choć człowiek w takiej sytuacji zwykle szuka towarzystwa. Deszcz nie robił na nich większego wrażenia.
— Myślisz o tym samym co ja? — spytała Lori. Przywołała w myślach obraz gadzich istot z przekazu Latona, a potem ustawiła je na pokładzie „Broadmoora”. Deszcz spływał po zielonej skórze, wcale jej nie mocząc.
— Tak, to możliwe — odrzekł. — Właściwie całkiem prawdopodobne. Niewątpliwie wchodzi tu w grę pewien rodzaj sekwestracji. Pasażerowie tego statku nie zachowywali się normalnie.
— Jeżeli łodzie wiozą już zasekwestrowanych w dół rzeki, to znaczy, że „Swithland”, którym płynie zbrojny oddział z Durringham, dostał się w dwa ognie.
— Od razu wiedziałem, że ta żałosna banda napaleńców nic nie wskóra. Jeśli to inwazja ksenobiontów, z pewnością zechcą podbić całą planetę. A nie ma tu dogodniejszych dróg transportu niż dopływy Juliffe. Dlatego zmuszeni są korzystać z żeglugi śródlądowej.
— Nie do wiary, żeby ktoś opanował technikę lotów w przestrzeni międzygwiezdnej, a po planecie przemieszczał się drewnianymi statkami.
— Nie zapominaj o kolonistach z Ziemi. — Darcy przesłał jej ironiczny uśmieszek.
— Owszem, osadników nie stać na nic lepszego, ale wojskowe oddziały szturmowe to chyba co innego.
— Racja. Cała ta sytuacja wymyka się logicznemu zrozumieniu. Po pierwsze, dlaczego ktoś chciałby podbić Lalonde?
— Nie wiemy. Wróćmy jednak do chwili obecnej. Skoro już przedostaliśmy się poza front walk, to czy musimy płynąć dalej?
— Trudno powiedzieć. Trzeba zasięgnąć języka.
— W najbliższej wiosce mamy konfidenta. Złóżmy mu wizytę i zobaczmy, co powie.
— Dobry pomysł. Trzeba też powiadomić Solankiego o podejrzanych statkach na rzece.
Darcy pozostał, żeby dorzucić drew do kotła, a Lori udała się z powrotem do ciasnego kąta, który oboje zajmowali w kabinie.
Wysunąwszy spod pryczy plecak, wyciągnęła spomiędzy ubrań matowoszary blok nadawczoodbiorczy wielkości dłoni. Po kilku sekundach satelita ELINT namierzył szyfrowany kanał. Na przedniej ściance cienkiego, prostokątnego urządzenia pojawiła się zmęczona twarz Kelvena Solankiego.
— Możemy mieć kłopot — oznajmiła.
— Jeden więcej, jeden mniej, co za różnica?
— Sprawa wygląda poważnie. Sądzimy, że nieprzyjaciel, przed którym ostrzegał nas Laton, przesuwa się na statkach w dół rzeki. Innymi słowy, oddział szeryfa nie zdoła go powstrzymać.
— Cholerny świat. Dziś w nocy Candace Elford doszła do wniosku, że padło hrabstwo Kristo nad Zamjanem. Po obejrzeniu obrazów satelitarnych musiałem przyznać jej rację. Wysyła posiłki samolotami BK133. Wyznaczyliśmy nowe miejsce lądowania:
Ozark w hrabstwie Mayhew, pięćdziesiąt kilometrów przed Kristo.
W tej chwili samoloty zabierają sprzęt i ludzi. „Swithland” powinien spotkać się z nimi jutro przed południem, pewnie niewiele was wyprzedza.
— Zbliżamy się właśnie do wioski Oconto.
— A zatem płyną trzydzieści kilometrów przed wami. Jakie macie plany?
— Jeszcze się namyślamy. Cokolwiek się stanie, w końcu będziemy musieli zejść na ląd.
— W takim razie miejcie się na baczności. Nawet moje najczarniejsze scenariusze nie przewidziały czegoś podobnego.
— Nie zamierzamy narażać się na niepotrzebne ryzyko.
— I dobrze. Jeden fleks z wiadomością został wysłany do waszej ambasady na Avon, drugi do admirała. Ralph Hiltch skontaktował się ze swoją ambasadą, Rexrew zaś powiadomił biuro LDC.
— Dziękuję. Miejmy nadzieję, że Siły Powietrzne Konfederacji zareagują bez zwłoki.
— Oby. I jeszcze jedno. Ja i Hiltch wyprawiliśmy w górę rzeki wspólny oddział rozpoznawczy. Radziłbym wam zaczekać i dołączyć do nich w Oconto. Posuwają się szybko, zgodnie z przewidywaniami powinni spotkać się z wami najpóźniej za dwa dni.
Są wśród nich uzbrojeni po zęby komandosi.
— Weźmiemy pod uwagę taką opcję, choć należy wątpić, czy siła ognia będzie decydującym czynnikiem w tej rozgrywce. Z tego, co zobaczyliśmy oczami Latona i co widzieliśmy na mijających nas statkach, można wywnioskować, że kluczową rolę w tej inwazji odgrywa zakrojona na szeroką skalę sekwestracja ludzi.
— Święty Boże!
Uśmiechnęła się, słysząc jego okrzyk. Czemu adamiści odwoływali się zawsze do swych bóstw? Nie potrafiła tego zrozumieć.
Jeżeli istniał jakiś wszechmocny bóg, dlaczego był głuchy na ludzkie cierpienia?
— Ja ze swej strony radziłabym wam przejrzeć ruch statków rzecznych, które wypłynęły z rejonu zagrożenia dziesięć dni temu i później.
— Twierdzisz, że dotarli do Durringham?
— To, niestety, wysoce prawdopodobne. Sami jesteśmy już prawie w Kristo, a przecież płyniemy pod prąd nędznym statkiem trzeciej klasy.
— Chyba rozumiem. Bo jeśli zaraz na początku wyruszyli z Aberdale, to mogliby tu być już od tygodnia.
— Teoretycznie.
— W porządku, dziękuję za ostrzeżenie. Wezmę paru ludzi i zaraz zaczniemy analizować zdjęcia statków, które powracały z dorzecza Zamjanu. Do diabła, jakbyśmy nie mieli tu w mieście innych problemów!
— Co właściwie dzieje się w Durringham?
— Nic dobrego, szkoda gadać. Mieszkańcy pośpiesznie robią zapasy żywności, więc ceny idą w górę jak szalone. Candace Elford rekrutuje młodych ludzi, gdzie tylko może ich znaleźć. Krążą niepokojące wieści na temat zdarzeń w głębi lądu. Jeszcze trochę i sytuacja wymknie się spod kontroli. Na domiar złego w środę nowi koloniści zorganizowali pokojową demonstrację pod siedzibą gubernatora, żądając rekompensat za skradzione mienie i dodatkowych przydziałów ziemi jako zadośćuczynienie za doznane krzywdy. Widzę ich z mojego okna. Rexrew odrzucił propozycję rozmów. Pewnie boi się, żeby go nie zlinczowali. Tłum jest bardzo porywczy. Robi się gorąco, służby porządkowe musiały pacyfikować motłoch.
Liczne ofiary po obu stronach. Jakiś kretyn spuścił ze smyczy sejasa. Zerwano przewody wysokiego napięcia z generatora termojądrowego. Przez dwa dni w całej okolicy nie było elektryczności, nawet w głównym szpitalu. Zgadnij, co się stało z zasilaniem rezerwowym?
— Nie działało?
— Oczywiście. Ktoś zwędził kryształy matryc elektronowych, które nadają się do motorowerów. Pozostało jedynie dwadzieścia procent ogólnej pojemności.
— Wygląda na to, że nie ma większej różnicy między moją pozycją a twoją.
Kelven Solanki popatrzył na nią w zamyśleniu.
— Myślę, że jest różnica.
Oconto było wioską podobną do wielu innych na Lalonde: niemalże kwadratowa polana wycięta w dżungli, nad brzegiem oficjalny marker Biura Alokacji Gruntów, pośrodku skupisko chat i wypielęgnowanych ogródków warzywnych, na obwodzie większe połacie pól. Czarne początkowo deski z majopi nabierały po latach jasnoszarego zabarwienia, wystawione na działanie słońca, upału i deszczu; twardniały i pękały jak szczątki wraku wyrzucone na tropikalną plażę. Świnie kwiczały w chlewach, krowy w okrągłych zagrodach przeżuwały z zadowoleniem kiszonkę. Przeszło trzydzieści kóz stało w linii na skraju puszczy; przywiązane do palików, skubały chwasty rozłogowe, które próbowały się wedrzeć na pola.
W osadzie dobrze się działo od chwili jej powstania przed trzema laty. Budynki użyteczności publicznej, w tym i kościół, wyglądały na zadbane, powstała również niska, przykryta ziemią chata, w której wędzono ryby. W walce z błotem ważniejsze ścieżki posypano płatami drewna. Wyznaczono nawet teren na boisko do gry w piłkę. Z łagodnie opadającego brzegu sterczały nad leniwą wodę Zamjanu trzy pomosty, przy dwóch cumowało kilka miejscowych łodzi rybackich.
Kiedy „Coogan” podpłynął do głównego, środkowego pomostu, Darcy i Lori z ulgą dostrzegli sporą gromadę ludzi pracujących w polu. Oconto nie zostało jeszcze podbite. Zaledwie dostrzeżono obcy statek handlowy, rozległy się ostrzegawcze okrzyki. Kilku mężczyzn puściło się w ich stronę, każdy z bronią w ręku.
Dopiero po kwadransie udało im się przekonać zdenerwowany komitet powitalny, iż nie stanowią zagrożenia dla osadników; przez kilka pierwszych minut Darcy bał się, że zostaną rozstrzelani na poczekaniu. Buchannanowie byli tutaj dobrze znani (choć niespecjalnie lubiani), co działało na ich korzyść. „Coogan” płynął w górę rzeki, w stronę zbuntowanych ziem, a więc nie przywoził stamtąd rebeliantów, a ponadto Lori i Darcy’ego uznano za oficjalnych przedstawicieli władz, ponieważ mieli na sobie ubrania z syntetycznych tkanin i byli wyposażeni w drogie przyrządy. Nikt jednak nie pytał o ich uprawnienia.
— Trzeba wam zrozumieć, że od wtorku ludzie nie rozstają się tu z bronią — rzekł Geoffrey Tunnard. Był tymczasowym naczelnikiem Oconto, szczupłym pięćdziesięcioletnim mężczyzną z białymi, kręconymi włosami, ubranym w szare, połatane farmerki. Skoro okazało się, że „Coogan” nie przynosi im rewolucji i zagłady, przewiesił strzelbę przez pulchne ramię, chętny do rozmowy.
— Co się stało we wtorek? — spytał Darcy.
— Skazańcy. — Tunnard splunął do wody. — Doszły nas słuchy o rozruchach w Willow West, no to wpakowaliśmy naszych do zagrody. Co prawda, odkąd tu mieszkamy, pracowali jak należy, ale w takiej sytuacji lepiej nie ryzykować, racja?
— Racja — odparł Darcy dyplomatycznie.
— W poniedziałek odwiedzili nas jacyś ludzie, ponoć z wioski Waldersy w hrabstwie Kristo. Z ich relacji wynikało, że w Willow West i hrabstwach nad Cjuallheimem zbuntowani skazańcy zabijają mężczyzn i gwałcą kobiety. Podobno dołączyło do nich wielu młodych osadników. Nie różnili się na oko od zwykłej grupy pościgowej, choć wszyscy narąbali się jakimś świństwem. Pewnie palili kanusa; takie coś zwali człowieka z nóg, jeśli dobrze wysuszyć liście. Siali zamęt, domagali się rozprawy ze skazańcami.
Nie chcieliśmy na to pozwolić. Nie można zabijać z zimną krwią tylko dlatego, że tak się komuś podoba. Odesłaliśmy ich w dół rzeki. I niech mnie kule biją, jeśli tej samej nocy nie zakradli się z powrotem do wioski. Nie zgadniecie, co się stało.
— Uwolnili skazańców? — spytała Lori.
Geoffrey Tunnard popatrzył na nią z uznaniem.
— A jakże. Nadeszli cichaczem, nawet psy niczego nie zwęszyły. Poderżnęli gardło staremu Austinowi, który stał na straży przy zagrodzie. Neil Barlow, nasz nadzorca, ruszył za nimi skoro świt, a z nim pięćdziesięciu uzbrojonych zuchów. Od tamtej pory słuch po nich zaginął. To niepodobne do Neila, minęło już sześć dni. Powinien przysłać wiadomość. Mężczyźni zostawili tu swoje rodziny. Żony i dzieciaki na śmierć się zamartwiają. — Zmierzył Darcy’ego i Lori uważnym spojrzeniem. — Możecie nam to wytłumaczyć? — Mówił zmęczonym głosem człowieka, którego przygniata ciężkie brzemię.
— Przykro mi, sami nic nie wiemy — odrzekł Darcy. — Na razie. Dlatego właśnie tu jesteśmy, chcemy się czegoś dowiedzieć.
Wy zaś, bez względu na rozwój wydarzeń, nie idźcie za tamtymi.
Pamiętajcie, że w jedności siła.
Geoffrey odął wargi i odwrócił wzrok, przeczesując dżunglę nienawistnym spojrzeniem.
— Spodziewałem się, że powiecie właśnie coś takiego. Byli tacy, co ruszyli na poszukiwania. Przeważnie kobiety. Nie dało się ich powstrzymać.
Darcy położył rękę na ramieniu Geoffreya i mocno zacisnął palce.
— Jeśli ktoś jeszcze zechce pójść, masz go zatrzymać. Jeśli będzie trzeba, spraw, niech belka przywali mu nogę, byleby został.
— Postaram się. — Geoffrey Tunnard pochylił głowę z rezygnacją. — Ech, gdybyż to było takie proste, popłynąłbym w dół rzeki, zabrał stąd rodzinę. Ale ja własnymi rękami zbudowałem tu dom, przeklęty Rząd Centralny nie dyktował mi, co mam robić.
Wiodłem naprawdę dobre życie. I znowu takie będzie. Do licha z cholernymi skazańcami. Wykolejeńcy w farmerkach, też mi coś!
— Zrobimy, co w naszej mocy — powiedziała Lori.
— Nie wątpię. Przecież robicie to, przed czym mnie przestrzegacie. Idziecie do dżungli. We dwoje. To szaleństwo.
Lori miała wrażenie, że Geoffrey Tunnard chciał powiedzieć: samobójstwo.
— Możesz nam wskazać, gdzie mieszka Quentin Montrose? — spytała.
Tunnard wskazał jedną z chat, niczym się nie różniącą od innych: baterie słoneczne obok komina, obwisłe zadaszenie nad werandą.
— Ale nic wam to nie da, poszedł razem z Neilem.
Lori stała przy sterówce, kiedy „Coogan” odbijał od pomostu.
W części rufowej Darcy ładował drzewo w paszczę kotła. Len Buchannan pogwizdywał niemelodyjnie, kierując statek na środek rzeki. Oconto powoli nikło w dali, jawiąc się teraz jako mroczne wcięcie w szmaragdowym klifie puszczy. Zapachy gotującego się jadła snuły się ospale nad lekko wzburzonymi wodami.
— A gdyby tak wysłać na poszukiwania jednego z naszych orłów? — zasugerowała Lori.
— Chyba nie mówisz poważnie?
— Przepraszam. Próbuję tylko uspokoić sumienie.
— Pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi ginie bez śladu. Nie wiem, jak tam twoje sumienie, ale moja odwaga prawie mnie opuściła.
— Możemy jeszcze zawrócić. Albo zaczekać na komandosów Solankiego.
— To prawda.
— Masz rację. Ruszamy dalej.
— Czemu nie powiedziałem Tunnardowi, żeby się stąd wyniósł? — wyrzucał sobie Darcy. — Mogłem mu powiedzieć. Niechby zabrał rodzinę i uciekł do Durringham. Przynajmniej byłbym wobec niego szczery. Cóż mu po złudnych nadziejach?
— Nie przejmuj się. Myślę, że on już wie.
Coś wyrwało ze snu Karla Lambourne’a. Nie było jeszcze południa, a wachtę miał objąć dopiero o drugiej. Iluminator wciąż przesłaniała żaluzja, przez co wnętrze kabiny tonęło w tajemniczym, ponętnym półmroku. Za drzwiami rozlegał się stukot butów.
Zewsząd dobiegał przytłumiony gwar rozmów, dzieci nawoływały się płaczliwymi głosami.
Wszystko w normie. Dlaczego więc nie spał, dręczony niezrozumiałym lękiem?
Obok poruszyła się — jakżeż miała na imię? — córka kolonisty. Była młodsza od niego o kilka miesięcy, wokół jej ślicznej buzi opadały strączki ciemnych włosów. Mimo początkowych uprzedzeń, związanych z obecnością na pokładzie „Swithlanda” szeryfów i rekrutów, ten rejs układał się dla Karla dość pomyślnie.
Dziewczęta doceniały przestronność i spokój jego kabiny, tym bardziej że na statku panował ścisk, a każdy skrawek pokładu pokrywały rozłożone śpiwory.
Dziewczyna zatrzepotała powiekami i otworzyła wolno oczy.
Annę — nie, Alison; żeby tylko nie zapomnieć — uśmiechnęła się promiennie.
— Cześć — powiedziała.
Omiótł wzrokiem ciało dziewczyny. Prześcieradło zwinęło się wokół jej talii, dzięki czemu mógł cieszyć oczy widokiem cudownych piersi, prężnych mięśni brzucha i krągłych bioder.
— Cześć — odparł, odgarniając kosmyki włosów z jej policzka.
Z zewnątrz doleciały okrzyki i czyjś rubaszny śmiech. Alison zachichotała na pół wstydliwie.
— Rany, oni są tylko metr od nas.
— Trzeba było pomyśleć o tym przedtem, gdy robiłaś tyle hałasu.
Wysunęła język między zęby.
— Nie robiłam żadnego hałasu.
— Robiłaś.
— Nie robiłam.
Otoczył ją ramionami i przyciągnął bliżej.
— Robiłaś i mogę to udowodnić.
— Co ty powiesz.
— A żebyś wiedziała. — Musnął wargami usta Alison i zaraz zaczęła oddawać mu pocałunki. Sięgnął ręką w dół i ściągnął z jej nóg prześcieradło.
Kiedy kazał, odwróciła się, drżąc z podniecenia. Wsunął pod nią dłoń i uniósł jej pośladki. Dyszała ciężko z niecierpliwości.
— A to co, u diabła?
— Karl? — Wykręciwszy szyję, zobaczyła, jak klęczy za nią z chmurnym wzrokiem skierowanym na sufit. — Karl!
— Nie tak głośno. Posłuchaj.
Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Ludzie nadal stukali butami po pokładzie. Nie słyszała żadnych innych dźwięków! A nigdy jeszcze nie była tak bardzo napalona. Jak przed chwilą uwielbiała Karla, tak teraz go nienawidziła.
On tymczasem kręcił głową, próbując ponownie wychwycić tamten odgłos. Choć w gruncie rzeczy nie był to odgłos, ale jakaś wibracja, buczenie. Znał każdy dźwięk, każdy szmer wydawany przez „Swithlanda”, lecz tego nie było w repertuarze statku.
Kiedy znów go usłyszał, wiedział już, co to jest. Gdzieś w tylnej części kadłuba zatrzeszczała wręga. Drewno jęknęło pod naporem, jakby o coś się otarli. Choć trudno było w to uwierzyć: matka zawsze omijała z daleka wszelkie przeszkody.
Alison patrzyła na niego ze złością i żalem. Magiczna chwila minęła. Nie miał już ochoty na seks.
Dźwięk się powtórzył. Dziwny chrobot ucichł po trzech sekundach. Choć przytłumiła go zęza, był na tyle głośny, że nawet Alison zwróciła nań uwagę.
Zamrugała zakłopotana.
— Co?…
Karl zeskoczył z łóżka i złapał za szorty. Mocując się jedną ręką z guzikiem, drugą odemknął drzwi i wybiegł na pokład.
Alison pisnęła, próbując zakryć ciało rękami, kiedy do wnętrza kabiny wlało się migotliwe światło poranka. Owinęła się cienkim prześcieradłem i zaczęła w pośpiechu szukać rozrzuconego ubrania.
Po wyjściu z nastrojowych cieni kabiny na skąpanym w słońcu pokładzie nerwy wzrokowe Karla rejestrowały przez chwilę jaskrawe, purpurowe plamy. Gruczoły łzowe wypuściły nagromadzoną w nich zawartość, którą chłopak starł nerwowo z policzków.
Napotkał wlepiony w siebie wzrok dwóch kolonistów i trzech niewiele starszych od niego rekrutów. Wychylił się nad reling, aby zlustrować toń rzeki. Aczkolwiek woda niosła z sobą jakieś osady, a na jej powierzchni mrugały refleksy światła, to jednak oko mogło zajrzeć w głąb na dobre cztery metry. Mimo to Karl nie wypatrzył niczego podejrzanego, żadnych mielizn czy zanurzonych pni drzew.
Stojąca na mostku Rosemary Lambourne nie była pewna, czy rzeczywiście o coś zawadzili, lecz podobnie jak Karla, i ją natychmiast zaniepokoiło zachowanie „Swithlanda”. Poczuła raptownie dziwny ucisk w żołądku, zmysły jej się wyostrzyły. Automatycznie sprawdziła wskazania przedniego detektora mas. Na tym odcinku Zamjanu głębokość rzeki wynosiła dwanaście metrów, dzięki czemu płaski kil statku, nawet tak przeładowanego, dzieliło od dna bezpieczne dziesięć metrów wody. Nie było niczego innego z przodu, niczego pod spodem i niczego po bokach.
A potem znów to się stało. Kadłub w coś uderzył. Rosemary natychmiast wyłączyła zasilanie kół łopatkowych.
— Mamo!
Przechyliwszy się nad sterburtą, Rosemary dostrzegła patrzącego w górę Karla.
— Co to było? — zapytał.
— Nie wiem! — odkrzyknęła. — Detektor mas niczego nie wykrywa. Widziałeś coś w wodzie?
— Nie.
Kiedy koła przestały się obracać, nurt rzeki zaczął gwałtownie zatrzymywać statek. Przerwa w miarowym szumie łopatek zdawała się potęgować wrzawę kolonistów.
Raz jeszcze dał się słyszeć długi, rozdzierający odgłos naciskanego drewna, zwieńczony jednoznacznym chrupnięciem.
— To na rufie! — wrzasnęła Rosemary. — Wróć tam i sprawdź, co się stało! Melduj natychmiast. — Z gniazda pod konsolą telekomunikacyjną wyciągnęła mikrotelefon i rzuciła ponad barierką. Karl chwycił go zwinnym ruchem i puścił się pędem wzdłuż wąskiego pokładu, klucząc zręcznie między grupkami kolonistów.
— „Swithland”, zgłoś się — zabrzmiało z konsoli. — Rosemary, słyszysz mnie? Mówi Dale. Co się dzieje, dlaczego stajecie?
Złapała za mikrofon.
— Zgłaszam się, Dale — odpowiedziała kapitanowi „Nassiera”.
Uniósłszy wzrok, dostrzegła statek prący niezmordowanie w górę rzeki pół kilometra przed nimi. Z tyłu ciągnął „Hycell”, doganiając ich szybko. — Wygląda na to, że w coś walnęliśmy.
— Mocno?
— Jeszcze nie wiem, ale się odezwę.
— Rosemary, mówi Callan. Nie powinniśmy się teraz rozdzielać. Zaczekam, aż sprawdzisz, czy nie potrzebujecie pomocy.
— Dzięki, Callan. — Pochyliła się nad relingiem nadbudówki i pomachała w stronę „Hycella”. Maleńka figurka na mostku kapitańskim odpowiedziała jej podobnym gestem.
Wtem kadłub „Swithlanda” zazgrzytał tak przeraźliwie, że nawet koloniści zamilkli. Rosemary poczuła drżenie, dziób zakołysał się w lewo i prawo. W życiu nie doświadczyła czegoś podobnego.
Stali wszak na wodzie niemalże bez ruchu, nie mogli w nic uderzyć. Nie mogli!
Karl wbiegał akurat na pokład rufowy, kiedy „Swithlandem” targnęły wibracje. Czuł, jak cały statek unosi się o kilka centymetrów.
Na rufie zgromadził się tłum kolonistów wymieszanych z rekrutami. Niektórzy siedzieli na deskach, jedząc lub grając w karty.
Dzieciaki biegały na wszystkie strony. Osiem, może dziewięć osób zarzuciło wędkę za rufę. Przy nadbudówce i relingu stały skrzynie z narzędziami przyszłych osadników. Psy pętały się pod nogami, a spośród pięciu wierzchowców uwiązanych do bocznej barierki dwa zaczęły szarpać za uździenice, gdy upiorny hałas przetoczył się po statku. Ludzie struchleli ze strachu.
— Z drogi! — wołał Karl. — Z drogi! — Zaczął torować sobie drogę łokciami. Dźwięk szedł od stępki, z miejsca położonego tuż za kotłownią przyległą do tylnej ściany nadbudówki. — Przepuśćcie mnie!
Sejas zawarczał w jego stronę.
— Zabić.
— Zabierzcie na bok to pieprzone bydlę!
Yuri Walken odciągnął Randolfa.
Wszystkie bez wyjątku oczy kierowały się na Karla. Dotarł do luku nad mechanizmem samoczynnego ładowania, który podawał drewno do paleniska. Luk przykrywała sterta kompozytowych skrzynek.
— Pomóżcie mi je przestawić! — wrzasnął.
Z kotłowni wyszedł Barry MacArple, tęgi dwudziestolatek, spocony i czarny od sadzy. Przez większą część rejsu nie wychodził na światło dzienne, skrzętnie też unikał członków zbrojnego oddziału. Nikt z rodziny Lambourne nie wspominał, że to jeden z zesłańców.
Hałasy raptownie ustały. Zaniepokojeni ludzie spoglądali uważnie na Karla, czekając w milczeniu na instrukcje. Uniósł uspokajająco ręce, kiedy Barry zaczął odsuwać zawadzające im skrzynki.
— Dobra, wpłynęliśmy na jakąś skałę. Niech wszystkie dzieci przejdą wolno na pokład dziobowy. Wolno, powtarzam. Potem kobiety. Ale nie mężczyźni, inaczej przeciążymy przednią część statku. Nie wiem, czyje są te konie, ale niech je ktoś wreszcie uspokoi.
Rodzice poganiali dzieci w kierunku dzioba, wśród dorosłych rozlegały się tłumione pomruki. Trzech mężczyzn pomagało Barry’emu dostać się do luku. Nawet Karl przeniósł na bok dwie skrzynie, gdy wtem ponownie usłyszał hałas, choć tym razem odległy, nie pochodzący z kadłuba „Swithlanda”.
— Co, u licha? — Podniósł wzrok i spojrzał na płynącego sto metrów z tyłu „Hycella”.
— Karl, co się dzieje? — zabrzmiał głos Rosemary z mikrotelefonu.
Przysunął do ust urządzenie.
— To „Hycell”, mamo. Oni też w coś rąbnęli.
— Cholera! A co z naszym kadłubem?
— Powiem ci za chwilę.
Przestawiono ostatnie skrzynie, odsłaniając kwadratową klapę włazu o boku dwóch metrów. Karl pochylił się, żeby odemknąć zasuwy.
W tymże momencie rozległ się inny dźwięk, stłumione przez wodę „bach!”, jakby coś ciężkiego i niesamowicie potężnego gruchnęło w stępkę. „Swithland” podskoczył na wysokość kilkunastu centymetrów. Poprzewracało się wiele nie umocowanych skrzynek i bagaży. Koloniści krzyczeli owładnięci grozą, ruszając tłumnie na dziób statku. Jeden z koni stanął dęba, machając w powietrzu przednimi nogami.
Karl rozwarł klapę włazu.
Bach!
Wokół rozkołysanego „Swithlanda” rozchodziły się na wodzie szerokie koła.
— Karl! — wrzasnął głos z mikrotelefonu.
Zajrzał do środka. Większość miejsca w luku zajmowały urządzenia samoczynnego ładowania, prymitywny z pozoru zespół silników, kół pasowych i tłoków. Dwa przenośniki taśmowe wybierały drewno z ładowni przy lewej i prawej burcie statku. Deski kadłuba z czarnego majopi były ledwo widoczne. Przez szczeliny wdzierała się woda.
Bach!
Karl wytrzeszczył oczy ze zdumienia, kiedy deski wgięły się do środka. Przecież wycięto je z majopi, nic nie mogło nadwerężyć tak twardego drewna.
Bach!
Pojawiły się długie, odginające się sztylety drzazg.
Bach!
Przez powiększające się szpary wpadało coraz więcej wody.
Na powierzchni metra kwadratowego coś metodycznie wybijało klepki poszycia.
Bach! Bach!
„Swithland” kołysał się w górę i w dół. Po na wpół opuszczonym pokładzie rufowym przetaczały się skrzynie i narzędzia.
Mężczyźni i kobiety chwytali się relingu, inni leżeli rozciągnięci na deskach, bijąc wokół siebie rękami.
— Coś chce się dostać do środka! — huknął Karl do mikrofonu.
— Ale co? Co? — odwrzasnęła matka.
— Coś jest pod statkiem, coś żywego! Na miłość boską, mamo, uruchom silniki, płyń do brzegu! Prędko, nie mamy czasu!
Bach!
Spieniona woda szła do góry, nie widać już było dna statku.
— Trzeba to zamknąć! — zawołał. Zgrozą napawała go myśl, co może dostać się do środka, jeśli powstanie dość szeroka dziura.
Z pomocą Barry’ego MacArple’a zatrzasnął i zaryglował klapę włazu.
Bach!
Pękł kadłub „Swithlanda”. Karl usłyszał przeciągły, zatrważający odgłos darcia, gdy nieznana siła rozrywała twarde jak stal drewno. Woda wtargnęła przez dziurę z szumem i bulgotem. Wyrwane z obsady elementy samoładowarki trzasnęły z dołu o pokład. Wieko włazu zatrzęsło się gwałtownie.
Nareszcie rozbrzmiał oczekiwany z utęsknieniem terkot silników napędzających koła. Narastał znajomy plusk łopatek. „Swithland” obracał się ociężale w stronę nieprzerwanego bastionu dżungli na oddalonym o osiemdziesiąt metrów brzegu.
Do świadomości Karla dotarły w końcu krzyki i łkania ludzi.
Największa gromada zebrała się w przedniej części statku, który płynął z pochylonym w dół dziobem.
Bach!
Tym razem dostało się deskom pokładu rufowego. Karl, leżąc na brzuchu obok włazu, wrzasnął ze strachu, kiedy wstrząs podrzucił jego stopy. Odwrócił się błyskawicznie i przetoczył trzy razy, aby coś na niego nie spadło. Skrzynie podskakiwały, pojemniki wykonywały chaotyczne piruety. Konie wpadły w obłęd. Jeden z nich zerwał się z uwięzi i zwalił na bok, drugi wierzgał dziko. Opodal niego leżało okrwawione ciało.
Bach!
Deski przy włazie uniosły się jednocześnie i opadły, jakby zrobiono je z elastycznego tworzywa. Woda zaczęła przeciskać się na wierzch.
Barry MacArple pełzł po pokładzie na czworakach z twarzą poczerwieniałą z wysiłku. Karl wyciągnął rękę w stronę skazańca, chcąc mu pomóc.
Bach!
Nie zdążył. Deski pod MacArple’em poszły w drzazgi, poszarpane krawędzie przebiły pierś i brzuch skazańca, a potem rozdarły jego tors niczym olbrzymi pazur. Z dziury buchnął metrowej szerokości gejzer, wyrzucając zwłoki w powietrze.
Karl nie mógł oderwać wzroku od słupa wody, zapominając o strachu wobec tego nieprawdopodobnego, nieopisanego widoku.
Piekielny ryk gejzeru świdrował w uszach, zagłuszając trwożne nawoływania kolonistów. Woda tryskała na wysokość trzydziestu metrów, wierzchołek przypominał kwiat rozchylający swój kielich. Na pokład zaczęły padać szczątki desek wraz z mułem.
Gdy „Swithland” podrygiwał niby zraniona burogrzbietka, Karl trzymał się rozpaczliwie jednego z bębnów linowych, patrząc, jak gejzer wyżera postrzępione brzegi wywierconego przez siebie otworu. Posuwał się systematycznie w stronę nadbudówki. Zęza musiała już być pełna wody. Powoli, lecz nieubłaganie drewniane deski kruszyły się pod straszliwym naporem żywiołu. Jeszcze minuta i strumień dotrze do kotłowni. Karl jęknął na myśl, co się stanie, jeśli woda zaleje rozgrzane piętnastotonowe palenisko.
Kiedy tak rzucało „Swithlandem”, Rosemary Lambourne raz po raz traciła równowagę. Tylko dzięki temu, że mogła się kurczowo uchwycić steru, jeszcze stała na nogach. Strach w głosie Karla pchnął ją do działania. Chłopak urodził się na „Swithlandzie” i na rzece nie bał się przecież niczego.
Okropny łomot brzmiał tak, jakby coś próbowało przebić nie tylko kadłub statku, ale i jej serce. Jakże potworna musiała być siła, którą dysponowała istota mogąca w ten sposób rozhuśtać „Swithlanda”.
Ciekawe, co zostanie ze statku po tej przygodzie? Przeklęty Colin Rexrew, pobłażliwy i głupi! Gdyby planeta miała silny, kompetentny rząd, zesłańcy nie ważyliby się wszczynać rewolty.
Nagle rozległ się huk, jakby spowodowała go seria eksplozji — tak wielki, że Rosemary aż podskoczyła, z trudem łapiąc równowagę. Padał deszcz… wyłącznie na „Swithlanda”. Trzęsła się cała nadbudówka. Co tam się z tyłu działo?
Zerknęła na mały holoekran przedstawiający stan urządzeń mechanicznych na statku. Gwałtownie spadała moc kotłowni. Włączyły się rezerwowe kryształy matryc elektronowych, dostarczając prądu niezbędnego do zasilania silników.
— Rosemary — odezwało się radio.
Nie miała czasu odpowiedzieć.
Dziób „Swithlanda” kierował się ku odległej o sześćdziesiąt pięć metrów przybrzeżnej skarpie. Znów nabierali szybkości. Za rufą na wodzie kołysały się skrzynie i paczki. Wśród nich pluskało się kilku ludzi, a kolejni wypadali za burtę na przednim pokładzie; byli tam stłoczeni niczym rugbiści w młynie przed wznowieniem gry. A ona nie mogła im w niczym dopomóc, pozostawało jej płynąć do brzegu.
Po lewej burcie męczył się „Nassier”, łopatki jego koła pracowały nieregularnie. Rosemary dostrzegła szczątki fruwające w niebo wokół olbrzymiej fontanny wody, której trzon rozdzierał na dwie części nadbudówkę. Co za diabelstwo ich dopadło? Jakiś potwór wodny, przyczajony w korycie rzeki? Ledwie o tym pomyślała, doszła do wniosku, że prawda musi być inna. Teraz wszakże wiedziała, co oznacza dobiegający z tyłu ryk. Zebrała w sobie resztki sił. Jeśli wybuchnie kotłownia…
Dziób „Nassiera” uniósł się wysoko, a pokład rufowy zszedł pod wodę. Wszechpotężny strumień rozrzucał po rzece wielkie kawałki zdruzgotanej nadbudówki. Dziesiątki ludzi lądowało w rzece, młócąc w powietrzu rękami i nogami. Rosemary słyszała w wyobraźni ich krzyki.
Oba kołowce były przeładowane. Rexrew rozkazał zwiększyć liczbę zabieranych na pokład kolonistów, ignorując ostrzeżenia delegacji kapitanów. Na domiar złego dowalił im ten oddział.
Jeśli zdołam kiedykolwiek wrócić do Durringham, będzie po tobie, Rexrew! — zarzekała się w duchu. Wykorzystałeś nas — mało tego, skazałeś na śmierć.
„Nassier” tymczasem stawał na sztorc, chyląc się równocześnie na sterburtę. Kiedy kil przybrał pionowe położenie, strumień wody zniknął. Wielka dziura ziała w środkowej części kadłuba. I wtedy woda musiała zalać palenisko, gdyż połowę statku pochłonął potężny wybuch białej pary, której kłęby rozścieliły się nad rzeką.
Całe szczęście, że przesłoniły końcową scenę dramatycznej śmierci „Nassiera”.
Dziób „Swithlanda” znajdował się piętnaście metrów od gęsto rosnących drzew i chaszczy. Rosemary słyszała, jak maleje hałas ich własnego gejzeru niszczycielskiej wody. Walczyła ze sterem, aby statek nie uderzył o brzeg pod skosem. Gwałtownie podnosiło się dno rzeki, przedni detektor mas piszczał alarmująco. Głębokość pięciu metrów. Czterech. Trzech. Wryli się w szlam osiem metrów przed linią zwisających nad wodą, okrytych kwieciem pnączy.
Ogromny impet statku pchał ich jednak dalej, ślizgali się więc na grubej warstwie czarnego mułu. Przy burtach pękały bańki śmierdzącego gazu. Słup wody zniknął bezpowrotnie. Nastąpiła chwila niezwykłej, sennej ciszy, zanim uderzyli o brzeg.
Rosemary ujrzała naprzeciwko wielkie drzewo kaltukowe; jeden z grubych konarów odrastał od pnia dokładnie na wysokości mostka. Pochyliła głowę…
Wstrząs był tak duży, że Yuri Wilken, który dopiero co się podniósł, wyrżnął boleśnie nosem o deski, padając plackiem na pokład. Poczuł na języku smak ciepłej krwi. Statek trzeszczał okropnie, zagłębiając się w gąszcz nadbrzeżnej roślinności. Długie sznury pnączy cięły powietrze z brutalnością rzemiennego bicza. Yuri próbował wcisnąć się głębiej w twardy pokład, kiedy przelatywały centymetry nad jego głową. Tępy dziób „Swithlanda” wgryzł się w niską skarpę i przeorał dobre dziesięć metrów piaszczystej, ciemnoczerwonej gleby. Gdy kołowiec zatrzymał się z chrzęstem, przedni pokład miał doszczętnie zniszczony, a w nadbudówce ugrzęzło drzewo kaltukowe.
Krzyki i łkania ustępowały miejsca jękom i rozpaczliwym wołaniom o pomoc. Yuri rozejrzał się ostrożnie, patrząc ze zdumieniem, jak dżungla owinęła się wokół przedniej połowy statku. Nadbudówka w każdej chwili groziła runięciem, pochylona pod presją ton roślinności, które naciskały na nią z przodu i z boku.
Yuri trząsł się na całym ciele. Pragnął być z powrotem w Durringham, wyprowadzać Randolfa na spacery lub kopać piłkę z kumplami. W puszczy czuł się nieswojo.
— Stało ci się coś, synu? — zapytał Mansing.
To właśnie szeryf Mansing zapisał go na tę ekspedycję. Równy był z niego facet, otaczał go niemal ojcowską opieką.
— Chyba nie. — Potarł nos z wahaniem, wciągając mocno powietrze. Na dłoni pozostały ślady krwi.
— Nic ci nie będzie — stwierdził Mansing. — Gdzie Randolf?
— Nie wiem. — Dźwignął się chwiejnie na równe nogi. Stali obok przedniego narożnika nadbudówki. Gdzie spojrzeć, leżeli ludzie, którzy teraz podnosili się wolno, prosząc o pomoc z osłupiałym, wystraszonym wyrazem twarzy. Dwie osoby dostały się między pień drzewa a ścianę nadbudówki, wśród nich dziewczynka może ośmioletnia. Yuri nigdy by się tego nie domyślił, gdyby nie sukienka. Odwrócił głowę, gdyż zebrało mu się na wymioty.
— Przywołaj go — rzekł Mansing. — Musimy pomyśleć o obronie, i to jak najszybciej.
— Nie rozumiem.
— Myślisz, że to był wypadek?
Yuri miał dotąd zamęt w głowie, lecz po słowach szeryfa poczuł mrowie na plecach. Zwarł wargi i z trudem zagwizdał.
— Od dwunastu lat pływam po tej rzece, a nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego — powiedział Mansing ponuro. — Jaka cholera potrafi tak strzelać wodą? I nie była sama!
Randolf przelazł przez górną krawędź nadburcia; jego czarną sierść, zwykle błyszczącą, oblepiało teraz błoto. Niegdyś agresywne i złośliwe zachowanie sejasa uległo całkowitej zmianie: zwierzę podleciało natychmiast do Yuriego i przywarł do nóg swego pana.
— Woda zzła — warknął Randolf.
— Trudno się z nim nie zgodzić — mruknął Mansing z ponurą miną.
Upłynął kwadrans, zanim na pokładzie zdruzgotanego kołowca zaprowadzono względny porządek. Szeryfowie podzielili ludzi na grupy mające nieść pomoc rannym i założyć prowizoryczny obóz.
Uzgodniono, że odejdą pięćdziesiąt metrów w głąb lądu, z dala od rzeki i tego, co czyhało w głębinach.
Kilkunastu rozbitków z „Nassiera” zdołało dopłynąć do na wpół zanurzonej rufy „Swithlanda”; statek tworzył dogodny pomost nad smrodliwym bagniskiem, ciągnącym się wzdłuż rzeki. „Hycell” dobił do przeciwnego brzegu. Niszczycielski gejzer na szczęście oszczędził ten statek, choć i jego kadłub został zdrowo obity. Po ustanowieniu łączności radiowej obie grupy zdecydowały, że lepiej będzie nie ruszać się na razie z miejsca, niż próbować przeprawy przez rzekę i połączenia sił.
Szeryf Mansing odnalazł w szczątkach bagaży nie uszkodzony blok nadawczoodbiorczy i za pośrednictwem jedynego należącego do LDC satelity geostacjonarnego połączył się z szeryfem generalnym. Wstrząśnięta Candace Elford zgodziła się skierować dwa samoloty BK133 do „Swithlanda”, aby natychmiast odwiozły do Durringham tych, którzy najbardziej ucierpieli. Ani słowem nie wspomniała o możliwości wzmocnienia rozbitego w dżungli oddziału. Szeryf Mansing był jednak nadzwyczaj pragmatycznym człowiekiem i nie oczekiwał pomocy w takiej sytuacji.
Po trzech wycieczkach do obozu, dokąd nosił skrzynki ze sprzętem, Yuri został dołączony do niewielkiego oddziału zwiadowczego złożonego z trzech szeryfów i dziewięciu rekrutów. Podejrzewał, że wzięli go tylko ze względu na Randolfa. Nie miał powodów do narzekania: drugi oddział usuwał trupy ze „Swithlanda”. Wolał spróbować szczęścia w lesie.
Kiedy Yuri wyruszał na zwiad, koloniści piłami rozszczepieniowymi wycinali drzewa blisko obozu, gdzie miało powstać lądowisko dla samolotów. Pośrodku polany płonął wielki ogień.
Już po chwili gęstwa listowia skutecznie wytłumiła jęki cierpiących. Yuri nie mógł przywyknąć do panujących w dżungli ciemności; tylko gdzieniegdzie promyki światła docierały do leśnej ściółki. Kiedy podnosił rękę, skóra uzyskiwała ciemnozielony odcień, natomiast piaskowa bluza, mająca chronić go przed cierniami, zdawała się czarna jak smoła. Dżungla w okolicach Durringham wyglądała inaczej. Była ujarzmiona, poprzecinana udeptanymi ścieżkami, które biegły wśród wysokich drzew owiniętych barwnymi pnączami. Tutaj ścieżki nie istniały, gałęzie strzelały w bok na każdej wysokości, a przerzucone między konarami pnącza zagradzały drogę czasem na wysokości szyi, a czasem tuż nad stopą. Jakaś lepka pleśń pokrywała wszystkie liście do trzech metrów nad ziemią.
Zwiadowcy rozeszli się w parach wachlarzem od obozu. Chodziło o to, aby zapoznać się z najbliższym otoczeniem w promieniu pięciuset metrów, poszukać ewentualnych rozbitków z „Nassiera” i sprawdzić, czy w pobliżu nie obozują wrogie siły.
— To nierozważne — orzekł Mansing po pokonaniu pięćdziesięciu metrów. Szedł na przedzie, tnąc pnącza, mniejsze gałęzie i krzaki maczetą rozszczepieniową. — Stracę cię z oczu, jeśli tylko odejdziesz na parę kroków.
— Może dalej las się przerzedzi? — wyraził nadzieję Yuri.
Mansing odciął następną gałąź.
— To, co mówisz, zdradza twój wiek, synu. Tylko wśród młodych trafiają się tak niepoprawni optymiści.
Raz przewodził jeden, raz drugi. Wycinanie każdego metra ścieżki, nawet ostrzem rozszczepieniowym, było męczącą pracą. Randolf myszkował z tyłu, ocierając się czasami o łydki swego pana.
Zgodnie z blokiem naprowadzającym Mansinga, znajdowali się mniej więcej trzysta metrów od obozu, kiedy sejas znieruchomiał z uniesioną głową, węsząc w wilgotnym powietrzu. Nie posiadał wprawdzie tak wyczulonego zmysłu powonienia jak ziemskie psy, jednak na własnym terytorium, w dżungli, był doskonałym łowcą.
— Luudzie — warknął.
— Gdzie? — spytał Yuri.
— Tędy. — Sejas wcisnął się między gałęzie tworzące ścianę roślinności przy ścieżce. Odwrócił się i spojrzał na nich wyczekująco. — Tędy.
— Czy aby się nie myli? — zapytał Mansing sceptycznie.
— Pewnie, że nie — odparł Yuri, urażony niedowiarstwem szeryfa. — Daleko, chłopcze?
— Blissko.
— W porządku — rzekł Mansing. Zaczął wycinać przejście w miejscu wskazanym przez zwierzę.
Po dwóch minutach wytężonej pracy usłyszeli beztroskie i szczebiotliwe głosy kobiet. Jedna z nich śpiewała.
Szeryf z taką zajadłością torował sobie ścieżkę w gąszczu, machając w niezmiennym rytmie ciężką maczetą, że omal nie wpadł głową do strumienia, kiedy pnącza raptownie się skończyły. Yuri chwycił go za kołnierz bluzy, aby nie zsunął się z niewysokiej trawiastej skarpy. Obaj wytrzeszczyli oczy ze zdumienia.
Przez wyrwę wśród koron drzew wpadał blask słońca, zawieszony nad wodą niczym zwiewna, złocista mgiełka. Rzeczka rozszerzała się, tworząc w jednym miejscu szerokie na piętnaście metrów jeziorko, otoczone skałami. Po przeciwnej stronie pnącza o ogromnych pomarańczowych kwiatach wisiały z drzew jak draperie. Turkusowe i żółte ptaszki fruwały nad sceną jakby żywcem wyjętą z greckiej mitologii. W jeziorku kąpało się siedem nagich dziewcząt w wieku od piętnastu do dwudziestu pięciu lat. Wszystkie były gibkie i wysmukłe, ich skóra lśniła w promieniach słońca.
Na czarnych skałach przy brzegu leżały porzucone białe szaty.
— Niee… — wychrypiał Randolf. — Złee.
— Nie chrzań — odburknął Yuri.
Dziewczęta dostrzegły nieznajomych i zapiszczały, śmiejąc się i machając rękami.
Yuri przerzucił przez ramię strzelbę laserową, szczerząc nieprzytomnie zęby na widok siedmiu par kołyszących się piersi.
— Ki diabeł? — mruknął Mansing.
Yuri zbiegł nad brzeg i wskoczył do strumienia. Dziewczęta dopingowały go rozbawione.
— Niee…
— Hej, Yuri! — Mansing bezskutecznie starał się go przywołać.
Młodzieniec odwrócił się z twarzą promieniejącą zachwytem.
— No co? Mamy się dowiedzieć, gdzie leży ich wioska, nie?
Zbadać teren. To nasze zadanie.
— Tak. Chyba tak. — Szeryf nie mógł oderwać wzroku od ponętnych rusałek.
Yuri brnął już środkiem strumienia, rozpryskując fontanny wody.
— Niee… — Randolf zaszczekał natarczywie. — Źli luudzie.
Mansing obserwował, jak dziewczyny zachęcają młodzieńca.
— Ech, do licha z godnością — mruknął pod nosem, po czym wskoczył do wody.
Pierwsza dziewczyna, do której zbliżył się Yuri, miała około dziewiętnastu lat i szkarłatne kwiatuszki wplecione w mokre włosy. Uśmiechnęła się powabnie, ujmując jego dłonie.
— Jestem Polly — przedstawiła się i zaśmiała.
— Doskonale! — zawołał. Woda sięgała jej tylko do połowy ud, dzięki czemu mógł stwierdzić, że rzeczywiście jest kompletnie naga. — A ja Yuri!
Przy pocałunku jej mokre ciało przylgnęło do jego koszuli, pozostawiając na niej ciemną plamę. Gdy oderwała wargi od ust młodzieńca, kolejna dziewczyna zarzuciła mu na szyję wieniec z pomarańczowych kwiatów.
— A ja jestem Samantha — powiedziała.
— Też chcesz mnie pocałować?
Splotła ramiona na karku Yuriego i drapieżnie wsunęła język do jego ust. Pozostałe dziewczyny otaczały ich kręgiem, ochlapując wodą rozpłomienioną parę. Yuri kąpał się w ciepłym deszczu srebrzystych kropli, uniesiony szałem namiętności. W tej dzikiej krainie odkrył, że i na Lalonde może istnieć raj. Krople spływały wolno po ciele, łaskocząc przyjemnie. Poczuł, jak delikatne ręce ściągają mu z ramienia pas z bronią, inne szarpią za guziki koszuli. Rozpięto mu spodnie, dotykano pieszczotliwie penisa.
Samantha odstąpiła o krok, wbijając w niego ogniste spojrzenie. Ujęła w dłonie piersi i uniosła je lekko.
— Teraz, Yuri — poprosiła. — Weź mnie teraz.
Yuri bez ceregieli przyciągnął ją do siebie, choć wokół jego kolan owijały się przemoczone spodnie. Usłyszał czyjś ostrzegawczy okrzyk, zaraz potem urwany. Trzy dziewczyny wepchnęły pod wodę szeryfa, który wierzgał nogami nad powierzchnią. Śmiały się histerycznie, napinając mięśnie, aby ofiara się nie uwolniła.
— Hej… — zdziwił się Yuri. Głupie spodnie krępowały mu ruchy.
— Yuri — nalegała Samantha.
Odwrócił się do dziewczyny. Nie sądził dotąd, aby człowiek był zdolny tak szeroko otworzyć usta. Długie sznury mięśni prężyły się wokół jej podbródka niczym tłuste robaki, które żłobią sobie drogę pod skórą. Krew chlustała z ran w regularnych odstępach, lecz szczęki wciąż się rozwierały.
Yuri przez chwilę patrzył skamieniały ze zgrozy, póki nie wyrwał się z jego piersi ochrypły ryk przerażenia, odbity echem od pni beznamiętnych leśnych strażników. Pęcherz mu popuścił.
Koszmarna głowa Samanthy wystrzeliła do przodu, karminowe zęby zacisnęły się na jego gardle, krew trysnęła mu na skórę.
— Randolf!… — zdołał jeszcze wycharczeć, zanim zęby przegryzły gardło, a krew z tętnicy szyjnej zalała przełyk, tłumiąc wszelkie dźwięki.
Randolf zawył z wściekłości, kiedy jego pan padał do wody z siedzącą na nim okrakiem Samantha, lecz wtedy jedna z dziewcząt spojrzała mu prosto w oczy i syknęła ostrzegawczo. Z jej obnażonych zębów ściekała ślina. Sejas podwinął ogon i wrócił pędem do dżungli.
— Spada moc! Tracimy wysokość! Tracimy wysokość! — grzmiał przerażony głos pilota BK133 z kolumn AV w centrum dowodzenia.
Każdy z zebranych szeryfów wpatrywał się milcząco w stanowisko łączności operacyjnej.
— Spadamy!
Przez kilka sekund słychać było jednostajny szum fali nośnej, potem wszystko umilkło.
— Boże wszechmogący! — szepnęła Candace Elford. Siedziała za swym biurkiem pod ścianą kwadratowego pomieszczenia.
Podobnie jak większość cywilnych budynków w mieście, kwaterę głównego szeryfa zbudowano z drewna. Stała dwieście metrów od siedziby gubernatora pośrodku placu otoczonego wzmocnionym ogrodzeniem, a jej prosta forma przypadłaby do gustu osiemnastowiecznym żołnierzom. Centrum dowodzenia przylegało do placu apelowego, a mieściło się w długim, parterowym budynku z rozstawionymi na dachu czterema kopułami z szarego kompozytu, kryjącymi w sobie nadajniki telekomunikacyjne. Wewnątrz pod ścianami biegły proste drewniane stoły, na których stały imponujące zespoły biurkowych konsol procesorowych; obsługiwali je szeryfowie siedzący w kompozytowych krzesłach. Naprzeciwko biurka Candace Elford wisiał na ścianie wielki ekran projekcyjny przedstawiający rozkład ulic Durringham — przybliżony, ponieważ nie dało się pokazać w całości owego konglomeratu chaotycznie wytyczonych zaułków i prywatnych dróżek. Wiatraki klimatyzatorów mruczały cicho, skutecznie obniżając temperaturę.
Nastrój laboratoryjnej dyscypliny mąciły wachlarze grzybów wyrastających spod listew przypodłogowych.
— Łączność przerwana — zameldował z kamiennym obliczem szeryf Mitch Verkaik, obsługujący stanowisko łączności.
Candace spojrzała na mały zespół ludzi, który miał śledzić postępy wysłanego przez nich oddziału.
— Co z tymi na ziemi? Zobaczyli spadający samolot?
Jan Routley obsługiwała łącza satelitarne, dzięki którym porozumiewali się z rozbitkami. Wydała polecenie konsoli.
— Na „Swithlandzie” ani na „Hycellu” nie odpowiada żadne urządzenie telekomunikacyjne. Nie mogę nawet wywołać kodu identyfikacyjnego transpondera.
Candace studiowała wykres sytuacyjny wyświetlany przez projektor AV jej własnej konsoli, bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej potrzeby. Wiedziała, że wszyscy czekają, kiedy wreszcie zacznie rzucać rozkazy, jasne i stanowcze, błyskawicznie znajdować optymalne rozwiązania problemów niczym komputer ambulatoryjny. Jakże się łudzili. Ostatni tydzień był koszmarem.
Nie mogli nawiązać łączności z nikim w Willow West i hrabstwach nad Quallheimem, a wsie położone wzdłuż brzegów Zamjanu odpowiadały sporadycznie. Wysyłanie samolotami posiłków do Ozark było postępowaniem doraźnym, wiążącym się już tylko z jedną korzyścią: wzmocnione, dobrze uzbrojone oddziały mogłyby nadzorować ewakuację osadników w dół rzeki. Dawno już porzuciła nadzieję na przywrócenie ładu w dorzeczu Quallheimu, liczyła jedynie na powstrzymanie eskalacji zamieszek. A teraz, jak się zdawało, również Ozark przeszedł w ręce wroga. Siedemdziesięciu ludzi i czwarta część jej sprzętu bojowego.
— Natychmiast zawróćcie do Durringham drugiego BK133 — poleciła. — Jeżeli najeźdźcy zdołali strącić jednego, dadzą też sobie radę z drugim. — Przynajmniej uratuje się dziesięciu szeryfów z ciężkim sprzętem. A mogą ich bardzo potrzebować w ciągu najbliższych tygodni. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że nieprzyjaciel planował przejąć całkowitą władzę nad planetą.
— Rozkaz. — Mitch Verkaik odwrócił się do konsoli.
— Kiedy satelita obserwacyjny przeleci nad rozbitymi kołowcami?
— Za piętnaście minut — odpowiedziała Jan Routley.
— Zaprogramujcie go tak, żeby przeczesał w podczerwieni obszar w pasie szerokości stu kilometrów, może uda się zlokalizować wrak samolotu. — Wsparła brodę na rękach, patrząc niewidzącym wzrokiem na procesor biurkowy. W tych warunkach ochrona Durringham uzyskiwała priorytetowe znaczenie. Muszą utrzymać miasto, dopóki LDC nie przyśle jednostek wojskowych zdolnych zaprowadzić porządek na prowincji. Była przeświadczona, że mają do czynienia z inwazją, ostatnie wątpliwości w tej sprawie rozproszyła godzinna rozmowa z Kelvenem Solankim. Tego ranka Kelven okazywał oznaki niepokoju, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzało.
Candace nie powtórzyła swym podwładnym tego, o czym mówiła z Kelvenem. Nie wspomniała o prawdopodobnym użyciu technik sekwestracji i statkach rzecznych, które mogły już przywieźć do Durringham pluton rozpoznawczy najeźdźców. To się wprost nie mieściło w głowie. Dziś w centrum dowodzenia wyjątkowo wolne były trzy krzesła: nawet szeryfowie myśleli o własnym bezpieczeństwie. Nie dziwiła się, że boją się o swoje rodziny w mieście, zresztą żaden z nich nie przysięgał walczyć ze świetnie zorganizowanymi siłami militarnymi. Zgodziła się jednak współpracować z biurem Sił Powietrznych Konfederacji przy przeglądaniu zdjęć satelitarnych z ostatnich dwóch tygodni, ukazujących ruch na Juliffe.
— Właśnie otrzymujemy obrazy! — oznajmiła Jan Routley.
Candace wstała od biurka i podeszła do kobiety. Na holoekranie wysokiej rozdzielczości kilometr po kilometrze przewijała się dżungla. Na zielone korony drzew nakładały się półprzeźroczyste czerwone cienie, ukazujące rozkład temperatur. Wreszcie u dołu ekranu pojawił się Zamjan, z gąszczu nadbrzeżnej roślinności wystawała nad wodę rufa „Swithlanda”. Kolory rozbłysły, położoną blisko rzeki polanę otoczyły pomarańczowe kręgi.
— To ogień — stwierdziła Jan Routley. Poleciła datawizyjnie procesorowi biurkowemu powiększyć obraz źródła ciepła. Polana rozrosła się na ekranie, w środku płonęło ognisko. Wokoło leżały porozrzucane koce i białe skrzynie z narzędziami kolonistów.
Z jednej strony ścięto kilkanaście drzew. — Gdzie podziali się ludzie? — zapytała Jan łamiącym się głosem.
— Nie wiem — odparła Candace. — Naprawdę nie wiem.
Było już dobrze po południu i „Coogan” zbliżył się na odległość dwudziestu pięciu kilometrów od porzuconych statków, kiedy Len Buchannan i Darcy dostrzegli kołyszące się na wodzie szczątki. Skrzynki z dobytkiem osadników, połamane deski, owoce. Pięć minut później zobaczyli pierwsze ciało; kobieta w jednoczęściowym kombinezonie pływała twarzą w dół z szeroko rozrzuconymi ramionami i nogami.
— Tutaj zawracamy — oświadczył Len.
— Do hrabstw nad Quallheimem — przypomniał mu Darcy.
— Wsadźcie sobie gdzieś waszą forsę i umowę. — Buchannan zaczął kręcić sterem. — Myślicie, że nie widzę, na co tu się zanosi?
Wpłynęliśmy na ziemie objęte buntem. To będzie cud, jeśli wrócimy stąd cało do Durringham, a wy chcecie, żebym płynął jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód.
— Zaczekaj. — Darcy położył rękę na sterze. — Jak daleko stąd do Ozark?
Mrucząc gniewnie, Len skonsultował się ze staroświeckim blokiem naprowadzającym, który stał na półce w sterówce.
— Trzydzieści kilometrów. Może trzydzieści pięć.
— Wysadzisz nas pięć kilometrów przed wioską.
— No, nie wiem…
— Słuchaj, orły wypatrzą każdą łódź dziesięć kilometrów przed nami. Jeśli jakaś rzeczywiście się pokaże, natychmiast zawrócimy do Durringham. Co ty na to?
— Czemu w takim razie nie uprzedziły nas o tym, ha? Trudno coś takiego przegapić.
— Krążą nad dżunglą. Zaraz je przywołamy. A jeśli wydarzył się zwyczajny wypadek? Tam dalej mogą czekać na pomoc ranni ludzie.
Zmarszczki wokół ust Lena zbiegły się w wyrazie niezdecydowania. Rasowy kapitan nie pozostawi na łasce losu statku potrzebującego pomocy. O burtę „Coogana” otarł się odłamany kawałek pudła z żółtego tworzywa piankowego.
— Dobra — powiedział Len, chwytając mocniej za koło. — Ale gdy tylko się pojawią kłopoty, zaraz płynę z powrotem. Nie chodzi o pieniądze. „Coogan” to wszystko, co mam. Zbudowałem go tymi oto rękami. Nie będę narażał mojej starej przyjaciółki.
— Wcale cię o to nie proszę. I mnie zależy, żeby tobie i statkowi nic się nie stało. Bez względu na to, czego się dowiemy w wioskach, i tak musimy potem wrócić do Durringham. A jestem już za stary na piesze wędrówki.
Len bąknął coś niewyraźnie, lecz zaczął posłusznie równoważyć ster. Po chwili dziób statku ustawił się w kierunku wschodniego horyzontu.
Abraham i Catlin na afiniczne wezwanie zakręciły w powietrzu i pofrunęły pędem ku rzece. Ze swego punktu widokowego siedem kilometrów przed „Cooganem” dostrzegały drobne szczątki unoszone wolno z nurtem rzeki. Z lotu ptaka woda była prawie całkiem przezroczysta. Lori widziała duże ławice burogrzbietek i czerwonawych, pływających leniwie ryb podobnych do węgorzy.
Dopiero gdy czerwonozłota kula słońca dotknęła wierzchołków drzew za małym stateczkiem handlowym, orły odnalazły oba kołowce wciśnięte w przeciwległe brzegi rzeki. Lori i Darcy kierowali je długimi spiralami nad okoliczną puszczą, szukając załóg, kolonistów i zbrojnego oddziału. Na statkach nikogo wszakże nie było, podobnie jak w opustoszałych obozowiskach.
— Widzę jednego — oznajmiła nagle Lori. Poczuła, jak Darcy łączy się z Abrahamem, patrząc udoskonalonymi oczami ptaka.
Daleko w dole człowiek przedzierał się przez dżunglę. Gęste listowie utrudniało obserwację, pozwalając im tylko od czasu do czasu dostrzec fragment poruszającej się sylwetki. Był to mężczyzna, z wyglądu nowo upieczony kolonista, nosił bowiem koszulę z syntetycznego materiału. Szedł powoli na zachód, równolegle z rzeką w odległości kilometra od brzegu.
— Ciekawe, dokąd się wybiera — rzekł Darcy. — Do najbliższej wioski po tej stronie Zamjanu ma pięćdziesiąt kilometrów.
— Chcesz posłać Abrahama między drzewa, żeby mu się lepiej przyjrzeć?
— Nie. Prawdopodobnie jest już zasekwestrowany. Jak oni wszyscy.
— Tymi trzema statkami płynęło blisko siedmiuset ludzi.
— To prawda.
— Lalonde liczy około dwudziestu milionów mieszkańców.
Ile musiałaby kosztować taka masowa sekwestracja?
— Sporo dla tego, kto używa nanoukładów.
— Myślisz, że nie zostały użyte?
— Otóż to. Laton wspomniał o jakimś wirusie energetycznym. Cokolwiek by to miało oznaczać.
— I ty mu wierzysz?
— Niechętnie to przyznaję, ale w tym momencie uważam jego hipotezę za wielce prawdopodobną. Tutaj dzieją się rzeczy wykraczające poza nasze dotychczasowe doświadczenia.
— Chcesz schwytać tego człowieka? Jeśli padł ofiarą wirusa, wszystkiego się dowiemy.
— Wolałbym nie ścigać nikogo w tej dżungli, tym bardziej samotnego, idącego pieszo wędrowca, który z pewnością ma w pobliżu kamratów.
— A zatem płyniemy do Ozark?
— Tak.
„Coogan” posuwał się w górę rzeki dużo wolniej niż przedtem.
Dopiero po zachodzie słońca minął dwa kołowce. Po raz pierwszy, odkąd przybył na tę planetę, Darcy czekał z utęsknieniem na deszcz. Piękna, rzęsista ulewa dałaby im dodatkową zasłonę.
A póki co, musieli zadowolić się niezbyt gęstymi chmurami; przesłaniały tarczę Diranola, przez co jego czerwone lśnienie wytwarzało jedynie mętną, wszechobecną poświatę, w której widoczność ograniczała się do kilkuset metrów. Na dodatek klekocząca skrzynka przekładniowa i buczące silniki statku hałasowały przeraźliwie na pogrążonej w mroku rzece, gdzie poza tym nie dało się słyszeć innych dźwięków.
Lori uaktywniła implanty wzrokowe, gdy przekradali się jak złodzieje między rozbitymi kołowcami. Nic się nie ruszało, nie było żadnych świateł. Widok wraków przejął jej serce zimnym, złowróżbnym dreszczem. Statki czekały uśpione.
— Gdzieś tu powinno być ujście małej rzeczki — powiedział Darcy godzinę później. — Wpłyń na nią i przycumuj „Coogana”.
Nikt cię tam nie wypatrzy.
— Na jak długo? — spytał Len.
— Do jutra wieczór. Powinniśmy zdążyć, zwłaszcza że Ozark leży tylko cztery kilometry stąd. Jeżeli nie wrócimy przed czwartą, odbijaj i wracaj do domu.
— A pewnie. Nie zostanę tu minuty dłużej niż to konieczne, pamiętajcie.
— Tylko niczego nie gotuj, bo zapach was zdradzi, jeśli w okolicy kręcą się zwierzęta szkolone do polowania.
Strumień wpadający do Zamjanu był tylko dwukrotnie szerszy od kadłuba „Coogana”, na jego bagnistych brzegach rosły wysokie dęby czereśniowe. Len Buchannan wpłynął rufą na rzeczkę, przeklinając każdy centymetr pokonywanej drogi. Po tym, kiedy już liny unieruchomiły statek pośrodku koryta, Len, Lori i Darcy przez godzinę ścinali gałęzie, aby zamaskować kabinę.
W ponury nastrój Lena wkradł się jeszcze lęk, gdy Darcy i Lori zabierali się ostatecznie do opuszczenia statku. Oboje włożyli matowoszare, obcisłe kombinezony kameleonowe z rzędem szerokich kieszonek w pasie na narzędzia. Len nie zauważył ani jednej pustej.
— Uważajcie na siebie — bąknął, zażenowany własnymi słowami.
— Dzięki, Len — rzekł Darcy, schodząc po trapie do lasu.
— Będziemy uważać. Tylko pamiętaj, że masz tu być, kiedy wrócimy. — Nasunął kaptur na głowę.
Len uniósł rękę. Powietrze wokół edenistów zrobiło się nagle nieprzejrzanie czarne, opływało ich ciała niczym oleisty dym.
I raptem zniknęli. Jeszcze przez chwilę słyszał, jak kłapią butami po błocie, potem zapadła głucha cisza. Wtem zdało mu się, że wiatr dmuchnął od dżungli, niosąc chłód i wilgoć, wrócił więc pospiesznie do kambuza. Te kombinezony maskujące miały w sobie coś z magii.
Cztery kilometry przez leśny gąszcz, i to w nocnych ciemnościach.
Nie było aż tak źle, implanty wzrokowe radziły sobie z warunkami słabej widoczności, reagowały też na podczerwień. Świat jawił im się w dwóch kolorach, zielonym i czerwonym, choć przecinały go też dziwne białe cętki, przypominające zakłócenia w źle dostrojonym holoekranie. Dokuczał trochę brak wrażenia głębi, zastąpionej płaskim krajobrazem ścieśnionej i splątanej gęstwiny.
Dwukrotnie natknęli się na sejasy zajęte nocnymi łowami. Gorące ciała drapieżników lśniły niczym ranne gwiazdy na tle matowej roślinności. Darcy położył je trupem pojedynczymi strzałami z karabinka maserowego.
Zabrany przez Lori blok inercjalnego naprowadzania pokazywał bezbłędnie położenie wioski. Technobiotyczny procesor ładował jej bezpośrednio do mózgu ich bieżące współrzędne, dzięki czemu posiadała zdolności orientacyjne wędrownego ptaka. Musiała jedynie zwracać uwagę na ukształtowanie terenu, ponieważ nawet najdokładniejsze rozpoznanie satelitarne nie mogło wykryć wszystkich wzgórków, strumyków i jarów, które kryły się pod koronami drzew.
Dwieście metrów od obrzeża polany należącej do wioski Ozark czerwonozielony świat zaczął robić się jaśniejszy. Lori popatrzyła oczami krążącego wysoko Abrahama, nie dopuszczając jednak ptaka bezpośrednio nad osadę. Przed kilkoma chatami w otwartych jamach płonęły ogniska.
— Nie widać nic dziwnego — stwierdziła.
— Owszem, z daleka. Spróbujmy podejść bliżej, pogadać z szeryfem, obejrzeć broń.
— W porządku. Zaczekaj chwilkę, połączę się z Kelvenem.
Będziemy informować go na bieżąco o naszych postępach. — Niech mają przynajmniej garść informacji, gdybyśmy z jakichś powodów mieli nie powrócić. Wolała jednak o tym nie myśleć.
Na jej polecenie blok nadawczoodbiorczy otworzył kanał łączności z satelitą ELINT. Blok miał wbudowany procesor technobiotyczny, toteż rozmowa mogła się toczyć w milczeniu. — Zbliżyliśmy się właśnie do wsi Ozark — powiadomiła oficera Floty.
— Nic wam nie jest? — zapytał Kelven Solanki.
— Nie.
— Jak przedstawia się sytuacja?
— W tej chwili czaimy się na czworakach sto pięćdziesiąt metrów od pól otaczających wioskę. Płonie kilkanaście ognisk.
Na dwór wyległo nadzwyczaj wielu ludzi, biorąc pod uwagę późną porę. Trzystu albo i czterystu, pewnie mało kto został w chacie. Gdyby nie to, powiedziałabym, że wszystko w normie. — Zaczęła przeciskać się przez gmatwaninę chwastów i wysokiej trawy, unikając krzaków. Darcy znajdował się metr na lewo.
Dawno nie uczestniczyła w ćwiczeniach polowych, więc cieszyła się w duchu, że wciąż umie się skradać w miarę bezszelestnie.
— Kelven, przekaż nam datawizyjnie listę szeryfów, których BK133 wysadził w Ozark — poprosił Darcy. — Może uda się któregoś rozpoznać.
— Już się robi. Proszę bardzo.
Lori przeszła nad nisko rosnącą gałązką, przygiąwszy ją ostrożnie do ziemi. Cztery metry dalej wznosił się potężny pień majopi opleciony u podstawy nagimi korzeniami. Blask bijący od ognisk nadawał korze upiorne topazowe lśnienie.
Do głowy napłynęły jej strumieniem dane szeryfów: fakty, liczby, zdjęcia i — co najważniejsze — hologramy. Widma siedemdziesięciu ludzi nałożyły się na płaski, blady obraz osady. Lori dotarła do majopi i stamtąd przyjrzała się rzędom lichych chałup, próbując dopasować wizualne wzorce do tego, co widziała.
— Mam jednego — oświadczy! Darcy. Zwrócił jej w myślach uwagę na mężczyznę przykucniętego w kole przy ognisku. Nad płomieniami piekło się mięso jakiegoś zwierzęcia.
— Jest i drugi — wskazała Lori.
Przy następnych ogniskach zlokalizowali szybko jeszcze dwunastu szeryfów.
— Żaden nie wygląda na specjalnie przejętego tym, że urwała się łączność z Candace Elford — zauważyła.
— Zasekwestrowani? — zapytał Solanki.
— Trudno stwierdzić z całą pewnością, choć wiele za tym przemawia — odparł Darcy. — Nie zachowują się normalnie, zważywszy na okoliczności. Powinni przynajmniej rozstawić straże wokół wioski.
Technobiotyczny procesor w zapasowym bloku nadawczoodbiorczym Lori poinformował o spadku napięcia w krysztale matrycy elektronowej. Automatycznie poleciła go zastąpić rezerwowym kryształem — myśl ta powstała w jej umyśle niemal podświadomie.
— Zgadzam się — rzekła. — Myślę, że nasz pierwotny cel, to znaczy stwierdzenie, czy Laton faktycznie przebywa na Lalonde, w tej sytuacji nie ma już znaczenia.
— Popieram. Spróbujemy kogoś schwytać i dostarczyć do Durringham, tam go szczegółowo zbadają. — Obwody regulatora mimetycznego w kombinezonie Darcy’ego wskazywały nieprawidłowości w szynie danych prawej nogawki. Procesor sterujący uruchomił natychmiast rezerwowe łącza.
— Najwygodniej będzie dostać się do tej chaty. W pobliżu nikogo nie ma, a przed chwilą widziałam, jak ktoś wchodzi do środka. — Lori wskazała na stojący na uboczu pięcioizbowy budynek. Znajdował się sto dwadzieścia metrów od skraju dżungli, do przebycia mieliby głównie ogrody i pola uprawne, które stanowiły nie gorszą osłonę niż drzewa. Z kieszonki u pasa wyciągnęła modulator obrazu i przyłożyła do oczu. — Ten szmelc przestał działać.
Ty spróbuj, musimy przecież wiedzieć, ilu ich jest w środku.
Wyłączył się wykrywacz skażeń chemicznobiologicznych Darcy’ego.
— Wcale nie jest zepsuty — stwierdził z zakłopotaniem. — Znajdujemy się w polu działania elektronicznych urządzeń zakłócających!
— Do diabła! — Rezerwowy blok nadawczoodbiorczy i czujniki dalmierza laserowego Lori odmówiły posłuszeństwa. — Kelven, słyszałeś? Oni używają wysokiej klasy sprzętu zakłócającego.
— Wasz sygnał słabnie — odparł Kelven.
Zanikał kanał afiniczny łączący Darcy’ego z nadrzędnym procesorem karabinka maserowego. Kiedy spojrzał na broń, wyświetlacz LCD był wygaszony.
— Zabierajmy się stąd, i to zaraz! Wracajmy na statek.
— Darcy!
Odwrócił się gwałtownie i ujrzał pięć osób stojących tuż za nim w półkolu. Jedna kobieta, czterej mężczyźni. Wszyscy z takim samym dziwnie łagodnym uśmiechem na ustach, ubrani w popularne wśród osiedleńców dżinsowe spodnie i bawełniane koszule.
Mężczyźni nosili gęste brody. Choć zaskoczenie sparaliżowało ruchy Darcy’ego, zachował dosyć przytomności umysłu, aby zerknąć na rękę. Czujnik podczerwieni pokazywał różowawy obrys, lecz w świetle widać było jedynie długie źdźbła trawy. Obwody mimetyczne działały.
— Cholera, Kelven, oni nas widzą mimo kombinezonów maskujących! Musisz ostrzec swoich ludzi. Kelven? — Urządzenia, które miał w kieszonkach, wysiadały jedno po drugim w zastraszającym tempie; tłoczyły mu się do głowy afiniczne sygnały alarmowe procesorów, ale i one zaczęły się urywać. Kelven Solanki nie odpowiadał.
— Pewnie to wy jesteście tymi, do których wołał Laton — rzekł jeden z mężczyzn. Przeniósł wzrok z Lori na Darcy’ego.
— Możecie już wstać.
Przerwa w zasilaniu kombinezonu Lori sprawiła, że materiał powrócił do swego naturalnego bladoszarego koloru. Jednym zwinnym ruchem przetoczyła się na bok i wstała. Implanty gruczołowe pompowały sporą mieszankę hormonów do krwiobiegu, stymulując mięśnie. Aby mieć wolne ręce, odrzuciła karabinek maserowy i modulator obrazu. Pięcioro? Żaden problem.
— Skąd pochodzicie? — zapytała. — Kto wami dowodzi? Pamiętacie jeszcze, kim kiedyś byliście?
— Jesteś ateistką — odparła kobieta. — Lepiej będzie, jeśli oszczędzę ci odpowiedzi.
— Wykończmy ich! — zakomenderował Darcy.
Lori postąpiła do przodu, obróciła się, ręce i nogi wykonywały błyskawiczne ruchy. Lewą stopą trzasnęła w rzepkę kolanową mężczyzny, wkładając w cios impet całego ciała — ucieszyło ją chrupnięcie pękniętej kości. Prawą dłonią trafiła w krtań kobiety — jabłko Adama wgniecione w kręgi szyjne. Darcy w podobny sposób masakrował swoich przeciwników. Lori okręciła się na pięcie, wygięła plecy i kopnęła lewą nogą drugiego mężczyznę; uderzenie butem tuż poniżej ucha rozłupało mu czaszkę.
Krzyknęła zaskoczona, gdy czyjeś ręce chwyciły ją od tyłu.
Nikogo nie powinno tam być! Pod wpływem impulsu kopnęła napastnika w udo, odwróciła się i ułożyła ręce w obronnej pozycji.
W samą porę, zobaczyła bowiem, jak chwiejnie cofa się przed nią znów ta sama kobieta. Lori zamrugała oczami z niedowierzaniem. Z ust kobiety buchała krew, gardło było potwornie zmasakrowane. Wnet jednak skóra rannej zaczęła się wygładzać, pojawiło się z powrotem jabłko Adama, krew już jej nie ciekła.
— Do jasnej cholery, jak ich pokonać?
Dwaj mężczyźni powaleni na ziemię przez Darcy’ego powoli wstawali na nogi. Jeden z nich miał złamaną piszczel, której postrzępiony koniec sterczał z ciała tuż poniżej kolana. Pomimo to wsparł się na niej i ruszył znowu do ataku.
— Elektrody — rozkazał Darcy. Już zbliżał się do niego pierwszy mężczyzna: policzek miał wgnieciony po uderzeniu obcasa i gałkę aczną rozmazaną w oczodole, z którego niczym łzy kapała żółta, kleista ciecz, a mimo to wciąż się uśmiechał. Darcy rozmyślnie wszedł między jego wyciągnięte ramiona, po czym rozcapierzył palce, uniósł dłonie i przycisnął je do skroni brodacza. Ukryte w przedramionach długie włókna tkanek odziedziczonych po węgorzu elektrycznym odprowadzały ładunek poprzez organiczne przewodniki, których końce pod postacią maleńkich krostek wychodziły z opuszków palców.
Przyłożone do mózgu mężczyzny napięcie dwóch tysięcy wolt sprawiło, że jego głowę otoczyła oślepiająca łuna purpurowobiałych wyładowań. Towarzyszył temu głośny trzask.
Darcy poczuł w dłoniach paskudne swędzenie: w paru miejscach nastąpiło przebicie podskórnej izolacji. Jednakże reakcja brodacza przeszła jego najśmielsze oczekiwania. Wyładowanie powinno właciwie zabić go na miejscu, żadna żywa istota nie wytrzymałaby tej zabójczej dawki elektryczności. On tymczasem odskoczył do tyłu, łapiąc się za poranioną głowę i zawodząc płaczliwie. Jego skóra zaczęła świecić, z każdą chwilą coraz jaśniej. Koszula i dżinsy spłonęły w okamgnieniu i odpadły czarnymi płatami od rozżarzonego ciała. Darcy przesłonił oczy ręką. Zauważył, że nie czuje ciepła, a przecież, sądząc po tak silnym blasku, fala gorąca powinna przepalić kombinezon kameleonowy. Przepływ fotonów był tak potężny, że mężczyzna stał się półprzeźroczysty — kości, żyły i organy wewnętrzne ukazały się jako szkarłatne i purpurowe cienie. Po chwili uległy rozpadowi, jakby podmuch huraganu rozproszył różnobarwne gazy. Ofiara zdołała po raz ostatni jęknąć, gdy jej ciałem targały spazmatyczne konwulsje.
Światło zgasło, mężczyzna upadł na twarz.
Pozostali czterej napastnicy wszczęli lament. Lori słyszała kiedyś, jak pies wyje po śmierci swego pana; w ich głosach brzmiała ta sama gorzka, żałobna nuta. Spostrzegła, że niektóre urządzenia znów działają, czynnik zakłócający musiał częściowo ustąpić. Obwody maskujące rozsyłały po kombinezonie psychodeliczne szkarłatnozielone fajerwerki.
— Kelven! — krzyknęła rozpaczliwie.
Tysiąc kilometrów dalej, osamotniony w swym mrocznym gabinecie, Kelven Solanki wzdrygnął się za biurkiem, gdy w jego neuronowym nanosystemie rozbrzmiał głos Lori, przygłuszony nieco kakofonią szumów.
— Kelven, on miał rację, Laton miał rację! Tu działa nieznany rodzaj pola energetycznego, które sprzęga się jakoś z materią, kontroluje ją! Można je zniszczyć elektrycznością. Czasem. Niech ją szlag trafi, ona znowu wstaje!
Rozległ się krzyk Darcy’ego:
— Uciekaj, Lori! Prędzej!
— Nie pozwól, żeby dopadły cię gromadą, Kelven. W grupie są naprawdę potężni. To muszą być ksenobionty.
— Cholera, już cała wioska wali w naszą stronę! — ryknął Darcy.
Trzaski i skowyty rozbrzmiały z nową mocą, jakby na łączach satelitarnych rozpętała się binarna wojna.
— Kelven, trzeba odizolować… — Lori nigdy nie dokończyła zdania, jej głos utonął w potopie przeraźliwych jęków i syków.
Nagle wrzawa ustała.
SYGNAŁ TRANSPONDERA PRZERWANY — wypisał komputer na biurkowym ekranie.
— A nie mówiłam, żebyśmy tu nie płynęli? — zrzędziła Gail Buchannan. — Sprzeciwiałam się stanowczo, powtarzałam, że nie wolno ufać edenistom. Ale ty nie chciałeś mnie słuchać, bo i po co. Starczyło, że machnęli ci przed nosem dyskiem kredytowym, żebyś zaczął się do nich łasić jak pies. Nie wariowałeś tak nawet wtedy, gdy z nami była ta smarkula.
Siedząc po drugiej stronie stołu w kambuzie, Len zasłonił oczy dłońmi. Nie przejmował się zbytnio takimi wymówkami, już dawno nauczył się nie brać ich poważnie. Może właśnie dlatego tak długo z sobą wytrzymali — nie z przywiązania, ale dzięki temu, że najczęściej się po prostu ignorowali. Ostatnio — od odejścia Marie — często rozmyślał o podobnych sprawach.
— Zostało jeszcze trochę kawy? — spytał.
Gail nie podniosła nawet oczu znad szydełek.
— Sprawdź w maszynce. Jesteś tak samo leniwy jak ona.
— Marie wcale nie była leniwa. — Wstał i podszedł do płyty grzejnej, na której stała maszynka do kawy.
— Znowu ta twoja Marie, co? Założę się, że nie wymienisz z imienia bodaj dziesięciu, które wieźliśmy w dół rzeki.
Nalał sobie pół kubka i usiadł z powrotem za stołem.
— Ani ty.
Przestała szydełkować.
— Na miłość boską, Lennie, czy jakaś inna była w stanie tak cię odmienić? Lepiej popatrz, co się z nami dzieje, co się dzieje z naszym statkiem. Co w niej było takiego wyjątkowego? W ciągu tych lat musiało się przewinąć przez twoją pryczę ze sto podobnych lalek.
Len spojrzał na nią ze zdzi wieniem. Bardzo rzadko na jej tłustej twarzy rysował się jakikolwiek wyraz, po którym mógłby poznać, co chowa w sercu, lecz tym razem widział, że jest zmartwiona.
Popatrzył na parującą kawę w kubku i chuchnął na nią w zadumie.
— Nie wiem.
Gail mruknęła coś i wróciła do szydełkowania.
— Czemu nie pójdziesz spać? — spytał. — Już późno, a musimy czuwać na zmianę.
— Nasz świat nie stałby teraz na głowie, gdyby cię tak tu nie ciągnęło.
Nie warto było się sprzeczać.
— Trudno, stało się. Będę na wachcie do rana.
— Przeklęci skazańcy. Mam nadzieję, że Rexrew wystrzela ich do nogi.
Panel oświetleniowy przykręcony do sufitu kambuza zaczął nagle ciemnieć. Len zerknął do góry ze zdziwieniem. Wszystkie urządzenia elektryczne na statku pobierały prąd z dużych kryształów matryc elektronowych w maszynowni i zawsze były naładowane. Co jak co, ale maszyny miał zawsze w dobrym stanie. Uważał to za punkt honoru.
Ktoś wszedł na pokład „Coogana” między sterówką a długą kabiną. Rozległ się zaledwie szmer, lecz Gail i Len nadstawili uszu i spojrzeli po sobie porozumiewawczo.
Do kambuza wkroczył nieznajomy młodzieniec. Miał na sobie beżową bluzę podróżną, a na piersi wypisane imię: Yuri Wilken.
Darcy opowiadał, że najeźdźcy prawdopodobnie używają technik sekwestrowania ludzi. Wówczas Len słuchał tego z lekceważeniem, teraz gotów był uwierzyć bez zastrzeżeń. Na szyi młodzieńca widniała ohydna rana: czerwone, ledwo co przyschnięte blizny.
Środkiem koszuli biegła szeroka wstęga zakrzepłej krwi. Yuri miał ogłupiały wyraz twarzy, jakby był pijany.
— Zjeżdżaj z mojego statku! — warknął Len.
Intruz otworzył usta w parodii uśmiechu. Gdy spróbował coś powiedzieć, z jego gardła wydobył się niezrozumiały charkot. Panel oświetleniowy migotał jak szalony.
Len wstał i podszedł spokojnie do długiej półki umocowanej na ścianie.
— Siadaj — wychrypiał Yuri. Zacisnął rękę na ramieniu Gail.
Coś zaskwierczało i oto ramiączko sukienki zajęło się ogniem.
Żółte języki lizały palce młodzieńca, lecz jemu nie działa się najmniejsza krzywda.
Gail jęczała z bólu, otwierając szeroko usta. Jej skóra smażyła się, spod dłoni Yuriego ulatywały smużki błękitnego dymu.
— Siadaj albo ona zginie.
Len otworzył górną szufladkę przy lodówce i wyciągnął półautomatyczny pistolet kalibru 9 mm, który chował tam na wypadek zagrożenia. Nie ufał nigdy laserom ani strzelbom magnetycznym, zwłaszcza w wilgotnym klimacie dorzecza Juliffe, gdzie wszystko zżerała rdza. Chciał mieć pod ręką coś, co z pewnością zadziałałoby za pierwszym razem, w razie gdyby mieszkańców wsi zdenerwowały ceny lub szukali na pokładzie kłopotów po zawarciu niekorzystnej transakcji.
Odbezpieczył ciężką, ciemnogranatową broń i wycelował w przybysza.
— Nie! — wycharczał młodzieniec z przestrachem. Skulił się, zasłaniając twarz rękami.
Len strzelił. Pierwsza kula trafiła Yuriego w ramię, obracając go i popychając na ścianę. Młodzieniec ryknął, wbijając w niego mordercze spojrzenie. Druga była wymierzona w serce, przebiła jednak mostek. Oberwały się dwa żebra, krew spryskała z tyłu deski.
Ranny zaczął się zsuwać po ścianie, oddychając z sykiem przez zaciśnięte zęby. Panel na suficie zabłysnął wreszcie równym światłem.
Len patrzył przerażony na zabliźniającą się ranę ramienia. Yuri kołysał się na boki, próbując się podnieść z żelaznym uporem.
Uśmiechał się szatańsko. Pistolet wydał się Lenowi niepokojąco gorący.
— Zabij go, Lennie! — wrzasnęła Gail. — Zabij! Zabij!
Czując niezwykły w tej sytuacji spokój, Len wymierzył i pociągnął za cyngiel. Raz i drugi. Pierwsza kula wbiła Yuriemu nos do czaszki i przeszyła mózg. Z rozpaczliwym jękiem wciągnął powietrze, krew chlusnęła z rany. Następny strzał roztrzaskał mu prawą skroń, odłamki kości powbijały się w deski niczym rój rzutek z epoki kamiennej. Ofiara zaczęła bębnić stopami o pokład.
Len widział to wszystko jak przez siną mgłę. Ukarane, zmasakrowane ciało po prostu nie chciało się poddać. Wykrzyczał nieartykułowane przekleństwo, zginając palec raz po raz.
Cyngiel stukał nadaremnie: magazynek był pusty. Len zamrugał oczami, próbując przywrócić światu ostrość. Yuri nareszcie znieruchomiał, bardzo niewiele pozostało mu z głowy. Ogarnięty mdłościami Len odwrócił się i chwycił brzegu zlewozmywaka.
Gail pochlipywała, gładząc straszne pęcherze i czarne smugi, które pokrywały całe jej ramię.
Len podszedł i otoczył ramieniem głowę Gail z czułością, jakiej nie okazał jej od lat.
— Zabierz nas stąd — poprosiła. — Proszę cię, Lennie.
— Darcy i Lori…
— Tu chodzi o nas, Lennie. Musisz nas stąd zabrać. Nie myślisz chyba, że uda im się przeżyć do rana?
Zwilżył usta językiem, nim podjął decyzję.
— Racja. — Przyniósł podręczną apteczkę i obłożył jej ramię małym opatrunkiem anestetycznym. Z piersi Gail wyrwało się ciche westchnienie ulgi, gdy środek zaczął działać.
— Idź, uruchom silniki — powiedziała. — Sama się tym zajmę. Nie mamy czasu do stracenia. — Zabrała się do przetrząsania apteczki w poszukiwaniu pakietu nanoopatrunku.
Len wyszedł z kambuza i odwiązał liny cumownicze z włókna krzemowego, wyrzucając końce do wody. Liny były drogie i trudno dostępne, lecz chcąc je porządnie zwinąć, musiałby przez kwadrans grzebać się na brzegu.
Palenisko wystygło, ale w kryształach matryc elektronowych zachowało się jeszcze dużo energii. Zanim się wyczerpią, łajba powinna spokojnie pokonać siedemdziesiąt kilometrów w dół rzeki. Po włączeniu silników Len wypłynął spod gmatwaniny gałęzi, które nacięli, aby nikt nie dostrzegł „Coogana”. Teraz jednak Len miał wątpliwości, czy jakieś statki zapuszczają się jeszcze na te wody.
Ponowne wpłynięcie w nurt rzeki cudownie poprawiło jego samopoczucie. Sam jeden na rwącym Zamjanie, wśród wątłych blasków wczesnego świtu, doznawał wrażenia, jakby znów prowadził handel, jakby wróciły tamte spokojne dni, kiedy omiatał wzrokiem przyrządy nawigacyjne w sterówce i cieszył się perspektywą wydojenia kolejnej bandy niepoprawnych marzycieli w najbliższej wiosce. Udawało mu się nawet nie myśleć o makabrycznych zwłokach w kambuzie.
Wspomagany wartkim prądem rzeki „Coogan” pokonał prawie sześć kilometrów, gdy nieoczekiwanie Len dostrzegł z przodu dwie ciemne smugi nad wodą: „Swithland” i „Hycell” sunęły pod prąd pełną parą. Potężna wyrwa ziała w dziobie „Swithlanda”, a jego nadbudówka chyliła się pod wariackim kątem, lecz to zdawało się nie mieć wpływu na szybkość statku.
Stojący obok przedniego detektora mas blok radiowy krótkiego zasięgu piknął, a zaraz potem w paśmie łączności ogólnej dały się słyszeć słowa:
— Ahoj, kapitanie Buchannan, mówi „Hycell”. Zmniejszysz prędkość i dobijesz do mojej burty.
Len ani myślał się zgodzić. Położył ster kilka stopni na sterburtę. Oba kołowce również zmieniły kurs. Chciały go zablokować.
— Daj spokój, Buchannan, na co liczysz? Twój pokraczny statek nie zwieje przed nami. W ten czy inny sposób weźmiemy cię na pokład. Jazda, wyłącz silniki!
Len przypomniał sobie rany, jakie młodzieniec zadał gołą ręką.
I migający panel oświetleniowy. Wszystko to przechodziło jego zrozumienie, wymykało się racjonalnemu wyjaśnieniu. Życie, jakie dotychczas wiódł, nie mogło już wrócić. A było to w zasadzie całkiem dobre życie.
Zwiększył obroty silników i trzymał się kursu, mierząc w zbliżający się groźnie dziób „Hycella”. Przy odrobinie szczęścia Gail nigdy się nie dowie.
Wciąż stał niezłomnie za sterem, kiedy doszło do kolizji. „Hycell” miał znacznie większą masę i potężny kadłub, z łatwością więc staranował „Coogana”. Roztrzaskał kruchą jednostkę, jakby była z tektury, zasysając pod siebie jej szczątki z trzaskiem i bulgotem.
Po przejściu kołowca wyskakujące na powierzchnię kawałki drewna i plastiku wirowały we wzburzonej wodzie. Wśród nich zbierały się gęste plamy czarnego oleju. Prąd wolno znosił porozbijane resztki w dół rzeki, rozpraszając je na rozległym obszarze. Już po upływie kwadransa żaden ślad nie mówił o tragicznym losie statku handlowego.
A „Swithland” i „Hycell” z niezmienną prędkością płynęły w górę rzeki.