2

Ojczysta ziemia Lisylfów krążyła w galaktyce znacznie oddalonej od tej, która nosiła w sobie zarodek przyszłej ludzkiej Konfederacji. Nie była to bynajmniej planeta, ale księżyc, jeden z dwu dziestu dziewięciu satelitów obiegających gazowego nadolbrzyma: potężną kulę niedoszłej gwiazdy, brązowego karła o średnicy dwustu tysięcy kilometrów. Gdy przestał wychwytywać materię, wciąż brakowało mu masy do zainicjowania syntezy termojądrowej, aczkolwiek na skutek kontrakcji grawitacyjnej wypromieniowywał znaczne ilości ciepła. Ta strona, która powinna być właściwie pogrążona w mroku, fluoryzowała blisko dolnej granicy widma widzialnego; mętna bursztynowa poświata ulegała waha niom na rozległych przestrzeniach, które przysłaniały raz po raz gęste zwały chmur rozdmuchiwanych nad globem przez szalejące cyklony. Natomiast tam, gdzie panował dzień i padały cytrynowe promienie słońca typu K4, pasma burzowe uzyskiwały łagodne, łososiowe lśnienie.

Dużych księżyców było pięć, przy czym księżyc Lisylfów — czwarty z kolei, jeśli liczyć od górnych warstw powłoki gazowej otaczającej nadolbrzyma — jako jedyny posiadał atmosferę. Pozostałe dwadzieścia cztery były jałowymi skałami: przechwyconymi asteroidami, śmieciami wytworzonymi podczas formowania się układu słonecznego; średnica największego z nich liczyła siedemset kilometrów. Pierwszy z księżyców, glob o spieczonej powierzchni, którego rudy metali wyparowały niczym lotne składniki komety, szybował już tysiąc kilometrów nad chmurami, podczas gdy ostatni — okryta lodową skorupą asteroida — krążył po orbicie wstecznej w odległości pięciu i pół miliona kilometrów.

W najbliższej przestrzeni panowały skrajnie niekorzystne warunki do życia. Rozległa magnetosfera nadolbrzyma więziła i kierowała strumienie naładowanych cząstek w taki sposób, że powstał zabójczy pas promieniowania, w którym na częstotliwościach radiowych panował jednostajny szum. Trzy wielkie księżyce, poruszające się bliżej nadolbrzyma niż ojczysty świat Lisylfów, znajdowały się wewnątrz obszaru wysokiej radiacji i były całkowicie jałowe. Najbliższy z nich łączyła z jonosferą planety gigantyczna rura strumienia magnetycznego, wzdłuż której pulsowały kolosalne energie. Ten utworzył na swej ścieżce również torus plazmy, najgęstszy pierścień cząstek w rozległych objęciach magnetosfery. Natychmiastowa śmierć dla żywej tkanki.

Związany siłami pływowymi ze swą macierzystą planetą, świat Lisylfów zataczał kręgi siedemdziesiąt tysięcy kilometrów nad rubieżami jej magnetosfery, poza zasięgiem zgubnego promieniowania. Gdy sporadyczne zakłócenia pola magnetycznego nadolbrzyma skutkowały bombardowaniem wierzchnich warstw atmosfery księżyca elektronami i protonami, wstęgi jaskrawych zórz ślizgały się i wiły w milczeniu po rdzawym firmamencie.

W skład atmosfery wchodziła mieszanka azotowo — tlenowa z dodatkiem licznych związków zawierających siarkę, przy niespotykanie wysokiej wilgotności. Gęste mgły i wielowarstwowe układy chmur były zjawiskiem codziennym. Dzięki bliskości silnego źródła promieniowania podczerwonego rozwinął się klimat tropikalny. Nagrzane, wilgotne masy powietrza parły nieustannie od półkuli jaśniejszej ku ciemniejszej, gdzie się ochładzały, wypromieniowując w przestrzeń nadmiar ciepła. Potem powracały w postaci burz, omiatających oba bieguny. Warunki atmosferyczne nigdy się nie zmieniały: bezustannie wiało i padało, aczkolwiek siła podmuchów i deszczów ulegała pewnym wahaniom w zależności od położenia ciała na orbicie. Noc zapadała tylko w jednym miejscu i o jednym czasie: po ciemniejszej stronie, kiedy nadolbrzym znajdował się w dolnej koniunkcji, a powłoka piekielnie czerwonych chmur zasłaniała na jaśniejszej półkuli krótkotrwały przebłysk słońca.

Cykl ten ulegał zachwianiu tylko raz na dziewięć lat, gdy innego rodzaju siła wywierała wpływ na zrównoważony stan rzeczy. Następowała wówczas koniunkcja czterech księżyców, przez co na powierzchni globu szerzył się chaos, dotykały go ogromne zniszczenia, pustoszyły nawałnice o biblijnym wręcz okrucieństwie. Ciepło i światło rozdmuchały iskrę życia na tym świecie, podobnie jak na minadach innych, rozrzuconych po całym kosmosie.

Nie było tu jednak żadnych mórz ani oceanów, gdy pierwszy wędrujący wśród gwiazd zarodek spadł na dziewiczą glebę i wrył się w bulgoczące, muliste wody, bogate w różnorodne związki chemiczne. Szalejące żywioły wygładziły powierzchnię planety, krusząc góry, miażdżąc wszelkie wypukłości. Ziemię pokrywały parujące jeziora, rzeki i zalewiska powodziowe, stale zasilane ulewnymi deszczami. Na razie brakowało wolnego tlenu: powiązany był z węglem. Zwarta warstwa białych chmur sprawiała, że promieniowanie podczerwone niełatwo umykało w przestrzeń, nawet pośrodku ciemnej strony globu. Panowały nader wysokie temperatury.

Jak zwykle, pierwsze narodziły się glony: rozpędzane w powietrzu przez niestrudzone prądy konwekcyjne, tworzyły na wodzie gęste zawiesiny, spływając korytami rzek i strumieni, aby zainfekować jeziora. W czasie kilku epok geologicznych glony przeobrażały się i adaptowały do środowiska, z czasem wykorzystując docierające do nich światło jako dodatkowe źródło energii.

Sukces, kiedy już został osiągnięty, wywołał istną lawinę zdarzeń, gdyż rozegrały się na przestrzeni zaledwie tysiącleci. Tlen zaczął być wydzielany do atmosfery, a węgiel pochłaniany. Spadła temperatura. Nasiliły się deszcze, zrzedły więc zwały chmur i pokazało się niebo. Rozpoczął się proces ewolucji.

W ciągu milionów lat różne formy życia radziły sobie z dziewięcioletnim cyklem rządzącym planetą. Burze i huragany w żaden sposób nie zagrażały jednokomórkowym amebom, które pływały niemrawo w rzekach i jeziorach; nie przejmowały się też nimi prymitywne, wpełzające na kamienie porosty. Jednakże komórki dryfujące w wodzie zaczęły się z wolna formować w symbiotyczne kolonie i specjalizować do odrębnych zadań. W jeziorach pojawiły się galaretowate twory, bezrozumne, kierowane instynktem, o nieefektywnym metabolizmie, coś na kształt zdolnych do ruchu porostów. Jednakże to był dopiero początek. Narodziny i śmierć zastępowały stopniowo podział komórkowy jako podstawową formę rozmnażania. Organizmy zaczęły podlegać mutacjom, co czasem wychodziło im na dobre, lecz znacznie częściej skutkowało różnego rodzaju ułomnościami. Bezlitosna natura prędko eliminowała nieudane osobniki. Nastąpiła wreszcie dywergencja rozwoju, początek dla milionów gatunków. Wydłużały się łańcuchy DNA, chemiczne receptury dalszego przeobrażania się i ślepych uliczek ewolucji. Stworzenia potrafiące już pełzać wychodziły na brzegi jezior — szybko jednak je uśmiercały obecne w powietrzu trujące związki chemiczne. Ale okazały się uparte.

Życie kształtowało się harmonijnie, zgodnie z powszechnym wzorcem, chociaż dostosowanym do miejscowych warunków. Nie zdarzały się epoki lodowcowe, mogące odmienić kierunki rozwoju, jakie wytyczyły sobie tutejsze istoty, żadne zaburzenia nie powodowały radykalnych zmian klimatycznych. Jedynie okresowe burze, pojawiające się nieodmiennie w dziewięcioletnich odstępach, wpływały istotnie na życie planety. Uwzględniały je cykle rozrodcze zwierząt, z ich nadejściem kończyła się wegetacja roślin.

Na planecie rozpleniła się dżungla. Krajobraz wypełniły mokradła i bujna zieleń, olbrzymie paprocie porastały świat od bieguna do bieguna, same oplecione i duszone w objęciach pnączy, które z determinacją sięgały ku otwartemu niebu. Pływające wodorosty przeobraziły pomniejsze jeziora w rozległe trzęsawiska.

Kwiaty o wyzywających kolorach zwracały uwagę ptaków i owadów, słupki z zalążkami w osłonkach ze stwardniałych płatków fruwały w powietrzu jak latawce. Nie rosły oczywiście drzewa, które potrzebowałyby dziesięcioleci, by osiągnąć dojrzałość.

Wykształciły się dwie zasadniczo różniące się od siebie linie rozwojowe roślin, dla których terminator stanowił nieprzekraczalną granicę, będącą zarazem swoistym polem bitwy. Rośliny z zaciemnionej strony globu przystosowały się do żółtego światła słońca, uodpornione na towarzyszące koniunkcjom długie noce i niskie temperatury. Cieplejsza półkula była krainą wiecznie skąpaną w czerwonym świetle, lecz porastające ją rośliny o czarnych liściach — choć wyższe, silniejsze i bardziej żywotne — nie umiały opanować drugiej strony globu. Noc je zabijała, samo żółte światło nie wspomagało w sposób wystarczający ich intensywnej fotosyntezy, a rozproszone w gęstej atmosferze wątłe czerwone promienie nie docierały daleko, gasły całkowicie już kilkaset kilometrów za terminatorem.

Zwierzęta, mniej wrażliwe od roślin, wędrowały swobodnie po świecie. Nie pojawiły się nigdy odpowiedniki dinozaurów, gdyż dorastanie tak ogromnych stworzeń musiałoby trwać bardzo długo. Jeśli nie liczyć odpowiedników ptaków — jaszczurkowatych stworzeń o błoniastych skrzydłach — większość zwierząt osiągała niewielkie rozmiary, przypominając wyglądem o swym wodnym pochodzeniu.

Wszystkie były zmiennocieplne, czuły się najlepiej w mulistych strumieniach i bajorach pełnych wodorostów. Nie bez powodu zachowały po przodkach tę cechę, jako że tam właśnie składały jaja, grzebiąc je bezpiecznie w mule, aby w ten sposób mogły przetrwać furię burzy. Gdy huragany nawiedzały ziemię, życie trwało ukryte w nasionach, jajach i sporach, a kiedy po kilku tygodniach znowu nastawał spokój, było już przygotowane do natychmiastowego wzrostu.

W tak nieprzyjaznym świecie życie może ewoluować dwojako. Istnieją przegrani: rozrzucone po niezliczonych planetach kosmosu, słabe i anemiczne stworzenia, nie wychylające się ze swych kryjówek i wąskich nisz ekologicznych, zatrzymane na wczesnym etapie ewolucji; sam niedorozwój zapewnia im przetrwanie. Istnieją również stworzenia niepokorne, nie znoszące myśli o porażce, walczące zębami, pazurami i mackami z każdą przeciwnością losu; stworzenia, na które nieprzyjazne środowisko działa niczym ewolucyjna ostroga. Linia podziału jest cienka. Mogłoby się zdarzyć, że niszczycielski żywioł, dotykający świat raz na osiem lat, przywiódłby życie do ruiny. Ale dziewięć lat… Czas ten okazał się wystarczający nie tylko do zapewnienia przetrwania, ale i wyzwolenia w mieszkańcach bagien bojowego ducha, pragnienia dalszych osiągnięć.

Lisylfy marzyły o sukcesie. Upłynęło zaledwie osiemdziesiąt milionów lat, odkąd życie poczęło się na ich ziemi, a one już stanęły na szczycie drabiny ewolucyjnej, zdolne wyjść poza własne ciało.

Ich dziewięcioletni cykl rozwoju rozpoczyna się od stadium ryby, gdy wykluwają się z czarnego skrzeku, którego pakiety ukryte są w mule. Jeden lęg dostarcza milionów dwucentymetrowych, oślizgłych istot, dryfujących powoli w wodzie. Większość z nich pada ofiarą szybszych, bezwzględnych drapieżników, same z kolei żerują na gnijących szczątkach roślin, których w bród znajdują w szlamie. W ciągu trzech lat rosną i zmieniają kształty; tracą ogon, uzyskując w zamian czepny organ umożliwiający im przylgnięcie do dna jeziora. Z jajowatych ciał, dochodzących teraz do wysokości dziewięćdziesięciu centymetrów, wyrasta u góry dziesięć macek. Sześćdziesięciocentymetrowe macki są gładkie, pozbawione przyssawek, z ostrymi zakrzywionymi rożkami na końcu; są również szybkie, zdolne eksplodować niczym kłębowisko rozwścieczonych pytonów, aby zaskoczyć i pochwycić ofiarę.

Dorosłe osobniki, gdy wypełzną z wody, przemierzają wzdłuż i wszerz dżunglę. Skrzela przystosowują się do oddychania ciężkim, odurzającym powietrzem, macki stają się lepiej umięśnione, zdolne udźwignąć ciężar ciała poza przytulnym środowiskiem wodnym. I jedzą, przetrząsając splątane podszycie ruchliwymi mackami w poszukiwaniu czarnych, pomarszczonych, przypominających orzechy bulw, które leżą rozsiane po ziemi od czasu huraganów. Bulwy składają się z komórek nasączonych chemiczną matrycą pamięci, zawierają ogromne ilości informacji, całą wiedzę zebraną przez Lisylfy w ciągu minionych wieków. Przynoszą zrozumienie, natychmiastowy przeskok do stanu samoświadomości, uaktywniają telepatyczne centra ich mózgów. Obecnie, skoro już wykroczyły poza prymitywny, zwierzęcy poziom egzystencji, Lisylfy mają sobie wiele do powiedzenia.

Charakter gromadzonej przez nie wiedzy jest w głównej mierze filozoficzny, tym niemniej rozwinięte są również gałęzie matematyki. Wszystko, co sobie przyswoiły, pochodzi z obserwacji i gruntownych rozważań, a każde pokolenie jest bogatsze o nowe doświadczenia. Ciemniejsza strona świata działa na nie jak magnes, tam też się zbierają, żeby patrzeć w gwiazdy. Połączone telepatyczną więzią oczy i umysły pełnią funkcję gigantycznego, wielosegmentowego teleskopu. Technologia i ekonomia to pojęcia nieznane. Nie wytwarza się urządzeń mechanicznych, nie gromadzi dóbr materialnych; bogactwem jest wiedza. Moc obliczeniowa połączonych mózgów dalece wykracza poza potencjał jakiegokolwiek elektronicznego systemu komputerowego, ponadto ich zdolności percepcyjne nie ograniczają się jedynie do skromnego zakresu widzialnego fal elektromagnetycznych.

Po przebudzeniu podejmują naukę. Taki jest cel ich istnienia.

W swej cielesnej powłoce przebywają bardzo krótko, jeśli wziąć pod uwagę ogrom wszechświata, którego są cząstką, i wspaniałość gazowego nadolbrzyma z jego różnorodnymi satelitami. Natura obarczyła je zadaniem zdobywania wiedzy. Jeżeli życie ma sens, utrzymywały, to musi on się przejawiać w dążeniu do osiągnięcia całkowitego zrozumienia. W tym względzie bodźce natury i racje rozumowe stworzyły harmonijną całość.

W dziewiątym roku od wyklucia cztery najbliższe księżyce układają się ponownie w jednej linii, przez co w magnetosferze nadolbrzyma powstaje zakłócenie, swoiste przedłużenie rury strumienia magnetycznego. Pobudzone cząstki jonosfery, które tą drogą docierają do torusa plazmy pierwszego księżyca, mogą teraz ulecieć dalej, do drugiego satelity, a potem do trzeciego, jeszcze dalej, opuszczając na dobre magnetosferę. Niektóre padają na świat Lisylfów.

Nie jest to zwarty, ukierunkowany strumień; w koronie o kształcie grzyba protony, elektrony i neutrony nie mają już tej energii, jaką posiadały, kiedy wzburzone siły wyrzucały je poza pierwszy księżyc, lecz w obszarze wpływów gazowego nadolbrzyma wszystko odbywa się na ogromną skalę. Gdy w ciągu dziesięciu godzin świat Lisylfów przedziera się przez niewidzialną chmurę jonów rozproszonych poza liniami sił pola magnetycznego, docierająca do atmosfery energia wystarcza, aby naruszyć równowagę krążących spokojnie prądów konwekcyjnych.

Pod koniec wspólnego dla całej przyrody sezonu godowego glob dotyka wielka powódź. Lisylfy wraz ze swymi mniej rozwinięty krewniakami zdążyły złożyć jaja i ukryć je w mule na dnie jezior. Rośliny zakwitły i rozrzuciły nasiona po świecie. Powstała już tylko perspektywa śmierci.

Kiedy w górze rozbrzmiewa łoskot pierwszych błękitnych wyładowań, Lisylfy zaprzestają analiz i dociekań, ładując zdobytą wiedzę do pustych komórek bulw, które niczym wielkie krosty wyrosły im u podstawy macek.

Wycie nawałnicy to jakby wrzask cierpiącego świata. Metrowej grubości łodygi drzewiastych paproci pękają w potężnych podmuchach wichury. Gdy jedna paproć pada, pozostałe niby kostki domina podążają w jej ślady. Z góry kręgi zniszczeń przypominają skutki bombardowania. Żywioł rozrywa chmury, których puszyste strzępy miotają się szaleńczo w kleszczach małych, dzikich trąb powietrznych. Beztrosko hasają minitajfuny, równając dżunglę z ziemią.

Przez cały ten czas Lisylfy pozostają niewzruszone, przytwierdzone do podłoża dzięki czepnym organom, choć wokoło fruwają chmary połamanych liści i gałązek. Bulwy, nareszcie wypełnione ich bezcennym dziedzictwem, odpadają jak dojrzałe owoce. Przeleżą trzy lata ukryte wśród traw i korzeni.

Jaśniejsza półkula jest świadkiem cudownych zjawisk świetlnych. Wysoko nad rozbitymi chmurami zorza polarna tworzy welon na niebie, mgiełkę z błyszczącej — rzecz by można — masy perłowej, przetykanej tysiącami długich, feerycznych scyntylacji, co przypomina rój olbrzymich meteorytów. Dochodzi do koniunkcji, trzy księżyce ustawiają się w jednej linii, skąpane w niesamowitej luminescencji, będącej efektem działalności monstrualnych cyklonów omiatających powierzchnię nadolbrzyma.

Strumień cząstek osiągnął maksymalny pułap. Fale energii wdzierają się w niższe warstwy umęczonej atmosfery. Lisylfy z utęsknieniem czekały na tę chwilę. Moc pobudza umysły, umożliwia przejście kolejnej metamorfozy. Niegdyś bulwy wyrwały je ze świata zwierząt, teraz nadmiar energii nadolbrzyma pozwala im przekroczyć próg transcendencji. Porzucają skorupę materialnego ciała, wypuszczając się z prędkością światła wzdłuż strumienia cząstek z nadzieją na wieczne podróżowanie gwiezdnymi szlakami.

Wyzwolone umysły przez kilka dni oblatują gromadnie opuszczony świat. Obserwują, jak ustają burze, łączą się rozpierzchnięte chmury, a prądy konwekcyjne zaczynają się toczyć zwyczajnymi ścieżkami. Lisylfy pozbyły się cielesnej powłoki, aczkolwiek w ich ideologii, skrystalizowanej w ciągu ziemskiej egzystencji, mc się nie zmieniło. Za cel swojego istnienia obrały sobie zdobywanie doświadczeń i tak też pozostało, z tą jednak różnicą, że teraz nie muszą się ograniczać do jednego świata i pobieżnych spojrzeń w gwiazdy. Skoro otworzył się przed nimi cały wszechświat, chcą poznać wszystkie jego tajemnice.

Zaczynają oddalać się od dziwnego świata, który był ich kolebką, z początku ostrożnie, później coraz pewniej, rozchodząc się w przestrzeni niczym gromada pełnych entuzjazmu duchów.

Pewnego razu powrócą w to miejsce — wszystkie pokolenia Lisylfów, które kiedykolwiek wywędrowały. Do tego czasu wypali się, oczywiście, główna gwiazda układu, będą bowiem podróżować, póki nie osiągną granic kurczącego się już wtedy kosmosu, podążając wraz z supergromadami galaktyk w kierunku czarnej zagęszczonej masy pośrodku wszechświata — kosmicznego jaja, które upomni się o wszystko, co kiedyś utraciło. Wówczas znowu będą razem: odbędzie się wiec wokół wypalonych resztek gwiazdy, wspólna dyskusja nad zebraną wiedzą i poszukiwanie nieuchwytnego ostatecznego zrozumienia. Kiedy już je osiągną, objawi im się to, co wciąż na nich czeka, a zarazem — być może — sposób przeskoczenia na jeszcze wyższy poziom egzystencji.

Lisylfy będą prawdopodobnie jedynymi istotami, które przetrwają końcową rekonfigurację obecnego wszechświata.

Nim to jednak nastąpi, zdecydowane są wyłącznie patrzeć i wyciągać wnioski. Ingerencja w niezliczone dramaty życia i przeobrażenia materii, które zamierzają poznawać dzięki wyostrzonym zmysłom, byłaby przecież sprzeczna z ich naturą.

Tak im się przynajmniej wydaje.

Загрузка...