7

Przeszło tysiąc dopływów zasilało zachłanny nurt Juliffe, tworząc pogmatwaną sieć rzek i strumieni zbierających opad na obszarze półtora miliona kilometrów kwadratowych. Przez wszystkie dwieście dziewięćdziesiąt pięć dni, ponieważ tyle trwał rok na Lalonde, wlewały się do głównej rzeki niezmiennie obfite masy wody, a z nimi potężne ilości mułu, gnijących szczątków roślin i połamanych kłód. Gwałtowność i siła prądu rzecznego były tak wielkie, że na odcinku ostatnich pięciuset kilometrów woda przybierała kolor i konsystencję kawy z mlekiem. Parcie rzeki dopełnianej na dwóch tysiącach kilometrów było rzeczywiście olbrzymie: przed samym wybrzeżem koryto rozdymało się na szerokość siedemnastu kilometrów. Samo ujście wyglądało tak, jakby jedno morze przelewało się do drugiego.

Już w odległości stu kilometrów od morza północny brzeg się rozmywał, a trzęsawiska wdzierały na sto pięćdziesiąt kilometrów w głąb lądu. Bagno Hultaina, zawdzięczające swą nazwę pierwszemu nierozważnemu członkowi ekipy zwiadu ekologicznego, który próbował zbadać obrzeża rozlewiska, okazało się niegościnnym królestwem szuwarów, glonów i ostrozębnych, jaszczurkowatych stworzeń przeróżnych rozmiarów. Żaden podróżnik nie zdołał go przemierzyć, a zwiad ekologiczny musiał się zadowolić zdjęciami satelitarnymi i powierzchownym raportem Hultaina. Kiedy wiatr wiał od północy, do Durringham niósł się ponad rzeką okropny fetor rozkładu. W umysłach mieszkańców miasta Bagno Hultaina urastało do rangi mitycznej krainy nieszczęścia i odrażających straszydeł.

Tymczasem południowy brzeg Juliffe wznosił się dwanaście metrów nad wartkimi, brązowymi wodami. Zbudowane wyzywająco na tym brzegu miasto nie obawiało się wiosennych wylewów rzeki. Położone między kosmodromem a korytem Juliffe, stanowiło klucz do kolonizacji całego dorzecza.

Juliffe zapewniała Towarzystwu Rozwoju Lalonde najwygodniejszą naturalną drogę prowadzącą do wnętrza kontynentu. Dopływy ułatwiały dostęp do każdej doliny na tym rozległym lądzie, nie było więc potrzeby wycinać dżungli dla kosztownych w utrzymaniu szlaków. Obfitość drewna sprzyjała budowie przeróżnych jednostek pływających, które były tu najprostszym i najtańszym środkiem transportu. Przemysł budowy statków rzecznych rozwijał się najszybciej w stolicy, gdzie byt czwartej części mieszkańców uzależniony był od kondycji stoczni.

Kapitanowie związani umowami z LDC zabierali w górę rzeki nowych kolonistów, a z założonych tam gospodarstw sprowadzali nadwyżkę plonów, którą kupowało miasto. Dziennie kilkaset jednostek wypływało w rejs lub zawijało do portu. Port ze swoimi nabrzeżami, magazynami, targowiskami i stoczniami tak się rozrastał, że z czasem odgraniczył od rzeki całe miasto. Było to także miejsce, gdzie logika nakazywała wybudować sypialnie dla kolonistów.


* * *

Sypialnia przejściowa wręcz urzekła Jay Hilton — tak bardzo się różniła od wszystkiego, co dziewczynka dotąd widziała. Na konstrukcji z metalowych prętów osadzony był prosty, dwuspadowy dach z paneli ezystakowych, długi na osiemdziesiąt metrów.

Brakowało ścian — urzędnik LDC powiedział, że w przeciwnym razie nikt nie wytrzymałby panującego w środku zaduchu. Na betonowej podłodze ustawiono rzędy twardych drewnianych pryczy.

Pierwszą noc Jay przespała w śpiworze pośrodku sypialni, gdzie ułożyły się dzieci należące do grupy numer 7. Długo nie mogła zasnąć, gdyż ludzie gadali i gadali, a rzeka za skarpą płynęła z głośnym szumem. Wątpiła też, czy kiedykolwiek przywyknie do tak dużej wilgotności powietrza; odkąd wysiadła z kosmolotu, jej ubranie ani razu nie wyschło.

Za dnia, gdy w sypialni panował tłok, przejścia między pryczami świetnie się nadawały do gonitw i tym podobnych zabaw.

Pod trzeszczącym dachem toczyło się sielankowe życie; dzieci nie miały zorganizowanego czasu, mogły więc robić, co im się żywnie podobało. Drugi dzień upłynął Jay na poznawaniu innych dzieciaków z grupy. Rankiem niemiłosiernie dokuczały dorosłym, po obiedzie zaś całą gromadą zeszły nad rzekę, aby popatrzeć na statki. Jay nie mogła wyjść z podziwu. Tereny portowe wyglądały jak żywcem wzięte z historycznego programu AV — niczym fragment ziemskiego średniowiecza wskrzeszony na odległej planecie. Wszystko tu robiono z drewna, a statki były wprost cudowne z tymi swoimi kołami po obu stronach i wysokimi, żelaznymi kominami, które wyrzucały w górę długie kłęby szarobiałego dymu.

Dwukrotnie w ciągu tego dnia niebo się zachmurzało i lał rzęsisty deszcz. Dzieci chroniły się pod dach sypialni, patrząc w niemym zachwycie, jak szary welon przysłania Juliffe, a nad głowami przelatują ogromne błyskawice.

Nigdy nie przypuszczała, że dzikie kraje mogą być aż tak dzikie. Ale skoro matka się nie bała, i ona panowała nad strachem.

Bezczynność me sprawiała jej nigdy takiej radości. Wyobrażała sobie, jak fantastycznie musi wyglądać podróż rzeką. Jednego dnia i kosmolot, drugiego statek kołowy! Życie było wspaniałe.

Dostawali dziwne jedzenie, lecz choć tutejsze owoce miały niespotykane kształty i były nieco cierpkie w smaku, to przynajmniej nie musieli spożywać tego mięsa z puszek, które kupowali w arkologii. Po herbatce wydanej dzieciakom w kantynie na końcu sypialni wróciła nad rzekę, chcąc wypatrzyć jakieś miejscowe zwierzę. Pamiętała, że występują tutaj pnączaki, coś jakby skrzyżowanie jaszczurki z małpą. Ich zdjęcie widniało wyraźnie w pamięci dydaktycznej, którą przed opuszczeniem Ziemi zaimportowali jej ludzie z poradni dla emigrantów na stacji w wieży orbitalnej. Unoszący się w głowie dziewczynki fantom sprawiał całkiem miłe wrażenie. Marzyła po kryjomu, że będzie mogła jednego oswoić, gdy już dotrą na przydzielony im teren w górze rzeki.

Skarpa była zwartą ścianą technobiotycznego polipa o bladym, morelowym kolorze. Dzięki mej przerażająco wielka rzeka nie mogła już wyżerać żyznych czarnoziemów. Tak rozległe zastosowanie technobiotyki budziło w niej mieszane uczucia; Jay nie spotkała nigdy żadnych edenistów, aczkolwiek ojciec Varhoos przestrzegał w arkologii całą parafię przed ich bezduszną technologią wypaczania życia. A jednak użycie w tym miejscu polipa było dobrym pomysłem: zalążki niewiele kosztowały, a sam koral nie potrzebował tak częstych napraw jak beton. Nie widziała w polipie nic zdrożnego. W tym tygodniu cały jej wszechświat wywracał się do góry nogami.

Ześliznęła się nad samą wodę stromym zboczem skarpy i ruszyła wzdłuż brzegu z nadzieją, że zobaczy ksenobiotyczną rybę.

Rzeka była tutaj niemalże czysta. Małe fale, uderzające o polipową zaporę, spryskiwały jej gołe nogi; nadal miała na sobie szorty i koszulkę, które z polecenia matki włożyła przed wejściem do kapsuły zerowej. Wielu kolonistów z grupy numer 7 spędziło ranek na przetrząsaniu bagaży w jednym z magazynów, szukając stosowniejszej odzieży.

Zeszłego dnia Jay i jej matka budziły we wszystkich kolonistach zazdrość i podziw. To było miłe. Nie to co w arkologii, gdzie nimi pogardzano. Szybko jednak otrząsnęła się z tych myśli.

Buty chlapały po mieliznach, z błyszczących cholewek skapywały kropelki wody. Do rzeki uchodziło mnóstwo szerokich rur ściekowych oraz kanałów odwadniających, które przypominały średniej wielkości strumienie, wobec czego musiała przemykać pod wylotami rur z największą ostrożnością, aby nie ochlapały jej brudy. Powyżej zobaczyła jeden z okrągłych portów; miał średnicę sześciuset metrów i także był zrobiony z polipa. Dawał schronienie łodziom, które mogły kotwiczyć na spokojnych wodach.

Takie porty spotykało się co kilometr wzdłuż brzegu, zawsze otoczone skupiskiem składów i tartaków. Pomiędzy portami sterczały nad wodą szeregi drewnianych pomostów, przy których cumowały łódki rybaków i drobnych handlarzy.

Niebo znów pociemniało. Nie wróżyło bynajmniej deszczu, po prostu słońce chyliło się ku zachodowi. Dziewczynce dawało się we znaki zmęczenie, a tutejszy dzień trwał niemiłosiernie długo.

Weszła pod pomost, gładząc ręką czarne drewniane paliki. Majopi, podpowiedziała jej ejdetyczna pamięć, najtwardsze drewno w całej Konfederacji. Drzewa te miały duże szkarłatne kwiatki.

Celem sprawdzenia, potarła palcami powierzchnię drewna. Naprawdę było twarde — jak metal albo kamień.

A po rzece płynął akurat jeden z tych olbrzymich kołowców; niezmordowanie prując dziobem fale, pozostawiał po sobie długą smugę spienionej wody. Wszyscy stłoczeni przy relingu koloniści zdawali się na nią patrzeć. Uśmiechnęła się i pomachała im ręką.

Grupa numer 7 wypływała nazajutrz. Wtedy dopiero się rozpocznie prawdziwa przygoda. Tęsknym wzrokiem odprowadzała statek sunący w górę rzeki.

I wtedy właśnie dostrzegła tę rzecz unoszącą się na wodzie przy podporze następnego pomostu. Brudny, żółtoróżowy przedmiot, może metrowej długości — aczkolwiek dalsza jego część była zanurzona, co wywnioskowała ze sposobu, w jaki kołysał się na wodzie. Popędziła naprzód z radosnym okrzykiem na ustach, wzbijając nogami fontanny wody. Z pewnością zobaczyła ksenobiotyczną rybę lub płaza, w każdym razie coś ciekawego, co ugrzęzło tam i czekało na zbadanie. Rozliczne nazwy i kształty przewijały się przez jej głowę, pamięć dydaktyczna próbowała rozpoznać na wpół zanurzoną rzecz.

A może to coś zupełnie nieznanego? — pomyślała. Może zostanie nazwane od mojego nazwiska? Będę sławna!

Biegnąc co sił w nogach, zbliżyła się na odległość pięciu metrów, kiedy zobaczyła głowę. Ktoś leżał w wodzie, rozebrany do naga. Twarzą w dół! Nogi poplątały jej się z przerażenia. Krzyknęła, uderzając kolanem o szorstki, twardy polip. Przy otarciu nogi poczuła ostry ból. Przylgnęła plackiem do skarpy z nogami częściowo w rzece, zdrętwiała ze zgrozy i ogarnięta mdłościami. Otarcie zaczynało krwawić. Zagryzła wargi i załzawionym wzrokiem patrzyła na ranę, robiąc wszystko, aby się nie rozpłakać.

Fala uniosła trupa i uderzyła nim o podporę pomostu. Chociaż łzy napływały jej do oczu, Jay poznała, że to mężczyzna, cały napuchnięty. Odwrócił do niej głowę. Wzdłuż jednego policzka biegła długa, purpurowa pręga. W twarzy ziały puste oczodoły, skóra się marszczyła. Jay zamrugała powiekami. Gnijącym ciałem pożywiały się długie, białe robaki o milionach nóg. Jeden wychynął z półotwartych ust niczym wąski, anemiczny język; czubek kołysał się wolno, jakby badał powietrze.

Odwróciła z odrazą głowę i wrzasnęła.

Trzy księżyce Lalonde połączyły swe siły, oblewając okryte nocą miasto jasną, nieziemską poświatą, dlatego deszcz, który spadł godzinę po zachodzie słońca, bardzo pomógł Qumnowi Dexterowi. Normalnie ludzie snujący się grząskimi alejkami całkiem wyraźnie widzieliby drogę, lecz przepływające po niebie gęste obłoki zdecydowanie zmniejszały widoczność. W Durringham nie powstało uliczne oświetlenie, tylko przed wejściami do spelunek kładły się kręgi światła, a na werandach co bogatszych chat wisiały latarnie. Poza tymi odosobnionymi wysepkami iluminacji mrok rozjaśniały jedynie mizernie rozproszone fotony. Wśród wielkich zabudowań fabrycznych portu, gdzie myszkował Quinn, nie było nawet tego, a tylko posępne i nieprzeniknione cienie.

Z sypialni kolonistów wymknął się zaraz po kolacji, znajdując sobie kryjówkę w przejściu między dwiema parterowymi dobudówkami, przystawionymi na końcu długiego magazynu. Po drugiej stronie dróżki Jackson Gael kucał za beczkami. Z tyłu majaczyła sylwetka wysokiego młyna, którego ściany z desek pięły się w górę jak zbocze urwiska.

O tak później porze rzadko kto się zapuszczał do tej części portu, co najwyżej osadnicy oczekujący na wypłynięcie z miasta.

Dwieście metrów na północ znajdowała się kolejna przejściowa sypialnia.

Quinn doszedł do wniosku, że koloniści stanowią doskonały cel Każdy stróż prawa zwróci większą uwagę na zabójstwo stałego mieszkańca Durringham niż na zaginięcie nowo przybyłego cudzoziemca, którego los i tak nikogo nie obchodził. LDC traktowało osadników jak bydło, a jeśli te cholerne bęcwały jeszcze tego nie wykapowały, tym gorzej dla nich. A jednak Jackson co do jednej rzeczy miał rację: koloniści, mimo wszystko, byli w lepszej sytuacji niż on, jako że najpodlejsze życie na Lalonde wiedli zesłańcy.

Stało się to oczywiste już pierwszego wieczoru. Kiedy nareszcie dotarli do przejściowej sypialni, zapędzono ich natychmiast do zdejmowania skrzyń z ciężarówek, które wcześniej załadowali na kosmodromie. Po ułożeniu bagaży grupy numer 7 w przyportowym magazynie wyruszyli w kilka osób na miasto. Byli bez grosza przy duszy, ale nie dbali o to, wszak należała im się chwila wytchnienia. Wówczas się dowiedzieli, że szary kombinezon zesłańca ze szkarłatnymi literami IVT działa jak neonowy szyld z napisem: „Srajcie na nas!” Zaledwie oddalili się od portu na kilkaset kroków, a już musieli podwinąć ogon i zmykać w pośpiechu do sypialni. Opluto ich, zelżono ordynarnie, dzieciaki szydziły, kamienie fruwały, a w końcu ktoś nawet spuścił ze smyczy ksenobiotyczne zwierzę. To najbardziej przeraziło Quinna, choć nie dał nic po sobie poznać. Stwór wyglądał jak kot rozdęty do rozmiarów psa, miał smoliście czarne łuski, pysk w kształcie klina i paszczę zaopatrzoną w ostre jak igły zębiska. Błoto wcale nie przeszkadzało pędzącemu w ich kierunku stworzeniu, nic więc dziwnego, iż paru zesłańców przewróciło się na kolana, gdy cała grupa rzucała się do panicznej ucieczki.

Ale najgorsze były dźwięki wydawane przez bestię, takie przeciągle skowyty, w których zawierały się słowa — osobliwie zniekształcone w ksenobiotycznej krtani, ale jednak słowa: „miejskie męty”, „pojebańcy” oraz inne, zdeformowane nie do zrozumienia, lecz wyrażające tę samą myśl. Stwór ich nienawidził, podobnie jak jego pan, który parskał śmiechem, gdy potężne szczęki zwierza kąsały łydki uciekających.

Po powrocie do sypialni Quinn usiadł i po raz pierwszy od chwili, gdy jeszcze na Ziemi ogłuszyli go policjanci, zaczął poważnie rozmyślać. Musiał wydostać się z tej planety, której wyrzekłby się nawet Boży Brat. Ale żeby tego dokonać, potrzebował więcej informacji. Tylko człowiek znający miejscowe układy mógł się tu jakoś ustawić. Pewnie wszyscy zesłańcy marzyli o opuszczeniu Lalonde, w przeszłości musiały zdarzać się próby ucieczki.

Działanie w pośpiechu byłoby jednak grubym błędem. A paradując w tym swoim okazałym kombinezonie, nie zdoła nawet rozeznać się w najbliższym otoczeniu.

Pochwyciwszy wówczas spojrzenie Jacksona Gaela, kiwnął głową w stronę aksamitnej kurtyny nocy, jaka otaczała sypialnię.

Obaj wyślizgnęli się po kryjomu i wrócili dopiero o świcie.

Czekał teraz skulony pod ścianą magazynu, rozebrany do szortów, drżąc z podniecenia na myśl o powtórzeniu tamtej eskapady.


* * *

Deszcz hałasował, bębniąc o dachy i ściekając z pluskiem na błoto i kałuże. Woda z głośnym bulgotem gnała w dół pobliskiego kanału burzowego. Quinn, wprawdzie przemoknięty, cieszył się, że przynajmniej krople są ciepłe.

Mężczyzna w kanarkowym sztormiaku zdążył się prawie zrównać ze szczeliną między dwiema przybudówkami, kiedy Quinn go usłyszał. Ciapał w rozmiękłym błocku, mrucząc i podśpiewując sobie pod nosem. Dexter wyjrzał zza narożnika. Lewe oko udoskonalone klastrem nanonicznym pozwalało mu widzieć w podczerwieni. Był to jego pierwszy implant — w arkologii dzięki niemu zdobywał po zmroku przewagę nad przeciwnikiem. Banneth wpoiła mu jedną elementarną zasadę: walcz tylko wtedy, kiedy z góry znasz wynik.

Implant siatkówkowy ukazał mu czerwoną, widmową postać, która w czasie marszu kiwała się chwiejnie na boki. Deszcz wyglądał jak ziarnista ciemnoróżowa mgiełka, budynki jak bordowe turnie.

Quinn ruszył się dopiero wtedy, gdy mężczyzna minął szczelinę. Wyszedł na ścieżkę, ściskając w ręku kawał deski. Przechodzień nadal nie zdawał sobie sprawy z jego obecności, deszcz i czerń nocy zapewniały doskonały kamuflaż. Quinn postąpił trzy kroki, uniósł wysoko prymitywną broń i zdzielił nią mężczyzną w tył głowy. Materiał sztormiaka pękł pod wpływem ciosu. Siła uderzenia wprawiła w drżenie rękę Quinna, aż zabolały go stawy.

Jasny Bracie! Nie chciał, żeby człowiek umarł, nie od razu.

Ofiara zacharczała i padła twarzą w błoto.

— Hej, Jackson! — zawołał Quinn. — Gdzie ty się podziewasz, na Jasnego Brata? Sam go stąd nie wyciągnę. Ruszże się prędzej!

— Quinn? O rany, ciemno tu jak w dupie.

Dexter obejrzał się na Jacksona, który wychynął spoza beczek.

W podczerwieni jego ciało przybrało kolor ciemnej wiśni, żyły i arterie przy powierzchni skóry ukazywały się jako jaśniejsze, szkarłatne wężyki.

— Tutaj jestem. Podejdź trzy kroki do przodu i skręć w lewo.

— Naprowadzał Jacksona na ciało, upajając się poczuciem władzy. Jackson pójdzie za nim posłusznie, a i pozostali dołączą prędko do szeregu.

Wspólnymi siłami zaciągnęli ofiarę do wnętrza dobudówki.

Quinn podejrzewał, że przed laty mieściło się tu coś na kształt biura, po którym zostały cztery gołe ściany z desek i dziurawy dach. Drewno pokrywały wstęgi jakiegoś paskudztwa, a w szczelinach pieniły się grzybowe porosty. Ostra, nieprzyjemna woń przesycała powietrze. Na niebie chmury odsuwały się z wolna w głąb lądu. Wzeszedł księżyc Beriana, rzucając na miasto mętną, cytrynową poświatę. Wątłe promienie sączyły się przez świetlik.

Dzięki nim Jackson mógł już coś zobaczyć.

Obaj zbliżyli się do sterty łachów, którą wcześniej spiętrzyli na połamanej kompozytowej skrzyni. Quinn patrzył, jak Jackson wyciera się do sucha. Młodzieniec miał silne ciało, szerokie ramiona.

— Zapomnij o tym, Quinn — odezwał się Jackson obojętnym tonem, dobrze jednak słyszalnym w ciszy, jaka nastąpiła po deszczu. — Mnie to nie bierze. Wyłącznie hetero, kapujesz? — Zabrzmiało to jak wyzwanie.

— Spokojnie, wyluzuj się — odparł Dexter. — Co prawda ktoś mi wpadł w oko, ale to nie jesteś ty. — Nie był w stu procentach pewien, czy dałby sobie tak od razu radę z tym kościstym młodzieńcem. Poza tym potrzebował Jacksona. Do czasu.

Zaczął wkładać ubranie należące do jednej z wczorajszych ofiar: zieloną koszulkę z krótkim rękawkiem, workowate niebieskie szorty i nieprzemakalne buty, tylko nieznacznie za duże na jego stopę. Trzy pary skarpet chroniły przed powstaniem pęcherzy. Kusiło go, żeby zabrać buty w górę rzeki; wolał nie myśleć, co się stanie z jego stopami w lekkim obuwiu zesłańców.

— No, dobra. Zobaczmy, co tu mamy — powiedział. Zdarli z nieprzytomnego mężczyzny sztormiak, po którym ściekła strużka szczyn. Szorty miał całe w błocie. Jęknął słabo.

Bez wątpienia nowy kolonista, wywnioskował Quinn, wąchając smród ze zmarszczonym nosem. Ubranie mężczyzny było świeże, buty nowe, zarost zgolony. Pewna otyłość wskazywała na emigranta z arkologii. Miejscowi przeważnie byli szczupli, zapuszczali długie włosy i gęste brody.

U pasa znaleźli nóż rozszczepieniowy, miniaturowy induktor termiczny i blok odtwarzacza nagrań mood fantasy.

Quinn odpiął nóż i induktor.

— Weźmiemy to w górę rzeki. Bez tego tam ani rusz.

— Będą nas przeszukiwać — powątpiewał Jackson. — Chcesz czy nie, na pewno cię obszukają.

— I co z tego? Schowamy wszystko w bagażu kolonistów. My go będziemy ładować na statek i my go będziemy znosić na ląd.

— Racja.

Quinn miał wrażenie, że słyszy nutkę respektu w głosie młodzieńca. Zaczął wywracać kieszenie nieprzytomnego, mając nadzieję, że nie od szczyn materiał jest taki mokry. Znalazł kartę obywatelstwa wystawioną na nazwisko Jerry’ego Bakera oraz dysk płatniczy z miejscowymi frankami. Aż nagle trafił na to, czego szukał.

— Boży Bracie! — Wyciągnął dysk kredytowy Banku Jowiszowego ze srebrzystym hologramem po jednej stronie i królewską purpurą po drugiej. — Uwierzysz? Nasz zacny pionier wolał nie zdawać się w tej dziczy na łut szczęścia. Planował kupić sobie bilet powrotny, gdyby w górze rzeki ciężko było wytrzymać. Cwana sztuka. Miał pecha, że wpadł na nas.

— Da się z tego skorzystać?

Quinn obrócił głowę Bakera, któremu z piersi wyrwał się cichy, bolesny jęk. Jego powieki trzepotały, rwał się oddech, z ust wypłynęła kropelka krwi.

— Przymknij się — mruknął Quinn w zamyśleniu. — Cholera, za mocno go walnąłem. Zaraz zobaczymy. — Docisnął kciuk prawej dłoni do kciuka Bakera i uruchomił swój drugi implant.

Bał się, że jeśli system nerwowy Jerry’ego Bakera pochrzanił się podczas uderzenia, zniekształceniu mógł ulec także bioelektryczny wzorzec jego komórek, który aktywował dysk kredytowy.

Kiedy sygnał z nanoukładu zawiadomił o zapamiętaniu wzorca, Quinn uniósł dysk kredytowy Banku Jowiszowego i dotknął kciukiem sam środek. Na srebrzystej stronie pojawiły się zielone cyfry.

Jackson Gael wydał entuzjastyczny okrzyk triumfu i poklepał Quinna po plecach. Dexter miał rację: Jerry Baker wylądował na Lalonde doskonale przygotowany na to, aby za tysiąc pięćset fuzjodolarów wybawić się z kłopotów.

Obaj powstali.

— Do licha, teraz nie musimy nawet płynąć z osadnikami — rzekł Jackson. — Możemy urządzić się w mieście. Chryste, będziemy tu żyli jak królowie!

— Odbiło ci czy co? Poczekaj tylko, aż wpłynie oficjalny raport o zaginięciu. A to się stanie już z samego rana. — Trącił butem postać leżącą nieruchomo na mokrej podłodze.

— No to kupmy coś za tę forsę. Złoto, diamenty, tkaniny.

Quinn spojrzał spode łba na uśmiechniętego młodzieńca, zastanawiając się, czy go ocenił właściwie.

— To nie nasze miasto. Nie wiemy, kto tu jest godny zaufania, komu można dać w łapę. Ten sam gość, który zamieni nam taką sumę pieniędzy, z miejsca się połapie, że zostały zwędzone, i przy pierwszej lepszej okazji poda szeryfowi nasze rysopisy. Pewnie każdy tu pilnuje, żeby nikt mu nie bruździł w interesach.

— No to co zrobimy z tym szmalem?

— Część wydamy. Franki też mają swoją siłę nabywczą. Zacznijmy szastać kasą na lewo i prawo. Miejscowi z wielką ochotą będą wydawać dwom durnym kolonistom swoje śmieszne franki zamiast prawdziwych pieniędzy. Potem kupimy sobie parę fajnych rzeczy, które uproszczą nam życie w dżungli, takie jak dobra spluwa. A później… — Przysunął dysk do oczu. — Później wrzucimy to w błoto. Żadnych śladów, rozumiesz?

Jackson zmarkotniał i na znak zgody kiwnął smętnie głową.

— Skoro tak mówisz, Quinn. Chyba nie przemyślałem tego zbyt dobrze.

Baker stęknął, jak gdyby dręczył go jakiś koszmarny sen. Quinn kopnął go od niechcenia.

— Już ty się o nic bój. Najpierw pomożesz mi wrzucić Jerry’ego do kanału burzowego, niech spłynie do rzeki. Potem pomyślimy nad tym, gdzie by tu można z fasonem wydać trochę forsy. — Zaczął rozglądać się za jakąś dechą, żeby raz na zawsze uciszyć jęki Bakera.

Po odwiedzeniu paru spelunek zawinęli do lokalu zwanego „U Donovana”. Tutaj, kilka kilometrów od terenów portowych, nie musieli już się obawiać, że napotkają jakichś znajomych kolonistów, chcących przebalować swoją ostatnią noc w dużym mieście. Tak czy owak, nie była to tego rodzaju knajpa, w której porządnickie typy z grupy numer 7 mogłyby się dobrze bawić.

Podobnie jak większość budynków w Durringham, również ten miał jedną kondygnację oraz ściany z twardego, czarnego drewna. Kamienne słupy dźwigały domostwo metr nad ziemię, wzdłuż frontu biegła weranda. Nad poręczą garbili się piwosze ze szklanymi kuflami w rękach, obserwując nowo przybyłych mętnym wzrokiem. Drogę wysypano grubą warstwą tłucznia, dzięki czemu buty Quinna po raz pierwszy nie zapadały się po kostki w błocie.

Ich ubranie, uszyte maszynowo z syntetycznych tkanin, dawało ludziom do zrozumienia, że są kolonistami. Miejscowi ubierali się w materiały utkane na krosnach, koszulki i szorty ręcznej roboty oraz wysokie do kolan buciory, zwykle oblepione ziemią. Gdy jednak wychodzili po schodkach, nikt ich nie wyzywał. Quinn poczuł się prawie jak w domu, co mu się nie zdarzyło ani razu, odkąd wysiadł z kosmolotu. Otaczali go ludzie, których rozumiał, spracowani robotnicy mający prawo robić po zmroku wszystko, na co im przyjdzie ochota. Zanim jeszcze przekroczyli próg, doszły ich odgłosy ksenobiotycznych zwierząt. Był to ten sam dziwaczny skowyt, jaki słyszeli zeszłego wieczoru, tym razem jednak wydawany jednocześnie przez pięć czy sześć osobników tego samego gatunku. Quinn porozumiał się wzrokiem z Jacksonem, po czym weszli do środka.

Blat bufetu był litą dechą biegnącą po jednej stronie pomieszczenia, szeroką na metr i długą na piętnaście. Przed nim ustawił się podwójny szereg ludzi; sześć barmanek z trudem nadążało z obsługą.

Quinn poczekał, aż przyjdzie jego kolej, po czym wyciągnął dysk kredytowy Banku Jowiszowego.

— Przyjmujecie takie?

Dziewczyna spojrzała przelotnie.

— Jasne.

— Świetnie, dwa piwa.

Zaczęła nalewać z beczki.

— To moja ostatnia noc, jutro odpływam. Nie wiesz przypadkiem, gdzie mógłbym się trochę rozerwać? Trzeba korzystać z życia, póki czas.

— Na zapleczu. — Nawet nie podniosła wzroku.

— Super, dzięki. Nalej też sobie ode mnie.

— Dwa jasne. Proszę. — Postawiła półlitrowe kufle w kałuży na bufecie. — Sześć fuzjodolarów.

Zdaniem Quinna, potrójnie przepłacił, chyba że tutejsze jasne kosztowało niczym słynne „Norfolskie Łzy”. O tak, miejscowi wiedzieli, jak drzeć skórę z zaglądających tu kolonistów. Uaktywnił dysk kredytowy, przelewając pieniądze do stojącego opodal bloku rachunkowego.

Czarne, zadziorne, podobne z wyglądu do kotów zwierzęta nazywane tutaj sejasami były odpowiednikiem psów, choć pod względem inteligencji górowały nad swoimi ziemskimi kuzynami. Quinn i Jackson zobaczyli je od razu po rozsunięciu kotary w drzwiach i przepchaniu się na zaplecze lokalu Donovana. Mieściła się tam arena walk; trzy rzędy ławek otaczały dziurę w ziemi o średnicy pięciu i głębokości trzech metrów, wyłożoną warstwą ciosanych kamieni. U krokwi wisiały reflektory punktowe, zalewając centrum wydarzeń jasnym, białym światłem. Na ławach trudno byłoby znaleźć jeden wolny centymetr. Zlani potem kibice wyli i krzyczeli z wypiekami na twarzy. W izbie było niezwykle gorąco, jeszcze cieplej niż w południe na płycie kosmodromu. Wzdłuż tylnej ściany stały rzędem potężne klatki, wewnątrz których kręciły się sejasy, szarżując czasem z jękliwym skowytem i w wielkim wzburzeniu na pręty z wszechobecnego tu czarnego drewna.

Na ten widok rozjaśniło się oblicze Quinna. Tego mu właśnie było trzeba!

Z trudem zdołali się wcisnąć na ławkę. Quinn zapytał sąsiada, kto przyjmuje stawki.

Okazało się, że bukmacher nazywa się Baxter i jest to chudzielec o orientalnych rysach twarzy z paskudną blizną biegnącą od kącika łewego oka, a znikającą pod kołnierzykiem brudnej czerwonej koszulki.

— Wypłacam jedynie we frankach — burknął.

U boku Baxtera stała góra mięsa z czarną brodą, przeszywając Quinna spojrzeniem kanibala.

— Pasuje — zapewnił Dexter potulnie. Postawił na faworyta sto fuzjodolarów.

Walki robiły wrażenie, były gwałtowne, okrutne, krwawe i krótkie. Właściciele stawali po przeciwnych stronach dziury, trzymając zwierzęta i wykrzykując rozkazy do płaskich, szpiczastych uszu. Kiedy wściekłość doprowadzała sejasy do szaleństwa, spychano je do środka. Czarne opływowe ciała ścierały się z sobą w kotłowaninie kłapiących szczęk i wymachujących łap o sześciu pazurach; sznury mięśni wybrzuszały i rozciągały błyszczącą skórę niczym stalowe tłoki. Utrata kończyny nawet nie spowalniała zwierzęcia. Quinn patrzył, jak odgryzają sobie nawzajem nogi, szczęki, wydłubują oczy, rozrywają podbrzusza. Dno jamy stało się śliskie od krwi, płynów organicznych i kłębów wnętrzności.

Zmiażdżenie czaszki zazwyczaj kończyło walkę; przegrywające sejasy uderzane były raz po raz o kamienną ścianę, aż pękały kości i wylewał się mózg. Miały zaskakująco czerwoną krew.

Quinn stracił pieniądze na trzech pierwszych walkach, na czwartej zaś zgarnął sześćset franków, ekwiwalent stu pięćdziesięciu fuzjodolarów. Trzecią część pieniędzy wręczył Jacksonowi, po czym znowu postawi! w zakład dwieście fuzjodolarów.

Po siedmiu walkach był osiemset fuzjodolarów do tyłu, ale za to z dwoma i pół tysiącami franków w kieszeni.

— Hej, znam ją — powiedział Jackson w pewnej chwili, kiedy przed jamą doprowadzano do szału następną parę sejasów. Jeden z nich był starym samcem o ciele poznaczonym gmatwaniną blizn.

Na niego zdecydował się postawić Quinn. Ufaj zawsze wielokrotnym zwycięzcom.

— Kogo?

— Tamtą dziewczynę. Jest z grupy numer 7.

Quinn podążył za jego spojrzeniem. Dostrzegł bardzo atrakcyjną nastolatkę z gęstwą ciemnych włosów opadających na ramiona. Miała na sobie bluzeczkę bez rękawów z głębokim dekoltem, niewątpliwie nową, z lśniącego, z pewnością syntetycznego materiału. Na jej twarzy malowało się zdumienie i podniecenie, smak zakazanego owocu wydaje się przecież najsłodszy. Siedziała między dwoma bliźniakami w wieku około trzydziestu lat, o jasnych, dopiero co zaczynających rzednąć włosach. Ubrani w niezgrabnie skrojone koszulki z kraciastej bawełny, mieli tę opaleniznę, jaka znamionuje ludzi pracujących długie godziny na słońcu.

— Skąd wiesz? — Przy tym oświetleniu nie mógł rozpoznać twarzy.

— To proste. Takich cycków się nie zapomina. Ma na imię Mary, Mandy czy coś w tym rodzaju.

Sejasy wskoczyły do jamy, tłum ryczał. Dwa mocarne, prężne ciała zwarły się w zapasach, wirując obłąkańczo, tnąc powietrze zębami i pazurami.

— Zastanawiam się, kto jej pozwolił tu przyjść — mruknął Quinn. Zaczynał się denerwować, nie potrzebował komplikacji w osobie jakiejś dziewczyny. — Pogadam teraz z Baxterem. Pamiętaj, żeby cię nie zauważyła. Nie może wiedzieć, żeśmy tu byli.

Jackson uniósł kciuk i pociągnął łyk z kufla.

Baxter stał na pochylni prowadzącej z dołu do klatek. Obserwował pilnie przebieg walki, obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę. Na widok Quinna kiwnął nieznacznie głową.

Gejzer krwi trysnął z jamy, ochlapując siedzących najniżej ludzi. Gdy jeden z sejasów zacharczał głośno, Quinnowi zdało się, że słyszy wołanie o pomoc.

— Dobrze ci się dziś wiodło — rzekł Baxter. — Wyszedłeś na zero. Cóż, początkujący zawsze mają fart. Jak chcesz, przyjmę wyższą stawkę.

— Odpada, potrzebuję pieniędzy. Wkrótce odpływam.

— W takim razie zbuduj dla rodziny ładny domek. Życzę szczęścia.

— Tam, w górze rzeki, będę potrzebował czegoś więcej niż szczęście. Bo co się stanie, jeśli napatoczę się na takiego bydlaka?

— Wskazał palcem arenę. Stary samiec zwarł szczęki na gardle młodszego sejasa i uderzał jego głową o kamienie, nie przejmując się pazurami przeciwnika, które żłobiły mu w bokach głębokie bruzdy.

— Sejasy rzadko zapuszczają się nad rzekę, wilgoć im nie służy — odrzekł Baxter. — Dasz sobie radę.

— Sejas lub jeden z jego krewniaków. Potrzebowałbym czegoś porządnego, tak żeby raz palnąć i zabić.

— Zwozicie tu z Ziemi całą górę sprzętu.

— Spółka nie pozwala nam wwieźć wszystkiego, co by nam się przydało. Chciałbym też dostać coś dla odprężenia. Myślałem, że zaopatrzę się gdzieś w mieście. Myślałem, że może ty byś wiedział, z kim powinienem pogadać.

— Trochę za dużo myślisz.

— Za to sypię pieniędzmi.

Tymczasem w jamie głowa sejasa rozpadła się niemal na kawałki, uderzona po raz ostatni o kamienną ścianę. Papkowate strzępy mózgu spadły jak deszcz na widzów.

Quinn uśmiechnął się, kiedy stary samiec uniósł głowę w stronę swego uradowanego pana i dobył z gardła bulgoczący, świdrujący w uszach skowyt.

— Jesteś mi winien jeszcze tysiąc franków — powiedział do Baxtera. — Połowę możesz sobie zatrzymać jako prowizję pośrednika.

Głos Baxtera zniżył się o oktawę:

— Bądź tu za dziesięć minut. Pokażę ci człowieka, który może ci pomóc.

— Rozumiem.

Kiedy Quinn wrócił do Jacksona, stary samiec obwąchiwał arenę. Niebieski jęzor zaczął chłeptać posokę spływającą obficie po kamieniach.

Jackson przypatrywał się ponuro widowisku.

— Już wyszła. Razem z bliźniakami, zaraz po walce. Chryste, żeby tak się puszczać… Jeszcze dzień nie upłynął, jak tu przyjechała.

— Tak? No to sobie pomyśl, że przez dwa tygodnie będzie uziemiona razem z tobą na jednym pokładzie statku. Wtedy się postarasz, żeby twoje było na wierzchu.

Jackson wyraźnie się ucieszył.

— Racja.

— Chyba zdobędę, czego nam potrzeba. Choć Boży Brat wie, jaką broń sprzedają w tej dziurze. Pewnie kusze.

Jackson popatrzył mu prosto w oczy.

— Nadal myślę, że powinniśmy tu zostać. Co zamierzasz robić w górze rzeki? Chcesz zdobyć osadę?

— Jeśli będę musiał. Nie tylko Jerry Baker przywiózł tu z sobą dysk kredytowy Banku Jowiszowego. Jak zbierzemy dość forsy, kupimy sobie wolność i opuścimy tę kupę gówna.

— Chryste, nie żartujesz? Możemy stąd prysnąć? Tak całkiem, na zawsze?

— Pewnie. Ale najpierw musimy uzbierać sporo gotówki, co oznacza, że przyjdzie nam odebrać dyski kredytowe wielu kolonistom. — Przeszył młodzieńca tego rodzaju spojrzeniem, jakim Banneth świdrowała nowych rekrutów. — Wchodzisz w to, Jackson? Szukam ludzi, którzy zdecydują się wspierać mnie od początku do końca, lecz nie ścierpię nikogo, kto chowa głowę w piasek, gdy pojawiają się pierwsze kłopoty.

— Możesz na mnie liczyć. Do końca. Chryste, Quinn, przecież wiesz. Udowodniłem to wczoraj i dzisiaj.

Pewna nuta desperacji wkradła się w ton jego głosu. Jackson nalegał, żeby Quinn dopuścił go do swej gry. Fundamenty zostały położone.

A więc niech gra się zacznie, pomyślał Quinn Dexter. Największa możliwa rozgrywka, którą Boży Brat prowadzi od zarania świata. Czas zemsty się zbliża.

— Dobra, chodźmy — powiedział. — Zobaczymy, co ten Baxter ma dla nas.


* * *

Horst Elwes badał procesy fizjologiczne organizmu, sprawdzając na wyświetlaczu odczyty bloku procesorowego. Na koniec spojrzał w twarz pogrążonej we śnie Jay Hilton. Zwinęła się w kłębek w śpiworze, jej rysy ułożyły się w wyraz ulgi i spokoju. Oczyścił paskudne otarcie na nodze dziewczynki, podał jej antybiotyk i obłożył ranę okładem nabłonkowym. Mocna tkanka ochronna miała za zadanie przyspieszyć proces regeneracji komórek skóry.

Takie okłady nie nadawały się, niestety, do wielokrotnego użytku. Horst zaczynał żałować, że tak skąpo wyposażył swą walizę z medykamentami. Zgodnie z dydaktycznym kursem medycyny, uszkodzona skóra człowieka łatwo gnije wystawiona na ciągłe działanie wilgotnego powietrza. A gdzie było wilgotniej niż w dorzeczu Juliffe?

Odpiął od szyi Jay podkładkę czujnika i wsunął ją w szczelinę bloku medycznego.

Ruth Hilton mierzyła go pełnym napięcia wzrokiem.

— I jak?

— Dałem jej środek uspokajający. Będzie teraz spać bite dziesięć godzin. Byłoby dobrze, gdyby cię zobaczyła, kiedy się obudzi.

— Oczywiście, że będę przy niej czuwać — obruszyła się.

Horst kiwnął głową. Ruth okazywała wielką troskę i współczucie przez cały czas, odkąd zapłakana dziewczynka weszła chwiejnym krokiem do sypialni. Nie pozwalała sobie na żadną słabość. Trzymała dłoń córki, kiedy Horst dezynfekował ranę, a szeryf zadawał pytania. Dopiero teraz puszczały jej nerwy.

— Przepraszam — powiedziała.

Horst pocieszył ją uśmiechem i zabrał blok medyczny. Urządzenie było większe od standardowych bloków procesorowych, długie na trzydzieści pięć centymetrów, na dwadzieścia pięć szerokie i na trzy grube. Przechowywało w swej pamięci wzorce symptomatyczne i terapie zwalczania wszelkich znanych ludzkich dolegliwości, ponadto dało się do niego podłączyć kilka dodatkowych układów sensorycznych. Z nim też wiązały się dalsze obawy Horsta; zdrowie osiedleńców z grupy numer 7 miało być całkowicie uzależnione od tego przyrządu przez wiele następnych lat. Powoli zaczynał odczuwać brzemię odpowiedzialności. Krótki pobyt w arkologicznym przytułku unaocznił mu, jak niewielki jest pożytek z teoretycznej znajomości medycyny, gdy ma się do czynienia z rzeczywistymi obrażeniami. Co prawda dość szybko nabrał wprawy w udzielaniu pierwszej pomocy i był w stanie pomóc zapracowanym lekarzom, lecz każdy wypadek poważniejszy niż rozcięcie czy złamanie kości mógł w górze rzeki skończyć się tragicznie.

Dobrze, że przynajmniej znalazł blok w swym bagażu, bo przecież wiele innych przedmiotów przepadło gdzieś w drodze między kosmodromem i magazynem. Do licha, czemuż Ruth musiała mieć rację? Żaden z szeryfów nie okazał zbytniego zainteresowania, kiedy doniósł o zniknięciu lekarstw. I znowu stało się tak, jak przepowiedziała.

Westchnął i położył dłoń na ramieniu Ruth, która siedziała na skraju pryczy, głaszcząc Jay po głowie.

— Jest o wiele dzielniejsza ode mnie — powiedział. — Wyjdzie z tego. W tym wieku straszne obrazy bardzo szybko się zacierają. No i niebawem wypłyniemy w górę rzeki. Dziewczynka na pewno poczuje się lepiej z dala od miejsca, gdzie to się wszystko stało.

— Dziękuję, Horst.

— Czy twoi przodkowie korzystali z inżynierii genetycznej?

— Owszem, co nieco. Nie jesteśmy wprawdzie Saldanami, lecz jednemu z moich świętej pamięci przodków całkiem dobrze się w życiu powodziło, przez co sześć czy siedem pokoleń temu stać nas było na parę podstawowych ulepszeń. A co?

— Myślałem o infekcji. Spotyka się tu swego rodzaju zarodniki grzybowe, które mogą żyć w ludzkiej krwi. Ale jeśli w twojej rodzinie wzmacniano kiedykolwiek układ odpornościowy, to nie ma powodu do strachu.

Wstał i rozprostował kości, krzywiąc się, kiedy strzyknęło go w kręgosłupie. W sypialni zapanował spokój; w środkowej części, gdzie ułożyła się do snu reszta dzieci z grupy numer 7, pogasły już światła. Wokół długich paneli świetlnych, których nie wyłączano na noc, zbierały się rojnie pszczelej wielkości owady o dużych, szarych skrzydełkach. Pozostali koloniści opuścili Horsta i Ruth, gdy szeryf wyruszył obejrzeć ciało nad rzeką. W kantynie odbywał się jakiś wiec, brała w nim udział większość dorosłych.

W rogu po przeciwnej stronie sypialni zbili się w ciasną gromadkę wyjątkowo markotni zesłańcy. I wystraszeni, przypuszczał Horst.

Wykolejona młodzież, która zapewne nigdy przedtem nie widziała otwartego nieba, nie mówiąc już o pierwotnej dżungli. Przez cały dzień skazańcy nie ruszali się z sypialni. Horst wiedział, że powinien próbować się z nimi zapoznać, przerzucić most między więźniami a kolonistami, zjednoczyć społeczność. Bądź co bądź, mieli spędzić razem resztę życia. Brakowało mu jednak odwagi.

Jutro, obiecał sobie w duchu. Przez dwa tygodnie będziemy wszyscy płynąć jednym statkiem, nadarzy się mnóstwo okazji.

— Powinienem uczestniczyć w wiecu — rzekł. Przyglądał się z daleka, jak dwaj mężczyźni stoją twarzą w twarz, próbując się przekrzyczeć.

— A niech sobie gadają — burknęła Ruth. — Przynajmniej nic w tym czasie nie nabroją. I tak żadne rozstrzygnięcia nie są możliwe, póki nie zjawi się nadzorca.

— Miał przyjść rano. Każdy chce wiedzieć, jak budować domy, a nikt nam jeszcze nie powiedział, na jakich terenach zamieszkamy.

— Wkrótce się dowiemy. Nadzorca będzie mógł w czasie rejsu pouczać nas do woli. Coś mi się zdaje, że drań hula teraz po mieście. I nic dziwnego, skoro ma cackać się z nami przez całe osiemnaście miesięcy.

— Czy zawsze musisz mieć o ludziach złe zdanie?

— Ja na jego miejscu tak właśnie bym zrobiła. Ale nie to mnie dziś dręczy.

Horst zerknął ukradkiem w stronę wiecu. Odbywało się głosowanie, ręce poszły w górę. A on siedział na pryczy i patrzył na Ruth.

— Co cię dręczy?

— Morderstwo.

— Jeszcze nie wiadomo, czy to było morderstwo.

— Pomyśl logicznie. Ten człowiek został rozebrany. Cóż innego wchodzi w rachubę?

— Może się upił? — Chociaż, na Boga, komu się chciało pić, gdy gapił się na tę rzekę?

— Był pijany i chciał sobie popływać? W Juliffe? Zejdź na ziemię, Horst!

— Dopiero autopsja wykaże, czy… — Zająknął się pod spojrzeniem Ruth. — Raczej wątpliwe, żeby odbyła się autopsja, no nie?

— Na pewno wrzucili go do wody. Szeryf powiedział, że rano żony dwóch osadników z grupy numer 3 doniosły o zaginięciu mężów. Pete Cox i Ałun Reuther. Stawiam dziesięć do jednego, że w wodzie pływał kolonista.

— Całkiem możliwe — przyznał Horst. — To straszne, że i tutaj dochodzi do rozbojów. Aż trudno sobie wyobrazić takie rzeczy na planecie w pierwszym stadium zasiedlania. Chociaż, z drugiej strony, Lalonde nie jest tym światem, jaki sobie wymarzyłem. Na szczęście niedługo opuścimy Durringham. W naszej małej społeczności wszyscy będą znali się zbyt dobrze, żeby coś takiego uszło bezkarnie.

Ruth przelana oczy z ponurą miną.

— Horst, kiedy ty wreszcie zaczniesz myśleć? Dlaczego trup był nagi?

— Nie wiem. Ktoś pewnie potrzebował ubrania, butów.

— Otóż to. A teraz powiedz, który łotrzyk zabija dla pary butów? Dwa razy, i to z zimną krwią? Boże, ludzie tutaj są biedni, nie przeczę, lecz ich położenie nie jest aż tak rozpaczliwe.

— A więc kto?

Przeniosła wzrok nad jego ramieniem. Horst odwrócił się nerwowo.

— Zesłańcy? Czy wszyscy od razu muszą ich podejrzewać? — zapytał z wyrzutem.

— Sam widziałeś, jak traktują ich w mieście, a i my nie obchodzimy się z nimi lepiej. Niechby tylko wytknęli nos z portu, zaraz dostaliby wycisk. Każdy ich rozpozna, póki noszą te swoje kombinezony, a innej odzieży nie mają. A zatem kto najprędzej się połasi na zwyczajne ubranie? Kto nie cofnie się przed niczym, żeby tylko je zdobyć? I jeszcze jedno: morderca zabija na terenie portu, niebezpiecznie blisko tej sypialni.

— Chyba nie myślisz, że to jeden z naszych?

— Powiedzmy, że się modlę, aby to był ktoś inny. Ale sądząc po tym, jak nam się tu powodzi, za bardzo na to nie liczę.


* * *

Na nocnym niebie pozostał już tylko Diranol, najmniejszy i najdalszy z trzech naturalnych satelitów Lalonde, powleczony warstwą ochrowego regolitu skalisty glob średnicy dziewięciuset kilometrów, krążący w odległości pół miliona kilometrów od swej macierzystej planety. Wisiał właśnie nad wschodnim widnokręgiem, ubarwiając Durringham bladą różowawą poświatą, kiedy motorower wyhamował gwałtownie tuż poza obrębem światła sączącego się z wnętrza olbrzymiej przejściowej sypialni osadników. Marie Skibbow nie musiała już tak kurczowo trzymać się Furgusa. Jazda przez pogrążone w mroku miasto była fantastycznym przeżyciem, napełniała każdą sekundę radością i podnieceniem. Ściany umykały wstecz, wyczuwalne raczej niż widoczne, snop światła z reflektora ukazywał koleiny i kałuże błota niemal w tej samej chwili, gdy na nie najeżdżali, wiatr rozwiewał włosy, pęd powietrza wyciskał łzy z oczu. Przezwyciężała strach przed niebezpieczeństwem związanym z każdym zakrętem, żyła pełną piersią.

— No i dojechaliśmy, to twój przystanek — oświadczył Furgus.

— Zgadza się. — Przełożyła nogę nad siodełkiem i stanęła obok młodzieńca. Powoli ogarniało ją zmęczenie; zastygła w bezruchu fala zniechęcenia tylko czekała, aby runąć z wysoka i przygnieść ją brzemieniem tego wszystkiego, z czym wiązała się przyszłość.

— Jesteś najlepsza, Marie. — Gdy całowali się na pożegnanie, pieścił jej prawą pierś poprzez materiał bluzeczki. A potem odjechał, światełko tylnego reflektora zgasło szybko w ciemnościach.

Ruszyła do sypialni z obwisłymi ramionami. Prycze przeważnie były już pozajmowane, ludzie chrapali, kasłali, przewracali się z boku na bok. Miała ochotę odwrócić się i uciec z powrotem do Furgusa i Hamisha, z powrotem do zakazanej rozkoszy ostatnich kilku godzin. Jeszcze huczało jej w głowie po przeżytych doświadczeniach: dzikim bestialstwie szczutych sejasów, szaleństwach tłumu u Donovana, rozpalającym zmysły widoku krwi.

A potem nastąpiły upojnie nieprzyzwoite chwile w spokojnej chatce bliźniaków na drugim końcu miasta, kiedy ich muskularne ciała obejmowały ją najpierw pojedynczo, a następnie razem. I ta zwariowana jazda w cynobrowej poświacie księżyca. Marie pragnęła, aby każdy dzień był taki sam, bez końca.

— Gdzieś ty się, do cholery, włóczyła?

Ojciec stanął przed nią z mocno zaciśniętymi zębami, co znaczyło, że naprawdę się wkurzył. Ale tym razem miała to w nosie.

— Po mieście.

— Mów jaśniej!

— Zabawiałam się. Robiłam dokładnie to, czego twoim zdaniem nie powinnam robić.

Uderzył ją w policzek, aż echo odbiło się od wysokiego dachu.

— Nie będziesz mi tu, cholera, pyskować! Zadałem pytanie.

Co robiłaś?

Marie patrzyła mu hardo w oczy. Choć piekł ją policzek, nawet go nie potarła.

— I co dalej, tato? Pogonisz mnie z pasem? A może po prostu walniesz mnie pięścią?

Zdumienie odebrało mowę Geraldowi. Ludzie z sąsiednich pryczy odwracali się w ich stronę, przecierając zaspane oczy.

— Patrz, która godzina! Co w ciebie wstąpiło? — syknął.

— Jesteś pewien, że chcesz poznać prawdę, tato? Naprawdę, jesteś pewien?

— Ty bezwstydna lisico. Matka przez całą noc się o ciebie zamartwiała. Czy to cię nic nie obchodzi?

Marie wydęła wargi.

— A jaka tragedia może mi się przytrafić w tym raju, do którego nas sprowadziłeś?

Przez chwilę bała się, że znowu ją uderzy.

— Dwie osoby zginęły w porcie w tym tygodniu.

— Tak? To mnie wcale nie dziwi.

— Marsz do łóżka! — warknął przez zaciśnięte zęby. — Rano porozmawiamy.

— Porozmawiamy? — zapytała zgryźliwie. — To znaczy, że i ja będę miała prawo coś powiedzieć?

— Szlag jasny trafił, Skibbow, zamknij się wreszcie!krzyknął ktoś. — Ludzie chcą spać.

Odprowadzana bezradnym spojrzeniem matki, Marie ściągnęła buty i wolnym krokiem podeszła do swej pryczy.


* * *

Quinn drzemał jeszcze w śpiworze, borykając się ze skutkami żłopania mocnego piwa w budzie Donovana, kiedy ktoś złapał za krawędź pryczy i przechylił ją gwałtownie o dziewięćdziesiąt stopni. Lecąc na ziemię, wywijał w swym śpiworze rękami i nogami, lecz nic mu to nie pomogło. Najpierw wyrżnął biodrem o beton, aż coś mu zgrzytnęło w miednicy, potem wylądowała jego szczęka. Wrzasnął z bólu i zaskoczenia.

— Wstawaj, skazańcze! — usłyszał.

Stał nad nim mężczyzna ze zbójeckim uśmiechem, trochę po czterdziestce, wysoki i barczysty, z grzywą czarnych włosów i bujną brodą. Chropawa, ogorzała skóra rąk i twarzy pokryta była iście księżycowym reliefem blizn po ospie i czerwonych siateczek popękanych naczynek. Ubranie miał uszyte z naturalnych tkanin: grubą bawełnianą koszulę w czarno — czerwoną kratę z oderwanymi rękawami, zielone spodnie dżinsowe, sznurowane buty po kolana oraz pas, w którym tkwiły rozmaite elektryczne gadżety i straszliwa maczeta o stalowym ostrzu blisko metrowej długości. Na cienkim łańcuszku pod szyją błyszczał srebrny krzyżyk.

Buchnął tubalnym śmiechem, kiedy Dexter jęknął na skutek bólu, jaki przeszył jego biodro. Przebrała się miarka. Ten gnój dostanie zaraz za swoje! Quinn złapał za klamerkę, chcąc otworzyć śpiwór. Rozpiąwszy go, wyrzucił na zewnątrz ręce i kopnął nogami, żeby strząsnąć z siebie nakrycie. Kątem oka dostrzegł, jak pozostali zesłańcy krzyczą w panice i zeskakują z pryczy. Wielka, wilgotna paszcza zwarła się dokoła jego prawej ręki, i to dosłownie dokoła. Ostre zęby przekłuły delikatną skórę nadgarstka, ich końce ocierały się o ścięgna. Na krótką chwilę struchlał z przerażenia. Nie był to pies, ale potwór, pieprzona bestia z piekła rodem.

Nawet sejas dwa razy by się namyślił, zanimby wszedł mu w drogę. Stwór musiał mierzyć metr w kłębie. Miał krótką, szarą sierść i obły pysk w kształcie młota; z czarnej paszczęki ściekała lepka ślina. Gdy z cicha powarkiwał, wwiercając w swą ofiarę wielkie szkliste ślepia, Quinn czuł wibracje w całym ramieniu. Czekał potulnie, aż szczęki się zacisną i zacznie się cierpienie. Pies jednak tylko patrzył.

— Nazywam się Powel Manani — oznajmił brodacz. — Nasz przesławny przywódca, gubernator Colin Rexrew, wyznaczył mnie na nadzorcę Grupy Przesiedleńczej numer 7. A to oznacza, zesłańcy, że należycie do mnie ciałem i duszą. I żeby nie było żadnych niedomówień: nie znoszę zesłańców. Ten świat byłby o wiele lepszym miejscem do życia bez was, śmierdzących degeneratów, którzy tylko myślą o rozróbie. Ale cóż, skoro zarząd LDC postanowił narzucić nam wasze towarzystwo, dołożę wszelkich starań, abyście odpracowali każdego cholernego franka, którego wydano na wasz przelot. A więc kiedy powiem: liżcie gówno, będziecie je zlizywać. Żreć będziecie, co wam podam. Nosić, co się wam każe. A ponieważ jesteście z natury leniwymi łotrami, przez pierwsze dziesięć lat nie zaznacie czegoś takiego jak dzień wolny od pracy.

Kucnął przed Quinnem i wyszczerzył szyderczo zęby.

— Twoje imię, dupku!

— Quinn Dexter… sir.

Powel uniósł brwi, zadowolony.

— I tak trzymaj. Bystry jesteś, Quinn, prędko się uczysz.

— Dziękuję, sir. — Psi jęzor naciskał na jego palce, ślizgał się ohydnie po knykciach. Nigdy nie słyszał o tak świetnie ułożonym zwierzęciu.

— Cwaniaki lubią sprawiać kłopoty, Quinn. Będziesz mi sprawiał kłopoty?

— Nie, sir.

— Będziesz wstawał rano jak należy, Quinn?

— Tak, sir.

— Dobrze. Widzę, że się rozumiemy. — Powel wstał, a pies puścił rękę Dextera i cofnął się o krok.

Quinn przyjrzał się dłoni: błyszczała od śliny, czerwone ślady wokół nadgarstka przypominały wytatuowaną bransoletkę, zebrały się też dwie duże krople krwi.

Powel pogłaskał czule głowę psa.

— To mój przyjaciel, Vorix. Jest połączony ze mną więzią afiniczną, dzięki czemu mogę dosłownie wywąchać każde szai chrajstwo, jakie byście tu, czubki, obmyślali. Nie próbujcie więc żadnych sztuczek, bo ja już je wszystkie poznałem. Jeśli się dowiem, że któryś wychyla się z szeregu, Vorix się z nim porachuje.

I wcale nie ręce zechce mu odgryźć następnym razem. On wyżre mu jaja. Wszyscy zrozumieli?

Zesłańcy odpowiadali potakująco z opuszczonymi smętnie głowami, unikając wzroku Powela.

— Cieszę się, że odebrałem wam złudzenia. No, dobrze, pora przejść do dzisiejszych obowiązków. Nie będę się powtarzał.

Grupa numer 7 wyrusza w górę rzeki na trzech statkach: „Swithland”, „Nassier” i „Hycell”. Teraz cumują w porcie trzecim, skąd wypływają za cztery godziny. Tyle macie czasu, żeby załadować sprzęt kolonistów. Jeśli jakieś skrzynie zostaną pominięte, poniesiecie je na własnych grzbietach do osady w górze rzeki. Nie sądźcie, że będę was bez przerwy niańczył, zorganizujcie się i do roboty. Podróżować będziecie ze mną i z Vorixem na pokładzie „Swithlanda”. No, jazda!

Vorix zaszczekał i obnażył kły. Powel patrzył, jak Quinn cofa się strachliwie niczym rak, potem podnosi się i goni za resztą zesłańców. Wiedział, że Dexter przysporzy mu jeszcze kłopotów; pomagał już w rozbudowie pięciu osad i myśli zesłańców były dlań równie czytelne co urzędowe raporty. Młodzieniec taił w sobie sporo gniewu, do tego był sprytny. Nie przypominał innych wykolejonych dzieciaków, prawdopodobnie dał się wciągnąć do jakiejś podziemnej organizacji, zanim go przetransportowali. Powel zastanawiał się, czy nie odpłynąć bez niego, niechby zajęli się nim szeryfowie w Durringham. Niestety, w Biurze Alokacji Gruntów wiedzieliby, że to jego sprawka, dostałby wpis do akt, które i tak już zawierały listę wielu niechlubnych incydentów.

— Do diabła — mruknął pod nosem. Zesłańcy opuścili sypialnię i maszerowali dróżką w stronę magazynu. I wyglądało na to, że gromadzą się wokół Quinna, czekając na jego polecenia.

Cóż, jeśli nie będzie innego wyjścia, Quinnowi przytrafi się wypadek w dżungli.

Horst Elwes, obserwujący całe zajście wraz z innymi osadnikami z grupy numer 7, podszedł teraz do Powela. Pies nadzorcy odwrócił łeb, żeby mu się przyjrzeć. Boże, ależ to było bydlę!

Lalonde wymagało od kapłana rzeczywiście wielkiego wysiłku.

— Czy naprawdę trzeba aż tak okrutnie obchodzić się z tymi chłopcami? — zwrócił się do Powela Mananiego.

Zapytany zmierzył go od stóp do głów, zawieszając dłużej spojrzenie na krzyżyku.

— Tak, ojcze, i mówię to z całym przekonaniem. Z nimi inaczej nie można. Już na samym początku muszą mieć świadomość, kto tu rządzi. Wierz mi, że oni czują respekt tylko przed siłą.

— Nie pozostaną też obojętni na życzliwość.

— Doskonale, ojcze, okazuj jej więźniom, ile możesz. Na dowód dobrej woli pozwalam im uczestniczyć we mszy.

Horst musiał przyspieszyć kroku, ażeby nie zostać w tyle.

— A ten pies? — zapytał ostrożnie.

— Co chcesz wiedzieć?

— Mówisz, że łączy was więź afiniczna?

— To prawda.

— Jesteś więc edenistą?

Vorix wydał odgłos podejrzanie podobny do chichotu.

— Nie, ojcze. Jestem po prostu praktycznym człowiekiem. Gdybym dostawał fuzjodolara za każdego księdza, który mnie o to pyta, byłbym dzisiaj milionerem. Potrzebuję Vorixa w górze rzeki, gdzie poluje, tropi i utrzymuje zesłańców w karności. Kontrolę nad nim dają mi symbionty neuronowe. Używam ich, bo są tanie i sprawdzone. W czym nie różnię się od innych nadzorców osad i połowy szeryfów okręgowych. Dziś jedynie wywodzące się z Ziemi religie szerzą te swoje uprzedzenia wobec technobiotyki. Tutaj jednak, na Lalonde, nie możemy sobie pozwolić na wasze górnolotne teologiczne dyskusje. Używamy, czego trzeba i kiedy trzeba. Jeśli chcesz pożyć na tyle długo, aby zarażać drugie pokolenie osadników z grupy numer 7 swoją szlachetną bigoterią i opowiadać o jednym chromosomie, który czyni z ludzi świętokradców, to postąpisz, jak nakazuje rozum. A teraz przepraszam, mam na głowie wyprawę osadniczą. — Ruszył raźno w stronę portu.

Gerald Skibbow i reszta kolonistów z grupy numer 7 poszła w ślady nadzorcy, niektórzy zerkali ukradkiem na poruszonego księdza. Gerald patrzył, jak Rai Molvi zbiera się na odwagę, żeby zabrać glos. Molvi narobił sporo szumu podczas wczorajszej narady, miał aspiracje do przewodzenia grupie. Wyraził mnóstwo sugestii co do powołania oficjalnego komitetu i wybrania jego rzecznika. To pomogłoby grupie w kontaktach z władzami, argumentował. Gerald przypuszczał, że nim minie sześć miesięcy, Rai Molvi popędzi do Durringham z podkulonym ogonem. Facet był urodzonym prawnikiem, nie nadawał się na farmera.

— Miał pan przyjść wczoraj i zapoznać nas ze szczegółami — rzekł Rai.

— Zgadza się — odparł Powel, nawet nie zwalniając. — Przepraszam. Jeśli zechce pan złożyć oficjalną skargę, to Biuro Alokacji Gruntów, z którym podpisałem umowę, mieści się w kontenerze zrzutowym w zachodniej części miasta. Nie więcej niż sześć kilometrów stąd.

— Nie, nie, nikt nie zamierzał się skarżyć — dodał spiesznie Molvi. — Musimy tylko ustalić pewne fakty, aby się właściwie przygotować. Wielka szkoda, że pan nie uczestniczył.

— W czym miałbym uczestniczyć?

— We wczorajszym zebraniu rady.

— Jakiej znowu rady?

— Rady grupy numer siedem.

Powel o mało się nie zakrztusił. Zawsze powtarzał, że spośród kolonistów przybyłych na Lalonde połowa powinna była zostać w domu. Spółka musiała prowadzić na Ziemi niezwykle agresywną kampanię promocyjną.

— Co takiego chciałaby wiedzieć rada?

— No… Przede wszystkim, dokąd płyniemy.

— W górę rzeki. — Powel rozmyślnie przeciągał milczenie, aby jego rozmówca poczuł się zakłopotany. — Konkretnie do hrabstwa Schuster w dorzeczu Quallheimu. Choć jestem pewien, że jeśli wybraliście sobie jakiś inny zakątek, kapitan statku chętnie was tam zabierze.

Rai Molvi poczerwieniał.

Gerald przepchnął się do przodu, gdy cała gromada wychodziła spod trzeszczącego dachu sypialni. Powel skręcił w kierunku odległego o dwieście metrów okrągłego portu; Vorix dreptał za nim ochoczo. Przy drewnianych nabrzeżach w sztucznej lagunie cumowało kilka kołowców. Nad głowami fruwały jasnoczerwone, wszędobylskie gniazdółki. Całe to miejsce roztaczało wokół siebie nieodparty czar wielkiej przygody, który przyspieszał bicie serca.

— Jest coś, co powinniśmy wiedzieć o tych statkach kołowych? — zapytał.

— Raczej nie — odparł Powel. — Każdy z nich zabiera na pokład około stu pięćdziesięciu ludzi, na Quallheim wpłyniemy dopiero za dwa tygodnie. Posiłki macie wliczone w opłatę przewozową, a ja wygłoszę wam parę mów, żebyście choć trochę zrozumieli, czym jest życie w puszczy i jak tu się buduje domy. Niech każdy znajdzie sobie pryczę i cieszy się podróżą, bo druga taka już wam się nie zdarzy. Po dotarciu na miejsce rozpocznie się ciężka harówka.

Gerald kiwnął głową w podzięce i zawrócił do sypialni. Niechże inni naprzykrzają się nadzorcy nieistotnymi pytaniami, on każe się rodzinie spakować i bez zwłoki wsiądzie na statek. Długi rejs rzeczny z pewnością udobrucha Marie.


* * *

Konstrukcja „Swithlanda” mieściła się w granicach normy obowiązującej dla większych kołowców kursujących po Juliffe. Płytki, szeroki kadłub z drewna majopi miał dwadzieścia metrów szerokości i sześćdziesiąt od dzioba do rufy. Lustro wody znajdowało się zaledwie metr poniżej pokładu statku, przez co ktoś mógłby wziąć go za dobrze wyposażoną tratwę, gdyby nie masywna nadbudówka, która przypominała prostokątną szopę. To karykaturalne połączenie staroświeckiej i nowoczesnej technologii było kolejnym świadectwem tego, na jakim stadium rozwoju znajdowała się planeta. Dokładnie pośrodku długości kadłuba rozmieszczono dwa koła łopatkowe, jako że były łatwiejsze w produkcji i utrzymaniu niż bardziej wydajne śruby. Musiały też wystarczyć zwykłe silniki elektryczne, ponieważ urządzenia przemysłowe do ich wytwarzania kosztowały mniej niż maszyny produkujące części do turbiny czy wytwornic pary. Silniki elektryczne wymagały jednak źródła zasilania, które im zapewniały importowane z Oshanko kotły parowe na paliwo stałe. Mimo kosztów importu zamierzano je sprowadzać, póki niewielka liczba kołowców nie zapewniała opłacalności fabrykom produkującym turbiny i wytwornice pary. Wiadomo było, że kiedy wzrośnie ich liczba, wszechwładne kalkulacje ekonomiczne zapewne także się — odmienia. Kołowce odejdą do lamusa, wyparte przez jakiś inny, równie dziwaczny środek transportu. W ten sposób dokonywał się postęp na Lalonde.

Sam „Swithland” miał tylko siedemnaście lat i jeszcze przez pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt mógł z powodzeniem pływać. Jego kapitan, Rosemary Lambourne, zaciągnęła kredyt w spółce, który spłacać miały zacząć jej wnuki. Chętnie skorzystała z tak wyśmienitej okazji. Siedemnaście lat wożenia nieszczęsnych osadników w górę rzeki, gdzie pryskały wszelkie marzenia, przekonało ją, że postąpiła właściwie. Kontrakt na przewóz kolonistów, który zawarła z Biurem Transportu, przynosił niemały dochód, zagwarantowany na dwadzieścia następnych lat, nadto wszystko, co zwoziła w dół rzeki na rozrastający się rynek handlowy w Durnngham, dawało wymierne zyski w twardej walucie.

Pokochała życie na rzece, wyrzucając z pamięci wspomnienia ze swej egzystencji na Ziemi, gdzie pracowała w rządowym biurze konstrukcyjnym nad ulepszaniem wagonów kolejki wakacyjnej.

Już dawno się odcięła od tamtych czasów.

Kwadrans przed planowanym wypłynięciem Rosemary stała na otwartym mostku, zajmującym przednią ćwiartkę górnego pokładu nadbudówki. Dołączył do niej Powel Manani, wprowadziwszy po trapie wierzchowca, który stał teraz spętany na pokładzie rufowym; oboje patrzyli, jak koloniści ładują się na „Swithlanda”

Dzieci i dorośli rozchodzili się powoli po statku. Dzieci zbierały się głównie wokół konia, dotykając go delikatnie i głaszcząc. Na ciemne deski pokładu rzucano bezładnie chlebaki i większe toboły. Odgłosy kilku burzliwych sprzeczek dolatywały aż na mostek kapitański. Nikt nie pomyślał, żeby liczyć ludzi wchodzących na statek. Aby nie przeciążyć kołowca, spóźnialscy musieli, chcąc nie chcąc, poszukać sobie miejsca na pozostałych jednostkach.

— Twoi zesłańcy chodzą jak w zegarku — pochwaliła nadzorcę. — Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek załadowano sprzęt osadników tak profesjonalnie. Uporali się z tym już godzinę temu.

Dyrektor portu powinien przejąć ich pod swoją komendę i przyuczyć na tragarzy.

— Hm… — mruknął Powel. Vonx, który leżał nieco z tyłu, zawarczał niespokojnie.

Rosemary uśmiechnęła się szeroko. Czasami nie wiedziała, kto jest z kim połączony afinicznie.

— Coś nie tak? — zagadnęła.

— Ktoś, jeśli chodzi o ścisłość. Wybrali sobie przywódcę. Będzie sprawiał kłopoty, Rosemary. Jestem o tym przekonany.

— Już ty umiesz wymusić posłuch. Przecież nadzorowałeś pięć osad i wszystkie wyszły na prostą. Jeśli tobie się nie uda, to komu?

— Dzięki. Sama masz tu na statku piękny porządeczek.

— Tym razem miej oczy szeroko otwarte, Powel. Ostatnio w hrabstwie Schuster zaginęli ludzie. Mówi się, że gubernator nie jest zachwycony.

— No, no.

— Komisarz płynie „Hycellem” w górę rzeki. Rozejrzy się w terenie.

— Ciekawe, czy wyznaczyli nagrodę za ich odnalezienie. Gubernator nie lubi, jak osadnicy wyściubiają nosy poza swoje osady, to daje zły przykład innym. Co by było, gdyby wszyscy wrócili, aby zamieszkać w Durnngham?

— Z tego, co słyszałam, nie chcą ich znaleźć, ale dowiedzieć się, jaki los ich spotkał.

— Co ty powiesz.

— Oni po prostu zniknęli. Żadnych śladów walki. Porzucili sprzęt i zwierzęta.

— Cóż, w takim razie będę miał się na baczności. — Z pakunku pod nogami wyciągnął kapelusz o szerokim rondzie, żółto — zielony i bardzo poplamiony. — Będziemy spać na jednej koi podczas rejsu, Różyczko?

— Mowy nie ma. — Przechyliła się nad barierką, aby wypatrzyć na pokładzie dziobowym czwórkę swoich dzieci, które wraz z palaczami tworzyły całą załogę jej statku. — Wystarałam się o świeżutkiego zesłańca, jest moim drugim palaczem. Barry MacArple, dziewiętnaście lat, naprawdę utalentowany mechanik, od którejkolwiek strony spojrzeć. Myślę, że to będzie wstrząs dla mojego najstarszego syna. Choć sam nie przestaje podrywać córek kolonistów.

— Trudno.

Vorix zaskowyczał smętnie i opuścił łeb na przednie łapy.

— Kiedy wrócisz do Schuster? — spytał Powel.

— Za dwa, góra trzy miesiące. Po tobie zabieram grupę do hrabstwa Colane nad dopływem Dibowa. Potem zjawię się znowu na twoim terenie. Chciałbyś, żebym cię odwiedziła?

Wetknął kapelusz na głowę, przeglądając w myślach harmonogramy.

— Nie, to za wcześnie. Trzeba zaczekać, aż pokończy im się sprzęt. Powiedzmy… dziewięć lub dziesięć miesięcy. Niech zaczną cierpieć niedostatek, wtedy wyciśniemy z nich pięćdziesiąt fuzjodolarów za głupią kostkę mydła.

— A więc umowa stoi.

Uścisnęli sobie dłonie i odwrócili się, żeby popatrzeć na skłóconych kolonistów.


* * *

„Swithland” odcumował mniej więcej o czasie. Karl, najstarszy syn Rosemary, krzepki piętnastolatek, biegał wzdłuż pokładu, wykrzykując rozkazy osadnikom, którzy pomagali przy linach. Pasażerowie wydali zgodny okrzyk radości, kiedy łopatki kół zaczęły się obracać i statek nareszcie odbił od nabrzeża.

Rosemary stała sama na mostku. Basen portowy nie był zbyt rozległy, a „Swithland” zatracił zwrotność, wyładowany drewnem opałowym, kolonistami, ich bagażem oraz prowiantem, który miał im wystarczyć na trzy tygodnie podróży. Prowadziła statek najpierw wzdłuż nabrzeża, potem odbiła na środek sztucznej laguny.

W palenisku głośno huczał ogień i z dwóch bliźniaczych kominów wylatywały kłęby szarobłękitnego dymu. Karl stanął na dziobie i uniósł kciuk, śmiejąc się w jej stronę. Pewnie złamie w życiu niejedno niewieście serce, pomyślała z dumą.

Na niebie, wyjątkowo, nie było widać żadnej chmury deszczowej, a przedni detektor mas pokazywał, że kanał jest pusty. Rosemary dała pojedynczy sygnał syreną i przesunęła do przodu oba lewarki sterujące prędkością kół łopatkowych. Po chwili wyszła z portu, wpływając w nurt swej ukochanej, nieujarzmionej rzeki, która wiła się hen, w nieznane. Czyż życie mogło być piękniejsze?

Przez pierwsze sto kilometrów koloniści z grupy numer 7 musieli podzielać jej zdanie, „Swithland” przemierzał bowiem teraz najwcześniej zasiedlone tereny Amariska (nie licząc samego Durringham), gdzie już przed ćwierćwieczem zamieszkali ludzie. Wyrąbane zostały wielkie połacie puszczy, ustępując miejsca polom uprawnym, sadom i pastwiskom. Stłoczeni przy relingu osadnicy podziwiali stada zwierząt pasące się luzem na rozległych wygonach, sady i plantacje pełne zbieraczy odstawiających na sterty wiklinowe kosze z owocami i orzechami. W tej idyllicznej krainie wzdłuż południowego brzegu Juliffe biegł łańcuch wiosek; solidne, jaskrawo pomalowane domy z drewna stały pośrodku zadbanych ogrodów, bogatych w kwiaty i rzędy wysokich, zielonych drzew, których liście rzucały miły cień. Dróżki między pniami porastała gęsta, krótko przystrzyżona trawa, lśniąca szmaragdowo w promieniach słońca. Tutaj, gdzie ludzie mogli w dowolnym miejscu zakładać domostwa, ożywiony ruch pieszy czy kołowy nie niszczył ziemi, nie zamieniał jej w tego rodzaju odpychające błoto, jakie zalegało na drogach w Durringham. Konie ciągnęły wozy z sianem lub jęczmieniem. Wiatraki tworzyły rzędy wież na tle nieba, stały wiaterek obracał leniwie ich skrzydłami. Nad lekko wzburzone, żółtopomarańczowe wody Juliffe wysuwały się daleko długie pomosty cumownicze — dwa lub trzy takie przypadały na każdą wioskę. Małe barki kołowe przybywały po plony z gospodarstw i zatrzymywały się przy pomostach. Na ich końcach siadywały dzieci, maczając w rzece patyki i sznurki, czasem machając rękami na widok nieskończonej procesji rozpędzonych statków. Rankiem łódki żaglowe rybaków wyruszały na połów i „Swithland” przesuwał się statecznie środkiem flotylli trójkątnych, płóciennych żagli łopoczących w porywach rześkiej bryzy.

A wieczorem, kiedy niebo nad zachodnim widnokręgiem zalewały pomarańczowe blaski i pojawiały się pierwsze gwiazdy, wśród zieleni ogródków ludzie rozpalali ogniska. Tej pierwszej nocy, gdy tak lśniły ognie, oparty o reling Gerald Skibbow przeżywał chwile niewysłowionej tęsknoty. Na czarnej wodzie kładły się od ognisk długie czerwone smugi, z dala dolatywały strzępy piosenek mieszkańców, którzy zbierali się przed wspólnym posiłkiem.

— Nigdy nie myślałem, że może tu być jak w raju — rzekł do Loren.

Uśmiechnęła się, gdy otoczył ją ramieniem.

— Przepiękna okolica. Jakbyśmy wpłynęli do baśniowej krainy.

— I my możemy wieść podobne życie. Czeka na nas gdzieś tam w górze rzeki. Za dziesięć lat będziemy tańczyć wokół ogniska i patrzeć na przepływające łodzie.

— A nowi osadnicy będą nam się przyglądać i marzyć!

— Wybudujemy sobie dom, istny pałac z drewna. Tak, tak, Loren. Miniaturowy pałacyk, którego pozazdrości nam nawet król Kulu. A ty będziesz pielęgnować ogródek z kwiatami i warzywami. Ja będę wtedy zwiedzał sady lub pilnował stad. W sąsiedztwie zamieszkają Paula i Marie, wprost trudno będzie się opędzić od wnuków.

Loren przytuliła się mocniej do męża, a on uniósł głowę i z piersi wyrwał mu się okrzyk uniesienia:

— Boże, jak to się stało, że zmarnowaliśmy tyle lat na Ziemi?

Tu jest nasze miejsce, Loren, nas wszystkich. Powinniśmy zrezygnować z arkologii i statków kosmicznych i żyć jak Pan Bóg przykazał. Naprawdę powinniśmy.

Ruth i Jay stały razem przy relingu rufowym. Patrzyły, jak słońce ginie za horyzontem, okrywając szeroką rzekę na jedną krótką, magiczną minutę aurą purpurowozłotego światła.

— Słuchaj, mamo, śpiewają — odezwała się Jay. Twarz miała spokojną, wręcz pogodną. Okropny widok trupa dawno już uleciał z jej pamięci; przebywając przy uwiązanym do słupka beżowym koniku, cała promieniowała zadowoleniem. Wielkie, czarne oczy były tak śliczne i kochane, a łaskoczące dotknięcie wilgotnego nosa, kiedy dawała zwierzęciu cukierka, wprawiło ją w zachwyt.

Nie mogła uwierzyć, że coś tak dużego może być zarazem takie delikatne. Pan Manani pozwolił jej co rano oprowadzać konia po pokładzie, obiecał też, że pokaże, jak go pielęgnować. Jay czuła się na statku niczym w siódmym niebie. — O czym śpiewają?

— To mi wygląda na jakiś hymn pochwalny — odparła Ruth.

Po raz pierwszy, odkąd wylądowali na tej planecie, zaczynała czuć, że dokonała właściwego wyboru. Bądź co bądź, wioski wyglądały bardzo malowniczo i dostatnio. Ale sam fakt, że odniesienie sukcesu było tu możliwe, jeszcze nie przesądzał sprawy.

Im dalej od stolicy, tym trudniejsze początki, jednakże wszystko dało się przezwyciężyć. — I wcale im się nie dziwię.

Wiatr ucichł i płomienie ognisk strzelały prosto w rozgwieżdżone niebo, lecz aromat jedzenia niósł się ponad wodą do „Swithlanda” i jego dwóch siostrzanych jednostek. Zapach świeżo wypieczonego chleba i gęstych, korzennych sosów wyczyniał diabelskie harce z żołądkiem Quinna. Zesłańcom dano zimne mięso i owoce podobne z wyglądu do pomarańczy, mające jednak purpurową skórkę i lekko słonawy smak. Koloniści dostali za to gorący posiłek. Łajdaki. Ale pozostali zesłańcy zaczynali okazywać mu posłuszeństwo, a to już coś znaczyło. Siedział na pokładzie obok nadbudówki i patrzył w kierunku północnym, żeby nie widzieć tych wszystkich pieprzonych średniowiecznych ruder, przy których koloniści tak lubili harować. Na północy panowały ciemności i to mu odpowiadało. Ciemność potrafiła przybrać wiele form, w sferze psychicznej i fizycznej, a w końcu to jej przypadało zwycięstwo. Dowiedział się o tym w sekcie: ciemność to siła, a ci, co zawierzają jej swój los, zawsze triumfują.

Wargi Quinna poruszały się bezdźwięcznie.

— Po ciemności nadejdzie Pan Światła. Nagrodzi tych, co idą jego ścieżką do otchłani Nocy. Albowiem ci żyją w zgodzie z samymi sobą i z naturą człowieka, mianowicie z bestią. Zasiądą po jego prawicy i strącą w przepaść wszystkich, co pławią się w zakłamaniu i szukają opieki jego brata.

Czyjaś dłoń dotknęła ramienia Quinna. Uśmiechał się do niego tłusty księżulek.

— Za kilka minut odprawiam mszę na pokładzie rufowym.

Poprosimy o błogosławieństwo dla naszej wyprawy. Będzie nam miło, jeśli się przyłączysz.

— Nie, ojcze, dziękuję — odparł Quinn beznamiętnie.

Horst obdarzył go smutnym uśmiechem.

— Rozumiem. Ale pamiętaj, że drzwi Pana zawsze stoją przed tobą otworem. — Ruszył dalej w stronę rufy.

— Twojego pana — szepnął Quinn, gdy ksiądz się odwrócił.

— Nie mojego.

Jackson Gael dostrzegł dziewczynę, którą spotkali w knajpie Donovana. Opierała się o reling lewej burty tuż za kołem łopatkowym, wspierając brodę na rękach. Miała na sobie pomiętą granatową koszulkę wpuszczoną w czarne szorty, na gołe stopy włożyła białe tenisówki. Zrazu sądził, że spogląda na rzekę, po chwili jednak zauważył dopięty do paska przenośny odtwarzacz nagrań mood fantasy i srebrzyste okulary od kompletu. Wystukiwała piętą rytm o deski pokładu.

Strząsnął z ramion bluzę szarego kombinezonu i obwiązał rękawy wokół talii, żeby nie zobaczyła szkarłatnych liter skazańca.

Nie doznał prawie żadnej ochłody, gdy wilgotne powietrze owiało mu skórę. Czyżby na tej planecie nie było ani jednej molekuły chłodnego powietrza?

Poklepał ją po ramieniu.

— Cześć.

Po jej twarzy przemknął wyraz rozdrażnienia. Ślepe lustrzane tęczówki obróciły się w jego stronę, gdy dziewczyna przebierała palcami przy regulatorach odtwarzacza. Srebrzysta powłoczka zniknęła, ukazując pod spodem ciemne, wyraziste oczy.

— Tak?

— Jakaś lokalna stacja?

— Tutaj? Chyba żartujesz. Płyniemy łajbą, bo na tej planecie jeszcze nie wynaleźli koła.

Jackson parsknął śmiechem — Racja. Co miałaś na wizji?

— „Life Kinetic”, ostatni album Jezzibelli.

— Hej, Jezzibella jest super.

— Jasne, że tak. — Na chwilę się wypogodziła. — Robi z facetów galaretę. Pokazuje kobietom, do czego mogłyby dojść, gdyby tylko chciały. Sama zapracowała na swój sukces.

— Raz ją widziałem na żywo.

— Boże, naprawdę? Kiedy?

— Rok temu dawała koncert w mojej arkologii. Pięć nocy z rzędu, stadion pękał w szwach.

— I jak?

— Fantastycznie. — Rozłożył ramiona z ożywieniem. — Te podwórkowe kapele, co grają mood fantasy, nawet się do niej nie umywają. To był prawie czysty seks, a ona przez te wszystkie godziny trzymała równe tempo. Cale ciało ci plonie, tańczysz jak w transie. Podejrzewali, że jej kolumny głośnikowe emitują nielegalne kody pobudzania zmysłowego. Ale kto by się tym przejmował? Na pewno by ci się spodobało.

Marie ponownie zmarkotniała.

— Teraz to mogę sobie tylko pomarzyć, nie? Cholerna, prymitywna planeta!

— A co, nie chciałaś tu przylatywać?

— Nie.

Zdziwiła go jej gniewna, impulsywna odpowiedź. Osadnicy wydawali mu się dotąd stadem baranów, z których każdy jeden dał się omamić wątpliwym urokom wieśniaczego życia, jakie kwitło wzdłuż brzegu rzeki. Nie przyszło mu do głowy, że nie są zjednoczeni we wspólnym celu. W osobie Marie mógł znaleźć cennego sprzymierzeńca.

Wtem dostrzegł syna kapitana, Karla, który schodził po schodkach z nadbudówki. Chłopak ubrany był w białe płócienne szorty i lekkie buty na gumowej podeszwie. „Swithlandem” akurat zdrowo kołysało, lecz Karl zachowywał idealną równowagę ciała, przewidywał najdrobniejszy przechył statku.

— A, tutaj jesteś — zwrócił się do Marie. — Wszędzie cię szukałem. Myślałem, że uczestniczysz we mszy odprawianej przez księdza.

— Nie będę pomagać w błogosławieniu tej podróży — odparła żartobliwie.

Karl skwitował te słowa promiennym uśmiechem, błyskając zębami w gęstniejącym mroku. Był o głowę niższy od Jacksona, a nawet o kilka centymetrów od Marie, lecz jego umięśniony tors nadawał się na ilustrację do artykułu medycznego. Jego rodzina musiała dokonać w przeszłości wielu genetycznych modyfikacji, ponieważ zbudowany był aż nazbyt idealnie. Jackson patrzył z rosnącym zdumieniem, jak Karl wyciąga rękę do dziewczyny.

— Chcesz już iść? — zapytał niedwuznacznie chłopak. — Moja kajuta jest z przodu, zaraz pod mostkiem.

Marie podała mu dłoń.

— Jasne.

Karl mrugnął kpiąco do Jacksona, nim poprowadził Marie wzdłuż pokładu. Zanim oboje zniknęli w czeluściach nadbudówki, Jacksonowi wydało się, że słyszy chichot dziewczyny. Nie mógł się temu nadziwić. Wolała Karla? Ten chłopiec był pięć lat młodszy od niego! Zacisnął pięści ze złości. Chodziło o to, że jest zesłańcem, wiedział to na pewno. Wredna suka!

Kabina Karla była całkowicie zabudowanym pomieszczeniem nad dziobem statku, gdzie na pewno mieszkał nastolatek. Na stole leżały bloki procesorowe, kilka mikronarzędzi i na wpół rozkręcony moduł elektroniczny, wymontowany z któregoś urządzenia na mostku. Na ścianach wisiały hologramy przedstawiające widoki gwiazd i planet. Po podłodze walały się buty, ręczniki i ubrania.

Było tu chyba z dziesięć razy więcej miejsca niż w maleńkiej kajutce, do której wtłoczono rodzinę Skibbowa i Kavy.

Drzwi zatrzasnęły się za plecami Marie, tłumiąc odgłosy mszy dobiegające z pokładu rufowego. Karl natychmiast strząsnął z nóg buty i odczepił szerokie łóżko złożone płasko do ściany.

On ma tylko piętnaście lat, pomyślała Marie, ale też cudowne ciało, no i ten uśmiech… Boże, nie powinnam była dać się tu zaciągnąć, nie mówiąc już o tym, żeby iść z nim do łóżka. Ale takie myśli tylko ją rozgrzewały.

Zebrani na mszy zaczęli śpiewać hymn pochwalny, łącząc z powolną melodią pełne entuzjazmu głosy. Pomyślała o ojcu i jego skruszonej minie tego ranka, kiedy tłumaczył, że podróż rzeką na pewno jej unaoczni, ile prawdziwego zadowolenia daje spokojniejsza strona życia i uczciwa praca. Proszę, kochanie, spróbuj zrozumieć, że Lalonde to teraz nasza przyszłość, i do tego piękna przyszłość.

Marie rozpięła bluzeczkę, a potem zaczęła ściągać szorty. Karl pożerał ją lubieżnym spojrzeniem.


* * *

Czwartego dnia podróży wygląd nadrzecznych osad uległ niejakiej odmianie. „Swithland” zostawił wreszcie za sobą Bagno Hultaina i wsie zaczęły się pojawiać również na dalszym, północnym brzegu Juliffe. Zaginęła gdzieś jednak elegancja mijanych wcześniej domostw, zauważało się mniej zwierząt i pól uprawnych. Karczowiska nie sięgały aż tak daleko w głąb puszczy, a drzewa rosnące blisko chat budziły teraz o wiele większy respekt.

Dotarli do rozwidlenia rzeki, lecz „Swithland” trzymał się głównego nurtu. Stopniowo malał ruch na Juliffe. Mieszkańcy tutejszych wiosek mieli dosyć kłopotów z poskramianiem dżungli, żeby jeszcze zajmować się budową łodzi żaglowych. W dół rzeki przepływały z terkotem wielkie barki, wypełnione przeważnie drewnem majopi, które nowi osiedleńcy wycinali i sprzedawali stoczniom w mieście. Jednakże pod koniec pierwszego tygodnia rejsu nawet te barki przestały się pojawiać. Przewóz drewna do stolicy z tak odległych zakątków był po prostu nieopłacalny.

Rzeka rozgałęziała się teraz co godzina, zwężona do zaledwie dwóch kilometrów, tocząc rwące, niemal czyste wody. Zdarzało się, że płynęli pięć lub sześć godzin i nie widzieli ani jednej wioski.

Horst czuł, że ludzie na pokładzie popadają w coraz większe przygnębienie. Modlił się, aby po dotarciu na miejsce otrząsnęli się z apatii. Bezczynnym rękom diabeł znajduje zajęcie, co tutaj mogło znaleźć swoje straszne potwierdzenie. Gdy zakrzątną się przy budowie domów i karczowaniu ziemi, nie będą mieli czasu na próżne rozmyślania. Drugi tydzień wydawał się wszakże ciągnąć w nieskończoność, tym bardziej że codzienne deszcze powróciły z nową zaciętością. Ludzie zaczynali zadawać sobie pytanie, dlaczego kazano im się osiedlić tak daleko od miasta.

Na obu brzegach panowała niepodzielnie dżungla, zdawała się wręcz dusić rzekę w swoich kleszczach. Drzewa i podszycie tworzyły zwartą masę, nieprzebytą barykadę splątanej roślinności nad samą tonią Juliffe. Dwupłatek, czepna słodkowodna roślina, dawał im się mocno we znaki. Od jednego do drugiego brzegu długie, brązowe liście płożyły się jak wstęgi tuż pod powierzchnią wody.

Rosemary z łatwością omijała największe kępy, lecz liście i tak utykały w łopatkach. „Swithland” raz po raz przystawał, żeby Karl i jego młodsza siostra mogli porozcinać twarde, śliskie dwupłatki za pomocą żółtych ostrzy noży rozszczepieniowych.

Trzynastego dnia po opuszczeniu Durringham pożegnali Juliffe, wpływając na wody Quallheimu. Rzeka w tym miejscu liczyła trzysta metrów szerokości i płynęła wartkim nurtem; na obu brzegach wznosiły się na podobieństwo palisady trzydziestometrowe, porośnięte pnączami drzewa. Na południu majaczyły mgliście purpurowe i szare wierzchołki odległego łańcucha gór. Koloniści z niedowierzaniem patrzyli na skrzące się w słońcu śnieżne czapy; lód wydawał się należeć do jakiejś obcej planety, na pewno nie do Lalonde.

Wczesnym rankiem czternastego dnia podróży, po raz pierwszy od trzydziestu sześciu godzin, oczom pasażerów sunącego wolno statku ukazała się wioska. Zabudowania stały na półkolistej polanie, która wgryzała się blisko kilometr w głąb dżungli. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie leżały powalone drzewa. Wąskie smugi dymu ulatywały z nielicznych jam z paleniskami. Szopy nieudolnie parodiowały domostwa spotykane w wioskach w dole rzeki — prowizoryczne szkielety, których ściany i dachy wykonano z powiązanych płatów liści palmowych. Samotny pomost wyglądał nader zdradziecko, a cumowały do niego trzy liche dłubanki.

Strumyczek spływający do rzeki środkiem polany pełnił rolę kanału ściekowego. Uwiązane do palików kozy skubały krótką trawę, wychudzone kurczęta grzebały łapkami w błocie i trocinach.

Mieszkańcy stawali apatycznie i odprowadzali przepływającego „Swithlanda” tępym, przygasłym wzrokiem. Większość z nich nosiła jedynie szorty i buty. Skóra mieszkańców była ciemnobrązowa — czy to ze słońca czy z brudu, trudno było ocenić. Nawet wszechobecne szczebioty leśnych stworzeń zdawały się tutaj wyciszone.

— Miasteczko Schuster wita — rzekła Rosemary ze szczyptą szyderstwa. Stała na mostku, popatrując często na przedni detektor mas, zawsze na baczności przed dwupłatkiem i zanurzonymi kłodami.

Powel Manani wraz z członkami rady grupy nr 7 schronił się za nią do zbawczego cienia.

— Co to ma być? — zapytał Rai Molvi, wstrząśnięty.

— Stolica hrabstwa, cóż by innego? — odparł Powel. — Ci już rok tutaj siedzą.

— Nie martwcie się — powiedziała Rosemary. — Ziemia, którą wam przydzielono, znajduje się jeszcze dwanaście kilometrów w górę rzeki. Nie będziecie musieli spotykać się często z tymi tutaj. Za co powinniście być wdzięczni, jeśli chcecie wiedzieć.

Widziałam już nieraz podobne społeczności, zarażają sąsiadów.

Lepiej już, że zaczniecie wszystko od zera.

Rai Molvi skinął tylko głową, bojąc się drążyć temat.

Trzy kołowce płynęły ospale, zostawiając w tyle nędzne miasteczko i jego odrętwiałych mieszkańców. Gdy łódź pokonywała zakole rzeki, koloniści zebrani na pokładzie rufowym „Swithlanda” w milczeniu i zadumie patrzyli na znikające chaty.

Horst uczynił znak krzyża, mrucząc słowa litanii. Może jednak stosowniej byłoby zacząć od rekwiem? — pomyślał.

Jay Hilton zwróciła się do matki:

— My też musimy tak żyć, mamusiu?

— Nie — odpowiedziała zdecydowanie. — Nigdy.

Po dwóch godzinach, kiedy koryto rzeki zwęziło się do dwustu pięćdziesięciu metrów, Rosemary dostrzegła, że cyfry bloku inercjalnego naprowadzania pokrywają się ze współrzędnymi podanymi jej przez Biuro Alokacji Gruntów. Gdy „Swithland” posuwał się żółwim tempem, Karl stał na dziobie, kierując bystry wzrok na nieprzejrzaną ścianę zielonej roślinności południowego brzegu.

Dżungla parowała po niedawnym deszczu, białe kosmyki unosiły się z koron drzew, a potem dalej, spiralami, w rozpalone lazurowe niebo. Z gałęzi na gałąź przeskakiwały kolorowe ptaszki, ćwierkając wrzaskliwie.

Chłopak podskoczył nagle i pomachał w stronę matki. Wskazał na brzeg. Rosemary dostrzegła zmatowiały, srebrny słup z sześciokątnym znakiem na górze. Wbity w ziemię, sięgał pięć metrów nad poziom wody. Pnącza o dużych purpurowych kwiatach oplotły go już do połowy.

Zatrąbiła triumfalnie w syrenę.

— Koniec trasy — wyśpiewała. — Oto Aberdale. Ostatni przystanek.

— W porządku — rzekł Powel, unosząc ręce, aby zaprowadzić spokój. Stał na beczce, zwracając się do kolonistów zbitych w gromadę na przednim pokładzie. — Widzieliście, do czego można dojść przy odrobinie determinacji i ciężkiej pracy, widzieliście także, jak łatwo jest ponieść porażkę. Którą drogą pójdziecie, zależeć będzie wyłącznie od was. Jestem tu po to, żeby pomagać wam przez osiemnaście miesięcy. W tym czasie zdecyduje się wasza przyszłość. Albo się pniecie, albo gnijecie. Chcę teraz usłyszeć: zrobicie tu porządek?

Odpowiedziały mu gardłowe, entuzjastyczne okrzyki.

— Doskonale — podjął. — Nasze pierwsze zadanie to budowa nabrzeża, żeby „Swithland” i pozostałe dwie łodzie mogły zacumować. Dzięki temu rozładujemy odpowiednio wasz sprzęt, nic się nie zamoczy. Wiedzcie o tym, że nabrzeże to najważniejsza część każdej wioski nad rzeką. Informuje gościa, jaką społeczność chcecie tutaj stworzyć. Zauważyliście chyba, że nasza zacna pani kapitan nie zamierzała zatrzymywać się w Schuster. Nic dziwnego, prawda? Dobre nabrzeże to takie, przy którym wszystkie łodzie chcą cumować, nawet w tych stronach. To jakby oświadczenie, że pragniecie wziąć udział w tym, co ta planeta ma do zaoferowania. Że chcecie handlować i się bogacić. Że drzemią tu możliwości dla zaradnych kapitanów. Ono połączy was z cywilizacją.

A więc byłoby chyba dobrze zacząć tak, jak mamy zamiar ciągnąć, to znaczy zbudować solidne, przyzwoite nabrzeże, które przetrwa wasze wnuki. Takie jest moje zdanie. Zgadzacie się ze mną?

— Tak! Tak! — rozległ się ogłuszający ryk.

Powel klasnął w dłonie i zeskoczył z beczki.

— Quinn! — Skinął na młodzieńca, który wraz z grupą spokojnych zesłańców nie wychylał się z cienia nadbudówki.

Quinn podbiegł do nadzorcy.

— Tak, sir?

Uprzejmy ton nie zwiódł Powela nawet na sekundę.

— Silniki pracują, aby nie zniósł nas prąd rzeki. Zużywają energię, więc musimy uwiązać „Swithlanda”, jeżeli chcemy, żeby został tu trochę dłużej. Masz pociągnąć linę do brzegu i umocować ją do dużego drzewa, które nie złamie się pod naporem. Dasz sobie radę?

Quinn przeniósł spojrzenie na ciemnozielone kłębowisko roślinności, potem znów popatrzył na nadzorcę.

— Jak mam się tam dostać?

— Popłyniesz, chłopcze! I tylko mi nie wmawiaj, że nie umiesz pływać. To tylko trzydzieści pięć metrów.

Zbliżył się do nich Karl, rozwijając linę.

— Gdy ją przymocujesz, ściągniemy „Swithlanda” na mieliznę i wtedy pomyślimy, jak go bezpieczniej zacumować — rzekł młodzieniec. — Stamtąd każdy może już dostać się do brzegu.

— Wspaniale — mruknął Quinn z przekąsem. Zdjął buty i zaczął zwlekać z siebie kombinezon. Vorix węszył głośno wokół jego obuwia.

Już w samych szortach, Quinn usiadł na pokładzie, żeby włożyć z powrotem buty.

— Czy mógłbym zabrać z sobą Vorixa? — zapytał.

Pies obejrzał się, wywieszając długi jęzor z boku wielkiej paszczęki.

— A na jaką cholerę on ci jest potrzebny? — zdziwił się Powel.

Quinn wskazał na dżunglę rozbrzmiewającą chórem zwierzęcych odgłosów.

— Żeby w razie czego zajął się dzikim sejasem.

— Przestań marudzić, Quinn, i właź do wody. W tej okolicy nie ma dzikich sejasów. — Powel patrzył, jak młodzieniec przechyla się nad burtą i zeskakuje do wody. Jackson Gael leżał plackiem na pokładzie, aby podać mu linę. Ciągnąc jej koniec, Quinn popłynął na boku w stronę brzegu, odpychając się potężnymi uderzeniami ramienia.

— W tej okolicy krokolwy wygryzły wszystkie sejasy! — krzyknął za nim Powel, po czym z rubasznym śmiechem ruszył na rufę, aby zebrać brygadę do budowy nabrzeża.

Загрузка...