Bardziej przesądni mieszkańcy Aberdale szeptali między sobą, że po ucieczce Marie Skibbow jakieś złowrogie fatum zawisło nad ich wioską. Nie odczuli wprawdzie żadnej wyraźnej zmiany w swej sytuacji materialnej, lecz wyglądało na to, że spadła na nich nagle istna plaga przygnębiających i nieszczęśliwych wypadków.
Marie nie myliła się co do reakcji rodziny. Kiedy ostatecznie ustalono prawdę (Rai Molvi potwierdził, że weszła na pokład „Coogana”, a Scott Williams widział, jak wrzucała drwa do paleniska, kiedy łajba odpływała), Gerald Skibbow wpadł w dziką furię, określając postępek córki mianem zdrady. Domagał się od Powela Mananiego, aby ten pognał konno za statkiem, a jak nie, to skorzystał z bloku nadawczo — odbiorczego i nakazał sędziemu okręgowemu aresztować dziewczynę, gdy „Coogan” będzie przepływał koło Schuster.
Powel wyjaśnił mu grzecznie, że w świetle prawa Marie jest osobą dorosłą, a ponieważ nie podpisała kontraktu osiedleńczego z Towarzystwem Rozwoju Lalonde, to mogła robić, co jej się podobało. Gerald, z łkającą Loren u boku, pomstował na dziejącą mu się krzywdę, potem zaczął narzekać na niekompetencję miejscowych przedstawicieli LDC. W tym momencie nadzorca zesłańców, wyczerpany poszukiwaniami GwynaLawesa, a wcześniej całym dniem spędzonym w siodle na zaganianiu błąkających się po sawannie zwierząt — doskoczył do Geralda z pięściami. Rai Molvi, Horst Elwes i Leslie Atcliffe musieli ich siłą rozdzielić.
Odtąd nikt już nie wspominał w domu imienia wyrodnej córki.
Wydzierane dżungli pola i plantacje zajmowały już tak duży obszar, że ledwo nadążano z karczowaniem pieniących się bujnie chwastów, które próbowały wtargnąć z powrotem na uprawne grunty. Walka z nimi była trudna i wyczerpująca nawet dla zdyscyplinowanych zesłańców. Dalsze wycinki lasu nie wchodziły w rachubę, póki nie zebrano jeszcze pierwszych plonów. Bardziej delikatne odmiany ziemskich warzyw zmagały się bez ustanku z napastliwymi deszczami. Chociaż poddano je genetycznym modyfikacjom, to jednak pomidory, cukinie, sałaty, selery, kapusty i oberżyny rodziły się z pomarszczonymi, oklapniętymi i żółknącymi po brzegach liśćmi. Pewnego razu rozszalała się taka burza, że połowa drobiu zaginęła, a potem opary mgły przez wiele dni snuły się nad dżunglą.
Dwa tygodnie po wizycie „Coogana” do przystani dobił inny statek handlowy, „Louis Leonid”. Gdy kapitan podał ceny, omal nie wybuchły zamieszki; odpłynął w pośpiechu, przysięgając ostrzegać wszystkich żeglarzy w dorzeczu Juliffe przed wsiami nad Quallheimem.
Na dodatek ginęli ludzie. Po Gwynie Lawesie przyszła kolej na Rogera Chadwicka, który się utopił. Prąd zniósł ciało kilometr w dół rzeki. Później straszna tragedia przydarzyła się rodzinie Hoffmanów: Donnie i Judy wraz z dwójką nastoletnich dzieci, Angie i Thomasem, spalili się pewnej nocy w swoim domu na sawannie.
Dopiero rankiem Frank Kava dostrzegł cienką smużkę dymu nad pogorzeliskiem i wszczął alarm. Znalezione ciała były tak doszczętnie zwęglone, że nawet w dobrze wyposażonym laboratorium medycznym nie od razu by stwierdzono, że przyczyną śmierci był strzał z myśliwskiej strzelby laserowej oddany w oko z odległości pięciu centymetrów.
Horst Elwes wetknął dolny zaostrzony koniec krzyża trzydzieści centymetrów w rozmiękłą ziemię, po czym zaczął go dociskać butem. Krzyż zbił własnoręcznie z drewna majopi i choć bardziej udany wyszedłby zapewne spod ręki Lesliego, to ten był przynajmniej nieskalany. Wydawało mu się, że to wiele znaczy dla młodziutkiej Angie.
— Nie ma żadnych dowodów — rzekł, patrząc na żałośnie małą, prostokątną mogiłę.
— E tam! — mruknęła Ruth Hilton, podając mu krzyż Thomasa.
Podeszli razem do grobu chłopca. Horst z wysiłkiem przypominał sobie twarz Thomasa. Dzieciak miał trzynaście lat, zawsze roześmiany, zawsze w ruchu. Krzyż wbił się w ziemię z głośnym mlaśnięciem.
— Sam mówiłeś, że to sataniści — upierała się Ruth. — Cholera, wiemy przecież, że ci trzej osadnicy w Durringham zostali zamordowani.
— Napadnięci — poprawił Horst. — Zostali napadnięci.
— Zamordowani z zimną krwią.
Na krzyżu nóż rozszczepieniowy wypalił niezgrabnie imię chłopca. Mogłem się lepiej postarać, pomyślał Horst. Nieszczęsny Thomas nie zasłużył na to, żebym strugał mu krzyż po pijanemu.
— Zamordowany czy napadnięty… to się działo w innym świecie, Ruth. Czy naprawdę było kiedyś takie miejsce jak Ziemia? Mówią, że przeszłość jest tylko wspomnieniem. Ostatnio coraz trudniej mi wspominać Ziemię. Czy to aby nie znak, że już jej nie ma?
Spojrzała na niego z troską w oczach. Ksiądz był nie ogolony i pewnie chodził głodny. Ogródek warzywny, który kiedyś założył, zarósł rozłogami chwastów. Horst, dawniej taki otyły, teraz wyraźnie zeszczuplał. Większość mieszkańców Aberdale straciła na wadze, lecz w zamian ludziom wyrobiły się mięśnie. A tymczasem księdzu skóra wisiała luźno pod brodą. Podejrzewała, że znalazł sobie jeszcze jedno źródło trunków, odkąd stała na końcu pomostu, wylewając do rzeki trzy ostatnie butelki szkockiej.
— Gdzie urodził się Chrystus, Horst? Gdzie umarł za grzechy śmiertelników?
— Proszę, proszę, co za gorliwość. Pozwól, a w mig zrobię z ciebie świeckiego kaznodzieję.
— Mam dość własnych zmartwień na głowie. Muszę karmić kozę i kurczęta. Muszę się opiekować Jay. Co zrobimy z tymi zesłańcami?
— Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem.
— Horst!
— Przepraszam. — Spojrzał ze smutkiem na trzymany przez nią krzyż. Wepchnęła mu go do ręki.
— Nie chcę, żeby tu mieszkali. Cholera, mały Jason Lawes włóczy się bez przerwy za Quinnem Dexterem jak szczeniak na smyczy. Czyżbyś tego nie widział?
— A kto z nas odwiedza dziś Rachel i Jasona? O tak, jakże pomocnymi sąsiadami byliśmy dla niej przez ten pierwszy tydzień po śmierci Gwyna. Nawet przez dziesięć dni. Ale teraz… Żeby tak w kółko to samo, tygodniami, bez końca, kiedy ma się własną rodzinę na karku? Ludzie rezygnują, brak im wytrwałości. Nic dziwnego, że zaraz wyznaczają zesłańców do pomocy Rachel.
Zrobili swoje, więc mają czyste sumienie. Ale ja nikogo nie obwiniam. Ten świat nas wykańcza, Ruth. Każe nam myśleć wyłącznie o sobie, na nic więcej nie zostaje czasu.
W takiej chwili Ruth wolała nie powtarzać pogłosek o Rachel Quinnie Dexterze. Gwyn, biedaczysko, zginął nie dalej jak przed pięcioma tygodniami. Czy ta idiotka nie mogła poczekać z tym trochę dłużej?
— Kiedy to się wreszcie skończy, Horst? Kto będzie następny? Wiesz, co śni mi się po nocach? Że Jay biega za tym supermacho Jacksonem Gaelem lub za Lawrence’em Dillonem z tą jego ładną buzią i zimnym uśmiechem. Takie mam właśnie sny. I ty chcesz mi wmówić, że nie muszę się niczego obawiać, że zwyczajnie histeryzuję? Sześciu zabitych w ciągu pięciu tygodni.
Sześć śmiertelnych wypadków. Z tym trzeba coś zrobić.
— Racja! — Horst wbił do ziemi krzyż Judy Hoffman. Woda zebrała się wokół drewna. Jak krew, pomyślał. Jak brudna krew.
Dżungla powoli parowała. Padało przed niecałą godziną, więc każdy pień i liść ociekał jeszcze wodą. Gęsta warstwa śnieżnobiałej mgły sięgała ludziom do pasa, co oznaczało, że zesłańcy idący tropem zwierzyny ledwo widzieli swoje buty. Wiązki światła przedzierające się przez sklepienie listowia błyszczały niczym złote nici w przesyconym wilgocią powietrzu. Z oddali dochodziły gulgoty i świsty ptactwa — chór głosów, które już dawno nauczyli się rozróżniać.
Teren był tu nierówny, pokryty wężowymi, dość wysokimi pagórkami. Drzewa na skarpach wyrastały pod dziwacznymi kątami, wykręcone do góry i wsparte na splątanych korzeniach podporowych. Popielate pnie, rzadko grubsze niż na trzydzieści centymetrów, zdawały się wiotkie w stosunku do wysokości, która niemal zawsze przekraczała dwadzieścia metrów; korony składały się ze splecionych parasoli szmaragdowych liści. Na pniach nic nie rosło, a przy masywnych korzeniach nawet pnączom i niskim krzewom brakowało zwykłej im zadziorności.
— Tu nie ma żadnej zwierzyny — stwierdził Scott Williams po półgodzinie wdrapywania się na nieprzeliczone pagórki i brodzenia w zbierającej się wokół nich wodzie. — W tej części lasu nie ma czego szukać.
— I o to chodzi — odparł Quinn. — Dlatego nikt się tu nigdy nie zapuszcza.
Wyprawili się do puszczy wczesnym rankiem. Z początku maszerowali dobrze wydeptaną ścieżką, prowadzącą na południe od Aberdale do zagród na sawannach. Jak na myśliwych przystało, wzięli z sobą cztery pożyczone strzelby laserowe i jedną elektromagnetyczną. Quinn prowadził ich ścieżką przez pięć kilometrów, potem skręcił w dżunglę. Odtąd szli na zachód. Postanowił wybierać się co tydzień na poszukiwania, przy czym blok naprowadzający, który zabrał Hoffmanom, pozwalał im na przeczesanie za każdym razem innej okolicy.
Pięknie się obłowili przed dwoma tygodniami. Donnie przybył na Lalonde gotów sprostać wszelkim trudom pionierskiego życia.
Znalazła się liofilizowana żywność, narzędzia, lekarstwa, kilka strzelb i dwa dyski kredytowe Banku Jowiszowego. Sześciu zesłańców, których poprowadził na nocną eskapadę, najadło się do syta, zanim pozwolił im poswawolić z Judy i dwójką dzieciaków.
Wówczas Quinn po raz pierwszy dokonał pełnego obrzędu Odbyła się czarna msza dedykowana Bożemu Bratu, wiążąca pozostałych zesłańców wspólnym dziełem rozpusty. Do tej pory wymuszał posłuszeństwo strachem, teraz posiadł ich dusze.
Dwaj z nich stanowili dotąd najsłabsze ogniwa w grupie skazańców; Irley i Scott nie wierzyli mu do końca, lecz to się zmieniło, gdy dostali śliczniutką Angie. W każdym z nich ocknęła się wężowa bestia, jak to się zawsze zdarzało w podobnych przypadkach — rozpalona przez żar, przez inkantacje, przez pomarańczowy blask pochodni na nagiej skórze. Boży Brat szeptał w ich sercach, ukazując im prawdziwą naturę ciała, naturę zwierzęcą.
Pokusa znowu zatriumfowała, a w nieruchomym, nocnym powietrzu krzyki Angie niosły się daleko po sawannie. Od czasu tamtej ceremonii obaj stali się najwierniejszymi towarzyszami Quinna.
Już Banneth mu unaoczniła, że podczas obrzędów nie tylko oddaje się cześć bóstwu, ale i umacnia więzy. Jeśli ktoś przeżył coś takiego, jeśli wziął czynny udział w rytuale, stawał się na zawsze członkiem sekty. I nie było odwrotu. Człowiek uzyskiwał miano pariasa, potępieńca; wzgardzony, znienawidzony i odrzucony przez przyzwoitą społeczność, przez wyznawców Jezusa i Allacha.
Niebawem odbędą się kolejne obrzędy i wszyscy zesłańcy przejdą inicjację.
Teren zaczął się z wolna wyrównywać. Drzewa rosły w coraz gęstszych kępach, krzewiło się bujne podszycie. Quinn przeciął jeszcze jeden strumień, chrzęszcząc butami na kamykach. Nosił przycięte pod kolanami dżinsowe spodnie i bezrękawnik z tego samego materiału, co wystarczyło, aby uchronić skórę przed cierniami i gałązkami. Kiedyś to ubranie należało do Gwyna Lawesa; Rachel rozdała zesłańcom całą jego odzież w podzięce za odchwaszczanie jej pola. Biedna Rachel Lawes nie czuła się najlepiej ostatnimi dniami, po śmierci męża stała się bardzo chorowita. Mówiła do siebie i słyszała głosy świętych. Nocami wysłuchiwała jednak wszystkiego, czego chciał Quinn, a potem to robiła. Rachel nie mniej niż on nienawidziła Lalonde, a w wiosce wielu podzielało jej uczucia. Quinn zapamiętywał imiona, gdy mu się zwierżała; później nakazywał zesłańcom wchodzić w komitywę z malkontentami.
Lawrence Dillon zakrzyknął z entuzjazmem i wypalił ze strzelby laserowej. Quinn na tyle szybko zadarł głowę, że zdążył jeszcze zauważyć pnączaka śmigającego w koronach drzew: niewielkie, przypominające jaszczurkę zwierzątko, które pędziło jak strzała po gałęziach, ledwo co dotykając łapkami kory.
Lawrence ponownie wystrzelił. Kłębuszek dymu uniósł się z konara, gdzie przed momentem przebiegł pnączak.
— Szybkie to pieroństwo.
— Zostaw — rzekł Quinn. — Tylko byś go musiał nieść w obie strony. W drodze powrotnej ustrzelimy coś do jedzenia.
— W porządku, Quinn — zgodził się Lawrence z wahaniem.
Kręcił głową, spoglądając na drzewa. — I tak go zgubiłem.
Quinn popatrzył w stronę, gdzie niedawno biegł pnączak. Te zwinne nadrzewne stworzenia miały niebieskozieloną skórę, przez co niezwykle trudno było je dostrzec z odległości większej niż piętnaście metrów. Przełączył się na podczerwień i zbadał korony drzew w tym pozbawionym cieni, różowoczerwonym świecie, jaki odsłaniał przed nim implant wzrokowy. Zauważył trójkątną, jasnoróżową głowę pnączaka, który leżał płasko na szerokim konarze, popatrując na nich lękliwie. Quinn zatoczył pełne koło.
— Chcę, żebyście odłożyli broń — powiedział, skupiając na sobie zdziwione spojrzenia.
— Quinn…
— I to już. — Zdjął z pleców strzelbę laserową i położył ją na mokrej trawie. Wśród zesłańców miał duży posłuch, toteż bez dalszych protestów wykonali rozkaz.
Quinn rozłożył ręce, pokazując puste dłonie.
— Zadowolony? — zapytał.
Kombinezon kameleonowy stracił swój korowy deseń, był teraz ciemnoszary.
Lawrence Dillon cofnął się o krok, zaskoczony.
— Cholera. Wcale go nie widziałem…
Quinn skwitował śmiechem jego słowa.
Oparty plecami o drzewo kaltukowe, osiem metrów dalej stał nieznajomy mężczyzna. Gdy zsunął kaptur, ukazała się okrągła twarz czterdziestolatka z wąskim podbródkiem i jasnoszarymi oczami.
— Witaj! — rzucił Quinn śmiałym tonem. Spodziewał się spotkać kogoś innego, przypominającego Banneth ciskającą z oczu pioruny; a tymczasem stał przed nim człowiek jakby pozbawiony osobowości. — A więc skorzystałeś z mojej rady? Bardzo mądrze.
— Powiedz, dlaczego nie miałbym cię usunąć? — zapytał nieznajomy.
Quinn miał wrażenie, jakby słuchał pozbawionego emocji głosu przetworzonego przez blok procesorowy.
— Bo nie wiesz, komu jeszcze i co powiedziałem. Dzięki temu jestem bezpieczny. Gdybyś mógł węszyć po wioskach za każdym razem, gdy czujesz się zagrożony, nie chowałbyś się w norze. Mam rację?
— O czym chciałbyś porozmawiać?
— Powiem ci, ale najpierw muszę dowiedzieć się paru rzeczy.
Zacznijmy od tego, kim jesteś.
— To ciało nazywa się Clive Jenson.
— Co z nim zrobiłeś, wszczepiłeś mu nanoukłady do sekwestracji osobowości?
— Niezupełnie, lecz efekt jest podobny.
— A więc będziesz teraz ze mną rozmawiał?
— Będę słuchał. — Człowiek dał znak ręką. — Pójdziesz ze mną, reszta tu zaczeka.
— Hej, nie ma mowy! — oburzył się Gael Jackson.
Quinn uniósł dłonie.
— Spokojnie, spokojnie. Poczekacie trzy godziny. Jeśli nie nadejdę, wrócicie do Aberdale. — Sprawdził jeszcze współrzędne na swym bloku naprowadzającym, po czym ruszył za ubranym w kombinezon maskujący mężczyzną, który dawniej nazywał się Clive Jenson.
Po sześciu tygodniach podróży połączonej z handlem „Coogan” zbliżał się do portu docelowego. Wprawdzie Len Buchannan niczego jej nie mówił, lecz Marie Skibbow wiedziała, że od Durringham dzieli ich ledwie kilka dni drogi. Przekonywały ją o tym oszukańcze wioski: pomalowane na biało ściany zgrabnych domków, zadbane ogrody, przykłady idyllicznej fantazji. Juliffe znów przybrała barwę kawy, tocząc swe rwące wody na spotkanie z bezkresnym oceanem, który już nie mógł być daleko. Kiedy fale się uspokajały, dostrzegała Bagno Hultaina na północnym brzegu, posępną krainę cuchnącej roślinności, skąd napływały gryzące w oczy siarkowe wyziewy. Wielkie kołowce podobne do „Swithlanda” zasuwały w górę rzeki, pozostawiając za sobą ślad spienionej wody. Nowi koloniści przypatrywali się brzegowi; na twarzach malował się podziw i pożądanie, roześmiane dzieci biegały wesoło po pokładach.
Głupcy. Skończone osły.
„Coogan” coraz rzadziej dobijał do przystani. Większość towarów została już sprzedana i stateczek zanurzał się pół metra płycej niż na początku podróży. Zawartość dysku kredytowego Buchannana wzrosła proporcjonalnie. Kupował teraz suszone mięso, które zamierzał sprzedać w mieście.
— Nie ładuj więcej! — krzyknął do niej Len ze sterówki. — Tutaj zacumujemy.
Toporny dziób „Coogana” skręcił o kilka stopni, kierując się ku nabrzeżu biegnącemu wzdłuż szeregu dużych drewnianych magazynów. Z jednej strony stały cylindryczne silosy zbożowe. Motorowery podskakiwały na ubitych dróżkach, okrążając budynki.
W tej wiosce żyło się dostatnio. Kiedyś Marie przypuszczała, że w takiej właśnie osiedli się jej rodzina. Jakże się pomyliła.
Odrzuciła drwa przeznaczone do paleniska i wyprostowała plecy. Podczas tych wszystkich tygodni spędzonych na cięciu drzewa piłą rozszczepieniową, potem zaś na dorzucaniu drewna do kotła niezależnie od pogody, wyrobiła sobie mięśnie, jakich nie dałaby jej żadna siłownia w centrum dziennym w arkologn Straciła w talii blisko dwa centymetry, a stare szorty nie lgnęły już tak do ciała jak kiedyś.
Dym z nieszczelnego stalowego komina wyciskał łzy z oczu.
Mrugała wściekle powiekami, patrząc to na wioskę, to znów w kierunku zachodnim. Powzięła decyzję i ruszyła przed siebie pewnym krokiem.
Gail Buchannan siedziała przy sterówce. Spięła na karku rzadkie włosy, szeroki kapelusz rzucał cień na szydełka. Przez całą drogę z Aberdale tylko szyła i działa.
— A ty gdzie się wybierasz, kochanieńka? — zapytała tęga kobieta.
— Do kajuty.
— Dobra, tylko wróć mi tu zaraz, żeby pomóc Lenniemu podczas cumowania. Nie pozwolę ci się wałkonić, kiedy on haruje.
W życiu nie spotkałam większego próżniaka od ciebie. Mój biedny mąż pracuje niczym mechanoid, żebyśmy mogli jakoś związać koniec z końcem.
Marie zignorowała tę cierpką przemowę, minęła Gail, pochyliła głowę i weszła do kajuty. W jednym kącie ładowni urządziła sobie własne gniazdko, gdzie zasypiała na drewnianej półce, gdy już Len z nią skończył. Chociaż deska była twarda, a w ciągu pierwszego tygodnia — póki nie przywykła do ciasnoty — co i rusz nabijała sobie guza, to jednak w żadnym wypadku nie zamierzała spędzać całych nocy w uścisku kapitana.
Zrzuciła z siebie bezbarwne ogrodniczki, w których chodziła po pokładzie, po czym z torby, gdzie przeleżały podróż, wyciągnęła czysty biustonosz i koszulkę z krótkim rękawkiem. Dotyk gładkiej, syntetycznej tkaniny przywoływał wspomnienia Ziemi i arkologii.
Świata, gdzie kwitło życie i była przyszłość, gdzie Rząd Centralny rozpowszechniał kursy dydaktyczne, gdzie ludzie mieli dobrą pracę, chodzili do klubów i mogli wybierać spośród tysiąca sensywizyjnych kanałów rozrywkowych, a wakacyjną kolejką docierało się w sześć godzin na drugi kraniec planety. Dzieła przemiany dopełniły czarne skóropodobne dżinsy o tropikalnym splocie. Czuła się, jakby wróciła do cywilizacji. Złapała chlebak i ruszyła do wyjścia.
Gail Buchannan pomstowała na nią, kiedy odsunęła kołek w drzwiach ubikacji. Sama ubikacja była prymitywną drewnianą skrzynią z dziurą u góry (zbudowaną z majopi, inaczej nie wytrzymałaby ciężaru żony kapitana); do podcierania się służyły szerokie, ułożone w stosik liście. Marie przyklękła i podważyła najniższą deskę w tylnej ściance. Metr niżej bulgotała rzeka. Wisiały tam pod pokładem dwa pakunki przymocowane żyłką wędkarską z włókna krzemowego. Przecięła żyłkę kieszonkowym nożem rozszczepieniowym i oba zawiniątka w polietylenowej folii włożyła do chlebaka. Były to głównie pakiety nanoopatrunków, najcenniejsze przedmioty tej wielkości, jakie przewoził „Coogan”. Dołączyła też kilka osobistych odtwarzaczy nagrań mood fantasy, dwa bloki procesorowe, kilka małych elektrycznych narzędzi. Skarb, który udało jej się stopniowo zgromadzić w czasie podróży. Ledwo dopięła chlebak.
Głos Gail sięgnął pułapu histerii, kiedy Marie weszła do kambuza i po raz ostatni rozejrzała się po drewnianej celi, gdzie spędzała całą wieczność na gotowaniu i zmywaniu. Zdjąwszy sporych rozmiarów gliniany garnek z ziołami, wyciągnęła ze środka gruby plik franków. Był to jeden z licznych zaskórniaków Gail pochowanych w różnych miejscach na statku. Marie wsunęła do tylnej kieszeni szeleszczące plastikowe banknoty, a następnie, pod wpływem impulsu, przed wyjściem na pokład wyciągnęła zapałkę.
„Coogan” akurat dobił do nabrzeża i Len Buchannan uwijał się, obwiązując liną pachołka. Oblicze Gail oblało się wściekłą purpurą pod szerokim kapeluszem. Zmierzyła Marie od stóp do głów zdumionym spojrzeniem.
— A gdzieś ty się, do ciężkiej cholery, tak wystroiła, smarkulo? Pomożesz ładować mięso. Mój biedny Lennie nie da rady w pojedynkę przenieść ciężkich tuszy. I po kiego licha ci jeszcze ta torba? Co w niej masz? Gadaj zaraz!
Obłudny uśmiech wypłynął wolno na usta Marie, z rodzaju tych nazywanych przez jej ojca bezczelnymi. Potarła zapałkę o ścianę kabiny.
Obie patrzyły, jak fosforowy łebek zapala się z trzaskiem, a żółty płomyczek wżera się w drewniany pręcik, pełznąc ku palcom Marie.
Gail rozdziawiła usta, gdy zrozumiała, na co się zanosi.
— Do widzenia — powiedziała wesoło Marie. — Miło było panią poznać. — Wrzuciła zapałkę do stojącego obok Gail koszyka z przyborami do szycia.
Kobieta wrzasnęła trwożnie, kiedy zapałka zniknęła w stosie bawełny i koronek. Niebawem buchnęły języki pomarańczowych płomieni.
Marie pośpieszyła w stronę nabrzeża. Len stał przy pachołku ze zwojem liny w ręku.
— Odchodzisz — powiedział.
Z tyłu dobiegał istny potok gróźb i wulgaryzmów. Dał się też słyszeć głośny plusk, kiedy bezcenny koszyk Gail wpadł do wody.
Marie na próżno usiłowała przybrać minę obojętności. Przy nim było to jakoś niemożliwe. Na suchej twarzy staruszka gościł dziwny wyraz smutku.
— Nie odchodź — poprosił błagalnym tonem. Nigdy nie słyszała, by jego głos nabrał tak płaczliwego tonu.
— Bo co? Nie dostałeś jeszcze wszystkiego? Zapomniałeś czegoś wypróbować? — Omal nie wybuchła.
— Pozbędę się jej — rzekł z rozpaczą.
— Dla mnie?
— Jesteś piękna, Marie.
— I to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
— Myślałem… Nigdy cię nie skrzywdziłem. Ani razu.
— I chcesz, żeby wszystko było po staremu? Tego właśnie chcesz, Len, mam rację? Abyśmy ty i ja pływali sobie razem po Juliffe, póki śmierć nas nie rozdzieli?
— Proszę, Marie. Nie znoszę tej baby. Chcę ciebie, nie jej.
Stojąc dziesięć centymetrów od Buchannana, czuła w jego oddechu zapach owoców, które jadł rano.
— Co ty powiesz.
— Mam pieniądze. Żyłabyś jak królewna, obiecuję.
— Pieniądze to jeszcze nie wszystko. Chciałabym być kochana. Oddam wszystko mężczyźnie, który mnie pokocha. Kochasz mnie, Len? Naprawdę mnie kochasz?
— Naprawdę, Marie. Boże, jak ja cię kocham. Płyń ze mną, proszę!
Przejechała palcem po jego podbródku. Łzy zakręciły mu się w oczach.
— W takim razie odbierz sobie życie, Len — szepnęła jadowicie. — Bo tylko ta baba ci została. Tylko ona i nikt więcej.
Do samej śmierci będziesz żył ze świadomością, Len, że jestem na zawsze poza twoim zasięgiem.
Po chwili wszelka nadzieja opuściła Buchannana, jego twarz skurczyła się w wyrazie krańcowej udręki. Marie parsknęła śmiechem. Dało jej to więcej satysfakcji, niż gdyby tylko kopnęła go w krocze.
Główną dróżką turkotał na zachód wóz wyładowany kiszonką Powoził czternastoletni chłopak w farmerkach, co jakiś czas szarpiąc lejcami rosłego konia. Marie pomachała kciukiem, na co on pokiwał z wigorem głową, gapiąc się na nią zdumionym wzrokiem. Zanim wóz się zatrzymał, wdrapała się na kozioł.
— Daleko stąd do Durringham? — zapytała.
— Pięćdziesiąt kilometrów. Ale ja nie jadę aż tam, tylko do Mepalu.
— Na razie wystarczy. — Usadowiona wygodnie na twardym drewnianym siedzisku, kiwała się w lewo i prawo, gdy wóz podskakiwał na wybojach. Słońce prażyło, kołysanie nie ustawało, koń cuchnął, a ona czuła się wspaniale.
Gigantea liczyła sobie przeszło siedem tysięcy lat, kiedy Laton wraz z niewielką grupką towarzyszy przybył na Lalonde. Rosła na wzniesieniu, tym bardziej więc górował nad okoliczną dżunglą wierzchołek trzystumetrowego drzewa. Burze poszarpały i nadłamały sam czubek, przez co powstało baniaste zgrubienie, z którego pod przeróżnymi kątami sterczały rozcapierzone gałęzie i pęki listowia Ptaki urządziły sobie w tej zdeformowanej iglicy wielkie podniebne gniazdo, wydrążywszy w nim w ciągu stuleci setki jam.
W czasie deszczu na grubych, włochatych liściach gigantei zbierała się woda, której ciężar naginał do potężnego pnia i tak już pochylone w dół gałęzie. Później godzinami krople skapywały z liści, a konary zaczynały się podnosić kolejno od wierzchołka.
Ktoś, kto stal wtedy na ziemi pod drzewem, mógł odnieść wrażenie, że trafił w strugę obfitego wodospadu. Już przed tysiącami lat ostatnie skrawki gleby zostały wymyte spod gigantei. Pozostał tylko pofałdowany gąszcz korzeni rozciągnięty w promieniu stu metrów i pokryty mułem jak przybrzeżne skały sterczące z dna morza w czasie odpływu.
Czarny jastrząb wysadził Latona na Lalonde w 2575 roku. Na planecie przebywało wtedy najwyżej sto osób, przeważnie z brygady roboczej opiekującej się obozem przy lądowisku. Ekipa zwiadu ekologicznego przeprowadziła już swoje analizy i odleciała, a inspektorzy z Konfederacji mieli się pojawić nie wcześniej niż za rok. Laton zdobył kopię tajnego raportu dla spółki założycielskiej; planeta nadawała się do zamieszkania i miała otrzymać certyfikat Konfederacji. Z czasem należało się spodziewać przybycia kolonistów: ubogich, prostych ludzi, pozbawionych dostępu do zaawansowanych technologii. Rozpatrując swoje osobliwe plany na przyszłość, Laton doszedł do wniosku, że będzie można wygodnie eksperymentować z tutejszą społecznością.
Wyładowali u wschodnich podnóży gór na kontynencie Amarisk: dwudziestu ludzi i siedem krążowników lądowych załadowanych wystarczającą liczbą luksusowych sprzętów, aby nie musieli cierpieć niedostatku na wygnaniu. Nie brakło, oczywiście, również tych niezbędnych rzeczy: małych cybernetycznych systemów produkcyjnych oraz urządzeń do prac genetycznych. Laton posiadał też dziewięć jaj czarnych jastrzębi wyjętych z zalążni i przechowywanych w kapsułach zerowych. Gdy czarnego jastrzębia wysłano na śmierć ku rozpalonej niebiesko — białej gwieździe, kolumna wygnańców zaczęła przedzierać się przez puszczę. Po dwóch dniach dotarli nad brzeg rzeki, która w przyszłości miała zostać nazwana Quallheimem. Jeszcze trzy dni żeglugi (krążowniki sprawdzały się w roli amfibii) i dopłynęli do hrabstwa Schuster, gdzie głęboka gleba dawała oparcie korzeniom potężnych drzew. Znów wędrówka przez dżunglę i oto tego samego dnia znaleźli zapewne największy okaz gigantei na kontynencie.
— Wystarczy — oznajmił towarzyszom. — Myślę, że tu nam będzie wygodnie.
Z gałęzi wciąż spływała woda po wcześniejszych opadach, kiedy Clive Jenson wprowadził Quinna Dextera na śliskie sploty korzeni gigantei. Pod olbrzymimi kosmatymi konarami panował wieczny półmrok. Ściekająca woda tworzyła potoczki, które szumiały i bulgotały w splątanych trzewiach pod jego nogami.
Omal nie skulił ramion, gdy pierwsze wielkie krople spadły mu na głowę. Zarodniki czy soki roślinne — w każdym razie coś organicznego — mieszały się z wodą, nadając jej lepkość. W cieniu nie dokuczał skwar; Quinn nie przebywał jeszcze na Lalonde w tak chłodnym miejscu.
Podeszli do olbrzymiego pnia. Korzenie zaczęły się wykręcać do góry i wyglądały jak fale rozbijające się o ścianę pionowego klifu. Wśród tego rozrośniętego wężowiska pojawiały się ciemne, nieregularne, pięciokrotnie wyższe od człowieka gardziele, zwężające się w głębi do cienkich jak nóż szczelinek. Do jednej z nich wkroczył Clive Jenson. Kiedy zniknął za zakrętem, Quinn wzruszył ramionami i ruszył w ślad za swoim przewodnikiem.
Po dziesięciu krokach podłoże się wyrównało, a ściany rozstąpiły na kilka metrów; szorstka, włóknista powłoka uchodząca za korę gigantei ustąpiła miejsca gładkiemu, nagiemu drewnu. Oszlifowanemu, zda! sobie sprawę Quinn. Jasny Bracie, wyrąbali sobie dom w drzewie! Ile wysiłku musiało ich to kosztować?
U góry błysnęło światełko. Minąwszy dwa zakręty, wszedł do jasno oświetlonego pomieszczenia. Miało piętnaście metrów długości, dziesięć szerokości i me wyróżniało się niczym szczególnym oprócz braku okien. Na jednej ze ścian wisiały na kołkach zielone sztormiaki. Drewno gigantei miało ciemnoorzechowe zabarwienie i szerokie słoje, co dawało złudzenie, jakby ściany zrobiono z wielkich dech. Biurko przypominające długi bufet barowy zostało wycięte z pojedynczego kloca. Stojąca za nim kobieta zmierzyła gościa obojętnym spojrzeniem.
Lubieżny uśmiech wykrzywił twarz Quinna. Wyglądała na dwadzieścia pięć lat, była od niego wyższa, miała czarną karnację, długie kasztanowate włosy i perkaty nosek. Bursztynowa bluzeczka bez rękawów i białe spódnico — spodnie ukazywały wszystkie kontury jej ciała.
Po jej ustach przemknął wyraz obrzydzenia.
— Nie bądź odrażający, Dexter.
— No, co? Przecież nic nie mówiłem.
— Nie musiałeś. Wolałabym się pieprzyć z serwoszympansem.
— A mógłbym chociaż popatrzeć?
Zmarszczyła brwi.
— Stój spokojnie, nie ruszaj się albo każę cię wypatroszyć.
— Sięgnęła po różdżkę sensytywną.
Nadal uśmiechnięty, Quinn podniósł ręce i pozwolił się zbadać tym przyrządem. Dwa metry dalej Clive stał na baczność zupełnie bez ruchu, jakby był chwilowo wyłączonym mechanoidem. Quinn czuł się nieswojo w jego obecności, lecz próbował nadrabiać miną.
— Jak długo tu jesteście? — zagadnął.
— Dość długo.
— Jak mam cię nazywać?
— Camilla.
— W porządku, Camilla, nie dąsaj się. O co w tym wszystkim chodzi?
— Laton ci powie. — Wydęła językiem policzek. — O ile nie zdecyduje się wcielić cię jak tego tu Clive’a.
Quinn rzucił okiem na nieruchomego człowieka.
— Jeden z kolonistów z hrabstwa Schuster?
— Zgadza się.
— Aha.
— Masz przyspieszone tętno, Dexter. Coś cię niepokoi?
— Nie. A ciebie?
Odłożyła różdżkę na stół.
— Możesz się teraz spotkać z Latonem. Jesteś bezradny, masz tylko dwa implanty i całą furę tupetu.
Wzdrygnął się na wzmiankę o implantach. Nie miał już żadnych asów w rękawie, choć i te niewiele znaczyły w tej rozgrywce.
— Ale dzięki nim jakoś tu dotarłem, nie?
Camilla ruszyła w stronę drzwi.
— Tylko czy stąd wyjdziesz?
W górę pnia pięły się szerokie, spiralne schody. Quinn dostrzegał wyloty korytarzy i przejścia do rozmaitych pomieszczeń.
Na całym tym poziomie urządzono swego rodzaju miasteczko wodne. W powietrzu unosiły się kłęby pary, mężczyźni i kobiety brodzili w wodzie lub wylegiwali się na leżakach; jeden leżał plackiem, a kobieta w średnim wieku robiła mu masaż z kamienną miną; Quinn już wiedział, co to oznacza. Uświadomił też sobie, czego mu tu brakuje: niektórzy się śmiali, lecz nikt nic nie mówił.
Serwoszympansy krążyły po korytarzach z tajemniczymi misjami; miały zwykle półtora metra wzrostu, wypielęgnowaną złocistą sierść i poruszały się niemal jak ludzie. Gdy im się bliżej przyjrzał, zauważył, że nie chodzą na łapach swoich protoplastów z ziemskiej dżungli, ale na porządnych stopach.
To przecież twory edenistów! Jasna dupa, co tu się dzieje?
Camilla poprowadziła go w głąb nie wyróżniającego się niczym korytarza. Grube drewniane drzwi umocowane na zawiasach z syntetycznego mięśnia odemknęły się przed nim bezszelestnie — Jaskinia lwa, Dexter. Właź do środka.
Drzwi zamknęły się równie cicho, jak się otworzyły. Qumn znalazł się w przestronnym pomieszczeniu o sklepionym suficie, umeblowanym bardzo skromnie: było tu biurko o szklanym blacie i metalowych nogach, stół jadalny także ze szklanym blatem, dwie ustawione naprzeciwko siebie kanapy — przy czym wszystkie te sprzęty rozmieszczono tak, aby zachować między nimi jak największą odległość. Na jednej ze ścian wisiał ogromny ekran holograficzny z widokiem na dżunglę. Kamera śledziła okolicę z miejsca położonego wysoko nad wierzchołkami drzew, pokazując nieprzerwany kobierzec listowia; puchate strzępy obłoków dryfowały dołem bez ładu i składu. Pośrodku pomieszczenia stała trzymetrowa stalowa żerdź z grzędą dla sokoła, który uważnie ich obserwował. Na Quinna czekały dwie osoby: mężczyzna za biurkiem i młodziutka dziewczyna stojąca obok kanapy.
Laton wstał z krzesła. Był to jeden z najwyższych ludzi, jakich Quinn kiedykolwiek widział: dobrze zbudowany, o cynamonowym kolorze skóry, który wyglądał bardziej na opaleniznę niż naturalny pigment. Miał foremną twarz o nieco orientalnych rysach, szarozielone głęboko osadzone oczy, krótką bródkę, hebanowe włosy spięte z tyłu w mały warkoczyk. Za całe okrycie służyła mu zielona, jedwabna tunika przewiązana paskiem w talii. Trudno było określić jego wiek: mieścił się zapewne w granicach od trzydziestu do stu lat. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Laton jest produktem wielu genetycznych modyfikacji.
Właśnie kogoś takiego Quinn spodziewał się zobaczyć, kiedy Clive Jenson ściągał kaptur kombinezonu. Człowieka z niezachwianą pewnością siebie, umiejącego zjednywać stronników.
— Quinn Dexter, wywołałeś spore poruszenie wśród moich kolegów. Niewielu tu przyjmujemy gości, czego nietrudno się domyślić. Usiądź, proszę. — Laton wskazał na purpurową kanapę, przy której stała dziewczyna. — Miałbyś na coś ochotę, skoro już tu jesteś? Na porządnego drinka? A może porządny posiłek?
Kochane Aberdale nie opływa jeszcze w dostatki.
Rozsądek nakazywał Quinnowi odmówić, lecz propozycja okazała się zbyt kusząca. Pal licho, niech tam go uważają za żarłoka i grubianina.
— Poproszę o średnio wypieczony stek, do tego frytki i sałatkę warzywną, żadnej musztardy. I szklankę mleka. Nigdy nie sądziłem, że zatęsknię do mleka. — Wywołał na usta flegmatyczny (miał nadzieję) uśmiech, gdy wielkolud zasiadł na drugiej kanapie. Odgrywanie zimnego drania nie będzie przy nim takie łatwe, pomyślał.
— Oczywiście, nie powinno być z tym problemu. Wykorzystujemy gruczoły wydzielające jedzenie, takie jak w drapaczach gwiazd, tylko przystosowane do pobierania soków gigantei. Smak wyda ci się całkiem znośny. — Laton podniósł głos: — Anname, zajmij się tym, proszę.
Dziewczyna ukłoniła się nieśmiało. Musiała mieć najwyżej trzynaście lat, oceniał Quinn. Gęste blond włosy spadały jej za ramiona, cerę charakteryzowała nordycka bladość, rzęsy były prawie niewidoczne. Jasnoniebieskie oczy budziły w Quinnie wspomnienia miny GwynaLawesa na kilka chwil przed śmiercią. Anname była po prostu bardzo wystraszoną dziewczynką.
— Należy do którejś z zaginionych rodzin? — domyślił się Quinn.
— W rzeczy samej.
— Jeszcze nie wcielona?
— Nie było takiej potrzeby. Dorosłych mężczyzn zapędziłem do różnych niewdzięcznych prac, dlatego jeszcze żyją. Ale młodzi chłopcy nie spełniają moich wymagań, toteż przechowujemy ich na materiał do transplantacji.
— A jakie są pańskie wymagania?
— Zależy mi głównie na jajnikach. Nie miałem wystarczającej ich liczby, żeby przejść do następnej fazy programu. Na szczęście kobiety z osady rozwiązały ten problem. Nie brakuje nam tu pojemników suspensyjnych, w których jajowody mogą prawidłowo funkcjonować, dzięki czemu co miesiąc wybieram z nich bezcenną zawartość. Anname jeszcze całkiem nie dojrzała. A ponieważ, mimo wszystko, narządy czasem obumierają w pojemnikach, pozwalamy jej kręcić się między nami, póki nie będzie gotowa. Niektórym moim przyjaciołom zdążyła już przypaść do gustu. Przyznaję, że nawet mnie wydaje się całkiem ujmująca.
Anname zerknęła na niego z wyrazem niewysłowionej grozy, nim drzwi się otworzyły i mogła wyjść na korytarz.
— Strasznie dużo tu technobiotyki — stwierdził Quinn. — Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że jest pan edenistą.
Laton zmarszczył czoło.
— Ojej. A więc moje imię nie figuruje w twej pamięci?
— Nie, a powinno?
— Niestety, tak to już jest ze sławą. W najlepszym wypadku przemija. Cóż, zdążyłem zaszargać sobie imię na długo przed twoim urodzeniem. Nic dziwnego, że o mnie nie słyszałeś.
— Co takiego pan zrobił?
— Doszło kiedyś do pogwałcenia prawa za pomocą pewnej ilości antymaterii, w co wmieszał się wirus mutagenny, który dokonał dość dużych spustoszeń w osobowości mojego habitatu.
Obawiam się, że go uwolniłem, choć nie był jeszcze dopracowany transfer RNA z kodem replikacyjnym.
— Pana habitatu? W takim razie jest pan jednak edenistą.
— Mówmy w czasie przeszłym. Byłem edenistą.
— Ale wszyscy tu jesteście połączeni więzią afiniczną. Żaden z was nie może złamać prawa. Po prostu nie może.
— Cóż mam ci powiedzieć, mój młody przyjacielu? Padłeś ofiarą powszechnego przesądu, nie wspominając już o dość żałosnej propagandzie ze strony Jowisza. Nie jest nas wielu, lecz uwierz mi: nie każdy, kto się urodził edenistą, umiera edenistą.
Niektórzy z nas się buntują, odłączają od tej rozreklamowanej szlachetnej jedności, do której są nachalnie przekonywani w każdej sekundzie życia. Potrafią upomnieć się o swoją indywidualność, o swoją umysłową niezależność. Wytyczają sobie osobiste cele, próbują je osiągnąć. Dawni przyjaciele nazywają nas wężami.
— Uśmiechnął się ironicznie. — Twierdzą, rzecz jasna, że takich jak my nie ma. Co więcej, podejmują trud, aby nas wytropić. Stąd moja obecna sytuacja.
— Węże — szepnął Quinn. — Wszyscy ludzie są wężami. Tego nas uczy Boży Brat. Każdy kryje w sercu bestię, to ona jest naszą najmocniejszą stroną, dlatego najbardziej jej się lękamy. Ale kto znajdzie w sobie odwagę i dopuści ją do głosu, ten nigdy nie przegra.
Nie wiedziałem, że edenistą też może uwolnić swoją bestię.
— Ciekawa zbieżność — mruknął Laton.
Quinn pochylił się do przodu.
— To przecież proste, jesteśmy tacy sami, pan i ja. Obaj kroczymy tą samą ścieżką. Jesteśmy jak bracia.
— Posłuchaj mnie, Dexter. Mamy kilka wspólnych cech, lecz musisz jedno zrozumieć: ty przystałeś najpierw do bandy wykolejeńców, a potem do sekty Jasnego Brata z powodów czysto socjalnych. Jedynie sekta dawała ci okazję zerwania z dotychczasową miernotą. Ja zdecydowałem się być tym, kim dzisiaj jestem, po drobiazgowym rozważeniu wszystkich możliwości. I jedyną rzeczą, jaką zachowałem z przeszłości, jest bezwzględny ateizm.
— Otóż to! Sam pan to powiedział. Cholera, obaj olaliśmy zwyczajne życie. Każdy z nas na swój sposób podąża za Bożym Bratem, ale że podąża, to rzecz pewna.
Laton uniósł brwi, zniecierpliwiony.
— Widzę, że ten spór do niczego nie doprowadzi. O czym chciałeś ze mną porozmawiać?
— Potrzebuję pańskiej pomocy, żeby podporządkować sobie Aberdale.
— Czemu miałbym ci pomóc?
— Ponieważ później oddam panu miasteczko.
Laton namyślał się przez moment, potem kiwnął głową ze zrozumieniem.
— Oczywiście, pieniądze. Zastanawiałem się, do czego ci te pieniądze. Ale ty nie zamierzasz zostać w Aberdale panem feudalnym, ty zamierzasz definitywnie opuścić Lalonde.
— Pewnie, i to pierwszym statkiem, na który się załapię.
Niech tylko dotrę do Durringham, zanim alarm się podniesie, a bez problemu zapłacę za bilet dyskiem kredytowym któregoś z kolonistów. Ale jeśli pan tu obejmie rządy, nie będzie żadnego alarmu.
— A co z resztą zesłańców, twoimi kompanami, których chrzcisz krwią z taką gorliwością?
— Pieprzyć ich! Chcę się stąd wyrwać. Mam na Ziemi pewną sprawę do załatwienia, bardzo ważną sprawę.
— Nie wątpię.
— I co pan na to? Moglibyśmy dojść do porozumienia. Za dnia mężczyźni polują albo kopią w polu. Wtedy zesłańcy spędzą do kupy kobiety i dzieci, żeby użyć ich jako zakładników. Potem zamknie się wszystkich w budynku publicznym i pozbiera broń.
Gdy ludzie będą bezbronni, pan może sobie ich z łatwością wcielić. Niech żyją, jak żyli dotychczas. A jeśli ktoś tu się zjawi, to proszę bardzo, Aberdale stało się następną nędzną wiochą pełną baranów, co umieją się tylko drapać po dupie. Ja dopnę swego, to znaczy opuszczę tę planetę, a pan dostanie mnóstwo cieplutkich ciałek. Poza tym koniec z ryzykiem, że ktoś przez pomyłkę wywęszy ten patac z drewna i zacznie o nim rozpowiadać w Durringham.
— Sądzę, że przeceniasz moje możliwości.
— Ani trochę. Nie teraz, gdy już zobaczyłem, jak pan się tu urządził. Ta sztuczka z wcielaniem musi mieć jakiś związek z sekwestracją osobowości. Z taką technologią mógłby pan zawładnąć całą arkologią.
— Owszem, lecz wszczepiane przez nas technobiotyczne regulatory muszą najpierw urosnąć. Nie mam ich na składzie, a już z pewnością nie w liczbie pięciuset pięćdziesięciu sztuk. Trzeba by uzbroić się w cierpliwość.
— W czym kłopot? Nigdzie nie uciekam.
— To prawda. I jeszcze jedno: jeśli wyrażę zgodę, nie wspomnisz o mnie słowem po powrocie na Ziemię?
— Nie jestem zdrajcą. Inaczej by mnie tu nie było.
Laton odprężył się na kanapie i przeszył Quinna długim, zamyślonym spojrzeniem.
— A więc dobrze. Pozwól teraz, że to ja ci złożę propozycję.
Machnij ręką na Aberdale i dołącz do mnie. Przyda mi się ktoś z twoją charyzmą.
Quinn omiótł wzrokiem przestronne, skąpo urządzone pomieszczenie.
— Jak długo pan tu mieszka?
— Będzie ze trzydzieści pięć lat.
— Tak właśnie przypuszczałem. Nie mógłby pan tu przybyć po kolonistach, jeśli rzeczywiście jest pan taki znany. Trzydzieści pięć lat w drzewie bez okien. Szczerze mówiąc, nie dla mnie takie życie. Żaden ze mnie edenista, nie umiem afinicznie dogadywać się z technobiotycznym sprzętem.
— To się da naprawić. Możesz używać symbiontów neuronowych jak twój przyjaciel Powel Manani. Jedna trzecia moich kolegów to adamiści, pozostali są moimi dziećmi. Na pewno byś się przyzwyczaił. Bo widzisz, jestem w stanie dać ci to, czego najbardziej pragniesz.
— Pragnę dostać Banneth w swoje ręce, a ona mieszka trzysta lat świetlnych stąd, więc chyba jednak nie możesz.
— Mam na myśli to, czego naprawdę pragniesz, Dexter. Czego wszyscy pragniemy.
— Niby czego?
— Nieśmiertelności, że tak się wyrażę.
— Bzdury. Nawet ja wiem, że to niemożliwe. Saldanom udaje się wyciągnąć góra dwieście lat, a mają kupę forsy i najlepszych genetyków.
— To dlatego, że podchodzą do rzeczy z niewłaściwej strony.
Myślą jak adamiści.
Nie podobało się Quinnowi, że rozmowa schodzi na takie tematy. Nie po to tu przyszedł. Wyobrażał sobie, że będzie się rozwodził nad sposobami ujarzmienia Aberdale, a szef zrozumie jego racje. Teraz jednak musiał myśleć o tak fantazyjnych pomysłach jak życie wieczne i próbować znaleźć wymówkę, dlaczego nie odpowiadałoby mu coś takiego. Co było absurdalne, bo przecież by odpowiadało. Chociaż Laton i tak pewnie chwalił się na wyrost.
Chyba że wchodziła w grę jakaś niezwykle zaawansowana technologia, a dziewczęta wykorzystywano do eksperymentów biologicznych. Boży Bracie, cóż szkodzi posłuchać?
— A. jaki jest pana sposób? — zapytał niechętnie.
— Kombinacja więzi afinicznej i przetwarzania równoległego wrażeń myślowych. Wiesz chyba, że z chwilą śmierci edeniści przekazują wspomnienia komórkom neuronowym habitatu?
— Obiło mi się o uszy.
— To również pewien rodzaj nieśmiertelności, choć w moim odczuciu wysoce niedoskonały. Samoświadomość zanika już po kilku stuleciach. Słabnie wola życia. I nie ma się czemu dziwić, skoro żadne fizyczne działania nie podtrzymują tej siły witalnej, która pcha nas naprzód. Pozostaje obserwować, żyć osiągnięciami potomków. Jakiż w tym urok? Zająłem się więc koncepcją przelewania wspomnień do świeżego ciała. Na przeszkodzie bezpośredniego transferu staje od razu kilka problemów. Po pierwsze, potrzebny jest pusty mózg, zdolny pomieścić wspomnienia osoby dorosłej. Mózg noworodka byłby pusty, ale też pozbawiony możliwości pomieszczenia dorosłej osobowości, wspomnień nagromadzonych w ciągu półtora wieku życia, które czynią nas takimi, jakimi jesteśmy. Zacząłem więc badać strukturę neuronową, aby sprawdzić, czy nie można jej udoskonalić. W tej dziedzinie nauka wciąż ma wiele do zrobienia. Powiększono objętość mózgu, aby dobrze służył człowiekowi przez sto pięćdziesiąt lat, podwyższono o kilka procent średni iloraz inteligencji, lecz samej strukturze genetycy nie poświęcili należytej uwagi. Zaabsorbował mnie pomysł z równoległym przetwarzaniem myśli, spotykanym na co dzień w habitatach edenistów. One mogą prowadzić milion rozmów równocześnie, ponadto nadzorować biosferę, zajmować się administracją i tysiącem innych spraw, a przecież mają tylko jedną świadomość. Tymczasem my, nieszczęśni śmiertelnicy, możemy rozważać lub robić tylko jedną rzecz w danej chwili. Podjąłem się tak przeprofilować sieć neuronową, aby dokonywała wielu świadomych operacji równocześnie. Znalazłem klucz. Zrozumiałem, że gdyby nie istniały ograniczenia co do liczby dokonywanych operacji, można by się też pokusić o posiadanie wielokrotnych niezależnych jednostek, połączonych więzią afiniczną, dzielących z sobą wspólną świadomość. W ten sposób, jeśli jedna umrze, nie nastąpi utrata świadomości, osobowość pozostanie nienaruszona, a nowa wytworzona jednostka zastąpi tę zużytą.
— Jednostka? — zdziwił się Quinn. — Ma pan na myśli osobę?
— Mam na myśli ludzkie ciało ze zmodyfikowanym mózgiem, połączone z dowolną liczbą replik więzią afiniczną. Oto dzieło, któremu na wygnaniu poświęcam się bez reszty. Osiągając pewne znaczące postępy, muszę dodać, pomimo trudności, z jakimi borykam się w tej dziczy. Mózg przetwarzający równolegle myśli został już zaprojektowany i obecnie dokonują się odpowiednie modyfikacje ogniw łańcucha DNA mojej plazmy zarodkowej. Potem w egzołonach będą się rozwijać moje klony. Ich myśli podłączą się już z chwilą zapłodnienia, poczują i zobaczą wszystko to, co ja czuję i widzę.
Moja osobowość zamieszka w każdym z nas w równym stopniu, taka ujednorodniona wieloosobowość. Początkowe ciało rozsypie się w proch, lecz ja przetrwam. Śmierć będę wspominał jak zdarzenie z przeszłości. Śmierć umrze. Zamierzam objąć sobą cały ten świat, aż dostaną mi się wszystkie jego zasoby wraz z przemysłem i ludnością. Wtedy nabierze kształtu nowa forma ludzkiej społeczności, którą nie rządzi ślepy i bezwzględny biologiczny imperatyw reprodukcji. Będziemy lepiej zorganizowani, bardziej rozważni. Wyobrażam sobie ostatecznie wcielić do siebie technobiotyczne twory; tak samo jak ludźmi, będę również statkami kosmicznymi i habitatami. Życie nieskończone, nie podlegające fizycznym ograniczeniom.
Osiągnę transcendencję, Quinn. Czyż to nie jest marzenie warte realizacji? I ty możesz mieć w nim swój udział. Dziewczęta z osad zapewnią nam dosyć komórek rozrodczych, byśmy wszyscy mogli się sklonować. Modyfikacja DNA to prosta sprawa, a każdy z twoich klonów będzie mógł się swobodnie rozmnażać. Dołącz do nas.
Quinn, jeśli chcesz żyć wiecznie. Jeszcze zdążysz wyrównać rachunki z Banneth; przemnożony przez dziesięć, przez dwadzieścia, obiegniesz jej arkologię całą armią sobowtórów i dokonasz zemsty. Czy to cię nie przekonuje, Quinn? Czy to nie ciekawiej niż biegać nocą po dżungli i kroić ludziom bebechy za parę tysięcy fuzjodolarów?
Tylko dzięki ogromnej sile woli udało się Quinnowi zachować na twarzy maskę obojętności. Żałował, że tu w ogóle przyszedł, że rozgryzł tego sokoła. Boży Bracie, jakżeż tego żałował. Banneth była nikim w porównaniu z tym szajbusem, Banneth była w porównaniu z nim wzorem zdrowego rozsądku. A jednak w tych pierdołach, wbijanych mu do głowy przez Latona, dostrzegał pewną okrutną logikę, która wciągała go niby taniec czarnej wdowy.
Wprawdzie sam łudził zesłańców wizją nieśmiertelności, lecz nie z takim demonicznym rozmachem, drapieżnym wciąganiem do konspiracji, paleniem wszelkich mostów. Teraz już wiedział, że Laton nigdy mu nie pozwoli dotrzeć do kosmodromu w Durringham, nie mówiąc już o zaokrętowaniu się na orbitujący statek. Nie teraz, nie po tym, co tu zostało powiedziane. Jeżeli pragnął wyjść z tego drzewa — z tego pomieszczenia! — z mózgiem wciąż należącym do niego, pozostawało mu wyrazić zgodę. Przy czym musiało to być najbardziej przekonujące wyrażenie zgody w jego życiu.
— A co do tej sztuczki z mnożeniem osobowości, to czy będę musiał wyrzec się moich przekonań? — zapytał.
Laton uśmiechnął się blado.
— Twoje przekonania zostaną wzmocnione, na zawsze zachowane we wspólnocie jednostek, żywe przez tysiąclecia. Mógłbyś nawet wyjść z ukrycia i jawnie nawracać ludzi. Czy stałoby się coś wielkiego, gdyby poszczególne jednostki trafiły do więzienia lub zostały stracone? Istota twej osobowości nie zginie.
— A płeć? Chyba zostanę przy swojej płci?
— Tak, choć z jedną małą różnicą: każdy gen będzie dominujący. Każde poczęte przez ciebie dziecko stanie się kolejną jednostką.
— Dokąd pan zaszedł w tych pracach nad myślącym równolegle mózgiem? Wyhodował pan choć jeden, żeby zobaczyć, czy działa?
— Przeprowadziliśmy symulację numeryczną w technobiotycznej macierzy procesorowej. Program analityczny potwierdził pełną sprawność mózgu. To standardowa technika, za jej pomocą genetycy zaprojektowali kiedyś jastrzębie. I co, działają?
— Jasne. W porządku, jestem zainteresowany, nie przeczę. Boży Bracie, życie wieczne, kto by tego nie chciał? Zrobimy tak: nie będę się starał uciec stąd na Ziemię, póki te pańskie klony nie wyjdą z egzołona. Jeśli sprawdzą się, jak pan przewiduje, piszę się na to bez gadania. Jeśli nie, przedyskutujemy całą sprawę od nowa. Cholera, mogę chyba poczekać kilka lat, skoro inaczej się nie da.
— Roztropnie mówisz — mruknął Laton.
— A póki co, dobrze byłoby zepsuć blok nadawczo — odbiorczy nadzorcy Mananiego. Obaj na tym skorzystamy. Bez względu na to, jak się wszystko potoczy, żaden z nas by nie chciał, żeby wieśniacy wołali do stolicy o ratunek. Czy nie mógłbym dostać fleksa z jakimś wirusem niszczącym procesory? Bo jeśli zwyczajnie rozwalę mu ten blok, z miejsca mnie oskarży.
Pojawiła się Anname, niosąc tackę ze stekiem i półlitrową szklanką mleka. Położyła ją Quinnowi na kolanach i spojrzała z obawą na Latona.
— Nie, moja droga — rzekł do niej Laton. — To z pewnością nie święty Jerzy, który przybył, aby cię uwolnić od ziejącego ogniem smoka.
Westchnęła lękliwie i poczerwieniała.
Quinn obrzucił ją wilczym spojrzeniem, pałaszując stek.
— Myślę, że to zdrowy układ — oświadczył Laton. — Zanim odejdziesz, jeden z moich ludzi przygotuje ci wirusa.
Quinn napił się łapczywie mleka i obtarł usta wierzchem dłoni.
— Świetnie.
Budowa kościółka w Aberdale stanęła w martwym punkcie.
Zbito i ustawiono tylko połowę ławek, mimo że Horst Elwes co pewien czas zabierał się do pracy z oheblowanymi deskami, przygotowanymi przez zesłańców z myślą o pozostałych ławach. Powątpiewał, czy te trzy, które osobiście sklecił w rzadkich chwilach wymuszonej wstydem pracowitości, udźwigną ciężar więcej niż czterech osób. Niemniej dach nie przeciekał, modlitewniki i szaty liturgiczne — owe niezbędne akcesoria kultu — cieszyły jego oko, ponadto dysponował na fleksach liczną kolekcją pieśni religijnych, których dźwięki dobywały się z bloku audio, wypełniając budynek. Pomimo swego nieczystego rodowodu kościółek stanowił jednak pewne źródło nadziei. Ostatnio stal się jego przytuliskiem.
Czy wzniesiono go na poświęconej ziemi, czy też nie — chociaż Horst wcale nie uważał, by to miało jakieś większe znaczenie — zesłańcy nigdy nie zaglądali do środka.
Coś wszakże zajrzało.
Horst stał przed ławką służącą za ołtarz z włosami zjeżonymi na rękach, jakby je objęło niezwykle silne pole elektrostatyczne.
W kościele dawało się wyczuć czyjąś obecność: niby eteryczna, narzucała się jednak z niemalże brutalną siłą. Czuł, że jest obserwowany… przez byt sędziwy, którego wiek wykraczał poza zdolność pojmowania zwykłego człowieka. Kiedy Horst po raz pierwszy zobaczył giganteę, ponad godzinę patrzył w niemym otępieniu na ową istotę starą już wtedy, gdy Chrystus stąpał po Ziemi. Tymczasem gigantea nawet się nie równała z tym niewiadomym bytem, zdawała się przy nim ledwie niemowlęciem. Długowieczność, prawdziwą długowieczność Horst uważał za rzecz przerażającą.
Nie wierzył w duchy. Zjawa była zresztą zbyt rzeczywista.
Rzec by można, nadwątlała kościółek, zacierała ostatnie ślady boskości, jakie tu się jeszcze zachowały.
— Czym ty jesteś? — wyszeptał w stronę delikatnego wietrzyka.
Na dworze zapadały ciemności, rozkołysane wierzchołki drzew odcinały się smoliście na tle różowozłotego nieba. Ludzie powracali z pól, spoceni i wycieńczeni, lecz z uśmiechem na twarzach. Głosy niosły się daleko nad polaną. W Aberdale panował niezmącony spokój; odnosił wrażenie, jakby niczego innego nie pragnął, gdy opuszczał Ziemię. — Czym jesteś? — powtórzył twardo. — To jest kościół, dom Boży. Nie ścierpię tu żadnego świętokradztwa. Tylko ci, co naprawdę żałują za grzechy, są tu mile widziani.
I raptem jego wzburzone myśli pognały jak oszalałe poprzez pustą przestrzeń. Prędkość budziła trwogę. Wrzeszczał przerażony, gdyż wokół niczego nie było — ani ciała, ani gwiazd. Tak właśnie wyobrażał sobie bezwymiarową nicość panującą na zewnątrz statku kosmicznego, który skakał przez tunel.
Niespodziewanie ocknął się w kościele. Dwa metry przed nim żarzyła się w powietrzu maleńka rubinowa gwiazdka.
Zachichotał, zdumiony jej widokiem.
— Gwiazdko, gwiazdko, mrugnij jeszcze. Chciałbym wiedzieć, kto ty jesteś.
Gwiazdka znikła.
Przestał się uśmiechać i wybiegł z żałosnym jękiem na pogrążoną w półmroku polanę, depcząc miękką ziemię ogródka warzywnego, tratując bezwiednie rachityczne rośliny.
To jego śpiewy wywabiły ludzi z domów kilka godzin później.
Siedział na pomoście z butelczyną pędzonej pokątnie wódki. Wieśniacy patrzyli na niego z politowaniem.
— Demony! — krzyknął Horst, kiedy Powel Manani z pomocą innych stawiał go na nogi. — Już zdążyli przywołać okrutne demony!
Ruth obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem, po czym wróciła do chaty.
Horsta położono na pryczy i podano mu jeden z jego własnych środków uspokajających. Nawet po zaśnięciu rzucał bełkotliwe przestrogi.
Lisylfa zaciekawili ludzie. Spośród stu siedemdziesięciu milionów samoświadomych gatunków, jakie poznał w czasie swoich wędrówek, dostrzec go potrafiło tylko trzysta tysięcy — czy to dzięki swym zdolnościom percepcyjnym, czy też rozwiniętej technice.
Ksiądz widocznie zauważył rdzeń osobowości napotkanej istoty, chociaż jej natury nie był w stanie pojąć. Wszystko wskazywało na to, że ludzie posiadają elementarną umiejętność zestrojenia się ze swoim energistycznym otoczeniem. Lisylf sięgnął do kompendium wiedzy sporządzonego na podstawie informacji z dostępnych w Aberdale bloków procesorowych i fleksów, które zawierały przeważnie rozpowszechniane przez Ruth Hilton kursy dydaktyczne. Tak zwane zdolności parapsychiczne uważano powszechnie za halucynacje bądź oszustwa popełniane dla osiągnięcia korzyści finansowych. Niemniej jednak historia rasy ludzkiej obfitowała w wiele wymownych incydentów i mitów. Ponadto silne, nie słabnące wierzenia religijne świadczyły o ogromnym parapsychicznym potencjale ludzkości, która przypisywała pewnym „nadnaturalnym” zdarzeniom pierwszorzędne znaczenie. Drzemały w niej z pewnością wielkie możliwości rozwoju energistycznej percepcji, wciąż jednak blokowanego przez logikę racjonalnego poznania.
Chociaż podobne sprzeczności nie były obce Lisylfowi, to po raz pierwszy zetknął się z rasą, której dwie przeciwstawne natury prowadziły z sobą tak zażartą walkę.
— I cóż o nim myślicie? — zapytał Laton przyjaciół, kiedy drzwi zamknęły się za Quinnem Dexterem.
— Psychopatyczny gówniarz o paskudnych sadystycznych upodobaniach — stwierdził Waldsey, naczelny wirusolog w grupie.
— Dexter ma chwiejny charakter — stwierdziła Camilla.
— Nie można ufać żadnym jego obietnicom. Głównym motorem napędowym jego działań jest obsesyjna chęć zemsty na Banneth. Nasze pomysły z nieśmiertelnością wcale go nie przekonały, są zbyt wyrachowane.
— Głosuję za tym, żeby się go pozbyć — dodał Salkid.
— Przychylam się do waszej opinii — oświadczył Laton.
— A szkoda. Miałem wrażenie, jakbym patrzył na miniaturową wersję samego siebie.
— Ty nigdy nie dawałeś się ponosić emocjom, ojcze — rzekła Camilla.
— Wszystko zależy od okoliczności. Nie pora jednak na czcze słowa. Musimy zadbać o nasze bezpieczeństwo. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Quinn Dexter poinformował większość zesłańców, jeżeli nie wszystkich, że coś złego czyha w lesie. A to może utrudnić nam życie.
— W czym problem? — zdziwił się Salkid. — Sprzątnijmy całą bandę. — Byłemu kapitanowi czarnego jastrzębia najbardziej na wygnaniu doskwierała bezczynność. — Poprowadzę wcielonych. To będzie czysta przyjemność.
— Salkid, nie błaznuj — rzekł Laton. — Sami nie damy rady rozprawić się ukradkiem z zesłańcami. Tak zuchwałe przedsięwzięcie, gdy jeszcze nie zatarła się pamięć o zniknięciu rodzin, ściągnie nam na kark całą masę kłopotów.
— No to co robimy?
— Po pierwsze zaczekamy, aż Quinn Dexter uszkodzi blok nadawczoodbiorczy nadzorcy Mananiego. Potem napuścimy na zesłańców mieszkańców wioski.
— Tylko jak? — zapytał Waldsey.
— Skazańcy są czcicielami diabła, o czym wie ksiądz. Postaramy się tylko, żeby ta wiedza dotarła również do innych, to w sposób, który wstrząśnie osadą.