„Udat” sunął nad powierzchnią nieobrotowego kosmodromu w Tranquillity jak po niewidzialnym sznurze. Pod błękitno — purpurowym kadłubem mrugały plastry głębokich przedziałów dokowych; wewnątrz w światłach reflektorów iluminacyjnych pobłyskiwały mętnie sferyczne korpusy statków adamistów. Meyer patrzył poprzez sensory czarnego jastrzębia, jak pięćdziesięciopięciometrowa korweta handlowa manewruje w stronę wysuniętej z przedziału platformy, bluzgając pomarańczowymi obłoczkami spalin z silników korekcyjnych. Na części dziobowej statku dostrzegł dwa wyraźne, przeplecione z sobą koła, fioletowe i zielone — wszechobecne tu logo przedsiębiorstwa Vasilkovsky Lines. Ledwie korweta dotknęła platformy, cylindryczne zatrzaski wpięły się w gniazda rozmieszczone wokół jego kadłuba. Zewsząd oplotły go przewody serwisowe podłączone do obwodów chłodzeniowych i programowych kosmodromu. Gdy złożyły się panele termozrzutu, platforma zaczęła opadać do przedziału.
— Ile ceregieli przy zwykłym lądowaniu — zauważył „Udat”.
— Nie tak głośno, bo zranisz uczucia ludzi — napomniał go Meyer ciepłym tonem.
— Szkoda, że nie ma wielu takich statków jak ja. Twoja rasa powinna zerwać z przeszłością. A te mechaniczne jednostki należałoby włączyć do zbiorów muzealnych.
— Moja rasa, powiadasz? I w tobie są ludzkie chromosomy, nigdy o tym nie zapominaj.
— Jesteś pewien?
— Chyba czytałem o tym w którymś rdzeniu pamięciowym. Na pewno są w jastrzębiach.
— Aha. Jasne.
Meyer uśmiechnął się przy nieco wzgardliwej odpowiedzi „Udata”.
— Zdawało mi się, że lubisz jastrzębie.
— Owszem, niektóre tak. Ale myślą jak ich kapitanowie.
— A jak myślą kapitanowie jastrzębi?
— Nie lubią czarnych jastrzębi. Uważają, że sprawiamy kłopoty.
— Różnie to z nami bywa.
— Kiedy brakuje pieniędzy, ale to inna sprawa — stwierdzi! „Udat” z niejakim wyrzutem.
— Chciałbyś więcej czarnych jastrzębi, a mniej statków adamistow? Wtedy byłoby jeszcze trudniej o zarobek. A ja muszę opłacić ludzi.
— Przynajmniej spłaciliśmy kredyt, który zaciągnąłeś, żeby mnie kupić.
— To prawda. — I odłożyłem gotówkę na zakup nowego czarnego jastrzębia, gdy ciebie już nie będzie. Nie pozwolił jednak, by ta myśl umknęła z jego umysłu. „Udat” miał teraz pięćdziesiąt siedem lat, a przecież czarne jastrzębie żyły zazwyczaj od siedemdziesięciu pięciu do osiemdziesięciu. Meyer nie był do końca przekonany, czy po „Udacie” zechce pilotować drugi statek.
W każdym razie czekało ich jeszcze ćwierćwiecze wspólnych przygód, a na brak pieniędzy ostatnio nie musiał narzekać. Płacił jedynie za serwis urządzeń regulacji składu powietrza i czteroosobowej załodze. Mógł sobie pozwolić na przebieranie w zamówieniach. Nie to, co w ciągu pierwszych dwudziestu lat. Z obecnej perspektywy tamte dni wydawały mu się niezwykle szalone. Na szczęście moc zawarta w wielkim asymetrycznym kształcie „Udata” dawała im niezrównaną szybkość i zręczność. Bywało, że tylko dzięki temu wychodzili cało z opresji. Pewne tajne misje wiązały się z wielkim niebezpieczeństwem. Nie wszyscy jego koledzy powrócili z wypraw.
— I tak wolę rozmawiać z moimi krewniakami — oświadczył „Udat”.
— Rozmawiasz z Tranquillity?
— O tak, bez przerwy. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
— O czym rozmawiacie?
— Pokazuję mu miejsca, gdzie podróżowaliśmy. W zamian mogę zwiedzać jego wnętrze i popatrzeć, co tam wyprawiają ludzie.
— Naprawdę?
— Tak, to bardzo ciekawe. Ten Joshua Calvert, który nas wynajął, to według Tranquillity recydywista najgorszego gatunku.
— Tranquillity ma rację. Dlatego tak bardzo polubiłem Joshuę. Przypomina mi moje dni młodości.
— O, nie. Aż taki zdeprawowany to ty nigdy nie byłeś.
Dziób „Udata” z lekka się obrócił, wślizgując się zgrabnie pomiędzy dwa dozwolone korytarze lotów, zablokowane teraz przez cysterny z helem i statki lokalnego przewozu personelu. Dysk mamuciego kosmodromu zawierał w tej części większe przedziały dokowe, ponieważ tutaj dokonywano napraw i przeglądów technicznych. Tylko połowa z nich była zajęta.
Olbrzymi czarny jastrząb zawisł tuż nad przedziałem MB 0-330, po czym obrócił się wolno wokół swej dłuższej osi, tak by górny kadłub skierował się prosto w studnię doku. W odróżnieniu od zwykłych jastrzębi, u których ładownia w dolnym kadłubie nie miała połączenia z toroidem załogi w kadłubie górnym.
„Udat” wszystkie swoje mechaniczne sekcje zawierał w podkowiastym module wrośniętym w grzbietową wypukłość. Mostek nawigacyjny i kajuty załogi mieściły się z przodu, podczas gdy dwie ładownie ulokowano w skrzydłach tej swoistej podkowy. W małym hangarze w lewej burcie krył się aeroplan.
Do sterówki weszła Cherri Barnes. Odpowiadała na „Udacie” za sprawy związane z załadunkiem towaru, dbała też o systemy mechaniczne statku. Miała czterdzieści pięć lat, śniadą karnację i szeroką twarz, na której często gościł wyraz zadumy. Dla Meyera pracowała od trzech lat.
Po przesłaniu serii datawizyjnych poleceń procesorom konsoli otrzymała obrazy z zamontowanych na kadłubie czujników elektronicznych. Trójwymiarowa wizualizacja, która pojawiła się w jej umyśle, pokazywała „Udata” zawieszonego nieruchomo trzydzieści metrów nad dokiem remontowym.
— Możesz nadawać — rzekł Meyer.
— Dzięki. — Otworzyła połączenie z siecią informatyczną doku. — MB 0-330, tu „Udat”. Zamówiony towar gotowy do odbioru. Czekamy na instrukcje wyładunku. Jak się za to zabierzesz, Joshua? Czas to pieniądz.
— To ty, Cherri? — zapytał Joshua datawizyjnie.
— Nikt inny nie zniżyłby się do rozmowy z tobą.
— Spodziewałem się was dopiero za tydzień, szybko się uwinęliście.
Meyer przesłał konsoli polecenie dostępu.
— Wynajmujesz najlepszy statek, więc najszybciej dostajesz towar.
— Zapamiętam to sobie — odparł Joshua. — Następnym razem, kiedy będę miał trochę szmalu, postaram się o jakiś przyzwoity statek.
— Zawsze możemy zabrać węzły gdzie indziej, kapitanie Mądralo, który nigdy nie wyściubił nosa poza Pierścień Ruin.
— To są moje węzły, genetyczny dziwolągu, zbyt strachliwy, żeby zarabiać na życie w Pierścieniu Ruin.
— Nie boję się Pierścienia Ruin, ale tego, jak Lord Ruin karze śmiałków, którzy zmykają poza układ, nie racząc zarejestrować w Tranquillity swoich znalezisk.
Nastąpiło niezwyczajnie długie milczenie. Meyer i Cherri wymienili zdziwione spojrzenia.
— Wyślę Ashly’ego w wielofunkcyjnym pojeździe serwisowym — powiedział w końcu Joshua. — I wszystkich was zapraszam dziś wieczór na przyjęcie.
— A więc to jest ta sławna „Lady Makbet”? — zapytał Meyer dwie godziny później. Towarzyszył Joshui w ciasnym centrum kontrolnym doku 0-330; z lewą stopą zakotwiczoną na czepniku, rozglądał się ciekawie po wnętrzu przez szklaną bańkę ściany. Pośrodku na platformie spoczywał siedemdziesięciometrowy statek, nagi w próżni kosmosu. Zdarto z niego płyty kadłubowe, odsłaniając instalacje, zbiorniki i silniki — fantastycznie powikłane, srebrzystobiałe trzewia. Wszystkie urządzenia zawierały się w obrębie heksagonalnej konstrukcji nośnej. Nad każdym skrzyżowaniem żeber umieszczono węzeł modelujący. Od węzłów w stronę środka statku pełzły wiązki czerwono — zielonych kabli nadprzewodnikowych, podłączonych bezpośrednio do generatorów termonuklearnych. Meyer nie pomyślał o tym wcześniej, ale soczewkowate węzły swym kształtem do złudzenia przypominały jastrzębie.
Inżynierowie w czarnych skafandrach Sil przeskakiwali z plecakami manewrowymi z miejsca na miejsce po obnażonym szkielecie nośnym, przeprowadzając testy i wymieniając podzespoły.
Inni stali na podestach u końców wieloczłonowych wysięgników wyposażonych w ciężkie narzędzia do prac przy większych urządzeniach. Żółte światła błyskające na ruchomych maszynach w doku rzucały na każdą powierzchnię ostre, bursztynowe kręgi w zwariowanych deseniach.
Między rozmieszczonymi wokół platformy pięcioma gniazdami interfejsowymi a statkiem ciągnęły się setki kabli sygnałowych, co dawało wrażenie, jakby „Lady Makbet” uwiązano do podłoża siecią światłowodów. Zaraz pod centrum kontrolnym harmonijkowy rękaw śluzy o średnicy dwóch metrów pozwalał mechanikom dotrzeć do kapsuł mieszkalnych schowanych w samym sercu statku. Na ściennych wspornikach czekały na zamontowanie przeróżne podzespoły. Meyer nie miał pojęcia, gdzie mogłyby pasować. Kosmolot z wyposażenia „Lady Makbet” wisiał na ścianie doku niczym gigantyczna naddźwiękowa ćma z płatami skrzydeł w skosie ujemnym; usunięto z niego dodatkowe zbiorniki i baterie, które służyły Joshui podczas wypraw do Pierścienia Ruin, a cybermonter i dwie postaci w skafandrach próbowały usunąć z kadłuba grubą warstwę pianki, opryskując ją rozpuszczalnikiem. We wszystkich kierunkach fruwały szare pokruszone płatki.
— A czego się spodziewałeś? — zapytał Joshua. — Saturna 5?
— Siedział opięty pasami przed konsolą monitorującą prace cybermonterów. Kanciaste roboty przemieszczały się wzdłuż szyn wijących się spiralnie po ścianach doku, dających im dostęp do każdej części statku. Trzy skupiły się akurat przy zapasowym generatorze termonuklearnym, opuszczanym na oprawę na długich, białych, zdalnie kierowanych wysięgnikach. Naokoło fruwali inżynierowie: nadzorowali dokonujących instalacji cybermonterów, łączyli kable, elementy systemu chłodzenia, węże paliwowe. Joshua śledził ich postępy dzięki rozmieszczonym przy konsoli wszechkierunkowym projektorom AV.
— Cóż to ma być, krążownik liniowy? — dziwił się Meyer.
— Przeglądałem dane znamionowe tych węzłów, Joshua. Przeskoczysz piętnaście lat świetlnych, jeśli doładujesz do pełna te potwory.
— Coś w tym stylu — odparł w zamyśleniu.
Meyer chrząknął i przesunął wzrok z powrotem na statek. Z kolejnej wycieczki do „Udata” powracał wielofunkcyjny pojazd serwisowy: bladozielona, prostokątna skrzynia długości trzech metrów z małymi, kulistymi zbiornikami u spodu i trzema wieloczłonowymi wysięgnikami opatrzonymi gęstwą manipulatorów.
Pojazd przenosił zapakowany węzeł, kierując się w stronę jednej ze śluz warsztatowych.
Cherri Barnes zmarszczyła brwi, spoglądając podejrzliwie na „Lady Makbet”.
— Ile to cudo ma silników odrzutowych? — spytała. Zdawało się, że do tylnej części statku dołączono przesadną wręcz liczbę przewodów doprowadzeniowych. Na ściennych wspornikach dostrzegła dwie rury od napędu termojądrowego: grube dziesięciometrowe cylindry otoczone iniektorami wiązek jonowych, zwojami cewek magnetycznych, inicjatorami wiązań cząsteczkowych.
Joshua przekręcił nieco głowę, włączając dodatkowy projektor AV. Nowa kolumna wystrzeliła kanonadę fotonów wzdłuż swych nerwów optycznych, dając mu wgląd pod innym kątem na dodatkowy generator termojądrowy. Przyglądał się przez chwilę, po czym przesłał jednemu z cybermonterów datawizyjne instrukcje.
— Są cztery silniki napędowe — rzekł na głos.
— Cztery? — Statki adamistów wyposażone były z reguły w jeden silnik termojądrowy i dwa indukcyjne w charakterze rezerwy na wypadek sytuacji awaryjnej.
— Pewnie. Trzy termonukleame i jeden na antymaterię.
— Ty chyba żartujesz! — wykrzyknęła Cherri Barnes. — Za to grozi kara śmierci!
— Mylisz się!
Joshua i Meyer wyszczerzyli zęby z doprowadzającą do furii wyższością. Także pięciu pozostałych operatorów konsol skwitowało uśmiechem tę wymianę zdań.
— Kara śmierci grozi za posiadanie antymaterii — wyjaśnił Joshua. — Ale prawo kosmiczne Konfederacji nie wspomina o posiadaniu napędu na antymaterię. Dopóki nie napełnisz komór i nie uruchomisz napędu, jesteś czysty.
— Jasny gwint.
— A jak cię wszyscy szanują, kiedy wybuchnie wojna. Można samemu wypisać sobie bilet. Tak przynajmniej słyszałem.
— Założę się, że masz naprawdę potężny maser telekomunikacyjny. Taki, który mógłby wywiercić dziurę w kadłubie statku swoją wiadomością.
— Niezupełnie. „Lady Makbet” ma ich osiem. Tato był strasznym pedantem, jeśli chodzi o niezawodność systemu.
Bar Harkeya mieścił się na trzydziestym pierwszym piętrze wieżowca świętej Marty. Na malutkiej scence występował prawdziwy zespół, mechanicznie odgrywając jazzowe numery przeplatane raz po raz jękliwym zawodzeniem trąbek. Piętnastometrowy dębowy bufet pochodził — jak zapewniał właściciel — prosto z dwudziestowiecznego paryskiego burdelu. Oferta trunków uwzględniała trzydzieści osiem rodzajów piwa i trzykrotnie więcej mocniejszych napojów wyskokowych, łącznie z „Norfolskimi Łzami” dla tych, którzy mogli sobie na nie pozwolić. Wnęki ścienne ze stolikami zasłaniało się w razie potrzeby przed wzrokiem pozostałych gości. Na uwagę zasługiwały także długie stoły do przyjęć, parkiet taneczny, oświetlenie emitujące fotony tuż przy dolnej granicy żółtego spektrum. Ponadto serwowano tu doskonałe posiłki przygotowywane przez szefa kuchni, który, jeśli wierzyć Harkeyowi, pracował niegdyś w królewskich kuchniach w księstwie Jerez. A kelnerki były młode, ładne i nosiły czarne, skąpe fartuszki.
Szczypta elegancji w zestawieniu z niezbyt drogimi napojami przyciągała tutaj liczne załogi statków dokujących w porcie Tranquillity. Nocą przeważnie panował w barze ścisk. Joshua zawsze tu przychodził: najpierw jako nieopierzony wyrostek po codzienną porcję kosmicznych opowieści, potem jako zbieracz artefaktów, aby kłamać, ile zarobił i jakie to niewyobrażalne znalezisko przeleciało mu właśnie koło nosa — teraz zaś jako człowiek z najszacowniejszych elit, kapitan własnego statku gwiezdnego, w dodatku jeden z najmłodszych w historii.
— Nie wiem, Joshua, jaki diabeł kazał ci wysmarować kosmolot tą pianką — skarżył się Warlow z goryczą. — Draństwo wcale nie chce złazić.
Kiedy Warlow coś mówił, wszyscy go słuchali. Bo też nie mieli wyboru, przynajmniej ci w promieniu ośmiu metrów. Był kosmonikiem, urodził się w przemysłowym osiedlu asteroidalnym.
Miał siedemdziesiąt dwa lata i przeszło dwie trzecie życia spędził w stanie nieważkości, przy czym nie odziedziczył po przodkach tego rodzaju genetycznych ulepszeń co Joshua czy edeniści.
Po pewnym czasie jego narządy zaczęły ulegać degeneracji, kości wskutek odwapnienia upodobniły się do kruchych porcelanowych patyków, doszła atrofia mięśni, płyny zbierające się w tkankach uszkodziły płuca i doprowadziły do niewydolności układu limfatycznego. Początkowo walczył z tym za pomocą lekarstw i nanonicznych suplementów, potem suplementy ustąpiły na rzecz bardziej zaawansowanych przeróbek. Szkielet z włókna węglowego wyparł stare kości, pobór energii elektrycznej zastąpił przyjmowanie pokarmu. Ostatecznie wymieniono mu również niszczony przez egzemę naskórek — na gładką ochrowo — żółtą błonę silikonową. Warlow nie potrzebował skafandra, gdy wychodził w próżnię, mógł przeżyć ponad trzy tygodnie bez uzupełniania zapasów tlenu i energii. Rysy jego twarzy nabrały czysto kosmetycznego znaczenia, stanowiąc, niczym u manekina, karykaturę ludzkiej fizjonomii, aczkolwiek przez zastawkę wlotową gardła mógł pobierać płyny. Nie miał owłosienia i nie przejmował się czymś takim jak ubranie. Swą płeć zatracił gdzieś przed sześćdziesiątką.
Wprawdzie daleko posunięte przeobrażenia nadawały wielu kosmonikom wygląd małych pojazdów serwisowych z mózgiem w środku, to jednak Warlow wolał zachować swój humanoidalny kształt. Jedynym rzucającym się w oczy udziwnieniem były jego ręce, rozwidlone w łokciach na dwie pary przedramion. Pierwsza z nich zachowała ludzki rozkład palców i dłoni, druga kończyła się przystosowanymi do wielorakich narzędzi tytanowymi gniazdami.
Joshua uśmiechnął się łobuzersko i kiwnął kieliszkiem szampana w stronę dwumetrowego odmieńca, który dominował nad stolikiem.
— Dlatego cię zatrudniłem. Jeśli ty tego nie zedrzesz, to już nikomu się nie uda. — Uważał się za szczęśliwca, że kosmonik dołączył do jego załogi. Niektórych kapitanów Warlow zniechęcał swoim wiekiem, lecz Joshua szanował go za jego doświadczenie.
— A nie lepiej będzie, jak Ashly przeleci się po orbicie kołowej skrajem atmosfery Mirczuska? Pianka spłoniejak pancerz ablacyjny.
Jedna runda i problem z głowy. — Warlow uderzył w blat stolika swą półludzką dłonią. Zatrzęsły się szklanki i butelki.
— Jest też inne rozwiązanie — odciął się Ashly Hanson. — Podłącz sobie pompę do brzucha i użyj dupy jako odkurzacza.
Możesz odessać tę piankę. — Wciągnął policzki, naśladując odgłos siorbania.
Pilot był wysokim, sześćdziesięciosiedmioletnim mężczyzną, któremu genetyka dała krzepką posturę, miękkie brązowe włosy i uśmiech zdumionego dzieciaka. Urzekały go wszelkie dziwy wszechświata. Utrzymywał się dzięki swoim zdolnościom, umiał bowiem przesuwać w atmosferze tony żelastwa z iście ptasią gracją. Choć licencja wydana przez Komisję Astronautyczną, nadająca Ashly’emu uprawnienia do pilotażu zarówno w atmosferze, jak i w przestrzeni kosmicznej… straciła ważność przed trzystu dwudziestu laty. Ashly Hanson przemieszczał się w czasie; urodzony w dość zamożnej rodzinie, w roku 2229 oddal cały swój majątek w powiernictwo Bankowi Jowiszowemu w zamian za możliwość dożywotniego korzystania z kapsuły zerowej (już wtedy uważano edenistów za najlepszych opiekunów takich kapsuł). Naprzemiennie to zapadał w pięćdziesięcioletni letarg, to się budził na pięć lat „galaktycznego włóczęgostwa”.
„Jestem futurologiem — powiedział Joshui przy ich pierwszym spotkaniu. — Odbywam podróż do wieczności. Czasem tylko wysiadam z wehikułu czasu, żeby się rozejrzeć”.
Joshua przyjął go do załogi nie tylko przez wzgląd na jego umiejętności, lecz i opowieści, jakie można było od niego usłyszeć.
— Dzięki, ale usuniemy piankę, jak każe podręcznik — rzekł do skłóconej dwójki.
Z membrany syntezatora mowy, umieszczonego na piersi Warlowa tuż powyżej skrzelowych wlotów powietrza, wydobyło się metaliczne westchnięcie. Podsunął do ust pękaty kieliszek i wlał nieco szampana przez zastawkę. Nie był w stanie wyrzec się alkoholu, chociaż dzięki filtrom krwi mógł w razie konieczności zadziwiająco szybko wytrzeźwieć.
Meyer pochylił się nad stołem.
— Co z Neevesem i Sipiką? — zapytał cicho Joshuę. — Masz jakieś wieści?
— A, tak. Zapomniałem, że wy nic nie wiecie. Wrócili do portu na drugi dzień po waszym odlocie na Ziemię. Mało brakowało, a ludzie zlinczowaliby drani. Sierżanci musieli ich ratować.
Siedzą w pudle i czekają na orzeczenie sądowe.
Meyer zmarszczył czoło.
— Skąd to czekanie? Myślałem, że Tranquillity z marszu feruje wyroki.
— Wielu tu oskarża Neevesa i Sipikę o śmierć swoich krewnych, którzy zaginęli w Pierścieniu. Dochodzi jeszcze sprawa odszkodowań. „Madeeir” wciąż jest wart półtora miliona fuzjodolarów, choć mu popaliłem bebechy. Osobiście mam to wszystko w nosie, ale rodzinom zabitych coś się chyba należy.
Meyer sięgnął po kieliszek.
— Parszywa sprawa.
— Chodzą słuchy o przymusowym wyposażaniu statków zbieraczy w sygnalizatory alarmowe.
— Nigdy się na to nie zgodzą, zanadto cenią sobie niezależność.
— Owszem, ale cóż, ja już w tym nie robię.
— Święta prawda — odezwała się Kelly Tirrel. Siedziała wciśnięta w bok Joshuy z nogą przewieszoną przez jego kolano, zarzucając mu rękę na szyję.
W takiej pozycji było mu nad wyraz wygodnie. Kelly włożyła dziś ametystową sukienkę z szerokim, wyciętym w kwadrat dekoltem, który ukazywał jej ponętne wdzięki, przynajmniej komuś siedzącemu tak blisko. Miała dwadzieścia cztery lata, drobną postać, czerwonobrązowe włosy i delikatną twarz. Przez ostatnie dwa lata była korespondentką na etacie w tutejszej filii konsorcjum prasowego Collinsa.
Spotkali się przed osiemnastu miesiącami, kiedy robiła reportaż o zbieraczach artefaktów, mający ukazać się w całej Konfederacji. Lubił ją, gdyż była niezależna i nie urodziła się w rodzinie milionerów.
— To miłe, że się o mnie troszczysz — powiedział.
— Wcale nie, ale chodzi o to, że my tu cierpimy na brak informacji, a ty zamierzasz rozbijać się po kosmosie tym swoim gruchotem. — Odwróciła się do Meyera. — Uwierzysz, że on nie chce mi dać namiarów na ten zamek, który znalazł?
— Jaki zamek? — zdziwił się zapytany.
— Znalazł w nim moduły elektroniczne Laymilów.
Na czerstwej twarzy Meyera pojawił się uśmiech.
— Ach, zamek. Nie opowiadałeś mi o tym, Joshua. Spotkałeś w nim rycerzy albo czarodziejów?
— Nie — odparł chłodno kapitan. — To była wielka sześcienna struktura. Nazwałem ją zamkiem ze względu na sprzęt bojowy.
Dostać się do środka to nie lada wyczyn, jeden fałszywy ruch i… — Zmarszczki poorały mu czoło.
Kelly przysunęła się odrobinę bliżej.
— Broń była sprawna? — Meyer dobrze się bawił.
— Nie.
— No to czemu mówisz, że tak tam niebezpiecznie?
— Niektóre systemy ciągle były zasilane z naładowanych ogniw.
Weźcie pod uwagę rozpad cząsteczkowy, któremu uległy w Pierścieniu. Jedno nierozważne trącenie i mamy krótkie spięcie. A potem piękną reakcję łańcuchową.
— Moduły elektroniczne i jeszcze działające ogniwa. Naprawdę, Joshua, niesamowite znalezisko.
Joshua spojrzał na niego posępnie.
— A on nie chce mi zdradzić, gdzie to jest — żaliła się Kelly.
— To przecież oczywiste, że jeśli tak duża rzecz przetrwała katastrofę, to może stanowić klucz do rozwiązania zagadki Laymilów. Puszczenie czegoś takiego w sensywizji ustawiłoby mnie na całe życie. Urzędowałabym w biurze u Collinsa. Cholera, miałabym własne biuro.
— Mogę ci sprzedać informację — rzekł Joshua. — Wszystko mam tu zapisane. — Postukał się po głowie. — Mój neuronowy nanosystem potrafi określić parametry orbitalne zamku z dokładnością do jednego metra. Mogę zlokalizować go dla ciebie w każdej chwili w ciągu najbliższych dziesięciu lat.
— Ile sobie liczysz? — zapytał Meyer.
— Dziesięć milionów fuzjodolarów.
— Dzięki, ja pasuję.
— I nie gryzie cię to, że wstrzymujesz postęp? — indagowała Kelly.
— Nie. Poza tym co się stanie, jeśli odpowiedź nie przypadnie nam zbytnio do gustu?
— Otóż to. — Meyer uniósł kieliszek.
— Ależ, Joshua! Ludzie mają prawo poznać prawdę. I nie trzeba za nich podejmować decyzji, tacy jak ty nie muszą ich bronić przed faktami. Tajemnice rodzą poczucie niepewności.
Joshua wywrócił oczy.
— Jezu. Wydaje ci się, że Bóg dal prawo reporterom wtykać nosy w nie swoje sprawy?
Kelly przytknęła Joshui kieliszek do ust, zachęcając go do picia szampana.
— Nie inaczej.
— Pewnego dnia dostaniesz za swoje, zobaczysz. Ale prędzej czy później i tak wyjdzie na jaw, co spotkało Laymilów. Tranąuillity ściągnęło tu liczną rzeszę naukowców, tylko patrzeć rezultatów.
— Oto cały ty, Joshua. Wieczny optymista. Bo tylko optymista myślałby poważnie o lataniu twoim statkiem.
— „Lady Makbet” niczego nie potrzebuje — żachnął się Joshua. — Zapytaj Meyera, to ci powie, że lepszych przyrządów nigdzie nie dostaniesz.
Kelly zatrzepotała długimi, ciemnymi rzęsami w stronę Meyera.
— O tak, absolutnie — poświadczył.
— A ja nadal nie chcę, żebyś się stąd ruszał — rzekła półszeptem, całując Joshuę w policzek. — Twój ojciec też posługiwał się dobrymi przyrządami, a ponadto statek był młodszy. I proszę, jak skończył.
— To co innego. Gdyby nie „Lady Makbet”, tamte sieroty ze stacji szpitalnej nigdy by tu nie dotarły. Tato musiał zdecydować się na skok mimo bliskości gwiazdy neutronowej.
Meyer jęknął boleśnie i wysączył drinka.
Joshua stał akurat przy bufecie, kiedy podeszła do niego nieznajoma kobieta. Wcale jej nie zauważył, póki się nie odezwała: jego uwaga skierowana była gdzie indziej. Barmanka nazywała się Helen Vanham, miała dziewiętnaście lat i fartuszek wycięty głębiej, niż to się zwykle zdarzało u Harkeya. Z ochotą usługiwała Joshui CaWertowi, kapitanowi statku gwiezdnego. Powiedziała, że kończy pracę o drugiej nad ranem.
— Kapitan Calvert?
Odwrócił oczy od przyjemnego widoku piersi i ud. Jezu, jakże podobał mu się ten tytuł!
— We własnej osobie.
Kobieta była czarna, i to bardzo. Przypuszczał, że genetyczne modyfikacje w jej rodzinie należały do rzadkości, chociaż tak ciemny kolor skóry budził w nim podejrzenia. Była niższa od niego o jakieś dwie głowy, a jej krótkie włosy przyprószyła siwizna.
Na oko mogła mieć sześćdziesiąt lat i starzała się chyba naturalnie.
— Jestem doktor Alkad Mzu.
— Dobry wieczór, pani doktor.
— Rozumiem, że szykuje pan statek do wyjścia w kosmos?
— Zgadza się, „Lady Makbet”. Najlepszy niezależny transportowiec po tej stronie królestwa Kulu. Chciałaby go pani wyczarterować?
— Niewykluczone.
Joshua wolał na razie nie drążyć tematu. Raz jeszcze przyjrzał się niskiej kobiecie. Alkad Mzu ubrała się w kostium z szarego materiału, wokół szyi wywinęła wąski kołnierz żakietu. Sprawiała wrażenie niezwykle poważnej osoby, rysy jej twarzy zastygły w wyrazie zimnej obojętności. Na obrzeżach podświadomości Joshua usłyszał coś jakby dzwoneczek alarmowy.
Jesteś nadwrażliwy, zganił siebie w duchu. Czy ona musi od razu stanowić zagrożenie, skoro się nie uśmiecha? W Tranquillity nic nie grozi człowiekowi, taka już jest uroda tego miejsca.
— W dzisiejszych czasach można chyba nieźle zarobić w medycynie — zagaił.
— Uzyskałam doktorat z fizyki.
— Pomyliłem się, przykro mi. Ale w fizyce też można chyba nieźle zarobić.
— Różnie bywa. Wchodzę w skład zespołu badającego szczątki po Laymilach.
— Tak? W takim razie musiała pani o mnie słyszeć. To ja znalazłem te moduły elektroniczne.
— Owszem, słyszałam, chociaż kryształy pamięciowe to nie moja dziedzina. Zajmuję się przede wszystkim ich napędem termojądrowym.
— Naprawdę? Czego się pani napije?
Alkad Mzu zmrużyła oczy i wolno rozejrzała się po otoczeniu.
— No tak, to przecież bar, prawda? W takim razie napiję się białego wina, dziękuję.
Joshua skinął na Helen Vanham, by podała mu wino. Uraczyła go w zamian bardzo przyjacielskim uśmiechem.
— Czego właściwie miałby dotyczyć kontrakt? — zapytał.
— Muszę odwiedzić pewien układ planetarny.
Mocno podejrzane, pomyślał Joshua.
— Właśnie do tego najlepiej się nadaje „Lady Makbet”.
A który system planetarny ma pani na myśli?
— Garissę.
Joshua ściągnął brwi; zdawało mu się, że zna większość układów planetarnych. Skonsultował się z plikiem kosmologicznym nanosystemu. I wtedy na dobre opuścił go dobry humor.
— Garissa została porzucona trzydzieści lat temu.
Alkad Mzu wzięła od barmanki smukły kieliszek i skosztowała wina.
— Nie została porzucona, kapitanie, tylko unicestwiona. Rząd omutański zgładził dziewięćdziesiąt pięć milionów ludzi. Po bombardowaniu Flota Konfederacji zdołała ewakuować pewną część, około siedmiuset tysięcy ocalałych. Wykorzystano frachtowce i statki kolonizacyjne. — Jej spojrzenie stało się mgliste. — Akcję ratunkową przerwano po miesiącu. Uznano ją za bezcelową.
Wszystkich, którzy przeżyli sam wybuch, dosięgnął opad radioaktywny, a także potop, fale tsunami i trzęsienia ziemi. Siedemset tysięcy spośród dziewięćdziesięciu pięciu milionów.
— Przykro mi, nie wiedziałem.
Wargi kobiety drżały wokół brzegu kieliszka.
— I nic dziwnego. Mówimy o odległej planetce, która umarła, zanim pan przyszedł na świat. Z politycznych racji, które już wtedy nikogo nie przekonywały. Dlaczego ktoś miałby o niej pamiętać?
Gdy barmanka przyniosła na tacce butelki szampana, Joshua przelał fuzjodolary z dysku płatniczego do barowego bloku rachunkowego. Na drugim końcu bufetu siedział mężczyzna o orientalnych rysach twarzy, ukradkiem obserwując doktor Mzu znad kufla z piwem. Joshua zmusił się, aby na niego nie patrzeć.
Uśmiechnął się do Helen Vanham i dodał hojny napiwek.
— Doktor Mzu, będę z panią szczery. Mogę polecieć do układu Garissy, lecz lądowanie, biorąc pod uwagę okoliczności, nie wchodzi w rachubę.
— Rozumiem, kapitanie. I doceniam pańską szczerość. Nie chcę tam lądować, chcę tylko odwiedzić to miejsce.
— Ee… Cóż, w porządku. Garissa to pani ojczyzna?
— Tak.
— Przykro mi.
— Już po raz trzeci słyszę to od pana.
— Cóż, zdarzają się takie chwile.
— Ile by mnie to kosztowało?
— Jedna pasażerka i lot w obie strony. Musiałaby pani wysupłać jakieś pięćset tysięcy fuzjodolarów. Wiem, że to fura pieniędzy, lecz zużycie paliwa wyniesie tyle samo bez względu na to, czy polecę z jedną osobą czy z pełną ładownią. A i załoga musi być w całym składzie, i wszystkim trzeba zapłacić.
— Wątpię, czy zdołam od razu zebrać pełną sumę. Moje uposażenie związane z pracą badawczą uważam za przyzwoite, ale nie jest ono aż tak wysokie. Zapewniam jednak, że po przybyciu na miejsce będę dysponować odpowiednimi funduszami. Czy to pana interesuje?
Joshua zacisnął palce na tacce, z trudem poskramiając ciekawość.
— Zapewne doszlibyśmy do jakiegoś porozumienia, lecz nie obędzie się bez stosownej zaliczki. Moje stawki nie są wcale wygórowane, niższych nigdzie pani nie znajdzie.
— Dziękuję, kapitanie. Czy mogłabym prosić o zestawienie parametrów pilotażowych pańskiego statku i jego zdolności przeładunkowych? Muszę wiedzieć, czy „Lady Makbet” jest w stanie spełnić moje dość specyficzne oczekiwania.
Jezu. Jeśli chce znać pojemność ładowni, co zamierza stamtąd sprowadzić? Cokolwiek to było, musiało przeleżeć w ukryciu przez trzydzieści lat.
Otworzyła kanał łączności, o czym go poinformował neuronowy nanosystem.
— Nie ma sprawy. — Przekazał jej datawizyjnie tabelę osiągów „Lady Makbet”.
— Będę w kontakcie, kapitanie. Dziękuję za wino.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
Na drugim końcu barku Onku Noi, porucznik na służbie w Cesarskiej Flocie Oshanko, przydzielony do piątej sekcji wywiadu (Dział Rozpoznania Zagranicznego), dopił piwo i uregulował rachunek. Nanosystemowe programy filtrowania dźwięku pozwoliły mu wyodrębnić z gwaru i muzyki rozmowę, jaką Alkad Mzu odbyła z młodym, przystojnym kapitanem statku kosmicznego. Wstał teraz i otworzył kanał łączności z siecią telekomunikacyjną Tranquillity, prosząc o dostęp do komercjalnego podręcznego rdzenia pamięciowego kosmodromu. Plik z informacjami o „Lady Makbet” i Joshui Calvercie został przesłany datawizyjnie do neuronowego nanosystemu. Ledwie go zaczął przeglądać, wargi zadrżały mu z przejęcia. „Lady Makbet” była statkiem nieomalże wojennym, dysponującym napędem na antymaterię i wyrzutniami os bojowych, wyposażanym właśnie w najnowocześniejsze przyrządy. Zawahał się tylko na chwilę, aby mieć pewność, że wizualny profil Joshuy Calverta zostanie bez przeszkód przypisany do komórki pamięciowej nanosystemu, po czym wyszedł z baru Harkeya w ślad za doktor Mzu, trzymając się zawsze o pół minuty z tyłu.
Joshuę już wcześniej dręczyła ciekawość, lecz teraz jak urzeczony obserwował spod oka trzech mężczyzn śledzących niepozorną doktor Mzu, którzy prawie wpadli na siebie w drzwiach baru. A więc i tym razem nie zawiodła go intuicja.
Chryste, kim ona była?
Tranquillity wie, to pewne. Wie ponadto, że jest szpiegowana i kim są ci szpiedzy. A to znaczyło, że i Ione będzie wiedziała.
Wciąż łamał sobie głowę, jakie właściwie uczucia żywi wobec Ione. W całym wszechświecie nie znajdzie pewnie nikogo lepszego w łóżku, lecz świadomość, że tymi czarującymi, modrymi oczętami spogląda na niego Tranquillity, że wszystkie te beztroskie dziewczęce kaprysy są tylko przykrywką dla procesów myślowych chłodniejszych od zestalonego helu — stanowiła źródło niemałych konsternacji. Lecz to go nie odpychało. Miała całkowitą rację: nie był jej w stanie odmówić.
Powracał do niej dzień w dzień, instynktownie, niczym ptak wędrowny do ciepłych krajów. Podniecała go myśl, że może się kochać z Lordem Ruin, z Saldaną. Gdy ich ciała się splatały, był w siódmym niebie.
Ostatnimi dniami często sobie uzmysławiał, że męskie ego to władca marionetek z czarnym poczuciem humoru.
Joshua nie miał czasu rozmyślać nad zagadką doktor Mzu, zbliżał się do niego bowiem ktoś jeszcze. Odwrócił się z nieco zbołałą miną.
Trzydziestoletni mężczyzna w trochę znoszonym niebieskim, jednoczęściowym kombinezonie przeciskał się przez tłum, machając z ożywieniem ręką. Był niższy od Joshuy tylko o kilka centymetrów, miał krótkie czarne włosy oraz te regularne rysy twarzy, które sugerowały sporą dawkę genetycznych modyfikacji. Przywitał się uśmiechem bladym, ale i dość konfidencjonalnym.
— Tak? — zapytał Joshua obojętnie w drodze do stolika.
— Kapitan Calvert? Jestem Erick Thakrar, inżynier pokładowy piątego stopnia.
— Aha — mruknął Joshua.
Wybuch tysiąc decybelowego śmiechu Warlowa uciszył na moment gwary rozmów.
— Stopnie przydziela się zwykle na podstawie liczby wylatanych godzin — dodał Erick. — Długo pracowałem w obsłudze kosmodromu. Właściwie należałby mi się stopień trzeci, jeśli nie wyższy.
— I szuka pan zajęcia?
— Dokładnie.
Joshua wahał się. Wprawdzie brakowało mu wciąż dwóch osób do kompletu, w tym inżyniera pokładowego, lecz powróciło owo lodowate uczucie niepokoju, o wiele silniejsze niż w czasie rozmowy z doktor Mzu.
Jezu, kim jest ten facet? Seryjnym mordercą?
— Rozumiem — rzeki lakonicznie.
— To dla pana dobra okazja, bo proszę jedynie o stawkę specjalisty piątego stopnia.
— Wolę płacić załodze pewien procent od wartości kontraktu lub od zysku z transakcji, jeśli będziemy wozić własny towar.
— Brzmi zachęcająco.
Joshua nie znajdował w nim żadnej usterki. Młody, pełen entuzjazmu, niewątpliwie dobry z swoim fachu i chyba jeden z tych, którzy chętnie naginają prawo — czego nie sposób uniknąć, jeśli pilotuje się niezależny statek. Teoretycznie człowiek, jakiego dobrze mieć koło siebie. Tylko dlaczego budził w nim niepokój?
— W porządku, wezmę od pana życiorys, ale przejrzę go później — powiedział. — Dziś wieczór nie czuję się na siłach do podejmowania ważnych decyzji.
Na koniec zaprosił Thakrara do stolika, aby się przekonać, czy znajdzie on wspólny język z pozostałą trójką. Okazało się, że ma podobne poczucie humoru, kilka własnych historii do opowiedzenia, sporo pije, ale z pewnym umiarem.
Joshua obserwował ich przez coraz to bardziej różową mgiełkę (sprawka szampana), zmuszony raz po raz przesuwać Kelly na bok, aby nie zasłaniała widoku. Warlow polubił Ericka, podobnie jak Ashly Hanson i Melvin Ducharme, specjalista od silników; Erick zaprzyjaźnił się nawet z Meyerem i załogą „Udata”. Stał się jednym z nich.
I w tym cały kłopot, duma! Joshua. Thakrar za bardzo pasował do swej roli.
Kwadrans po drugiej nad ranem, nieźle już wstawiony, Joshua zdołał zwiać Kelly i wymknąć się z baru Harkeya w towarzystwie Helen Vanham. Mieszkała sama w apartamencie dwa pietra niżej.
W jej mieszkaniu nie dostrzegł wielu sprzętów, polipowe ściany były białe i puste. Wielkie kolorowe poduchy poniewierały się po topazowej, okrytej mchem podłodze, na kilku aluminiowych skrzyniach stały jak na stolikach butelki i kieliszki, a w kącie widniała potężna kolumna projektora AV. W łukowatych przejściach do sąsiednich pomieszczeń wisiały zsuwane jedwabne kotarki.
Ktoś namalował na nich kontury zwierząt; na jednej ze skrzyń leżały pędzle i słoiczki po farbach. Pod mchem, niczym skalne grzyby, pęczniały polipowe guzy: zalążki mebli rozwijające się wolno do form określonych przez Helen.
W ścianie naprzeciwko okna tkwił panel wydzielania jedzenia; swoiste dójki, niby żółtobrązowe gumowe smoczki, stały dumnie rzędem, wskazując na częste używanie. Od dawna już Joshua nie korzystał z paneli, choć jeszcze przed kilku laty, gdy cierpiał na brak gotówki, uważał to jedzenie za wybawienie.
Podobne urządzenie spotykało się w każdym mieszkaniu w Tranquillity. Z dystrybutorów wypływały jadalne pasty i soki owocowe, zsyntetyzowane przez zespoły gruczołów wewnątrz ściany.
Smakowały jak prawdziwe, pod tym względem nie sposób było odróżnić pasty od prawdziwego kurczaka, wołowiny, wieprzowiny czy baraniny, nawet kolory nie odbiegały za bardzo od pierwowzoru. Tylko ich konsystencja, takiej kleistej pulpy, zawsze odpychała Joshuę.
Płyny odżywcze wydzielane przez narządy trawienne przy południowej czapie biegunowej wchłaniane były przez gruczoły z sieci arterii oplatających habitat. Dochodził też recykling: u podstawy każdego drapacza gwiazd wyspecjalizowane organy rozkładały ludzkie nieczystości i wszelkie resztki organiczne. Porowate sekcje powłoki wydalały substancje toksyczne, aby w zamkniętej biosferze habitatu nie nawarstwiły się niebezpieczne osady.
Nie istniało coś takiego jak problem głodu w technobiotycznych habitatach, choć zarówno edeniści, jak i mieszkańcy Tranquillity importowali z całego obszaru Konfederacji znaczne ilości win i rzadkich przysmaków. Mogli sobie na to pozwolić, ale chyba nie Helen.
Nabrzmiałe „dójki” i brak jakichkolwiek zbytków nadawały mieszkaniu, pomimo jego rozmiarów, wygląd dziupli studenckiej.
— Zrób sobie drinka — powiedziała Helen. — A ja zrzucę z siebie ten szyty pod klientów fartuszek. — Przeszła do sypialni, zasunąwszy za sobą kotarę.
— Czym się zajmujesz oprócz pracy w barze Harkeya? — spytał.
— Studiuję sztukę! — odkrzyknęła. — Harkey daje mi forsę na rozrywki.
Joshua oderwał wzrok od butelek i z większym niż przedtem zainteresowaniem przyjrzał się namalowanym zwierzętom.
— Dobrze ci idzie?
— Może kiedyś będzie szło lepiej. Nauczyciel twierdzi, że mam wyczucie formy. Ale to pięcioletnie studia i nadal jeszcze poznajemy zasady malowania i rysunku. Za rok przejdziemy do technologii AV, a za dwa lata dojdzie synteza nastroju. Strasznie się to ślimaczy, ale bez podstaw ani rusz.
— Od jak dawna robisz u Harkeya?
— Dwa miesiące. Miła praca. Wy, ludzie z przemysłu kosmicznego, lubicie dawać napiwki i nie pchacie się z łapami jak te palanty z finansjery. Przez tydzień pracowałam w wieżowcu świętego Pelhama. Okropność!
— Spotkałaś kiedyś Ericka Thakrara? Siedział ze mną przy stoliku, taki pod trzydziestkę, w niebieskim kombinezonie.
— Jasne. Od dwóch tygodni wpada regularnie. Też nie skąpi na napiwki.
— Wiesz może, gdzie pracował?
— W dokach. Firma Lowndes, o ile się nie mylę. Zatrudnił się kilka dni po przylocie.
— Którym statkiem przyleciał?
— „Shah of Kai”.
Joshua otworzył kanał łączności z siecią telekomunikacyjną Tranquillity, prosząc datawizyjnie o dostęp do bazy danych w biurze Lloyda. „Shah of Kai” okazał się wycofanym ze służby we Flocie lekkim frachtowcem o napędzie termonuklearnym i maksymalnym przyspieszeniu 6 g, zarejestrowanym w pewnej spółce holdingowej z układu Nowej Kalifornii. Jedna z ładowni zawierała kapsuły zerowe dla oddziału piechoty, poza tym okręt dysponował laserowym systemem obrony zbliżeniowej. Jednostka bojowa osiedla asteroidalnego.
Mam cię, pomyślał Joshua.
— Widziałaś kogoś z załogi? — zapytał.
Helen pojawiła się w progu sypialni. Miała na sobie koszulkę z przezroczystego opalu z długimi rękawami i białe welurowe buty sięgające do połowy ud.
— Później ci powiem — odparła.
Joshua mimowolnie oblizał wargi.
— Mam plik ze świetnym pomieszczeniem, które pasuje do twojego stroju, gdybyś zechciała go wypróbować.
Postąpiła krok do przodu.
— Dawaj.
Uruchomił plik środowiskowy i nakazał nanosystemowi otworzyć kanał łączności z Helen. Nerwy wzrokowe zarejestrowały krótkotrwały rozbłysk. Skromnie urządzone mieszkanie ustąpiło miejsca jedwabnym ścianom cudownego, pustynnego namiotu.
W mosiężnych urnach przy wejściu rosły wysokie paprocie, długi stół bankietowy zastawiony był złotymi półmiskami i błyszczącymi od klejnotów pucharami, a egzotyczne wzorzyste draperie kołysały się wolno w podmuchach ciepłego, suchego wiatru, który hulał po szkarłatnej pustyni. Za plecami Helen znajdowała się zasłonięta część namiotu, choć lekko uchylone jedwabie ukazywały rąbek olbrzymiego łoża z purpurową pościelą i adamaszkowym baldachimem, wznoszącym się na słupkach z czerwonymi frędzlami niczym wschodzące słońce wycięte z materiału.
— Miło tu — przyznała Helen, rozglądając się pobieżnie.
— To tutaj Lawrence z Arabii przyjmował swoje nałożnice w osiemnastym wieku. Był szejkiem czy królem, który walczył z cesarstwem rzymskim. Stuprocentowo oryginalny zapis sensywizyjny ze staruszki Ziemi. Kapitan pewnego statku, mój przyjaciel, odwiedził muzeum i od niego to dostałem.
— Poważnie?
— Jasne. Ten Lawrence miał sto pięćdziesiąt żon, tak mówią.
— Rany. I wszystkim osobiście dogadzał?
— Pewnie, bo i musiał. Broniła ich przecież armia eunuchów.
Żaden inny człowiek nie mógł się do nich zbliżyć.
— Czy te czary zaraz się nie rozwieją?
— A chcesz się przekonać?
Umysł Ione ogarniał sypialnię Helen Vanham: światłoczułe komórki w nagich polipowych ścianach, podłodze i suficie dawały jej kompletną wizualizację pomieszczenia, tysiąckroć bardziej szczegółową od projekcji AV. Mogła poruszać się po sypialni, jakby tam rzeczywiście była… co też w pewnym sensie odpowiadało prawdzie.
Rolę łóżka pełnił zwyczajny dmuchany materac na podłodze, Helen leżała na wznak, na niej zaś siedział Joshua, pomału i metodycznie rozrywając jej haleczkę.
— Interesujące — zauważyła Ione.
— Skoro tak twierdzisz — odparło chłodno Tranquillity.
Za jego plecami Helen machała długimi nogami w pończochach. Chichotała i piszczała, w miarę jak on zdzierał z niej kolejne paski bielizny.
— Nie chodzi mi wcale o seks, chociaż tak się podniecił, że pewnego dnia sama chyba włożę na siebie coś w tym stylu.
Myślałam o tym, jak zareagował na widok Ericka Thakrara.
— Znowu dały o sobie znać jego rzekome zdolności parapsychiczne?
— W ciągu tygodnia dwunastu chętnych ubiegało się o stanowisko inżyniera pokładowego statku. Wszyscy posiadali wymagane uprawnienia. Ale gdy tylko Erick poprosił go o pracę, zaraz nabrał podejrzeń. Nadal uważasz, że to ślepy traf?
— Przyznaję, że działania Joshui wskazują na pewien stopień pozazmysłowego postrzegania.
— Nareszcie! Dziękuję.
— Czy to oznacza, że decydujesz się na tę ekstrakcję zygoty?
— Tak. Chyba że masz jakieś obiekcje.
— Nigdy bym się nie sprzeciwiał przyjęciu twojego dziecka, ktokolwiek byłby jego ojcem. To będzie przecież także nasze dziecko.
— A ja go nigdy nie poznam — stwierdziła ze smutkiem.
— Nigdy tak naprawdę. Zobaczę tylko kilka pierwszych lat jego dzieciństwa, podobnie jak krótko widziałam swego ojca.
Czasami myślę, że nasza tradycja jest zbyt okrutna.
— Będę go kochał. I opowiadał mu o tobie, kiedy tylko zapyta.
— Dziękuję. Zresztą nie zapominajmy o innych dzieciach.
Te poznam.
— Z Joshuą?
— Możliwe.
— Co zamierzasz w związku z jego spotkaniem z doktor Mzu?
Ione westchnęła z irytacją. Obraz sypialni Helen uległ rozmyciu. Rozejrzała się po gabinecie wypełnionym meblami z ciemnego drewna — kilkusetletnimi antykami, które sprowadził z Kulu jej dziadek. Cała otaczająca Ione rzeczywistość, przesiąknięta na wskroś historią, przypominała jej o rodowej spuściźnie i ciążących na nią obowiązkach. Było to uciążliwe brzemię, którego długo unikała, a które już wkrótce musiała udźwignąć.
— Nic mu nie powiem, a przynajmniej na razie. Joshua jest siódmym kapitanem, do którego zwróciła się doktor Mzu w ciągu ostatnich pięciu miesięcy. Ona po prostu sieje zamęt, żeby sprawdzić, jak zareagujemy.
— Ci wszyscy agenci wywiadu dostaną przy niej nerwicy.
— Wiem. Po części to moja wina. Nie wiedzą, co się stanie, jeżeli spróbuje uciec. Nie istnieje Lord Ruin, do którego mogliby się zwrócić, pamiętają jedynie obietnicę mojego ojca.
— Wciąż obowiązującą?
— Oczywiście, że tak. Nigdy nie dam jej zgody na opuszczenie habitatu. Jeśli kiedykolwiek zaryzykuje ucieczkę, sierżanci mają ją powstrzymać. A jeśli wsiądzie na statek, będziesz musiał użyć broni strategicznej.
— Nawet jeśli tym statkiem okaże się „Lady Makbet”?
— Joshua nie będzie próbował jej stąd wywieźć, zwłaszcza że go o to poproszę.
— A jeśli jednak spróbuje?
Ione zacisnęła palce na małym srebrnym krzyżyku zawieszonym pod szyją.
— Strzelaj bez wahania.
— Przykro mi. Wyczuwam twoją boleść.
— To czysto teoretyczne rozważanie. On tego nie zrobi.
Ufam Joshui. Nie kieruje nim żądza pieniędzy. Mógł już opowiedzieć ludziom o moim istnieniu. Ta reporterka, Kelly Tirrel, dałaby fortunę za tak sensacyjną wiadomość.
— Wątpię też, żeby przyjął ofertę doktor Mzu.
— I dobrze. Ale to mi daje dużo do myślenia. Ludzie potrzebują jakiegoś zapewnienia, że za twoimi uprawnieniami stoi rzeczywista osoba. Jak sądzisz, czy jestem już na tyle dojrzała, aby pokazać się publicznie?
— Jeśli chodzi o sferę psychiki, już od wielu lat jesteś gotowa. Lecz fizycznie… być może. W każdym razie dojrzałaś do tego, żeby przyjąć na siebie ciężar macierzyństwa. Aczkolwiek uważam, iż powinnaś się ubierać w coś bardziej stosownego do swej pozycji społecznej.
Ione spojrzała po sobie. Nosiła różowe bikini i kusą zieloną bluzeczkę, strój idealny na wieczorne wyprawy pływackie do zatoczki.
— Trudno odmówić ci racji.
Przy południowej czapie biegunowej nie było półek cumowniczych dla czarnych jastrzębi. Polip tworzący tę półkulę miał grubość dwukrotnie większą od zwyczajnej powłoki, dzięki czemu mógł w sobie pomieścić kilka zbiorników wielkości małego jeziora ze związkami węglowodorowymi czy też potężne narządy trawienia minerałów. Narządy te wytwarzały krążące później w rozległej podpowłokowej sieci kanałów różnorodne płyny odżywcze, które zaopatrywały w pokarm warstwę kariokinetyczną odpowiedzialną za regenerację polipa, gruczoły wydzielania jedzenia w apartamentach wieżowców, cokoły na półkach kosmodromu, gdzie pobierały pokarm lądujące statki technobiotyczne, jak również wszystkie te wyspecjalizowane organy, które uczestniczyły w zachowaniu równowagi środowiskowej habitatu. Trudno byłoby wytyczyć dojścia do zewnętrznej powłoki wśród gęsto upakowanych zespołów tych kolosalnych wnętrzności.
Nie powstał tu także nieobrotowy kosmodrom. W zewnętrznej stożkowatej pokrywie widniała podobna do krateru gardziel półtorakilometrowej średnicy. Od środka jej powierzchnię porastały rurowate rzęski — stumetrowe kolce, na które nadziewał się asteroidalny rumosz zwożony przez statki z wewnętrznego pierścienia Mirczuska. Wydzielane z rzęsek enzymy opłukiwały skalne bryły i rozdrabniały je na gruz i pył — okmchy łatwiej przyswajalne, pochłaniane i trawione już bez większych trudności.
Brak kosmodromu nad czapą w połączeniu z rozlanym wokół jej podstawy słonowodnym morzem sprawiał, że niewiele się działo na zboczach krateru. Dwa pierwsze kilometry nad zatoczkami, niczym w starożytnym górskim gospodarstwie, pocięte były tarasami, obsadzone kwitnącymi krzewami i sadami pielęgnowanymi przez serwitory rolnicze. Ponad tarasami błotnista gleba lgnęła do coraz to bardziej stromego polipowego podłoża; tę pierścieniową łąkę porastała gęsto trawa, której korzenie próbowały przeciwdziałać skutkom grawitacji, zapobiegając erozji. Zarówno trawa, jak i gleba kończyły się raptownie trzy kilometry od pokrywy, gdzie polip piął się w górę na kształt ściany urwiska. Na samej jego osi wynurzała się na całej długości masywnego habitatu tuba świetlna: walcowata siatka przewodników organicznych, w których potężnym polu magnetycznym utrzymywała się fluoryzująca plazma, dająca wnętrzu światło i ciepło.
Michael Saldana doszedł do wniosku, że spokojna, niemal wyludniona kraina pod południową czapą nadaje się wyśmienicie na miejsce dla ośrodka badawczego. Biurowce i laboratoria zajmowały obecnie ponad dwa kilometry kwadratowe niżej położonych tarasów — największy kompleks wolno stojących budynków wewnątrz habitatu przypominał kampus jakiegoś zamożnego, prywatnego uniwersytetu.
Biuro dyrektora programu znajdowało się na ostatnim piętrze pięciokondygnacyjnego budynku administracji — przysadzistego walca z lustrzanego szkła miedziowego otoczonego szarymi, kolumnowymi balkonami. Zbudowany z tyłu kampusu na wysokości pięciuset metrów nad poziomem morza, zapewniał niezwykły, panoramiczny widok na subtropikalną sawannę niknącą w sinej dali.
Parker Higgens był niezwykle dumny z tego widoku, bezsprzecznie najpiękniejszego w całym Tranquillity, traktując go jako jedną z przyjemności, na którą zasłużył sobie ósmy dyrektor programu badawczego — dodatek do komfortowego biura wyposażonego w ciemnopurpurowe meble z drewna ossalowego, które sprowadzono z Kulu jeszcze przed kryzysem abdykacyjnym. Parker Higgens miał osiemdziesiąt pięć lat. Nominację otrzymał przed dziewięciu laty na mocy jednego z ostatnich rozporządzeń Lorda Ruin oraz z łaski Boga (tudzież przodka na tyle majętnego, że pozwolił sobie na porządne modyfikacje genetyczne). Spodziewał się piastować swoje stanowisko przez następne dziewięć lat. Przed dwudziestu laty zrezygnował z pracy naukowej i skupił się na administracji. Na tym polu odnosił rozliczne sukcesy: tworzył zgrane zespoły, poskramiał nieznośne charaktery, wiedział, kiedy przycisnąć, a kiedy odpuścić. Skuteczni kierownicy programów badawczych należeli do rzadkości, każdy jednak przyznawał, że pod jego kierownictwem prace przebiegały bez większych zgrzytów.
Parker Higgens lubił utrzymywać w swoim świecie ład i porządek, był to jego przepis na powodzenie, nic więc dziwnego, że doznał szoku, kiedy pewnego ranka przyszedł do pracy i zastał za swoim biurkiem młodą blondynkę rozpostartą wygodnie w głębokim, wyściełanym krześle.
— A kimże ty jesteś, do jasnej cholery?! — wrzasnął. I wtedy zobaczył pięciu sierżantów stojących na baczność pod ścianami.
Jedynie oni sprawowali w Tranquillity władzę policyjną, półświadome technobiotyczne serwitory kontrolowane kanałami afinicznymi przez osobowość habitatu. Przestrzeganie prawa wymuszali skrupulatnie i bezstronnie. Zaprojektowano ich na budzących strach humanoidów, dwumetrowych drągali opancerzonych brązowoczerwonym egzoszkieletem; wieloczłonowe pierścienie w stawach zapewniały im pełną operatywność przegubów. W topornie uformowanych głowach oczy osadzone były na dnie głębokich poziomych szczelin. Ludzkie ciało najbardziej przypominały ich dłonie, pokryte błoniastą skórą zamiast egzoszkieletu. Oznaczało to, że mogli posługiwać się wszystkimi przedmiotami stworzonymi dla człowieka, ze szczególnym uwzględnieniem broni. Każdy z nich nosił za pasem pistolet laserowy, porażacz mózgu i mankiety bezpieczeństwa. Pas wystarczał im za całą garderobę.
Parker Higgens popatrzył w osłupieniu na sierżantów, potem skierował wzrok z powrotem na dziewczynę. Miała na sobie bardzo drogi jasnoniebieski kostium, a jej błękitne oczy onieśmielały głębią spojrzenia. I ten nos… Parker może i był biurokratą, ale nie idiotą.
— To… pani? — wyszeptał z niedowierzaniem.
Ione uśmiechnęła się blado, powstała i wyciągnęła dłoń.
— Tak, dyrektorze. Obawiam się, że ja. Ione Saldana.
Uścisnął z wahaniem jej dłoń, która wydała mu się wyjątkowo chłodna i drobna. Na palcu dziewczyny dostrzegł sygnet: na czerwonym rubinie wyryto feniksa w koronie, herb Saldanów. Był to pierścień książęcy, którego Michael nie raczył oddać strażnikowi królewskich klejnotów, udając się na zesłanie. Parker Higgens widział go po raz ostatni na palcu Maurice’a Saldany.
— Czuję się zaszczycony — bąknął. Omal mu się przy tym nie wypsnęło: Ależ ty jesteś dziewczyną! — Znałem pani ojca, był nieprzeciętnym człowiekiem.
— Dziękuję. — Twarz Ione pozostała kamienna. — Zdaję sobie sprawę, dyrektorze, że jest pan zajęty, lecz chciałabym dziś zwiedzić ośrodek badawczy. Niech kierownicy wydziałów przygotują sprawozdania ze swej działalności i w ciągu dwóch dni dadzą mi je do przeglądu. Starałam się być na bieżąco z postępami badań, lecz zapoznawanie się z nimi za pośrednictwem zmysłów Tranquillity i wysłuchanie wyjaśnień na miejscu to dwie zupełnie różne rzeczy.
Wszechświat Parkera Higgensa zadrżał w posadach. Inspekcja… i czy to się komuś podobało, czy nie, ta oto panienka zarządzała funduszami, bez których upadłby cały program. Co będzie, jeśli…
— Ma się rozumieć. Osobiście panią oprowadzę.
Ione obeszła biurko.
— Mogę o coś zapytać? Czy program badania cywilizacji Laymilów będzie kontynuowany? Poprzedni Lordowie Ruin bardzo…
— Proszę się nie lękać, dyrektorze. Moi przodkowie mieli bezwzględną rację: trzeba dołożyć wszelkich starań, aby rozwikłać tajemnicę Laymilów.
Oddaliła się wizja nieuchronnego nieszczęścia i Parker doznał wrażenia, jakby zza chmur wyjrzało nagle słońce. A jednak wszystko miało skończyć się szczęśliwie. Prawie wszystko. Dziewczyna!
Spadkobiercy Saldanów zawsze byli mężczyznami.
— Tak, proszę pani!
Eskorta sierżantów otoczyła Ione.
— Za mną — rzuciła, po czym wyszła z biura.
W mało dostojny sposób nogi dyrektora spontanicznie przyspieszyły kroku. Żałował, że ludzie nie wykonują jego rozkazów z podobnym animuszem.
A więc jednak trzeci Lord Ruin!
Wieść ta gruchnęła trzydzieści siedem sekund po tym, jak Ione weszła w towarzystwie Parkera Higgensa do budynku laboratoryjnego mieszczącego wydział genetyki roślin. Każdy pracownik instytutu wyposażony był w neuronowy nanosystem. Gdy tylko minął moment instynktownego strachu przed karą za jakieś wykroczenie i towarzyszący temu szok na widok dyrektora i pięciu sierżantów wchodzących bez uprzedzenia ledwie dziesięć minut od rozpoczęcia pracy — gdy padły pierwsze słowa powitania, profesorowie i technicy zaczęli pośpiesznie otwierać kanały łączności z siecią telekomunikacyjną habitatu. Każdy przekaz datawizyjny rozpoczynał się mniej więcej tak: Nie uwierzysz w to, ale…
Ione obejrzała projekcje AV genów ksenobiotycznych roślin, zamknięte inspekty z kiełkami przeciskającymi się przez warstwę gleby oraz donice z wielkimi, podobnymi do paproci roślinami o szkarłatnych liściach. Skosztowała też jakieś małe owoce, czarne i pomarszczone.
Kiedy przyjaciele, znajomi i koledzy zostali już poderwani na nogi, upłynęło kolejne piętnaście sekund, zanim komuś przyszło do głowy powiadomić media.
Ione i Parker Higgens przeszli z laboratorium zajmującego się budową roślin do wydziału analiz strukturalnych habitatów Laymilów. Ludzie stali szpalerem wzdłuż kamiennej alejki, depcząc po rabatach. Oklaski i wiwaty podążały za nią na podobieństwo fali, ten i ów gwizdał z uznaniem na jej widok. Sierżanci musieli delikatnie odsuwać na bok co bardziej energicznych widzów. Ione ściskała ręce i machała tłumom.
Pięć spośród najbardziej liczących się w Konfederacji agencji prasowych posiadało swoje biura w Tranquillity i wszystkie one dowiedziały się o wizycie Ione w instytucie badawczym już w ciągu pierwszych dziewięćdziesięciu sekund trwania jej inspekcji.
Zdumiony asystent redaktora z biura Collinsa zapytał natychmiast osobowość habitatu, czy to prawda.
— Tak — brzmiała zwięzła odpowiedź.
Przerywano zaplanowane wcześniej programy poranne, aby przekazać sensacyjną wiadomość. Reporterzy gnali w stronę wagoników kolejki tunelowej. Redaktorzy bez chwili zwłoki otwierali kanały łączności ze swoimi wtyczkami wśród personelu badawczego, żądni najświeższych raportów. Datawizyjne przekazy ustępowały sensywizyjnym, w miarę jak napływały do studia impulsy nerwów wzrokowych i słuchowych reporterów. Po dwudziestu minutach osiemdziesiąt procent mieszkańców Tranquillity albo oglądało na projektorach AV zaimprowizowaną przez Ione przechadzkę, albo odbierało przekaz sensywizyjny poprzez łącza neuronowych nanosystemów.
To dziewczyna, Lord Ruin jest dziewczyną, Boże, Saldanowie dostaną obłędu, koniec szans na pojednanie z królestwem.
W laboratorium fizjologicznym pracowało dwóch Kiintów; jeden z nich zjawił się w oszklonym holu, aby powitać Ione. Był to imponujący i poruszający widok: kruche dziewczę stojące twarzą w twarz z olbrzymim ksenobiontem.
Śnieżnobiała skóra Kiinta (właściwie dorosłej samicy) połyskiwała w jasnych promieniach poranka, jakby się ubrał w świetlistą otoczkę. Obłe cielsko dziewięciometrowej długości i trzymetrowej szerokości stało na ośmiu tłustych, słoniowatych nogach. Głowę miało niemal tak długą, jak Ione była wysoka i to ją troszkę deprymowało, kojarzyła się bowiem z prymitywną tarczą; koścista, nieco odęta, trójkątna i zwężająca się ku dołowi, podzielona na dwie płaszczyzny biegnącym przez środek zgrubieniem. W połowie jej długości szkliła się para oczu, zaraz nad sześcioma otworami oddechowymi w kosmatych otoczkach, które drżały przy każdym oddechu. Wąskie zakończenie głowy pełniło funkcję dzioba, wspomaganego przez parę mniejszych, odchylnych segmentów.
Dwa wyrostki ramienne, wynurzywszy się przy karku, zaczęły się wydłużać wokół górnej części głowy. Wyglądały jak gołe macki.
Wtem pod skórą zafalowały mięśnie traktamorficzne i koniec prawego ramienia ukształtował się na podobieństwo ludzkiej dłoni.
— Witamy cię serdecznie, Ione Saldana — odezwał się Kiint w jej myślach.
Edeniści nie potrafili wyczuć jakiejkolwiek formy komunikacji między Kiintami, lecz ci swobodnie korzystali z ludzkich kanałów afinicznych. Może posiadali wrodzone zdolności telepatyczne? Był to jeden z licznych sekretów enigmatycznych ksenobiontów.
— Zainteresowanie tym przedsięwzięciem badawczym przynosi ci chlubę — dodał Kiint.
— A ja dziękuję, że nas wspieracie — odpowiedziała Ione.
— Z tego, co słyszałam, zainstalowane przez was analizatory okazały się niezwykle przydatne.
— Czyż mogliśmy odrzucić zaproszenie twego dziadka?
Przezorność, jaką się wykazał, jest rzadką cechą w waszej rasie.
— Kiedyś chciałabym o tym z wami porozmawiać.
— Naturalnie. Teraz jednak musisz dokończyć swoje wspaniałe wystąpienie. — Myśli tej towarzyszyła pewna nuta powściąganej wesołości.
Kiint wyciągnął swą uformowaną na poczekaniu rękę i na moment dotknęły się ich dłonie. Zwalista głowa pochyliła się z lekka.
Szmery zdumienia przeszły po ludziach zebranych w holu.
Rany, kto by pomyślał! Nawet Kiint jest pod wrażeniem.
Po dokonaniu inspekcji Ione stała samotnie w sadzie poza obrębem instytutu, otoczona przyciętymi na kształt grzybów drzewkami o gałązkach okrytych puchem kwiecia. Płatki wirowały wolno w powietrzu, zaścielając sięgającą kostek trawę śnieżnobiałym kobiercem. Stalą odwrócona plecami do habitatu, toteż całe wnętrze wydawało się zawijać wokół niej niby dwie szmaragdowe fale o grzywach splecionych na firmamencie w długiej płomienistej linii białego, skrzącego się światła.
— Chcę wam powiedzieć o wierze, jaką pokładam w tych wszystkich, którzy mieszkają w Tranquillity — zaczęła. — Sto siedemdziesiąt lat temu zbudowaliśmy od podstaw społeczeństwo szanowane w całej Konfederacji. Jesteśmy niezależni, właściwie całkowicie wolni od przestępczości i zamożni, zarówno we wspólnocie, jak i każdy z osobna. Mamy prawo być dumni z tego osiągnięcia, ponieważ nie zostało nam ono dane, okupiliśmy je ciężką pracą i wyrzeczeniami. A sukces wymaga stwarzania dogodnych warunków do rozwoju przemysłu i przedsiębiorczości. Mój ojciec i dziadek całą duszą wspierali prywatną inicjatywę, tworząc środowisko, w którym handel i przemysł podnoszą standard życia mieszkańców i pozwalają im pracować na lepszą przyszłość następnych pokoleń. W Tranquillity marzenia mają większą niż gdziekolwiek szansę, by się spełnić. Przedmiotem mojej głębokiej nadziei jest to, że wciąż będziecie próbowali nadać im realny kształt.
Wobec tego przyrzekam poświęcić moje rządy zachowaniu ekonomicznych, prawnych i politycznych uwarunkowań, dzięki którym inni patrzą dziś z zazdrością na nasze postępy, a my możemy z optymizmem patrzeć w przyszłość.
Obraz i głos, a wraz z nimi aromatyczna woń kwiatów przestały docierać do studiów datawizyjnych. A mimo to nie dało się zapomnieć tego nieśmiałego uśmieszku.
Chryste: młoda, ładna, bogata i inteligentna. Co wy na to?
Do wieczora Tranquillity zarejestrowało osiemdziesiąt cztery tysiące zaproszeń dla Ione. Oczekiwano jej na przyjęciach i obiadach, proszono o wygłoszenie mowy, wręczenie nagrody, a nawet o udział w posiedzeniach zarządu spółek międzygwiezdnych. Projektanci mody oferowali jej swoje kolekcje, organizacje dobroczynne błagały, aby objęła je swoim patronatem. Dotychczasowi znajomi traktowali Ione jak wcielenie mesjasza. Każdy starał się z nią zaprzyjaźnić. A Joshua… Joshua był w kiepskim humorze, ponieważ przez cały wieczór wolała przeglądać sprawozdania z niezwykłych reakcji mieszkańców Tranquillity, niż pójść z nim do łóżka.
Remont „Lady Makbet” miał potrwać jeszcze dwa tygodnie, to również nie dawało mu spokoju. W ciągu dwudziestu godzin zorganizowano siedemdziesiąt pięć lotów czarterowych mających rozwieźć po całej Konfederacji nagrania z wystąpienia Ione. Agencje prasowe toczyły z sobą zażartą wojnę na procenty oglądalności, pragnąc jak najszybciej i na możliwie wielu światach przekazać bombową wiadomość. Dowódcy statków kosmicznych przeklinali podpisane wcześniej kontrakty na przewóz zwyczajnych towarów, a niektórzy nawet je zrywali. Ci, co nie byli akurat związani żadną umową, żądali teraz astronomicznych sum, które wypłacano im bez szemrania.
Jak Konfederacja długa i szeroka, łowcy skandali brali na usta Ione, rozniecając na nowo żywe zainteresowanie odszczepieńczą gałęzią rodu Saldanów. Odgrzebano nawet z zapomnienia zamierzchłą tajemnicę Laymilów.
Handlarze robili nadzwyczajne kokosy na gadżetach i modzie w stylu Ione. Na jej podobieństwo dyrektorzy z błękitnej awangardy kształtowali nową serię kobiecych modeli — Zespoły grające mood fantasy komponowały o niej utwory. Nawet Jezzibella oświadczyła, że Ione jest milutka i kiedyś chętnie się z nią prześpi.
Agencje prasowe na światach książęcych Kulu poświęciły jej wystąpieniu raczej niewielką uwagę. Królewska rodzina nie cenzurowała co prawda środków masowego przekazu, lecz nie uważała pojawienia się nowego Lorda Ruin za sprawę wartą świętowania. Na czarnym rynku sensywizyjne nagrania z Ione osiągały jednak zawrotne ceny.
To właśnie dzięki tym zerwanym kontraktom dwa dni później Joshua podpisał swoją pierwszą w życiu umowę czarterową.
Roland Frampton był przedsiębiorcą i przyjacielem Barringtona Griera, od którego dowiedział się, że za dwa tygodnie „Lady Makbet” będzie gotowa do startu.
— Niech no tylko dorwę tego McDonalda, każę pociąć drania na przeszczepy — rzekł Roland ze złością. — „Corum Sister” nie dostanie już nigdy żadnego zamówienia po tej stronie Jowisza, moja w tym głowa.
Joshua popijał wodę mineralną i kiwał głową współczująco.
Urok baru Harkeya rozwiewał się za dnia, jakkolwiek w drapaczu gwiazd to określenie nabierało symbolicznego znaczenia. Pomimo to biorytmy mieszkańców habitatu warunkowała tuba świetlna, zatem organizm Joshui wiedział, że jest już późny ranek.
— Dawałem mu dobrze zarobić, nie darłem z niego skóry.
I latał dla mnie regularnie. A teraz zjawia się ta cholerna dziewczyna i wszyscy dostają obłędu.
— Hej! Ja się cieszę, że Saldana znowu rządzi tym całym interesem — zaprotestował Barrington Grier. — Jeśli jest choć w połowie tak dobra jak jej poprzednicy, to będzie nam się żyło jak w raju.
— Niby tak, w sumie nic do niej nie mam — poprawił się szybko Frampton. — Ale ludziom już zupełnie odbija. — Potrząsnął wymownie głową. — Słyszeliście, ile agencje prasowe dawały za lot na Avon?
— Jasne — odparł Joshua z szerokim uśmiechem. — Time Universe wysiało na Avon „Udata” z Meyerem.
— Rzecz w tym, Joshua, że siedzę po uszy w gównie — rzekł Roland Frampton. — Moi klienci pieklą się, że nie dostaną na czas nanonicznych suplementów. W Tranquillity żyje mnóstwo dzianych staruszków, przemysł medyczny przynosi tu krociowe zyski.
— Na pewno się jakoś dogadamy.
— Wykładam karty na stół, Joshua. Zapłacę ci za lot trzysta pięćdziesiąt tysięcy fuzjodolarów i dorzucę siedemdziesiąt tysięcy premii, jeśli zdołasz je tu sprowadzić do pięciu tygodni, licząc od dzisiaj. Później mogę ci zaproponować długoterminowy kontrakt, loty na Rosenheim regularnie co sześć miesięcy. Nie ma co wybrzydzać.
Joshua zerknął na Melvina Ducharme’a, który mieszał leniwie kawę. Podczas remontu statku nauczył się polegać na swoim specu od silników, dobiegającym pięćdziesiątki mężczyźnie z bogatym, przeszło dwudziestoletnim doświadczeniem w lotach międzygwiezdnych. Śniady inżynier potaknął lekko głową.
— Niech będzie — zgodził się Joshua. — Ale znasz moje warunki, Roland. „Lady Makbet” nie wyjdzie z doku, póki nie uznam, że wszystko zostało należycie zmontowane. Nie będę niczego popędzać i nie pozwolę na żadną fuszerkę dla jakiejś tam premii.
Roland Frampton patrzył żałosnym wzrokiem.
— Oczywiście, Joshua, doskonale cię rozumiem.
Uścisnęli sobie dłonie i przeszli do szczegółów.
Po dwudziestu minutach nadeszła Kelly Tirrel; rzuciła torbę na dywan i usiadła z przesadnym westchnieniem. Przywoławszy kelnerkę, zamówiła kawę, po czym musnęła ustami policzek Joshuy.
— Podpisałeś kontrakt? — zapytała.
— Właśnie nad tym pracujemy. — Rozejrzał się szybko po barze, lecz nigdzie nie zauważył Helen Vanham.
— To masz się z czego cieszyć. Boże, co za dzień! Mój wydawca miota się jak w ukropie.
— Wystąpienie Ione wszystkich zaskoczyło, co? — zapytał Barrington Grier.
— I to jak — przyznała Kelly. — Od piętnastu godzin z rzędu pracuję nad historią królewskiej rodziny. Składamy na wieczór program dokumentalny. Ci Saldanowie to bardzo dziwne typy.
— Ty przedstawisz materiał? — spytał Joshua.
— Skądże. Tę fuchę dostała Kirstie McShane. Dziwka. No, wiecie, sypia z redaktorem działu aktualności. Ja pewnie skończę jako reporterka w dziale mody czy coś w tym stylu. Gdybyśmy chociaż dostali wcześniej cynk, mogłabym się przygotować, znaleźć jakieś dojście.
— Nawet Ione nie wiedziała, kiedy dokładnie to nastąpi — odparł.
— Dopiero od dwóch tygodni myślała poważnie o publicznym wystąpieniu.
W złowieszczej ciszy głowa Kelly obróciła się wolno w stronę Joshui.
— Co?
— Ee… — Miał wrażenie, jakby znalazł się raptem w stanie nieważkości.
— Ty ją znałeś? Wiedziałeś, kim jest?
— Czyja wiem, może trochę… Owszem, wspominała coś o tym.
Kelly porwała się na równe nogi, omal nie przewracając krzesła.
— Wspomniała?! Joshua, ty gnoju! Od trzech lat nie było w Konfederacji takiej sensacji jak sprawa Ione Saldany, a ty wiedziałeś i nic mi nie mówiłeś? O ty samolubny, arogancki, perfidny ksenojebco! Spałam z tobą, zależało mi… — Zazgrzytała zębami i chwyciła torbę. — Nic to dla ciebie nie znaczyło?
— Oczywiście, że znaczyło. Było mi z tobą… — zażądał od nanosystemu dostępu do słownika synonimów — …przeuroczo.
— Ty draniu! — Postąpiła dwa kroki w stronę drzwi i odwróciła się gwałtownie. — W łóżku też miałam z ciebie gówniany pożytek! — wykrzyknęła.
Każdy w barze Harkeya gapił się na niego. Na wielu twarzach pojawiły się uśmiechy. Przymknął na chwilę oczy i westchnął z rezygnacją.
— Ech, te kobiety. — Okręcił się na krześle i zwrócił do Rolanda Framptona. — A w sprawie wysokości ubezpieczenia…
Czegoś podobnego do tej jaskini Joshua nie widział jeszcze w Tranquillity. Sklepienie miała w przybliżeniu półkuliste, średnicę około dwudziestu metrów i równe podłoże z białego polipa.
Regularność rysów ścian naruszały jednak organiczne wypustki — wielkie kalafiorowate narośle, które niekiedy drżały z lekka, gdy im się przyglądał; dało się też zauważyć twarde pączki mięśni zwierających. Wnęki z przyrządami o medycznym wyglądzie były scalone z polipem; nie wiedział, czy zostały z niego wymodelowane, czy też wchłonięte osmotycznie.
Całe to miejsce miało „biologiczny” charakter. Czuł się tutaj nieswojo.
— Cóż to takiego? — zapytał dziewczynę.
— Centrum klonowania łonowego. — Ione wskazała na jeden ze zwieraczy. — W czymś takim hodujemy serwoszympansy.
Wszystkie serwitory w habitacie są bezpłciowe, więc nie mogą mieć potomstwa. Tranquillity musi je rozmnażać. Jest kilka typów serwoszympansów: oczywiście sierżanci, do tego dochodzą rozmaite twory wyspecjalizowane chociażby do remontów trakcji czy konserwacji tuby świetlnej. Ogółem mamy czterdzieści trzy odrębne gatunki.
— Aha. To dobrze.
— Łona podłączone są bezpośrednio do przewodów pokarmowych, nie potrzeba tu wiele dodatkowego sprzętu.
— Jasne.
— I ja tu się rozwijałam.
Joshua zmarszczył brwi. Wołał o tym nie myśleć.
Ione podeszła do stojącego na ziemi i sięgającego jej do pasa stalowoszarego urządzenia elektronicznego. Zielone i bursztynowe diody mrugały wesoło. U góry we wgłębieniu widniała cylindryczna kapsuła zerowa, długa na dwadzieścia centymetrów i na dziesięć szeroka. Jej powierzchnia przypominała mocno zmatowiałe lustro. Kanałem afinicznym Ione przekazała polecenie technobiotycznym procesorom urządzenia i zaraz otwarło się wieko kapsuły.
Joshua wpatrywał się milcząco w kulisty sustentator, który Ione umieszczała w środku. Przecież to był jego syn. W głębi duszy pragnął położyć temu kres, sprawić, by dziecko narodziło się zwykłym sposobem — chciał je poznać i patrzeć, jak dorasta.
— Zwyczaj pozwala nadać teraz dziecku imię — powiedziała Ione. — Jeśli masz ochotę.
— Marcus. — Imię jego ojca. Nawet się nie namyślał.
Jej szafirowe oczy były szkliste, odbijało się w nich skąpe, perłowe światło pasów elektroforescencyjnych.
— Oczywiście. A zatem Marcus Saldana.
Joshua otworzył usta, gotów zaprotestować.
— Dziękuję — rzekł potulnie.
Wieko się zamknęło i powierzchnia kapsuły przybrała czarną barwę. Nie wyglądała na rzeczywisty przedmiot, prędzej na szczelinę, za którą zieje kosmiczna pustka.
Długą chwilę przyglądał się kapsule. Czy można odmówić Ione?
Wsunęła mu rękę pod ramię, po czym wyszli z centrum klonowania na korytarz.
— Jak przebiega remont „Lady Makbet”?
— Nie najgorzej. Inspektorzy z Komisji Astronautycznej zatwierdzili integrację systemów. Zabieramy się za składanie kadłuba, co powinno zabrać jakieś trzy dni. Jedna ostateczna inspekcja, certyfikat zdolności do lotów kosmicznych i mogę startować.
Podpisałem kontrakt z Rolandem Framptonem na dostawę towaru z Rosenheimu.
— To świetna wiadomość. Wobec tego mam cię dla siebie jeszcze przez cztery noce.
Przyciągnął ją odrobinę bliżej.
— Jasne, jeśli tylko się wcisnę między twoje umówione spotkania.
— Chyba jakoś znajdę dla ciebie te parę godzin. Dziś wieczór biorę udział w przyjęciu dobroczynnym, ale wrócę przed jedenastą, obiecuję.
— Super. Spisałaś się na medal, Ione. Naprawdę, dałaś im wszystkim popalić. Wiesz, jak cię teraz kochają?
— I nikt się jeszcze nie spakował i nie zwinął interesu, żaden z poważnych przedsiębiorców czy plutokratów. To mój wielki sukces.
— Najwięcej zawdzięczasz przemówieniu. Jezu, gdyby jutro były wybory, zostałabyś prezydentem.
Na niewielkiej stacyjce czekał już na nich wagonik kolejki tunelowej. Dwaj sierżanci odstąpili na boki, gdy drzwi się rozsunęły.
Joshua popatrzył najpierw na nich, potem zajrzał do wnętrza dziesięciomiejscowego wagoniku.
— Nie mogliby tu poczekać? — zapytał niewinnie.
— Dlaczego?
Uśmiechnął się zalotnie.
Drżąc z lekka, przywarła doń całym ciałem, mokrym od potu i rozpalonym. On siedział na skraju fotela, ciasno opięty w talii jej nogami. Klimatyzator pracował głośno, wymuszając obieg niezwykle wilgotnego powietrza.
— Joshua?
— Yhm. — Pocałował ją w szyję, głaszcząc jędrne pośladki.
— Kiedy stąd odlecisz, nie będę już cię mogła ochraniać.
— Wiem.
— Nie rób głupstw. Nie próbuj być lepszy od swojego ojca.
Potarł nosem podbródek Ione.
— Masz to u mnie. Jeszcze mi życie nie zbrzydło.
— Joshua?
— Tak?
Odsunęła głowę i spojrzała mu prosto w oczy, aby nie zlekceważył jej słów.
— Kieruj się instynktem.
— Nic innego nie robię.
— Proszę, Joshua. Nie chodzi mi o przedmioty, ale również o ludzi. Uważaj na ludzi.
— Zgoda.
— Obiecujesz?
— Obiecuję.
Powstał, choć Ione wciąż na nim wisiała. Czuła jego rosnące podniecenie.
— Widzisz te uchwyty dla rąk? — zapytał.
Podniosła wzrok.
— Owszem.
— Złap się i nie puszczaj.
Wyciągnąwszy ręce, chwyciła dwie stalowe klamry przy suficie. Gdy Joshua ją puścił, wydała z gardła zduszony okrzyk: nie sięgała stopami podłogi. A on wyprostował się z szelmowskim uśmiechem, pchnął ją delikatnie i powoli rozkołysał.
— Joshua! — Ione rozchyliła nogi w najwyższym punkcie łuku.
Ruszył do przodu ze śmiechem.
Holując swój bagaż, Erick Thakrar wfrunął do centrum kontrolnego doku MB 0-330. Zatrzyma! się wprawnym ruchem przy poręczy. Przed szybą bańki zebrała się bardzo liczna grupa ludzi.
Wszystkich rozpoznawał, głównie inżynierów pracujących przy remoncie „Lady Makbet”. Każdy z nich harował bez wytchnienia przez ostatnie tygodnie.
Erick nie uskarżał się na nadmiar pracy, gdyż dawała mu pewność, że zdobył sobie miejsce wśród załogi statku. Obolałe plecy i wieczne zmęczenie stanowiły cenę, którą warto było zapłacić.
Już za dwie godziny miał wyruszyć w podróż.
Gwar rozmów przycichł, gdy ludzie zdali sobie sprawę z jego obecności. Zrobiono mu nieco miejsca przy przezroczystej ścianie bańki. Uspokoił nerwy i wyjrzał na zewnątrz.
Teleskopowe podnośniki dźwigały platformę z ustawionym na nim statkiem. Po chwili ze szczelin w matowoszarym kadłubie wysunęły się panele termozrzutu.
— Gotowi do rozłączenia — przekazał datawizyjnie dyspozytor doku. — Bon voyage, Joshua. Uważaj na siebie.
Przewody startowe odskoczyły od części rufowej „Lady Makbet”. Wokół krawędzi statku rozbłysły pomarańczowe płomyczki, gdy silniki korekcyjne zaczęły go unosić nad platformę z gracją dowodzącą wielkich umiejętności pilota.
Ekipa remontowa zaczęła bić brawo i krzyczeć z entuzjazmem.
— Erick?
Obejrzał się na dyspozytora.
— Joshua kazał ci przekazać, że mu przykro, ale Lord Ruin uważa cię za dupka.
Erick skierował wzrok z powrotem na pusty dok. Platforma opadała powoli. Z góry spłynęło niebieskie światło, kiedy jonowe silniki sterujące statku przejęły rolę korekcyjnych.
— A to sukinsyn — mruknął, oszołomiony.
„Lady Makbet” zawierała w sobie cztery oddzielne moduły mieszkalne, dwunastometrowe kule zgrupowane w piramidalnym kształcie w samym sercu statku. A skoro wydatek na ich wyposażenie stanowił znikomy procent ogólnych kosztów pojazdu kosmicznego, zostały świetnie urządzone.
Każdy z modułów B, C i D — kul umieszczonych niżej — podzielony był czterema pokładami, z czego dwa środkowe miały identyczny rozkład kabin, sal rekreacyjnych, kuchni i łazienek.
Na pozostałych pokładach rozplanowano różnorakie pomieszczenia magazynowe, składy narzędziowe, warsztaty konserwacyjne i komory śluzowe hangarów mieszczących kosmolot i wielofunkcyjny pojazd serwisowy.
Moduł A przeznaczono na mostek kapitański, który zajmował połowę drugiego od góry pokładu, a zawierał konsole i fotele amortyzacyjne wszystkich sześciu członków załogi. Neuronowe nanosystemy mogły się porozumiewać z komputerem pokładowym z dowolnego miejsca na statku, pełnił on zatem w większej mierze funkcję centrum dowodzenia aniżeli tradycyjnego mostka nawigacyjnego.
Ekrany konsol i projektory AV wspomagały tutaj datawizyjne informacje wykresami działania poszczególnych układów.
Licencja pozwalała „Lady Makbet” na przewóz trzydziestu pasażerów w kabinach mieszkalnych albo też — gdyby usunąć prycze i zamontować na ich miejsce kapsuły zerowe — siedemdziesięciu ludzi w stanie uśpienia. A ponieważ statkiem obecnie podróżował jedynie Joshua wraz z załogą, nie można było narzekać na brak miejsca. Joshua mieszkał w największej kabinie, która zajmowała ćwierć pokładu mostkowego. Taki a nie inny jej wystrój zaprojektował jeszcze Marcus Calvert, a on postanowił go zachować. Krzesła pochodziły z jakiegoś luksusowego statku pasażerskiego, wycofanego ze służby przed z górą półwieczem; dwuczęściowe rzeźby z czarnej pianki przypominały po złożeniu muszle gigantycznych małży. Półki dźwigały zabezpieczone przed skutkami przyspieszeń oprawne w skórę tomiska ze starożytnymi mapami gwiezdnych szlaków. Przezroczysta bańka osłaniała komputer nawigacyjny z modułu załogowego statku „Apollo” (wątpliwej autentyczności). Najważniejszym jednak sprzętem, z punktu widzenia Joshuy, była klatka do uprawiania seksu w warunkach nieważkości: kulista siatka powleczonych gumą prętów, którą rozkładało się pod sufitem. Wewnątrz człowiek mógł dokazywać do woli bez lęku, że uderzy się o pokład czy o jakiś twardy i ostry mebel. Joshua zamierzał ją wypróbować na wszystkie sposoby z Sarą Mitcham, dwudziestoczteroletnią specjalistką od systemów pokładowych przyjętą zamiast Thakrara.
Wszyscy leżeli na fotelach z pozapinanymi pasami, kiedy Joshua podnosił „Lady Makbet” z platformy doku 0-330. A czynił to z naturalną łatwością, niczym poczwarka wysuwająca po raz pierwszy skrzydła do słońca; miał świadomość, że tę swobodę zawdzięcza głównie swoim zmodyfikowanym łańcuchom DNA.
W jego myśli wkradały się wektory lotu wysyłane z centrum kontroli ruchu na kosmodromie, gdy jonowe silniki sterujące popychały niespiesznie statek. Wygasił je poza krawędzią ogromnego dysku konstrukcji kratowych, włączając najpierw zapasowy silnik odrzutowy, a potem pozostałe dwa główne silniki termojądrowe. Siła ciężkości wzrosła bardzo szybko, kiedy opuszczali pole grawitacyjne Mirczuska, kierując się w stronę zielonego sierpa oddalonej o siedemset kilometrów Falsii.
Lot dziewiczy trwał piętnaście godzin. Programy testowe sprawdzały działanie wszystkich systemów. Z silników termojądrowych wyciskano krótkotrwałe przyspieszenia 7 g, prześwietlając plazmę w poszukiwaniu śladów ewentualnych zaburzeń. Badano wydajność układów regulacji składu powietrza w każdym module mieszkalnym, jak również układy sterownicze, czujniki, stabilizatory ruchu cieczy w zbiornikach paliwowych, izolację termiczną, obwody zasilania, generatory… milion tych elementów, z których składa się statek kosmiczny.
Joshua unieruchomił „Lady Makbet” na orbicie dwieście kilometrów nad jałową, usianą kraterami powierzchnią księżyca, aby załoga mogła odpocząć przez półtorej godziny. Kiedy ostatecznie formalny raport potwierdził, że ogólna sprawność eksploatacyjna statku spełnia wymogi Komisji Astronautycznej, włączył silniki termojądrowe i ruszył z powrotem w stronę zamazanej, ochrowo — żółtej tarczy gazowego olbrzyma.
Jednostki adamistów ustępowały jastrzębiom nie tylko pod względem zdolności manewrowej, ale też sposobu wykonywania nadświetlnych skoków translacyjnych. Statek technobiotyczny potrafił tak wymodelować tunel czasoprzestrzenny, aby terminal otworzył się w punkcie o wymaganych współrzędnych bez względu na początkową pozycję na orbicie czy wektor przyspieszenia, gdy tymczasem jednostki w rodzaju „Lady Makbet” dokonywały przemieszczeń wyłącznie wzdłuż linii lotu, bez możliwości najmniejszego dryfu. Przez to ograniczenie kapitanowie tracili dużo czasu pomiędzy skokami, ponieważ za każdym razem musieli ustawić statek dokładnie na wybraną gwiazdę. W przestrzeni międzygwiezdnej nie sprawiało to aż takich trudności, wystarczyło wziąć poprawkę na naturalny błąd, ale początkowy skok z układu słonecznego musiał być na tyle precyzyjny, na ile to było w ludzkiej mocy, ażeby odchyłki współrzędnych wynurzenia nie zaczęły wymykać się spod kontroli. Gdyby statek kosmiczny wystartował z asteroidy oddalającej się od portu docelowego, dowódca mógłby korygować kurs przez wiele dni, ponosząc olbrzymie koszty zużycia paliwa, korzystano więc zwykle z najbliższej osiągalnej planety: raz podczas każdego jej okrążenia nadarzała się sposobność wykonania skoku w kierunku określonej gwiazdy w galaktyce.
„Lady Makbet” weszła na orbitę kołową sto osiemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów od Mirczuska, zachowując dziesięciotysięczny margines bezpieczeństwa. Zakłócenia grawitacyjne nie pozwalały statkom adamistów na skoki translacyjne, gdy odległość od gazowego olbrzyma wynosiła mniej niż sto siedemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów.
W umyśle Joshui komputer nawigacyjny wyświetlił datawizyjnie linie wektorów. Kapitan zobaczył pod sobą rozległe, skłębione zwały pasm burzowych i skradającą się ku niemu czarną krawędź terminatora. Trajektoria lotu „Lady Makbet” przedstawiała się jako tuba złożona z zielonych neonowych pierścieni, zlewających się w dali w jednolitą nić, która zakręcała poza nocną stronę Mirczuska. Zielone pierścienie przemykały wokół kadłuba statku z zawrotną prędkością.
Rosenheim ukazał się nad gazowym olbrzymem w postaci nikłego białego światełka, ujętego w czerwone nawiasy.
— Generatory w gotowości — zameldował Melvin Ducharme.
— Dahybi? — spytał Joshua.
— Obwody modelowania stabilne — odparł spokojnie Dahybi Yadew, ich oficer węzłowy.
— W porządku, pełna gotowość do skoku. — Gdy dał polecenie ładowania węzłów, cała moc wyjściowa generatorów zasiliła obwody modelowania. Rosenheim wznosił się wyżej i wyżej nad powierzchnię gazowego olbrzyma, „Lady Makbet” pędziła po swej orbicie.
Jezu, nareszcie skok.
Nanosystemowy program monitorujący procesy fizjologiczne organizmu donosił, że jego tętno osiągnęło sto uderzeń na minutę i rosło. W tej decydującej chwili zdarzały się przypadki paniki u ludzi ogarniętych myślą o rozstrojonych punktach energii. A wystarczyła jedna usterka, jeden wadliwy program nadzorczy.
Nie ze mną te numery! Nie z tym statkiem.
Polecił datawizyjnie komputerowi złożyć panele termozrzutu i zespoły czujników.
— Węzły naładowane — oznajmił Dahybi Yadew. — Maleństwo należy do ciebie.
Uśmiechnął się szeroko. Zawsze należało.
Mrugnęły jonowe silniki korekcyjne, poprawiając trajektorię lotu.
Rosenheim nasunął się w sam środek wektora zielonych pierścieni.
Ułamki sekundy topniały do zera: dziesiętne, setne, tysięczne.
Polecenie Joshui przemknęło poprzez węzły modelowania z prędkością światła. Popłynęła energia, jej gęstość gwałtownie wzrosła do nieskończoności. Powstały niespodziewanie horyzont zdarzeń objął kadłub „Lady Makbet”. Po pięciu milisekundach zapadł się w sobie, zabierając statek.
Erick Thakrar zjechał windą na czterdzieste trzecie piętro wieżowca świętego Michała. Tam wysiadł i kolejne dwa piętra zszedł schodami. W holu na czterdziestym piątym piętrze nie spotkał żywej duszy. W tej krainie biur połowa z nich zawsze świeciła pustkami; poza tym była godzina dziewiętnasta miejscowego czasu.
Wszedł do biura Sił Powietrznych Konfederacji.
Komandor Olsen Neale podniósł wzrok ze zdumieniem, gdy Erick pojawił się w jego gabinecie.
— A cóż ty, u diabła, tu jeszcze porabiasz? Myślałem, że „Lady Makbet” odleciała.
Erick usiadł ciężko na krześle przed biurkiem.
— Owszem, odleciała — rzekł, po czym wyjaśnił, co się stało.
Komandor wsparł głowę na rękach i zmarszczył czoło. Erick Thakrar był jednym z sześciu działających w Tranquillity agentów służb wywiadowczych CNIS, którzy mieli za zadanie wkręcać się do załóg czarnych jastrzębi i niezależnych statków (zwłaszcza tych z napędem na antymaterię), aby tym sposobem szukać informacji o stacjach produkujących antymaterię i o poczynaniach piratów.
— Lord Ruin ostrzegł CaWerta? — zapytał kapitan w zadumie.
— Tak mi powiedział dyspozytor doku remontowego.
— Wielki Boże, tylko tego nam trzeba, żeby ta mała Ione zmieniła Tranquillity w jakąś anarchistyczną ostoję piractwa. Mamy tu co prawda bazę czarnych jastrzębi, lecz Lordowie Ruin zawsze wspierali działania Konfederacji. — Komandor Neale zerknął na polipowe ściany, po czym utkwił wzrok w projektorze AV sterczącym z biurkowego bloku procesorowego, jakby się spodziewał, że osobowość habitatu skontaktuje się z nim i zaprzeczy jego oskarżeniom. — Uważasz, że jesteś spalony?
— Nie wiem. Ekipa remontowa pomyślała, że to jakiś dowcip.
Joshua Calvert zatrudnił pewną dziewczynę na moje miejsce. Podobno dosyć atrakcyjną.
— No tak, to do niego podobne. Machnął na ciebie ręką, znalazł sobie laleczkę i wziął nogi za pas.
— W takim razie skąd ta wzmianka o Lordzie Ruin?
— Bóg raczy wiedzieć. — Neale westchnął przeciągle. — Chcę, żebyś nadal próbował się gdzieś zaokrętować. Wkrótce się okaże, czy naprawdę jesteś spalony. Nagram to na fleks z poufnym sprawozdaniem i niech się tym martwi admirał Aleksandrovich.
— Tak, sir. — Erick Thakrar zasalutował i wyszedł.
Kapitan Neale długo siedział za biurkiem, obserwując, jak za oknem przesuwa się gwiaździste niebo. Myśl, że Tranquillity mogłoby wkroczyć na drogę przestępczą, wydała mu się przerażająca, zwłaszcza biorąc pod uwagę owo szczególne, utrzymywane tu przez dwadzieścia siedem lat status quo. Na koniec wywołał z pamięci plik nanosystemowy z materiałami na temat doktor Mzu. Zaczął przeglądać listę okoliczności upoważniających go do zorganizowania zamachu na jej życie.