8

Tranquillity: polipowy cylinder z półkulistymi czapami biegunowymi i powłoką koloru wypalonej, nieszkliwionej gliny, mający sześćdziesiąt pięć kilometrów długości i siedemnaście średnicy, największy ze wszystkich technobiotycznych habitatów zawiązanych w Konfederacji. Z wyglądu posępny i nieciekawy, a ponadto słabo widoczny z daleka; nawet to mizerne światło, jakie docierało tu z odległej o miliard siedemset milionów kilometrów gwiazdy typu widmowego F3, wydawało się — okazując dziwną niechęć — omijać raczej zaokrągloną powłokę, niż padać na jej powierzchnię. Było to jedyne ludzkie osiedle w tym układzie gwiezdnym, krążące siedem tysięcy kilometrów nad Pierścieniem Ruin.

Za całe towarzystwo miało jedynie potrzaskane szczątki owych bardzo dalekich ksenobiotycznych kuzynów człowieka, które nieustannie przypominały, że mimo swych rozmiarów i potęgi w każdej chwili spotkać je mogła zagłada. Osiedle samotne, izolowane i politycznie bezsilne — któż chciałby żyć na tym odludziu?

A jednak…

Statki gwiezdne i kosmoloty zbieraczy artefaktów dostrzegały na swej trajektorii zbliżania ziarnistą mgiełkę światła zawieszoną wokół czapy biegunowej skierowanej ku galaktycznej północy.

W jej pobliżu unosił się rój stacji przemysłowych. Należące do jednego z największych towarzystw astroinżynieryjnych w Konfederacji, działały stale na pełnych obrotach, świadcząc usługi chmarom odlatujących i przylatujących statków. Holowniki, tankowce, jednostki pasażerskie i wielofunkcyjne pojazdy serwisowe krążyły od stacji do stacji, a silniki termojądrowe rozświetlały przestrzeń błękitnymi smugami rozgrzanych jonów.

Trzykilometrowe ramię łączyło północną czapę Tranquillity z nieobrotowym kosmodromem — stalowym szkieletem w kształcie dysku o średnicy czterech i pół kilometra. Gmatwanina porozrzucanych z pozoru bezładnie urządzeń pomocniczych, cystern i przedziałów dokowych przypominała gigantyczną metalową pajęczynę, w którą zaplątały się setki fantastycznych, cybernetycznych owadów. Ruch panował tu nie mniej ożywiony niż w jakimkolwiek habitacie edenistów — statki adamistów napełniały i opróżniały ładownie, uzupełniały paliwo, okrętowały pasażerów.

Poza wyblakłym srebrzystobiałym dyskiem z czapy biegunowej sterczały dumnie trzy okrągłe półki — przystanie dla technobiotycznych statków, które lądowały i odlatywały z niedościgłą, pełną wdzięku zręcznością. Różnorodność ich kształtów fascynowała cały kosmodrom i większość mieszkańców habitatu; apartamenty z widokiem na półki cieszyły się dużą popularnością nie tylko wśród młodzieży. Mirczusko — tam czarne jastrzębie dobierały się w pary, tam umierały i dorastały. Dzięki temu jedna z ich nielicznych legalnych baz macierzystych powstała właśnie w Tranquillity. Tutaj można było kupić jajo czarnego jastrzębia, płacąc pośrednikowi najmniej dwadzieścia milionów fuzjodolarów i powstrzymując się od jakichkolwiek pytań.

Dookoła obrzeża czapy biegunowej wyciągały się w przestrzeń setki kabli organicznych; nieustannie narażone na pyłowe otarcia i bombardowania większych okruchów, zostały na stałe podłączone do wyspecjalizowanych gruczołów, które uzupełniały codzienne ubytki. Rotacja habitatu sprawiała, że idealnie wyprostowane kable rozchodziły się promieniście wokół powłoki na podobieństwo ołowianoszarych szprych jakiegoś kosmicznego koła rowerowego. Gdy przenikały rozległą magnetosferę Mirczuska, wytwarzał się w nich prąd elektryczny o gigantycznym natężeniu, zaspokajający zapotrzebowanie wszystkich procesów biologicznych warstwy kariokinetycznej habitatu, osiowej tuby świetlnej i samych mieszkańców. Każdego roku Tranquillity pochłaniało tysiące ton minerałów z asteroid w celu regeneracji struktury polipowej i odświeżenia biosfery, lecz same reakcje chemiczne nie dostarczyłyby nawet ułamka tej energii, jakiej potrzebowała do przetrwania ludzka populacja.

Poniżej czapy i grzywy przewodów indukcyjnych, dokładnie w środku cylindra, było miasto, dom dla przeszło trzech milionów ludzi, pierścień drapaczy gwiazd owinięty wokół linii równikowej.

Pięćsetmetrowe wieże pięły się ku powłoce pociętej długimi, krętymi, przezroczystymi pasami, przez które wylewało się w przestrzeń jasnożółte światło. Widok z luksusowych apartamentów zapierał dech w piersiach; to pokazywało się wygwieżdżone niebo, to znów targany burzami gazowy olbrzym i jego małe imperium pierścieni i księżyców — pejzaże wieczne, lecz wciąż się zmieniające, w miarę jak obracał się cylinder, aby zapewnić ziemską wartość przyspieszenia grawitacyjnego u podstawy wieżowców.

Adamiści mogli tu cieszyć oczy panoramą, jaka należała się z urodzenia każdemu edeniście.

Nic więc dziwnego, że Tranąuilhty ze swoim liberalnym prawem bankowym, niskimi stawkami podatków dochodowych, szeroką ofertą czarnych jastrzębi do wynajęcia i bezstronną osobowością habitatu, która dzięki posiadaniu policyjnych uprawnień skutecznie przeciwdziałała przestępczości (co zapewniało spokój ducha tutejszym milionerom i miliarderom) — świetnie prosperowało, stając się jednym z najważniejszych autonomicznych ośrodków finansowo — handlowych w Konfederacji.

Nie projektowano jednak Tranquillity, by stało się rajem dla podatników, inne były jego początki; to przyszło później, wynikło z nieubłaganej konieczności. Habitat zawiązano w roku 2428 z rozkazu Michaela Saldany, wówczas jeszcze księcia Kulu, jako zmodyfikowaną wersję habitatów edenistów, rozszerzoną o wiele unikatowych właściwości, na które książę położył szczególny nacisk. Zamierzał uczynić z niego główny ośrodek badawczy, gdzie najwybitniejsi w królestwie specjaliści od gatunków ksenobiotycznych mogliby zgłębiać tajemnicę cywilizacji Laymilów i określić, jaki los spotkał ich rasę. Powyższe działania księcia ściągnęły na niego srogi gniew królewskiej rodziny.

Kulu wyrosło na chrześcijańskich korzeniach i słynęło z pobożności swych mieszkańców. Król Kulu był naczelnym strażnikiem wiary w królestwie. Technobiotyka wiązała się nieodłącznie z edenistami, dlatego adamiści (zwłaszcza przykładni chrześcijanie) całkowicie odrzucili tę szczególną dziedzinę wiedzy. Księciu Michaelowi prawdopodobnie uszłoby na sucho powołanie do istnienia Tranquillity: samowystarczalny technobiotyczny habitat stanowił rozsądne schronienie dla wyizolowanej grupy badaczy, a umiejętna propaganda zażegnałaby skandal. Życie rodów królewskich zawsze budziło kontrowersje, a te względnie nieszkodliwe wytwarzały jeszcze wokół nich aurę tajemniczości.

Do wyciszenia sprawy nigdy jednak nie doszło, albowiem dopiero po zawiązaniu habitatu książę Michael popełnił swą prawdziwą „zbrodnię” (w mniemaniu Kościoła i, co ważniejsze, Rady Królewskiej), każąc sobie wszczepić symbionty neuronowe, dzięki czemu połączył się więzią afiniczną z młodym habitatem.

Ostatni jego akt niesubordynacji, uznany przez zgromadzenie biskupów Kulu za herezję, miał miejsce w roku 2432 — roku śmierci króla Jamesa, jego ojca. Michael polecił wszczepić swojemu pierwszemu synowi, Maurice’owi, zmodyfikowany gen więzi afinicznej, aby i on mógł się porozumiewać z owym najnowszym i zarazem najniezwyklejszym poddanym królestwa.

Obaj zostali obłożeni klątwą… choć Maurice przebywał jeszcze w egzołonie jako trzymiesięczny embrion. Michael abdykował przed ceremonią koronacji, przekazując władzę bratu, księciu Lukasowi. Ojciec i syn zostali bez zbędnych ceremonii wygnani do Tranquillity, które przyznano im w wieczyste posiadanie.

Jeden z najambitniej szych programów badań istot ksenobiotycznych, jakie kiedykolwiek podjęto — próba odtworzenia całego gatunku, począwszy od chromosomów, a skończywszy na szczytowych zdobyczach cywilizacji — upadł dosłownie z dnia na dzień, kiedy skarbiec królewski odmówił funduszy i odwołano zespół badawczy.

Jeśli chodzi o Michaela, to z prawowitego władcy siedmiu najbogatszych układów gwiezdnych w Konfederacji stał się de facto właścicielem niedojrzałego jeszcze technobiotycznego habitatu.

Wcześniej dowodził flotą złożoną z siedmiuset okrętów wojennych, trzecią co do potęgi siłą militarną, teraz musiał się zadowolić pięcioma dość starymi, wycofanymi ze służby transportowcami.

Niegdyś pan życia i śmierci prawie dwóch miliardów lojalnych poddanych, teraz przyszło mu nadzorować gromadę siedemnastu tysięcy porzuconych, nieudolnych techników wraz z rodzinami, narzekających na swą beznadziejną sytuację. Dawniej główny zarządca skarbca, czuwający nad wynoszącym bilion funtów budżetem, obecnie zmuszony do napisania konstytucji z liberalnym prawem podatkowym, w nadziei przywabienia rekinów finansjery i życia z nadwyżek ich dochodów.

Z tejże przyczyny Michaelowi Saldanie nadano przydomek Lorda Ruin.


* * *

— Cena wywoławcza za ten wspaniały okaz wynosi trzysta tysięcy fuzjodolarów. Panie i panowie, macie przed sobą doprawdy niezwykły okaz. Nie dość na tym, że pozostało pięć nienaruszonych listków, to jeszcze nikt wcześniej nie widział takiej rośliny, nigdzie jej nie sklasyfikowano. — Znalezisko leżało na stole licytatora w szklanej bańce próżniowej. Ciemnoszara łodyga, z której wyrastało pięć wydłużonych, obwisłych, przypominających paproć liści o postrzępionych brzegach. Zgromadzeni przyglądali się jej w milczeniu i z pewnym zniechęceniem. — Proszę zauważyć, że to zgrubienie na czubku może być pąkiem kwiatowym. Jakże prostą sprawą będzie klonowanie, patent genomowy pozostanie wyłączną własnością nabywcy, może mu przynieść niewyobrażalne bogactwa.

Ktoś datawizyjnie podbił sumę o dziesięć tysięcy fuzjodolarów.

Joshua Calvert nawet nie spojrzał kto. Tłum składał się ze znawców. Ich twarze nasuwały tu skojarzenie z pokerzystą, który faszeruje się jeszcze programem uspokajającym. Sala była dziś wypełniona do ostatniego krzesła. Ludzie obstawili ściany w poczwórnych szeregach, tarasowali przejścia: przypadkowi gapie, miliarderzy szukający rozrywki, poważni kolekcjonerzy, nawet paru wysłanników przedsiębiorstw przemysłowych z nadziejami na zdobycie wzorców technologicznych.

Wszyscy obecni tu ze względu na mnie.

Chociaż Barrington Grier nie był właścicielem największego domu aukcyjnego w Tranquillity, a zajmował się nie tyle artefaktami Laymilów, ile dziełami sztuki, to jednak nie zdzierał skóry i grał uczciwie. Kiedy dziewiętnastoletni jeszcze Joshua Calvert powrócił ze swego pierwszego wypadu do Pierścienia, Barrington potraktował go jak równego sobie partnera, zawodowca. Z szacunkiem. Od tamtej pory Joshua nie zmienił domu aukcyjnego.

Sala przetargowa znajdowała się na piętnastym piętrze wieżowca Matki Boskiej. Polipowe ściany obito tu boazerią z ciemnego orzecha, po obu stronach sklepionych wejść zawieszono aksamitne bordowe portiery, na podłodze rozesłano gruby granatowy dywan.

Wspaniałe kryształowe żyrandole oblewały wnętrze jasnym blaskiem. Joshui zdawało się, że to salon w wiktoriańskim Londynie.

Barrington Grier tłumaczył kiedyś, że zależało mu na stworzeniu nastroju wyciszenia i podniosłości, aby obudzić zaufanie gości.

Wrażenie przebywania w innej epoce psuło szerokie okno za plecami licytatora: na zewnątrz przemieszczały się leniwie gwiazdy; na ich tle Falsia, szósty księżyc Mirczuska, sunęła po niebie niczym kawałek akwamaryny.

— Trzysta pięćdziesiąt tysięcy po raz pierwszy. — Tors licytatora zaćmił Falsię. — Trzysta pięćdziesiąt tysięcy po raz drugi.

— Uniósł się zabytkowy drewniany młoteczek. Falsia wychyliła się zza ramienia mężczyzny. — I po raz trzeci. — Młoteczek opadł z trzaskiem. — Sprzedano pani Melissie Strandberg.

W sali wzmógł się szmer głosów, kiedy odniesiono szklaną bańkę. Wokół panowała atmosfera podniecenia i niecierpliwości.

Usadowiony z napiętymi nerwami w drugim rzędzie Joshua poczuł duszności, wiercąc się na krześle — robił to ostrożnie, żeby nie trącić nóg sąsiadów. Wciąż przeszywał go ból, ilekroć zbyt szybko poruszył stopami. Nanoopatrunki obejmowały obie nogi aż po kolana, wyglądały jak dziwaczne buty z zielonej skóry, za duże o pięć numerów. Gąbczasta struktura opatrunków sprawiała, że chodził z konieczności śmiesznie sprężystym krokiem.

Trzech asystentów licytatora ustawiło na stole nową bańkę, tym razem półtorametrowej wysokości, z koroną bladozłotych żeberek radiatorów, dzięki którym temperatura wewnątrz utrzymywała się zawsze poniżej temperatury zamarzania. Szkło zmatowiła delikatna warstewka pary. Ucichły raptownie wszelkie głosy.

Joshua popatrzył na stojącego obok podwyższenia Barringtona Griera, mężczyznę w średnim wieku z pełnymi, rumianymi policzkami i rudym wąsem. Miał na sobie stonowany niebieski garnitur, złożony z luźnych spodni i zapinanej pod szyją marynarki o rozszerzanych rękawach; na satynie wiły się spiralkami wąziutkie pomarańczowe pasemka. Mrugnął do Joshuy, pochwyciwszy jego spojrzenie.

— A teraz, panie i panowie, przechodzimy do ostatniego punktu dzisiejszego programu, pozycji 127 w katalogu. Mogę śmiało powiedzieć, że z czymś podobnym nie spotkałem się w całej mojej karierze. Oto elektroniczny moduł Laymilów, zachowany w lodzie od czasu kataklizmu. Zidentyfikowaliśmy wewnątrz dwa mikroprocesory oraz znaczną ilość pamięci krystalicznych w nienaruszonym stanie. Ten jeden cylinder zawiera pięciokrotnie więcej kryształów, niż znaleziono ich od chwili odkrycia Pierścienia Ruin. Możecie państwo sobie wyobrazić, jak wielkie bogactwo informacji ukrywa się w tej bańce. To niezaprzeczalnie największe znalezisko, odkąd przed stu laty wydobyto w całości pierwsze ciało Laymila. Uważam się za wyróżnionego, mogąc otworzyć tę licytację skromną sumą dwóch milionów fuzjodolarow.

Joshua obawiał się tego, co teraz mogło nastąpić, lecz nikt z tłumu nawet nie mruknął słowa sprzeciwu.

Cenę wywoławczą podbijano szybko i nerwowo, dokładając po pięćdziesiąt tysięcy fuzjodolarow. Znowu wzmogły się rozmowy. Obracały się głowy, licytanci próbowali zaglądać w oczy swoim przeciwnikom, aby wyczuć poziom ich determinacji.

Joshua zaczął zgrzytać zębami, gdy stawki przekroczyły cztery miliony. Dalej, nie kończcie. Cztery miliony trzysta tysięcy. Może znajdziecie odpowiedź, co się przydarzyło Laymilom. Cztery i pół.

Poznacie największy sekret, jaki fascynował naukę, odkąd złamaliśmy granicę prędkości światła. Cztery miliony osiemset tysięcy.

Będziecie sławni. Nie od mojego, ale od waszego imienia nazwą znalezisko. Dalej, łajdaki. Podbijajcie!

— Pięć milionów — oznajmił spokojnie licytator.

Joshua osunął się na oparcie krzesła, cichy jęk ulgi wydarł mu się z gardła. Gdy spojrzał w dół, zauważył, że ma spocone dłonie i zaciska pięści.

Udało się. Mogę rozpocząć naprawę „Lady Makbet”, skompletować załogę. Z Układu Solarnego trzeba będzie sprowadzić nowe węzły modelowania energii. Jeśli wynajmę czarnego jastrzębia, zajmie to jakiś miesiąc. Dziesięć tygodni i ruszę w kosmos własnym statkiem! Jezu!

Kiedy suma przekroczyła sześć milionów, powtórnie skupił uwagę na licytatorze. Przez moment sądził, że się przesłyszał, lecz nie, Barnngton Gner szczerzył doń zęby, jakby przepuszczał przez neuronowy nanosystem jakiś zwariowany program stymulacyjny Siedem milionów.

Joshua przeżywał sen na jawie. Teraz już mógł sobie pozwolić nie tylko na wymianę węzłów modelujących i niezbędne naprawy.

„Lady Makbet” otrzyma kompletne wyposażenie, najlepsze systemy bez względu na koszty, także nowe generatory termonuklearne, może nowy kosmolot — nie, jeszcze lepiej aeroplan jonowy z Kulu albo Nowej Kalifornii. O, tak!

— Siedem milionów czterysta pięćdziesiąt tysięcy po raz pierwszy. — Licytator rozglądał się z wyczekiwaniem, zaciskając pulchną dłoń na rękojeści młotka.

Bogaty. Jestem cholernie bogaty!

— Po raz drugi.

Joshua zamknął oczy.

— Siedem milionów czterysta pięćdziesiąt tysięcy. Pytam po raz ostatni: czy ktoś da więcej?

Spadający młotek uderzył z hukiem pioruna. Dla Joshuy Calverta obwieszczał początek nowego życia. Już wkrótce miał zostać kapitanem własnego niezależnego statku.

Wtem rozbrzmiał głęboki dźwięk dzwonka. Joshua otworzył szybko oczy. Zaległa głucha cisza, wszyscy wpatrywali się w mały wszechkierunkowy projektor AV na pulpicie przed licytatorem, wąską kryształową kolumnę metrowej wysokości. Pod powierzchnią rozkwitały abstrakcyjne kolorowe prążki. Barrington uśmiechnął się od ucha do ucha, gdy ciepły męski głos wypełnił salę aukcyjną:

— Tranquillity rezerwuje sobie prawo ostatniego przebicia w przypadku pozycji 127 w katalogu.

— O, do jasnej cholery… — wyrwało się komuś siedzącemu na lewo od Joshuy. Zwycięskiemu licytantowi? Umknęło mu jakoś jego nazwisko.

Rozpętała się chaotyczna wrzawa. Barrington jak obłąkany unosił kciuk w jego stronę. Trzej asystenci zaczęli wynosić bańkę wraz z jej cenną — siedem i pół miliona! — zawartością do przyległego pomieszczenia.

Joshua czekał, aż sala się opróżni. Długo docierały doń zgiełkliwe odgłosy przepychających się i plotkujących ludzi, rozmawiających wyłącznie o przysługującym Tranquillity prawie ostatniego przebicia.

Joshui było wszystko jedno, jego zarobek zwiększył się po prostu o dodatkowe pięć procent. Układy elektroniczne trafią teraz w ręce zespołu badającego cywilizację Laymilów, gdzie zostaną poddane analizie przez najwybitniejszych w Konfederacji specjalistów w dziedzinie ksenobiotyki. Nawet się cieszył, że jego znalezisko posłuży tak szczytnej sprawie.

Gdy minęły pierwsze, najeżone trudnościami lata jego zesłania, Michael Saldana zaczął z mozołem ściągać naukowców i odbudowywać dawny zespól badawczy na podstawie nowej polityki ekonomicznej prowadzonej w Tranquillity i gwałtownie rosnących możliwości finansowych habitatu. Obecnie nad rozwiązaniem zagadki głowiło się siedem tysięcy specjalistów, włączając w to grupę ksenobiotycznych członków Konfederacji, których alternatywny punkt widzenia często pomagał ludziom wyjść ze ślepego zaułka, kiedy przychodziło im zgłębiać przeznaczenie co bardziej kuriozalnych artefaktów.

Po śmierci Michaela w roku 2513 Maurice odziedziczył z dumą tytuł Lorda Ruin, kontynuując dzieło ojca. Uważał, iż najważniejszym powodem istnienia Tranquillity jest poznawanie okoliczności, które doprowadziły do zagłady Laymilów. Patronował pracom z wielkim zaangażowaniem, aż i on zmarł przed dziewięcioma laty, w roku 2601.

Od tamtej chwili jednak program badawczy rozwijał się bez przeszkód. Zdaniem Tranquillity, spadkobierca Maurice’a, trzeci z rzędu Lord Ruin, trzymał się wytyczonego przez poprzedników kursu, lecz nie szukał popularności. Swego czasu krążyły różnorakie plotki, a to że osobowość habitatu przywłaszczyła sobie naczelną władzę, a to że królestwo Kulu próbuje odzyskać habitat, a to że edeniści planują wcielić go do swej kultury i wypędzić adamistów (dawniejsze pogłoski mówiły, jakoby Michael ukradł im jajo habitatu). Wszystkie te przypuszczenia okazały się błędne. Przecież osobowość zawsze zastępowała administrację cywilną i służby policyjne, wykorzystując serwitory do utrzymania porządku, nic więc w tym względzie nie mogło się zmienić. Nadal pobierano dwuprocentowe podatki, czarne jastrzębie nie przerywały lotów godowych, stwarzano warunki do inwestowania i tolerowano spekulacje finansowe. Któż by się przejmował, dopóki stan ten nie ulegał zmianie, jakie neurony sprawują władzę, ludzkie czy technobiotyczne?

Człapiąc w stronę wyjścia, Joshua poczuł nagle, jak czyjaś ręka spada twardo na jego ramię… przez co noga musiała udźwignąć większy ciężar.

— Aj!

— Joshua, mój przyjacielu, mój bardzo bogaty przyjacielu.

Cudowny dzień, prawda? Dzień twojego triumfu. — Barrington Grier wpatrywał się w niego rozgorączkowanym spojrzeniem. — Co zrobisz z taką kupą szmalu? Kobiety? Wykwintne życie? — Oczy zaszły mu lekką mgiełką, z pewnością włączył jakiś program stymulacyjny. I miał do tego pełne prawo: dom aukcyjny zarabiał trzy procent ostatecznej kwoty sprzedaży.

Joshua odwzajemnił uśmiech z pewnym zażenowaniem.

— Raczej nie. Wyruszam w kosmos. Obudziła się we mnie żyłka podróżnicza i chcę zobaczyć na własne oczy kawałek Konfederacji.

— O tak, gdybym miał znowu swoje młode lata, zrobiłbym to samo. Wygodne życie jest jak więzienie, zmarnowany czas, szczególnie w twoim wieku. Inni balują co noc do utraty przytomności, ale co w końcu będą z tego mieli? Dzięki tym pieniądzom powinieneś wydostać się stąd i dokonać czegoś wielkiego.

Z przyjemnością stwierdzam, że nie brak ci oleju w głowie. Ale, ale, nie chciałbyś kupić jaja czarnego jastrzębia?

— Nie. Zamierzam wywlec z hangaru moją „Lady Makbet”.

Barrington Grier wydął usta z nie tajonym podziwem.

— Pamiętam ten dzień, kiedy twój ojciec tu przyleciał. Sporo po nim odziedziczyłeś. Tak samo działasz na kobiety, z tego co słyszałem.

Joshua uśmiechnął się łobuzersko.

— Chodźmy — zaproponował Barrington. — Postawię ci drinka. Co tam drinka, cały posiłek.

— Może jutro, Barrington, dzisiaj zamierzam balować do utraty przytomności.


* * *

Dom nad brzegiem jeziora należał do ojca Dominique, który twierdził, że niegdyś, zanim drapacze gwiazd dorosły do pełnych rozmiarów, mieszkał w nim sam Michael Saldana. Składał się z szeregu półkolistych fragmentów wetkniętych w ścianę urwiska, które wznosiło się nad jeziorem w pobliżu północnej czapy biegunowej. Ściany zewnętrzne wyglądały jak wyrzeźbione przez wiatr. Wewnątrz przeważał symplistyczny, choć drogi wystrój, właściwy takiemu wakacyjnemu i rozrywkowemu piedaterre, gdzie nie mieszkało się na co dzień; style z różnych epok komponowały się tu z sobą w niezwykłej harmonii, a w kątach kwitły rośliny z kilku planet, dobrane ze względu na swą uderzającą kontrastowość.

Poza szerokimi, oszklonymi drzwiami okiennymi z widokiem na rozległą taflę wody osiowa tuba świetlna habitatu już przygasała, tworzył się półmrok pełen opalizujących cieni. W środku o tej porze rozpoczynało się przyjęcie. Bloki procesorowe naładowane ekstrawaganckimi programami stymulacyjnymi czekały w gotowości, oktet muzyków grał ragi z dwudziestego trzeciego wieku, przygotowywano też bufet z owocami morza — specjałami świeżo sprowadzonymi z Atlantydy.

Joshua leżał na długiej kanapie w głównym pomieszczeniu, ubrany w parę szerokich, szaroniebieskich spodni i zieloną chińską marynarkę, wymieniając pozdrowienia zarówno ze znajomymi, jak i z obcymi. Dominique obracała się w kręgu ludzi młodych, beztroskich i, nawet jak na tutejsze standardy, bardzo bogatych. A tacy umieli się bawić. Wydawało mu się, że ściany z surowego polipa wibrują od dzikiego hałasu, jaki tańczący wszczynali na prowizorycznym parkiecie.

Pociągnął kolejny łyk „Norfolskich Łez”; jasna, klarowna ciecz spływała do żołądka niczym najlżejsze wino, lecz rozgrzewała wnętrzności jak wrząca whisky. Działała wprost cudownie. I pięćset fuzjodolarów za butelkę. Jezu!

— Joshua! Właśnie mi powiedzieli. Gratuluję. — Parris Vasilkovsky, ojciec Dominique, uścisnął jego rękę. Miał okrągłą twarz i falistą szopę błyszczących, srebrnoszarych włosów. Skórę tylko gdzieniegdzie poorały maleńkie zmarszczki, co dowodziło licznych modyfikacji genetycznych u przodków, albowiem Vasilkovsky liczył sobie co najmniej dziewięćdziesiąt lat. — A więc dołączyłeś do nas, próżnych bogaczy? Boże, już całkiem zapomniałem, jak to było na początku. Pamiętaj, że najtrudniej jest zarobić pierwsze dziesięć milionów. Później… żadnych problemów.

— Dzięki. — Przez cały wieczór przyjmował gratulacje. Był gwiazdą, bohaterem dnia, główną atrakcją na tym przyjęciu. Kiedy jego matka wyszła powtórnie za mąż, tym razem za wiceprezesa banku Brandstad, zamieszkał na obrzeżach dominium plutokratów, których apartamenty mieściły się w samym sercu Tranquillity. Nie skąpili mu bynajmniej swojej gościnności, zwłaszcza córki lubiące uważać się za cząstkę miejscowej bohemy; za sprawą rozgłosu, jaki przyniosły Joshui udane łowy w Pierścieniu, mógł korzystać z ich ciał i patronatu. Zawsze jednak był kimś z zewnątrz. Do dzisiaj.

— Słyszałem od Dominique, że widziałbyś się w branży handlowej — rzekł Parris Vasilkovsky.

— Zgadza się. Zamierzam wyposażyć „Lady Makbet”, stary statek ojca, w nowe urządzenia. Znowu będzie latać.

— Chcesz mnie wygryźć z interesu? — Parris Vasilkovsky był właścicielem przeszło dwustu pięćdziesięciu statków gwiezdnych, zaczynając od małych korwet handlowych, a kończąc na ogromnych masowcach o ładowności dziesiątków tysięcy ton, ogólnie siódmej co do wielkości prywatnej floty handlowej w Konfederacji. Posiadał nawet kilka transportowców kolonizacyjnych.

Joshua spojrzał mu prosto w oczy bez cienia uśmiechu.

— Owszem.

Parris pokiwał głową, nagle poważny. On też startował od zera przed siedemdziesięciu laty.

— Wyjdziesz na swoje, Joshua. Wpadnij przed odlotem do mojego apartamentu, zapraszam cię na obiad. Zrobisz mi przyjemność.

— Oczywiście.

— Świetnie.

— Gęsta, biała brew uniosła się znacząco. — Będzie też Dominique. Mogłoby ci się trafić o wiele gorzej, to bombowa dziewczyna. Czasem buja w obłokach, lecz byle co jej nie złamie.

— Aa, tak… — Joshua uśmiechnął się blado. Parris Vasilkovsky swatem! A ja jestem godny, żeby wejść do tak znakomitej rodziny! Jezu!

Ciekawe, jak by zareagował, gdyby się dowiedział, co jego kochana córeczka robiła zeszłego wieczoru? Chociaż przypuszczał, znając to towarzystwo, że pewnie zechciałby się przyłączyć.

Joshua przechwycił spojrzenie Zoe, kolejnej ze swych dawniejszych sympatii; biała sukienka bez rękawów kontrastowała wyraźnie z jej czarną jak węgiel skórą. Spojrzała w jego stronę i przesłała mu uśmiech, unosząc kieliszek. Obok niej rozpoznał jeszcze jedną nastoletnią dziewczynę, niższą, krótko obciętą blondynkę, ubraną w błękitny sarong i luźną bluzeczkę w podobnym kolorze. Miła, piegowata buzia, ciemnoniebieskie oczy oraz wąski nosek u końca mocno zaokrąglony w dół. Spotkał ją wcześniej ze dwa razy, wymienili zdawkowe „cześć” — taka znajoma znajomej. Neuronowy nanosystem Joshuy wygrzebał z pliku jej obraz wizualny i podpowiedział imię: Ione.

Dominique lawirowała w tłumie w jego stronę. Pociągnął odruchowo łyk „Norfolskich Łez”. Ludzie wydawali się teleportować na boki ze strachu przed dotkliwymi potłuczeniami, których mogliby doznać w zetknięciu z jej rozkołysanymi biodrami. Dwudziestosześcioletnia Dominique niemal dorównywała mu wzrostem; mając bzika na punkcie sportu, osiągnęła nad podziw atletyczną figurę. Jasne, proste włosy opadały jej do połowy pleców. Włożyła na siebie kusą purpurową bluzeczkę odsłaniającą plecy oraz rozciętą spódniczkę z jakiegoś lśniącego, srebrzystego materiału.

— Cześć, Josh. — Zwaliła się na skraj kanapy, wyrwała mu szklankę z odrętwiałych palców i upiła łyczek. — Zobacz, co udało mi się zdobyć. — Uniosła blok procesorowy. — Dwadzieścia pięć możliwości, ile tylko damy radę, biorąc pod uwagę twoje obolałe stopy. Będzie zabawnie. Jeszcze dzisiaj zaczniemy je testować.

Na powierzchni bloku zamrugały jakieś ciemne obrazy.

— W porządku — odparł Joshua machinalnie. Nie miał zielonego pojęcia, o co jej chodzi.

Poklepała go po udzie i skoczyła na równe nogi.

— Nigdzie nie odchodź. Ja muszę jeszcze zająć się gośćmi, ale potem wrócę, żeby cię stąd zabrać.

— Ee, tak. — Co więcej miał powiedzieć? Wciąż się zastanawiał, kto kogo uwiódł tamtego dnia, gdy powrócił z Pierścienia Ruin, lecz każdą następną noc spędził w obszernym łożu Dominique, a i mnóstwo czasu za dnia na dokładkę. W sprawach seksu wykazywała się nie mniejszym wigorem niż Jezzibella, była niesforna i przerażająco energiczna.

Spojrzawszy na blok procesorowy, zażądał datawizyjnie uruchomienia pliku. Był to program analizujący wszelkie możliwe pozycje partnerów w stanie nieważkości, podczas których stopy mężczyzny nie odgrywały żadnej roli. Wyświetlacz bloku pokazywał dwie humanoidalne postaci, splecione z sobą w coraz to innej kombinacji.

— Witaj.

Joshua odsunął wyświetlacz bloku z miną winowajcy, nakazując datawizyjnie wyłączenie programu i zakodowanie pliku.

Ione stała przy kanapie z przekrzywioną lekko głową i niewinnym uśmiechem.

— O, Ione. Cześć.

Uśmiechnęła się szerzej.

— Pamiętałeś, jak mam na imię.

— Trudno zapomnieć taką dziewczynę.

Usiadła w dołku wygniecionym przez Dominique. Było w niej coś tajemniczego, sugerującego istnienie jakiejś niezbadanej głębi.

Ogarniał go ten sam dziwny nastrój, którego doświadczał w czasie ropienia pozostałości po Laymilach — nie całkiem podniecenie, lecz coś w tym rodzaju.

— Wybacz, ale zapomniałem, czym się zajmujesz — dodał.

— Jak każdy tutaj, odziedziczyłam milionowy spadek.

— Nie jak każdy.

— Nie? — Niepewny uśmieszek zadrżał na jej ustach.

— Nie, bo ja tu jestem wyjątkiem. Niczego nie odziedziczyłem. — Joshua zatrzymał spojrzenie na obrysie jej postaci pod ieniutką bluzeczką. Figurę miała zgrabną, skórę jedwabistą i opaloną. Zastanawiał się, jak wyglądałaby nago. Doszedł do wniosku, ponętnie.

— Jeśli nie liczyć twojego statku „Lady Makbet”.

— Teraz moja kolej powiedzieć: pamiętałaś.

— Nie — zaśmiała się. — Po prostu wszyscy o tobie mówią, tobie i twoim znalezisku. Wiesz, co zawierają te kryształy palięci Laymilów?

— Nie mam pojęcia. Ja je tylko znajduję, nie interesuje mnie ich przeznaczenie.

— A myślałeś kiedyś, czemu to zrobili? Dlaczego się pozabijali? Pewnie były ich miliony. Dzieci, niemowlęta. Nie wierzę, żeby popełnili zwyczajne samobójstwo, jak to się powszechnie uważa.

— Wewnątrz Pierścienia Ruin człowiek próbuje myśleć o czymś innym. Zbyt wiele duchów tam krąży. Byłaś może w Pierścieniu?

Pokręciła głową.

— To straszne miejsce, lone. Mówię ci, ludzie drwią z tego, ale bywa, że zjawy wyłażą z cienia i trzeba się mieć na baczności.

A cieni tam nie brakuje. Czasem mam wrażenie, że Pierścień składa się wyłącznie z nich.

— I dlatego nas opuszczasz?

— Niezupełnie. Pierścień Ruin traktowałem podrzędnie, dał mi pieniądze na remont „Lady Makbet”. Od dawna planowałem wyruszyć na gwiezdne szlaki.

— Nie podoba ci się w Tranquillity?

— Nie, ale to sprawa ambicji. Chcę zobaczyć, jak „Lady Makbet” znów opuszcza dok. Doznała poważnych uszkodzeń podczas wyprawy ratunkowej. Mój ojciec miał szczęście, że wrócił żywy do Tranquillity. Staruszka zasłużyła sobie na jeszcze jedną szansę.

Nie sprzedałbym jej za żadne skarby. Dlatego zacząłem zbierać artefakty, choć to ryzykowne zajęcie. Szkoda, że ojciec nie doczekał chwili, kiedy wreszcie mi się powiodło.

— Wspomniałeś o wyprawie ratunkowej? — Wciągnęła dolną wargę, zaintrygowana. Ujęła go za serce tą miną, dzięki której wyglądała jeszcze młodziej.

Dominique gdzieś przepadła, a muzyka dudniła, aż w uszach huczało: muzycy wpadli wreszcie na swój ulubiony rytm. Dziewczyna najwyraźniej leciała na jego historię… i może na niego.

Mogliby poszukać sobie gdzieś sypialni i kochać się parę godzin do utraty zmysłów. Był dopiero wczesny wieczór, ludzie zaczną się zwijać z przyjęcia nie prędzej niż za pięć, sześć godzin. Zdąży jeszcze wrócić na swoją noc z Dominique.

Jezu, to się nazywa świętowanie sukcesu!

— To długa opowieść — rzekł, zataczając ręką koło. — Znajdźmy jakiś spokojniejszy kącik.

SkapHwie skinęła głową.

— Znam jeden.


* * *

Nie uśmiechała mu się ta podróż wagonikiem kolejki tunelowej, skoro w domku nad jeziorem było tyle pustych pokoi, które mógł zaryglować szyfrem. Ione okazała się wszakże nad wyraz uparta, kiedy stwierdziła, odsłaniając rąbek swej nieuchwytnej stalowej natury:

„W żadnym apartamencie w Tranquillity nie jest ciszej niż u mnie, tam możesz mi wszystko opowiedzieć i nikt nas nie podsłucha. — Przerwała, mierząc go roziskrzonym wzrokiem. — Nikt nam też nie przeszkodzi”.

I to przesądziło sprawę.

Wsiedli do wagonika na stacji podziemnej, która służyła wszystkim rezydencjom w okolicy jeziora. Podobnie jak windy wieżowców, kolejka tunelowa była systemem mechanicznym, zmontowanym dopiero wtedy, gdy Tranquillity osiągnęło pełne rozmiary.

Technobiotyka otwierała przed człowiekiem olbrzymie możliwości, ale nawet jej dobrodziejstwa miały swoje ograniczenia; transport wewnętrzny leżał całkowicie poza zasięgiem genetyków. Tunele tworzyły regularną sieć w cylindrze, zapewniając dostęp do wszystkich bez wyjątku sektorów. Wagony nie trzymały się rozkładu jazdy, zabierały pasażerów w dowolne miejsce, a całym systemem kierowała osobowość habitatu, podłączona na każdej stacji do bloków procesorowych. W Tranquillity nie istniał prywatny przewóz osób, w związku z czym wszyscy przemieszczali się za pomocą kolejki, począwszy od miliarderów, a skończywszy na najmarniej zarabiającym tragarzu z kosmodromu.

Joshua i Ione weszli do czekającego na nich dziesięcioosobowego wagonika i usiedli naprzeciwko siebie. Na polecenie Ione wagonik natychmiast ruszył, przyspieszając łagodnie. Joshua podał dziewczynie świeżą butelkę „Norfolskich Łez”, którą sprzątnął z barku Parrisa Vasilkovsky’ego, a następnie zaczął opowiadać o wyprawie ratunkowej, błądząc wzrokiem po jej nogach zarysowanych delikatnie pod cieniutkim sarongiem.

Otóż swego czasu na orbicie wokół gazowego olbrzyma znalazł się pewien statek badawczy, który ucierpiał wskutek awarii systemów regulacji składu powietrza. Ojciec Joshui zabrał na pokład dwudziestu pięciu członków załogi uszkodzonego statku, chociaż systemy regulacji powietrza „Lady Makbet” musiały przez to pracować niebezpiecznie blisko granicy wydolności. A ponieważ kilku rannych naukowców potrzebowało natychmiastowej pomocy medycznej, statek wykonał skok, mimo że wciąż był w zasięgu pola grawitacyjnego planety. Wysiadła część węzłów modelowania energii, co podczas następnego skoku nałożyło większe wymagania na pozostałe węzły. Statek zdołał doskoczyć w pobliże Tranquillity, lecz przy pokonywaniu odległości ośmiu lat świetlnych następne czterdzieści procent węzłów uległo zniszczeniu.

— Sprzyjało mu szczęście — stwierdził Joshua. — Węzły mają wbudowany układ kompensacji na wypadek, gdyby kilka odpadło, ale tak dalekim skokiem naprawdę kusił los.

— Teraz rozumiem, czemu jesteś z niego taki dumny.

— Cóż, tak to było… — Wzruszył ramionami.

Pędzący w głąb habitatu wagonik zwolnił i przystanął. Rozsunęły się drzwi. Joshua po raz pierwszy widział tę stację: była mała, niewiele szersza od długości pojazdu, przypominała białą polipową bańkę. Szerokie pasy komórek elektroforescencyjnych emitowały z góry silne światło, a w ścianie u końca wąskiego peronu widniały półkoliste drzwi z błony mięśniowej. Z pewnością nie prowadziły do holu wieżowca.

Tymczasem drzwi wagonika zamknęły się i zaraz bezdźwięcznie szary cylinder pomknął do tunelu po magnetycznej szynie. Gdy znikał, powiew suchego powietrza szarpnął sarongiem Ione.

Dreszcz przebiegł Joshui po plecach.

— Gdzie my jesteśmy? — zapytał.

— W domu — odparła dziewczyna z promiennym uśmiechem.

Niezbadane głębie. Wciąż dręczył go niepokój.

Drzwi z błony mięśniowej rozsunęły się niczym kamienne zasłony i kiedy Joshua zajrzał do apartamentu, od razu poczuł się lepiej. W drapaczach gwiazd nie trzeba było wydawać specjalnych pieniędzy na luksusowy wystrój mieszkania; z biegiem czasu polip rozrastał się do kształtów dowolnych mebli, ale to…

Apartament był dwupoziomowy: szeroki, wydłużony westybul kończył się żelazną poręczą, która biegła naprzeciwko drzwi, albowiem za nią, cztery metry niżej, znajdowała się komnata mieszkalna. Poręcz rozdzielała się w środkowej części, gdzie wchodziło się na trzymetrowej długości górny podest schodów, rozwidlony dalej na dwie symetrycznie przeciwstawne pętle. Wszystkie ściany obłożono marmurem: w westybulu kremowym i zielonym, w komnacie mieszkalnej rubinowym i purpurowym (po bokach) oraz orzechowym i szafirowym (ściana pod schodami). Stopnie były śnieżnobiałe. Westybul obwiedziono w równych odstępach głębokimi niszami, przy których stały czarne, żłobkowane kolumny.

Jedna z owych nisz mieściła w sobie starożytny pomarańczowy skafander kosmiczny, opisany rosyjską grażdanką. Artystyczne, masywne meble wykonane z drewna tekowego i różanego błyszczały politurą, ciesząc oko cudownymi wklęsłymi rzeźbieniami, pociemniałymi z upływem lat. Stanowiły dzieło mistrzów snycerki sprzed wielu wieków. Gęsty, żywy dywan z mchu w brzoskwiniowym kolorze wyciszał każdy krok.

Joshua podszedł bez słowa do szczytu schodów, próbując ogarnąć spojrzeniem całe pomieszczenie. Przeciwległa ściana, długa na mniej więcej trzydzieści metrów i na dziesięć wysoka, była właściwie jednym wielkim oknem. Widział za nim dno morskie.

Południowy biegun Tranquillity, jak to miało miejsce we wszystkich habitatach edenistów, oblany był zewsząd zbiornikiem słonej wody. Dostosowany do rozmiarów habitatu, miał około ośmiu kilometrów szerokości, a pośrodku dwieście metrów głębokości.

Przypominał bardziej morze niż jezioro. Linię brzegową tworzyły piaszczyste zatoczki i wysokie klify, nad toń wyrastały gdzieniegdzie wysepki i małe atole.

Joshua doszedł do wniosku, że apartament położony jest u podnóża jednego z nadbrzeżnych urwisk. Przyglądał się połaciom piasku ginącym w ciemnoniebieskiej dali, na wpół zagrzebanym kamieniom obleganym przez skorupiaki, długim i rozkołysanym wstęgom czerwonych lub zielonych liści. Gdzieniegdzie przemykały ławice wielobarwnych rybek, upodobnionych do szlachetnych klejnotów w wylewających się z okna szerokich smugach światła. Joshua myślał nawet, że dostrzega, jak coś wielkiego i ciemnego przepływa tuż za granicą widoczności.

— Skąd masz to mieszkanie? — wyszeptał ze zdumieniem.

Nie otrzymał odpowiedzi.

Gdy się odwrócił, Ione stała za nim z przymkniętymi oczami i lekko przekrzywioną głową, jakby pogrążona w głębokiej kontemplacji. W końcu westchnęła przeciągle i z enigmatycznym uśmiechem uniosła powieki, ukazując ciemnoniebieskie źrenice.

— Zostało mi przydzielone przez Tranquillity — odparła zdawkowo.

— Nie wiedziałem, że można o takie poprosić. Poza tym te wszystkie meble…

Figlarny uśmiech prześliznął się po jej ustach. Znów go zachwyciła jej dziewczęca uroda. Pewnie z powodu tych włosów, pomyślał: wszystkie znane mu dziewczęta w Tranquillity nosiły długie, idealnie ułożone włosy, podczas gdy ona ostrzygła się krótko, przy czym nieporządna fryzura nadawała jej wygląd uroczego, niezwykle pociągającego kociaka.

— Powiedziałam ci przecież, że odziedziczyłam spadek.

— Zgoda, ale to…

— Podoba ci się?

— Aż się boję. Mam wrażenie, jakbym zbierał artefakty w zakazanym miejscu.

— Chodź. — Wyciągnęła rękę.

Uchwycił lekko jej palce.

— Dokąd teraz?

— Tam, gdzie weźmiesz to, po co tu przyszedłeś.

— Czyli co?

Obdarzyła go szerokim uśmiechem i odciągnęła od schodów w stronę bocznej ściany westybulu. W jednej z nisz rozsunęły się błony mięśniowe.

— Mnie — powiedziała.

Była to okrągła sypialnia z półkolistym, wydłużonym oknem z widokiem na morze oraz polipowym sufitem zasłoniętym przez szkarłatne tapisene. Na samym środku pokoju wydłubano w posadzce oczko pełne przezroczystej galarety, nakryte cienką elastyczną powłoką i wyłożone po brzegach jedwabnymi poduszeczkami. Tuż przy nim stanęła Ione. Pocałowali się. Tuląc ją w ramionach, czuł, jak dziewczyna drży z lekka. Żar ogarniał powoli jego ciało.

— Wiesz, dlaczego ciebie wybrałam? — zapytała.

— Nie. — Całował ją po szyi, wodząc rękami po bluzce w stronę piersi.

— Obserwowałam cię — wyszeptała Ione.

— Co? — Joshua przestał pieścić jej piersi i spojrzał na nią z wyrazem konsternacji.

— Ciebie i te wszystkie piękne, bogate dziewczyny. Jesteś niezrównanym kochankiem, Joshua. Wiedziałeś o tym?

— Tak. Dzięki. — Jezu. Gapiła się na mnie? Kiedy? Przedwczorajsza noc miała dość dziki przebieg, ale nie pamiętał, żeby ktoś do nich dołączył. Chociaż, znając Dominique, było to wysoce prawdopodobne. Cholera, musiałem być nieźle nabuzowany.

Ione pociągnęła za tasiemkę i rozpięła jego marynarkę.

— Masz zwyczaj czekać, aż dziewczyna osiągnie orgazm.

Chcesz, żeby czuła się naprawdę dobrze. Sprawiasz, że tak się czuje. — Pocałowała go w mostek, muskając językiem krawędzie mięśni piersiowych. — To bardzo rzadkie, bardzo śmiałe.

Jej zachowanie i słowa działały na niego niczym jakiś diabelny program stymulujący, który wszystkimi włóknami nerwowymi rozsyła iskrowe fantomy ognia, szturmuje pachwiny i przyspiesza bicie serca. Dyszał ciężko, czując równocześnie, jak jego członek uzyskuje niebywałą twardość.

Niecierpliwie rozpiął bluzeczkę Ione i zsunął ją zręcznie z jej ramion. Piersi miała uniesione i ładnie zaokrąglone, z dużymi otoczkami tylko troszkę ciemniejszymi od smagłej skóry. Przywarł ustami do sutka, przesuwając dłonie po gładkich konturach jej brzucha, gdy ona ze świstem łapała oddech. Czuł na karku palce Ione, natarczywe i wpijające się w ciało. Wykrzyknęła jego imię w ekstazie.

Kiedy runęli spleceni na łóżko, galaretowata substancja zatrzęsła się gwałtownie. Kołysali się na wzburzonych falach, którym dodawały wigoru ich gorączkowe ruchy.

Wejście w nią było czystą doskonałością. Miała rozkosznie wrażliwe ciało, a przy tym silne i sprężyste. Musiał skorzystać z neuronowego nanosystemu, jeśli chciał zachować kontrolę nad swoimi reakcjami. Jego tajna broń. W ten sposób mógł przeczekać dramatyczne, błagalne okrzyki dziewczyny. Czekać, gdy ona prężyła się pod nim i wiła zmysłowo. Czekać i prowokować, i przedłużać… Dopiero gdy zaczęły ją wyginać orgazmowe konwulsje i okrzyk najwyższego uniesienia wydarł się z jej piersi, Joshua odwołał sztuczne ograniczenia, aby i jego ciało mogło się oddać obłędnej rozkoszy. Napawał się zdumioną, pełną niedowierzania miną dziewczyny, wtryskując w nią nasienie w długim, triumfalnym spełnieniu.

Spoglądali na siebie milcząco, gdy rozbujane łoże powoli się uspokajało. Na krótką chwilę pogrążyli się w cichej kontemplacji, potem oboje rozchylili usta w szerokim uśmiechu.

— Chyba nie byłam gorsza od innych, Joshua?

Pokręcił głową energicznie.

— A czy wystarczająco dobra, żebyś zechciał zostać w Tranquillity? Pamiętaj, że miałbyś mnie na każde skinienie.

— Ee… — Stoczył się na bok, zaskoczony błyskiem w jej oczach. — To nie fair i wiesz o tym.

— Wiem. — Zachichotała.

Oglądając jej błyszczące od potu, wyciągnięte ciało, na ramiona odrzucone beztrosko nad głowę, zadawał sobie pytanie, jak to się dzieje, że dziewczyny wydają się dużo bardziej pociągające zaraz po stosunku. Czy dlatego, że są tak wyzywająco nieskrępowane?

— Prosisz, żebym został? Każesz mi wybierać: ty albo „Lady Makbet”?

— Nie, żebyś został, nie. — Położyła się na boku. — Ale mam inne potrzeby.

Teraz nalegała, aby usiąść na nim okrakiem. Tak było wygodniej dla jego stóp, mógł też przez cały czas bawić się jej piersiami, póki jazda nie skończyła się ich obopólnym orgazmem.

Przed trzecim numerem ułożył poduszki w stos, aby wspierały Ione rozpostartą na czworakach. Wtedy ją dosiadł od tyłu.

Po piątym podejściu Joshua już nie żałował, że ominęło go przyjęcie. Pewnie i Dominique znalazła sobie kogoś na tę noc.

— Kiedy chcesz nas opuścić? — spytała Ione.

— Naprawa „Lady Makbet” zabierze mi dwa, najwyżej trzy miesiące. Zaraz po aukcji złożyłem zamówienie na węzły modelujące. Wiele zależy od tego, kiedy mi je dostarczą.

— Wiesz, że Sam Neeves i Octal Sipika jeszcze się nie pojawili?

— Wiem — odparł ponuro. Odkąd wrócił z wyprawy, po dziesięć razy dziennie opowiadał tamtą przygodę, zwłaszcza zbieraczom i pracownikom kosmodromu. Wieści już się rozeszły. Zdawał sobie sprawę, że łotry wszystkiego się wyprą, może nawet oskarżą go o napaść, skoro on nie był w stanie poprzeć swych słów żadnym konkretnym dowodem. To jednak jego wersja najpierw się rozniosła, to jego wersję przyjęto do wiadomości, to ona miała największą siłę przebicia. A jakby tego było mało, mógł teraz szastać pieniędzmi. Niezwłocznie po swoim powrocie doniósł osobowości habitatu o popełnionej próbie morderstwa; habitat nie wymierzał kary śmierci, lecz Sam i Octal powinni dostać po dwadzieścia lat. Osobowość nie zakwestionowała jego wersji, co znacznie podniosło go na duchu.

— Nie popełnij jakiegoś głupstwa, kiedy się pojawią — napomniała go Ione. — Zostaw sprawę sierżantom.

Sierżanci stanowili boczną gałąź plemienia serwitorów służących pospolicie w habitatach; były to rosłe humanoidy w zbroi z egzoszkieletu, przysposobione do pełnienia funkcji policjantów.

— Jasne — żachnął się. Nieprzyjemna myśl przyszła mu do głowy. — Chyba nie przypuszczasz, że to ja ich zaatakowałem?

Na jej policzkach pojawiły się dołeczki, gdy się uśmiechnęła.

— Pewnie, że nie. Wszystko dokładnie sprawdziliśmy. W ciągu ostatnich pięciu lat zaginęło ośmiu zbieraczy. W sześciu przypadkach Neeves i Sipika przebywali akurat w Pierścieniu, a ponadto zawsze wtedy przywozili więcej niż zwykle szczątków po Laymilach.

Chociaż ocierało się o niego gorące ciało Ione, znów ten sam zimny dreszcz przebiegł mu po skórze. Powiedziała to wszystko przecież tak od niechcenia, z nutą absolutnej pewności w głosie.

— Kto sprawdził? O kim mówisz?

Ponownie zachichotała.

— Ech, Joshua! Czyżbyś jeszcze tego nie rozszyfrował? Może jednak myliłam się co do ciebie, jakkolwiek muszę przyznać, że odkąd tu przyszedłeś, inne rzeczy zaprzątały twoją uwagę.

— Co miałbym rozszyfrować?

— Mnie. Kim jestem, oczywiście.

Poczucie zagrożenia wezbrało w nim niby morska fala.

— Nie — przyznał się chłodno. — Tego nie wiem.

Uśmiechnęła się, uniosła na łokciach, lecz usta zatrzymała prowokująco dziesięć centymetrów od jego twarzy.

— Jestem Lordem Ruin.

Najpierw się zaśmiał, potem zakrztusił i umilkł.

— Jezu, ty mówisz serio.

— Jak najbardziej. — Musnęła go nosem po twarzy. — Popatrz na mój nos, Joshua.

Popatrzył. Był to wąski nos z zakrzywionym w dół koniuszkiem. Nos Saldanów, sławna oznaka królewskiej dynastii Kulu, pieczołowicie zachowana w ostatnich dziesięciu pokoleniach pomimo różnorodnych zabiegów genetycznych. Zdaniem niektórych, genetycy z rozmysłem dołączyli ten wyróżnik do cech dominujących w królewskim rodzie.

Joshua wiedział, że Ione nie żartuje. Przeczucie wręcz ściskało jego serce, równie silne jak w dniu, kiedy znalazł urządzenia elektroniczne Laymilów.

— Jasny gwint.

Pocałowała go, usiadła i położyła ręce na kolanach z ironiczną miną.

— Ale dlaczego? — zapytał.

— Dlaczego co?

— Jezu! — Zatrzepotał rękami ze zniecierpliwieniem. — Dlaczego ludzie nie wiedzą, że ty tu wszystkim rządzisz? Pokaż im, kim jesteś. Dlaczego… dlaczego prowadzisz ten dziwaczny program badawczy? Twój ojciec nie żyje. Kto się tobą opiekował przez osiem lat? I dlaczego ja? Czemu powiedziałaś, że chyba pomyliłaś się co do mnie?

— To istny potok pytań. Chociaż wszystkie są z sobą powiązane, zacznę od samego początku. Jestem osiemnastoletnią dziewczyną, Joshua. Ale też pochodzę z dynastii Saldanów, a przynajmniej otrzymałam po nich w spadku ponadprzeciętne genetyczne dziedzictwo. Dzięki niemu będę z pewnością żyła blisko dwieście lat, mam o wiele wyższy od średniego iloraz inteligencji i te same co ty wewnętrzne wzmocnienia, nie wspominając o innych ulepszeniach. O tak, Saldanowie to niezwykle rozwinięta rasa. Po to, żeby rządzić wami, gromadą zwykłych śmiertelników.

— Dlaczego więc nie rządzisz? Dlaczego włóczysz się tylko po przyjęciach i szukasz sobie kochanków?

— Na razie siedzę jak mysz pod miotłą, bo tu chodzi o wizerunek władcy. Zapewne nie zdajesz sobie sprawy, jak szerokie są uprawnienia osobowości habitatu w Tranquillity. Ona jest wszechwładna, Joshua, rządzi całym tym kramem, nie potrzeba więc sądów ani administracji, dopóki z całkowitą bezstronnością przestrzega konstytucji. Zapewnia najbardziej stabilne środowisko polityczne w Konfederacji, jeśli odliczyć posiadłości edenistów i królestwo Kulu. Dlatego właśnie mamy tu raj pod względem nie tylko podatkowym, ale też finansowym i ekonomicznym. Życie w Tranquillity zawsze będzie bezpieczne. Habitatu nie zdołasz przeciągnąć na swoją stronę, nie zdołasz go skorumpować, nie możesz zmienić prawa nawet logicznymi argumentami. Ty nie możesz. Ja mogę. Bo on przyjmuje ode mnie rozkazy. Tylko ode mnie, od Lorda Ruin. Tego właśnie chciał mój dziadek, absolutny władca oddany jednej sprawie: rządzeniu. Mój ojciec miał z różnymi kobietami spore stadko dzieci wyposażonych w gen więzi afinicznej, lecz wszystkie opuściły habitat i są teraz edenistami.

Wszystkie oprócz mnie, ponieważ ja rozwijałam się w egzołonie, podobnie jak jastrzębie i ich kapitanowie. Jesteśmy połączeni więzią, taka mała istotka jak ja i sześćdziesięciopięciokilometrowa bestia w koralowym pancerzu. Zjednoczeni na całe życie.

— Nadal nie pojmuję, czemu nie chcesz pokazać się publicznie. Ludzie powinni wiedzieć, że istniejesz. Przez osiem lat dochodziły do nas jedynie pogłoski.

— I bardzo dobrze. Mam osiemnaście lat, jak już powiedziałam. Powierzyłbyś takiej osobie władzę nad trzema milionami ludzi? Osobie mogącej wprowadzać zmiany do konstytucji, bawić się z ulgami inwestycyjnymi, podnieść cenę helu, który tankują statki gwiezdne, między innymi „Lady Makbet”? Wszystko to mogę zrobić, nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Widzisz, Joshua, w odróżnieniu od edenistów z tym ich społecznym konsensusem i Kulu, gdzie rozwinęła się władza sądownicza, ja nie mam nikogo, kto by mnie przekonywał, czy też, co ważniejsze, powstrzymywał.

Jak powiem, tak ma być, a jeśli komuś coś się nie podoba, to fora ze dwora. Tak stanowi prawo, moje prawo.

— Chodzi o zaufanie — rzekł, nareszcie przekonany. — Nikt by ci nie zaufał. Wszystko idzie gładko, bo każdy myśli, że osobowość habitatu kontynuuje politykę twojego ojca.

— Otóż to. Żaden miliarder tej miary co Parris Vasilkovsky, który siedemdziesiąt lat budował swoje imperium, nie ulokuje dorobku życia w społeczności, gdzie absolutną władzę sprawuje naiwna nastolatka. Wystarczy, że pomyśli o brewenach córki, a przecież ona jest ode mnie dużo starsza.

Joshua wyszczerzył zęby.

— Przyjąłem do wiadomości. — Przypomniał sobie o całej tej hecy z podglądaniem. To oczywiste: dzięki więzi afinicznej Ione mogła odbierać obrazy sensoryczne habitatu, oglądać każdego i o każdej porze. Lekki rumieniec wystąpił mu na policzki.

— A więc dlatego wciąż ładujesz pieniądze w te badania cywilizacji Laymilów: aby ludzie myśleli, że interes kręci się jak dawniej. Nie to, żebym się skarżył. Jezu! Ta ostatnia przebitka, siedem i pół miliona fuzjodolarów! — Uśmiech szybko znikł z jego twarzy, gdy rysy dziewczyny ściągnęły się w wyrazie dezaprobaty.

— Nie mogłeś bardziej rozminąć się z prawdą, Joshua. Uważam badanie cywilizacji Laymilów za najważniejszy cel mojego życia.

— Nie przesadzaj! Sam grzebię się od lat w Pierścieniu Ruin i wiem, że wiąże się z nim jakaś tajemnica. Dlaczego to zrobili?

Ale dzisiaj to już bez znaczenia, nie rozumiesz tego? Zespół badawczy nie musi aż tak bardzo przejmować się swoją rolą. Laymilowie byli ksenobiontami, na miłość boską! Kogo obchodzi ich rozwój psychiczny czy to, że spodobała im się jakaś zwariowana religia z kultem śmierci?

Ione westchnęła, kręcąc głową ze smutkiem.

— Niektórzy ludzie wolą sobie wmawiać, że nie ma problemu.

Cóż, trzeba się z tym pogodzić, ale naprawdę nie sądziłam, że jednym z nich będziesz ty.

— Jakiego niby problemu?

— Czasem tak to już bywa, że kiedy coś wielkiego, strasznego rzuca cień na człowieka, on woli po prostu zasłonić twarz ręką. Na planetach ludzie mieszkają w strefach wysokiej aktywności sejsmicznej lub na zboczach wulkanów, a mimo to nie widzą w tym nic zdrożnego, nie dostrzegają swojego szaleństwa. Przede wszystkim rozwaga, Joshua, ona jest najważniejsza. Jak sądzisz, czemu mój dziadek zrobił to, co zrobił?

— Nie mam pojęcia. Ludzie uważają to za drugą największą we wszechświecie tajemnicę.

— Nie, Joshua, to żadna tajemnica. Michael Saldana uruchomił program badań cywilizacji Laymilów, bo uważał to za swój obowiązek, nie tylko wobec królestwa, ale i całej ludzkości. Przewidział, że realizacja planu potrwa długie lata. Udał się z rodziną na wygnanie i ściągnął na siebie gniew Kościoła Chrześcijańskiego, byle tylko dopilnować rozwoju Tranąuilhty. Aby zawsze był ktoś, kto zrozumie wagę problemu, dysponując środkami na kontynuowanie badań. Owszem, mógł zlecić szukanie wyjaśnienia instytutom zajmującym się ksenobiotyką w Kulu. Tylko jak długo by go szukały? Do końca trwania jego rządów, to na pewno. I rządów Maurice’a. Może nawet rządów najstarszego syna Maunce’a.

Jemu jednak sen z oczu spędzał strach, że to nie wystarczy. Przecież stał przed kolosalnym wyzwaniem, tobie chyba nie muszę tego tłumaczyć. Nawet królowie Kulu nie mogliby uszczuplać w ten sposób budżetu dłużej niż przez dwieście, trzysta lat. Michael musiał oderwać się od rodzinnych korzeni i dotychczasowych zobowiązań, jeśli nie chciał dopuścić, ażeby naj ambitniejsze przedsięwzięcie w dziejach ludzkości, tracąc stopniowo na znaczeniu, na koniec nie upadło.

Joshua mierzył ją badawczym spojrzeniem, przypominając sobie dawny kurs dokształcający na temat więzi afinicznej i kultury eden i stów.

— Rozmawiasz z nim, nie zaprzeczaj. Z dziadkiem. Przekazał swoje wspomnienia osobowości habitatu, a one trafiły do ciebie, zanim jeszcze wyszłaś z egzołona. Dlatego wygadujesz te brednie.

On cię zaraził, Ione.

Przez chwilę dziewczyna wydawała się urażona, lecz zdołała przywołać na usta żałosny uśmiech.

— I znowu pudło, Joshua. Ani Michael, ani Maurice nie przekazał swych wspomnień w chwili śmierci. Saldanowie to przecież przykładni chrześcijanie, moi krewni w Kulu rządzą ponoć mocą boskiego prawa, zapomniałeś?

— Michael Saldana został wyklęty.

— Nie przez papieża w Rzymie, ale przez biskupa z Nova Kongu. Przeważyły względy polityczne. Sąd w Kulu bez skrupułów wymierzył karę. Rozwijając Tranquillity, Michael wstrząsnął rodem aż po sam jego trzon, a przecież nic dotąd nie mąciło ohydnej idylli. Głównym filarem władzy Saldanów jest ten prosty fakt, że nikt ich nie może przekupić ani namówić do zdrady, opływają bowiem w bogactwa i liczne przywileje. Nie schodzą choćby na krok z obranego kursu, oddani wyłącznie służbie, gdyż każda ich materialna zachcianka jest natychmiast spełniana. Nie pozostaje im nic innego, tylko rządzić. I muszę przyznać, że wywiązują się z tego wyśmienicie: Kulu to królestwo bogate, silne, niezależne, mogące się pochwalić najwyższym wskaźnikiem socjoekonomicznym poza społecznością edenistów. Zawdzięcza to Saldanom i ich stuletnim programom badawczo — rozwojowym. W Kulu ludzie trzymający ster władzy rozumieją, że interes narodu jest rzeczą zasadniczą. A to rzadki przypadek, wręcz unikatowy. Za to są otaczani czcią; niektórzy bogowie otrzymują mniej uwielbienia od Saldanów. A mimo to Michael przypisywał pewnemu intelektualnemu problemowi tak wielką wagę, że cała reszta przestała go interesować. Nic dziwnego, że strach ogarnął rodzinę, no i wielki gniew. Okazało się bowiem możliwe sprowadzenie potężnego Saldany na złą drogę i odwrócenie jego uwagi od codziennych spraw królestwa. Dlatego właśnie biskup zrobił to, co mu kazano. Mimo to mój dziadek do śmierci wytrwał w chrześcijaństwie. Jak i ja wytrwam.

— No cóż. — Joshua wychylił się w stronę sterty ubrań, z której wygrzebał małą, gruszkowatą butelkę „Norfolskich Łez”. Pociągnął spory haust. — Lepiej zacznij się wczuwać w swoją rolę, Ione.

— Wiem. A teraz przemnóż sobie w wyobraźni swoją reakcję przez trzy miliony. Wybuchłyby zamieszki.

Joshua podał jej butelkę. Gdy Ione przechyliła ją lekko nad ustami, kilka kropel cennego, importowanego trunku spłynęło po jej wargach. Kiedy odrzuciła do tyłu głowę, podziwiał sposób, w jaki jej skóra naprężyła się w okolicach brzucha, a piersi wypięły. Pogłaskał delikatnie zarysowane żebra, badając niewinnie jej ciało. Otrząsał się już z początkowego zdumienia niczym z sennej fantazji. Pragnął dowodu, że Ione wciąż jest tą samą napaloną nastolatką, która tak go podkręciła na przyjęciu.

— A więc jeśli nie jest to prenatalna indoktrynacja ideologiczna, co cię przekonało, że cały ten program warto kontynuować? — zapytał.

Ione opuściła butelkę, zbierając myśli. Joshua miał rozliczne wady, między innymi bywał denerwująco cyniczny.

— Zwyczajna bliskość Pierścienia. Jak już wspomniałam, łączy mnie więź afiniczna z Tranquillity. Widzę wszystko to, co widzą technobiotyczne sensory. Pierścień Ruin zawsze na wyciągnięcie ręki, tuż pod nami. Siedemdziesiąt tysięcy habitatów niewiele różniących się od Tranquillity rozsypało się w proch. I było to samobójstwo, Joshua. Zespół badawczy podejrzewa, że żywe komórki habitatów Laymiłów dostały swego rodzaju spazmów, wskutek czego pękła zewnętrzna powłoka z krzemu. Musiały otrzymać wyraźny rozkaz, może nawet zostały przymuszone. Wątpię, czy Tranquillity zgodziłoby się na coś podobnego, gdybym po prostu grzecznie poprosiła.

— Owszem — odezwał się habitat w jej myślach. — Ale musiałabyś wymyślić bardzo dobry powód.

— A gdyby groził mi los gorszy od śmierci?

— Wtedy tak.

— Daj jakiś przykład.

— O nie, tu ważne są twoje odczucia.

Uśmiechnięta, znów napiła się z butelki. Zadziwiający napój.

Czuła, jak przenika ją na wskroś ciepło. Poza tym obejmowała udami dolną część tułowia Joshui. Ta podstępna kombinacja rozbudzała w niej ochotę na miłość.

Spoglądał na nią podejrzliwie.

— Tranquillity twierdzi, że to mało prawdopodobne — oświadczyła.

— Aha. — Odebrał jej butelkę. — Ale ta ciągła świadomość, że przebywa się w pobliżu Pierścienia Ruin, to dla mnie trochę nienaturalna motywacja. Martwisz się, bo Tranquillity się martwi.

— To działa jak delikatna przestroga; podobnie krzyż przypomina nam, co wycierpiał Chrystus i dlaczego. W ten sposób nie brakuje mi wiary w sensowność prac zespołu badawczego.

Wiem, że musimy znaleźć przyczynę.

— Ale dlaczego? O co naprawdę chodziło twojemu ojcu i dziadkowi? Po co to wszystko robicie?

— Rzecz w tym, że Laymilowie byli zwyczajną rasą. — Zauważyła poruszenie Joshui. Zmarszczki pobruździły mu czoło pod zlepionymi kosmykami brązowych włosów. — No tak, mieli diametralnie odmienną strukturę chemiczną, trzy płcie i szkaradne ciała, lecz ich umysły działały na zasadach zbliżonych do tych, jakie nami kierują. To pozwala zrozumieć ich zachowanie. To sprawia, że jesteśmy do siebie tak niebezpiecznie podobni, tym bardziej że pod względem technologicznym mogli być od nas bardziej rozwinięci. I nam pewnego dnia może przyjść się zmierzyć z tym, czemu oni musieli stawić czoło. Jeśli dowiemy się, co to było, będziemy mogli się zabezpieczyć, a nawet obronić. Zakładając, że coś nas w porę ostrzeże. I to uświadomił sobie Michael, to mu się właśnie objawiło. Chyba już rozumiesz, że tak naprawdę nigdy nie zaniechał swoich obowiązków wobec Kulu. Nie miał po prostu innego wyboru, jeżeli pragnął zapewnić królestwu spokojną przyszłość, nawet tę najodleglejszą. Chwycił się dość niekonwencjonalnych sposobów, ale dzieło rozpoczął.

— Macie już jakieś sukcesy? Czy twój sławny zespół badaczy podejrzewa, co się wydarzyło?

— Niezupełnie. Czasem się boję, że jest już na to za późno, że zatarło się zbyt wiele śladów. Wiemy tak dużo o ich budowie fizycznej, ale prawie nic o kulturze. Dlatego też przechwyciliśmy twoje moduły elektroniczne. Taka ilość niezniszczonych danych może mieć przełomowe znaczenie. Nie trzeba nam wiele, po prostu wskazówki. Bo w grę wchodzą tylko dwie możliwości.

— To znaczy?

— Spotkali się z czymś, co ich do tego skłoniło. Naukowcy Laymilów odkryli jakieś fundamentalne prawo fizyki albo grupa kapłanów doznała przerażającego religijnego objawienia, związanego może z kultem śmierci, o którym wspomniałeś. Druga ewentualność jest o wiele gorsza: to oni zostali odkryci przez coś tak strasznego, że uznali zagładę całej rasy za racjonalne rozwiązanie, byle nie ulec przemocy. Jeśli coś ich rzeczywiście zaatakowało, to nadal gdzieś się czai i w każdej chwili może nam zagrozić.

— A ty w co wierzysz?

Opasała go nogami odrobinę ciaśniej: obecność Joshui dodawała jej teraz otuchy. Zawsze, kiedy głębiej się nad tym zastanawiała, posępne rozważania wydawały się kruszyć jej wolę. Ponieważ nawet dumni ze swych osiągnięć ludzie musieli przyznać, że Laymilowie byli bardzo rozwinięci i potężni…

— Osobiście uważam, że zmierzyli się z wrogiem zewnętrznym. Przemawiają za tym tajemnicze początki cywilizacji Laymilów, która nie rozkwitła z pewnością na tej planecie czy gdziekolwiek w naszym układzie słonecznym. Nie przybyli tu też z żadnej pobliskiej gwiazdy. A z badań nad szczątkami statków kosmicznych jasno wynika, że nie posiadali naszej technologii ZTT, musieli więc podróżować w wielopokoleniowych arkach międzygwiezdnych. Ale takie statki nadają się jedynie do kolonizacji najbliższych układów planetarnych, położonych w promieniu piętnastu, dwudziestu lat świetlnych. Kto by zresztą przemierzał kosmos, żeby budować zwyczajne habitaty? Po co opuszczać rodzimy układ, jeśli nie ma się większych ambicji? Nie, ja myślę, że Laymilowie przebyli długą drogę w rzeczywistej przestrzeni z bardzo ważnego powodu. Oni uciekali. Tak samo jak Tyratakowie, którzy porzucili macierzystą planetę, kiedy ich gwiazda zaczęła się przeistaczać w rozdętego czerwonego olbrzyma.

— I tak nie uszli przed boginią zemsty.

— Na to wygląda.

— Znaleziono kiedykolwiek fragment arki gwiezdnej?

— Nie. Jeśli Laymilowie przybyli do Mirczuska statkiem poruszającym się z prędkością podświetlną, musiało to się zdarzyć około siedmiu, ośmiu tysięcy lat temu. Przy założeniu, że dotarło tu nawet dziesięć statków transportowych, musiało upłynąć przynajmniej trzy tysiące lat, zanim populacja Laymilów zasiedliła siedemdziesiąt tysięcy habitatów. Wyniki badań mówią, że rozmnażali się wolniej od ludzi. Taka arka transportowa byłaby bardzo stara w chwili dotarcia do Mirczuska. Prawdopodobnie została porzucona. Jeśli w momencie katastrofy wisiała na tej samej orbicie co habitaty, wtórne kolizje rozbiły ją na kawałki.

— Szkoda.

Gdy pochyliła się, żeby go pocałować, ręce Joshuy zacisnęły się przyjemnie wokół jej talii. Przymglone, sine obrazy, wykradzione z komórek sensytywnych Tranquillity, zmysłowe okrzyki, podsłuchane dzięki więzi afinicznej — wszystko to stało się teraz jej udziałem. Joshuabył najbardziej żywiołowym kochankiem, jakiego znała. Delikatny i zaborczy — iście wybuchowa mieszanka.

Gdyby jeszcze nie działał jak bezduszny automat. Fakt, że straciła nad sobą wszelką kontrolę, sprawiał mu trochę za dużo przyjemności. Ale taki już był Joshua, człowiek nienawykły się dzielić.

A zniechęcało go do tego życie, jakie wiódł: łatwy, przygodny seks, na który mógł liczyć u dziewcząt pokroju Dominique, oraz fałszywe poczucie niezależności, które dawały mu wyprawy do Pierścienia. Joshua nie ufał ludziom.

— Jeszcze tylko ja — powiedział. Czuła na policzku jego gorący oddech. — Dlaczego mnie wybrałaś, Ione?

— Bo nie jesteś całkiem normalny.

— Co?

Prysnął intymny nastrój. Ione siliła się na uśmiech.

— Ile cennych znalezisk przywiozłeś w tym roku, Joshua?

— Szło mi dosyć dobrze — odparł wymijająco.

— Szło ci fenomenalnie, Joshua. Łącznie z modułami elektronicznymi znalazłeś dziewięć artefaktów, co przyniosło ci piękną sumkę przeszło ośmiu milionów fuzjodolarów. Odkąd przed stu osiemdziesięciu laty zawiązano Tranquillity, żaden zbieracz nie dorobił się takiej fortuny w jednym roku. Właściwie to nikt tyle nigdy nie zarobił. Sprawdzałam. W 2532 roku pewna kobieta zgarnęła sześćset tysięcy fuzjodolarów za znalezienie nienaruszonego ciała Laymila, lecz zaraz po tym wycofała się z interesu. Albo jesteś wyjątkowym szczęściarzem, Joshua, albo… — Zawiesiła głos, nie kończąc frapującej kwestii.

— Albo co? — zapytał śmiertelnie poważnym tonem.

— Myślę, że masz zdolności parapsychiczne.

Przelotny wyraz zaskoczenia utwierdził ją w przekonaniu, że utrafiła w sedno. Później kazała Tranquillity odtwarzać ten moment niezliczoną ilość razy; komórki receptorów wzrokowych, rozmieszczone w ścianach z mchu i marmuru, zapewniały idealnie ostre zbliżenie płaszczyzn i konturów, które tworzyły jego twarz.

Przez ułamek sekundy po tym, jak mu odpowiedziała, Joshua wyglądał na gniewnego i wystraszonego. Oczywiście, momentalnie nad sobą zapanował, udając śmiech.

— Nie wygłupiaj się! — prychnął.

— W takim razie jak to wytłumaczyć? Bo wierz mi, że twoje wyczyny nie uszły uwagi twych kompanów zbieraczy, i nie mam tu na myśli jedynie szanownych panów Neevesa i Sipiki.

— Sama powiedziałaś: jestem zadziwiającym szczęściarzem.

Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, gdybym teraz wrócił do Pierścienia, nie znalazłbym niczego wartościowego przez pięćdziesiąt lat.

Pogładziła palcem gładką skórę jego podbródka. Nie musiał się golić, ponieważ z zarostem twarzy, będącym jedną z niewygód w stanie nieważkości, również poradziły sobie genowe modyfikacje.

— Jestem pewna, że coś byś jednak znalazł.

Założył ręce na kark i uśmiechnął się łobuzersko.

— Już nigdy się tego nie dowiemy.

— Nie.

— I przez taką błahostkę nie mogłaś mi się oprzeć? Przez mój rentgen w oczach?

— Coś w tym stylu. Mógłby się przydać.

— Przydać? Jak to?

— Normalnie.

— Ejże, czego ty się po mnie spodziewasz?

— Że dasz mi dziecko.

Tym razem strach dłużej gościł w jego oczach.

— Co?! — Wyglądał wręcz na przerażonego.

— Że dasz mi dziecko. Szósty zmysł byłby wielce przydatną cechą u następnego Lorda Ruin.

— Nie mam żadnych zdolności parapsychicznych — stwierdził kategorycznie.

— To twoje zdanie. Ale nawet jeśli masz rację, stanowisz bardziej niż pożądanego dawcę materiału genetycznego dla dziecka.

A tymczasem na mnie ciąży ważny obowiązek zapewnienia habitatowi następcy.

— Uważaj, bo się rozczulę.

— Nie spadną na ciebie żadne ojcowskie powinności, jeśli to cię gryzie. Do końca moich dni zygota przeleży w kapsule zerowej. Dziecko zostanie wychowane przez Tranquillity i serwoszympansy.

— Miła przyszłość czeka tego dzieciaka.

Usiadła prosto, przeciągnęła się i przesunęła ręce w górę brzucha, aby objąć piersi. Był to chwyt zdecydowanie poniżej pasa, tym bardziej że on leżał nagi, przyciśnięty jej ciałem.

— A co? Uważasz, że czegoś mi brakuje? Wymień choć jedną moją niedoskonałość, Joshua.

— Jezu. — Poczerwieniał jak burak.

— A więc się zgadzasz? — Ione podniosła prawie pustą butelkę „Norfolskich Łez”. — Jeśli cię nie kręcę, to w wieżowcu świętej Anny mamy klinikę, gdzie przeprowadzają zabiegi zapłodnienia in vitro. — Zwilżyła kropelką trunku jeden sztywny sutek, potem zawiesiła butelkę nad drugim. — Wystarczy, że powiesz „nie”, Joshua. Możesz to zrobić? Powiedz „nie”. Powiedz, że masz już mnie dosyć. Śmiało.

Przylgnął wargami do jej lewej piersi, kłując ją boleśnie zębami, i zaczął ssać.


* * *

— I co powiesz? — zapytała Tranquillity kilka godzin później, kiedy Joshua wreszcie się nią nasycił. Spał, obmywany drżącymi, turkusowymi pręgami światła, które sączyło się przez okno. Wysoko nad wodą osiowa tuba świetlna napełniała sawannę habitatu jasnym, porannym blaskiem.

— A to, że pewnie coś ci odcięło dopływ krwi do mózgu, kiedy rosłaś w zewnętrznym organie łonowym. Widać, że uszkodzenia są nieodwracalne.

— Masz mu coś do zarzucenia?

— Łże jak najęty, żeruje na przyjaciołach, kradnie zawsze, gdy myśli, że nikt na niego nie patrzy, używa programów stymulujących zakazanych na większości planet w Konfederacji, nie okazuje szacunku dziewczętom, z którymi sypia, zeszłego roku próbował nawet wymigać się od obowiązków podatkowych, twierdząc, że można sobie odliczyć od podatku koszty naprawy statku.

— Znalazł jednak tyle artefaktów.

— To dziwna sprawa, przyznaję.

— Myślisz, że zaatakował Neevesa i Sipikę?

— Nie. Joshua przebywał poza obszarem Pierścienia, gdy zniknęli tamci zbieracze.

— Zatem musi mieć zdolności parapsychiczne.

— Nie umiem logicznie obalić tej hipotezy. Ale sam też jakoś nie mogę w to uwierzyć.

— A to dopiero! Kierujesz się intuicją?

— Gdy rzecz dotyczy ciebie, Ione, kieruję się uczuciami.

Dorastałaś wewnątrz mnie, a ja cię karmiłem. Twój los musi mnie obchodzić.

Uśmiechnęła się sennie w stronę sufitu.

— Tak czy inaczej, ja uważam, że on ma te zdolności. Wyróżnia się spośród innych, to pewne. Ma w sobie tyle ikry, nie spotkałam jeszcze nikogo z takim pędem do życia.

— Niczego podobnego nie zauważyłem.

— Bo to coś, czego ty zobaczyć nie możesz.

— Załóżmy, że istotnie ma ten tak zwany szósty zmysł. Skąd wiesz, że odziedziczy go twoje dziecko? Przecież żaden z rozpracowanych dotychczas genów nie odpowiada za intuicję.

— Magia przechodzi z pokolenia na pokolenie tak samo jak rude włosy czy zielone oczy.

— Nie prowadzimy dyskusji, w której mogą zwyciężyć moje racje, zgadza się?

— To prawda. Przykro mi.

— Niech i tak będzie. Czy mam cię umówić na wizytę w procesorze administracyjnym kliniki?

— Po co?

— Zapłodnienie in vitro, zapomniałaś?

— Nie, dziecko zostanie poczęte naturalnie. Dopiero później udam się do kliniki, żeby wyciągnęli zygotę i przygotowali ją do przechowania.

— Jest jakiś szczególny powód, żeby robić to w ten sposób?

In vitro to znacznie prostsze rozwiązanie.

— Możliwe, ale ten Joshua jest naprawdę świetny w łóżku.

Tak będzie o wiele zabawniej.

— Ech, ci ludzie!

Загрузка...