Joshua Calvert nie wiedział, że tak mu się spodoba podróż pociągiem. Nie zdziwiłby go wcale widok dziewiętnastowiecznego parowozu z napędzanymi przez tłoki żelaznymi kołami i kominem, z którego dobywają się kłęby białego dymu. W rzeczywistości jednak sześć wagonów ciągnęła lśniąca ośmiokołowa lokomotywa z magnetycznymi silnikami osiowymi zasilanymi z matryc elektronowych.
Kavanaghowie kupili mu bilet na przejazd pierwszą klasą, siedział więc w osobnym przedziale z nogami na przeciwnym siedzeniu, patrząc, jak za oknem przesuwają się gęste lasy i malownicze wioski. Obok siedział Dahybi Yadev; drżały mu powieki, co świadczyło, że po układach jego nanosystemu błąka się nieszkodliwy program stymulacyjny. Po naradzie zdecydowali, iż Ashly Hanson powinien obsługiwać wielofunkcyjny pojazd serwisowy podczas opróżniania ładowni „Lady Makbet” z drewna majopi.
Dahybi błyskawicznie zgłosił się na jego miejsce, a ponieważ węzły modelujące podczas lotu na Norfolk sprawowały się bez zarzutu, Joshua wyraził zgodę. Reszcie załogi powierzył czynności związane z przeglądem statku. Sara zżymała się na takie postawienie sprawy, wolałaby dostać dłuższy urlop i pozwiedzać sielską planetę.
Do przedziału wszedł konduktor i oznajmił, że zbliżają się do stacji Colsterworth. Joshua przeciągnął się i załadował do neuronowego nanosystemu program z przepisami miejscowej etykiety.
Odnalazł go w bankach pamięci „Lady Makbet”. Ojciec musiał kiedyś odwiedzić Norfolk, choć nigdy o tym nie wspominał. Program mógł go wybawić z niejednych tarapatów, mieszkańcy prowincji bowiem podobno w dużo większym stopniu przestrzegali form towarzyskich niż kosmopolityczna, bardziej postępowa społeczność Bostonu. Na myśl o tym Joshua wykrzywi! usta, potrząsając za ramię Dahybiego.
— Hej, odwołaj ten swój program. Dojechaliśmy.
Twarz Dahybiego straciła wyraz narkotycznego odurzenia.
Wyjrzał zdziwiony przez okno.
— To już?
— Już.
— Przecież to parę domów na krzyż, a dalej szczere pole!
— Na miłość boską, lepiej tu nie rozgłaszaj podobnych komentarzy. Masz. — Skopiował mu program z przepisami etykiety.
— Używaj go w trybie nadrzędności. Chcesz urazić naszego dobroczyńcę?
Dahybi przejrzał niektóre wyszczególnione w programie reguły towarzyskie.
— Jasny gwint, „Lady Makbet” przeniosła się w czasie czy co?
Joshua zadzwonił na bagażowego, żeby wziął ich walizki. Dobry obyczaj nakazywał wręczyć mu napiwek w wysokości pięciu procent ceny biletu, ale nie mniej niż szylinga.
Stacja Colsterworth składała się z dwóch kamiennych peronów zadaszonych szerokimi drewnianymi wiatami, wspartymi na ozdobnych słupach z żelaza. Wzdłuż fasady wzniesionego z czerwonej cegły budynku hali dworcowej biegł rząd metalowych wsporników, na których wisiały koszyki pełne barwnych, kwitnących roślin. Zawiadowca dbał o schludny wygląd stacji: szkarłatna i kremowa farba wyglądała świeżo przez cały rok, błyszczał wypolerowany mosiądz, a obsługa zawsze była elegancko ubrana.
Troska o wygląd stacji opłaciła się, stał bowiem dziś obok samej dziedziczki majątku Cricklade, Louise Kavanagh, która stwierdziła, że bardzo jej się tu podoba.
Gdy poranny pociąg z Bostonu wyhamował wolno, zawiadowca popatrzył na zegarek.
— Pół minuty opóźnienia.
Louise Kavanagh kiwnęła łaskawie głową korpulentnemu człowieczkowi. Po jej drugiej stronie William Elphinstone przestępował nerwowo z nogi na nogę. Modliła się w duchu, aby nie narobił zamieszania, bywał bowiem czasem bardzo roztrzepany. Widać, że czuł się niezręcznie w szarym garniturze — dużo lepiej leżało na nim proste ubranie robocze.
Sama natomiast włożyła sukienkę z bufiastymi rękawami w ciemnym odcieniu lawendy. Z pomocą niani zaplotła włosy z tyłu głowy w wytworny kok, z którego zwisał długi warkocz. Miała nadzieję, że taka kombinacja doda jej trochę dostojeństwa.
Pociąg się zatrzymał. Pierwsze trzy wagony zajęły całą długość peronu. Drzwi otwierały się z hałasem i zaczęli wysiadać pasażerowie. Louise wyciągała szyję, przyglądając się pilnie ludziom opuszczającym wagon pierwszej klasy.
— Otóż i oni — rzekł William Elphinstone.
Louise nie wiedziała, czego właściwie powinna się spodziewać, choć w wyobraźni utrwalił jej się obraz kapitanów statków kosmicznych jako ludzi mądrych, zasadniczych, dojrzałych i rozważnych — może troszkę podobnych do ojca (pominąwszy jego temperament). Komuż by innemu powierzano tak dużą odpowiedzialność? A tymczasem całkowitym przeciwieństwem wizerunku kapitana, wykraczającym poza jej najśmielsze oczekiwania, był ów dobrze zbudowany, wysoki młodzieniec, ubrany w gustowny egzotyczny mundur, który dodatkowo uwydatniał muskulaturę ciała. Na ramieniu błyszczała jednak widoczna z daleka srebrna gwiazda.
Louise przełknęła ślinę. Spróbowała przypomnieć sobie przygotowane wcześniej słowa powitania i wystąpiła do przodu z miłym uśmiechem na twarzy.
— Kapitanie Calvert, nazywam się Louise Kavanagh. Ojciec przeprasza, że nie może powitać pana osobiście, lecz mamy teraz w majątku mnóstwo pracy, która wymaga jego bezpośredniego nadzoru. Pragnę w jego imieniu powitać pana w Cricklade i życzyć miłego pobytu. — Mniej więcej tak to właśnie miało być powiedziane, opuściła jednak coś o dobrej podróży pociągiem. Ale co tam…
Joshua zamknął jej dłoń w gorącym uścisku.
— To bardzo miło z twojej strony, Louise. Nie potrafię wyrazić, jak się cieszę, że twój ojciec ma tyle spraw na głowie, bo dzięki temu zostałem powitany w Cricklade przez tak uroczą młodą damę.
Louise spłonęła rumieńcem; chciała się odwrócić i gdzieś schować. Cóż za dziecinna reakcja! On był tylko uprzejmy. Ale jakże przy tym czarujący. Poza tym chyba mówił szczerze. Czyżby naprawdę tak o niej myślał?
— Cześć — zwróciła się do Dahybiego, co było grubym nietaktem. Zaczerwieniła się po czubki uszu. Zauważyła, że Joshua wciąż trzyma ją za rękę.
— Mój kolega z obsługi technicznej statku — rzekł Joshua, kłaniając się lekko.
Louise przypomniała sobie nagle o swoich obowiązkach i przedstawiła Williama Ephinstone’a jako zarządcę posiadłości, nie wspominając, że dopiero przyucza się do zawodu. Powinien się z tego cieszyć, a jednak odniosła wrażenie, że kapitan statku kosmicznego nie przypadł mu szczególnie do gustu.
— Przygotowaliśmy powóz, którym pojedziecie do dworu — powiedział William. Kiwnął na woźnicę, aby odebrał od bagażowego walizki Joshui.
— O niczym nie zapomnieliście — rzekł Joshua do Louise.
W jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki.
— Tędy. — Wskazała na wyjście z peronu.
Czekający na nich powóz wydał się Joshui przesadnie dużym wózkiem dziecinnym, który wyposażono w lekkie, nowoczesne koła.
Niemniej para czarnych koni biegła raźnym krokiem, a powóz toczył się po zrytej koleinami drodze bez większych wstrząsów. Colsterworth było maleńkim miastem targowym prawie pozbawionym przemysłu — rozwój gospodarczy prowincji zależał przede wszystkim od farm. Mijali domy zbudowane z kamienia o niebieskawym odcieniu, wydobywanego w pobliskich kamieniołomach. Prawie wszystkie drzwi i okna miały łukowate kształty.
Kiedy jechali główną ulicą, przechodnie trącali się łokciami i oglądali na powóz. Z początku Joshua sądził, że patrzą na niego i Dahybiego, wkrótce jednak spostrzegł, iż to Louise przyciąga powszechną uwagę.
Poza obrębem Colsterworth pagórkowatą okolicę pokrywała szachownica pól rozgraniczonych równiutko przyciętymi żywopłotami. Stokami łagodnie nachylonych dolin spływały rzeczki, wokół okrągłych wzniesień i w wąwozach rosły gęste zagajniki.
Po zżętych łanach pszenicy i jęczmienia pozostały rżyska, a tu i ówdzie stały sterty słomy, których smukłe wierzchołki powiązano w obawie przed zimowymi wiatrami. Traktory zaorywały pola, przykrywając ścierń żyzną czerwoną glebą, już z myślą o kolejnych zasiewach. Kłosy musiały dojrzeć jeszcze przed nadejściem jesiennozimowych chłodów.
— A więc nie macie żadnych obiekcji wobec elektrycznych ciągników? — zapytał Joshua.
— Oczywiście, że nie — odparł William Elphinstone. — Tworzymy tu stabilną społeczność, ale nie zacofaną. Staramy się zachować status quo, a jednocześnie zapewnić ludziom przyzwoity standard życia. Orając końmi wszystkie pola, na śmierć byśmy się tu zaharowali. A nie o to chodzi na Norfolku. Nasi przodkowie chcieli, żeby wszyscy czerpali przyjemność z wiejskiego życia.
— William wydawał się nieco spięty; odkąd zostali sobie przedstawieni, nie opuszczał go posępny nastrój.
— Skąd bierzecie energię? — spytał Joshua.
— Do użytku domowego wystarczają baterie słoneczne, lecz dziewięćdziesiąt procent elektryczności zużywanej przez przemysł i rolnictwo pochodzi ze źródeł geotermicznych. Kupujemy od Konfederacji termiczne kable potencjałowe i wpuszczamy je do otworów wywierconych w płaszczu ziemi na głębokość trzech, czterech mil. Większość miast posiada pięć albo sześć szybów energetycznych. Właściwie nie trzeba ich wcale konserwować, kable wytrzymują dwieście lat. To o wiele lepszy pomysł niż budowa zapór wodnych i zatapianie dolin.
Joshuę zaskoczyła ta dziwna wzmianka o Konfederacji — zupełnie jakby Norfolk nie wchodził w jej skład.
— Wszystko tu musi wam się wydawać niezwykle ekscentryczne — rzekła Louise.
— Skądże znowu. To cudowna kraina. Powinnaś odwiedzić kilka tak zwanych rozwiniętych światów, do których latałem. Ludzie płacą słoną cenę za rozwój techniczny: rośnie przestępczość, szerzy się bandytyzm. W miastach są dzielnice, gdzie obcy nie mają prawa wstępu.
— Zeszłego roku zamordowano trzech ludzi na Kesteven — oznajmiła Louise.
William Elphinstone zmarszczył czoło, jakby chciał zaoponować, lecz dał sobie spokój.
— Myślę, że wasi dziadkowie napisali dobrą konstytucję — stwierdził Joshua.
— Chociaż krzywdzi chorych — zauważył Dahybi Yadev.
— Niewielu tu choruje — rzekł William. — Co zawdzięczamy zdrowemu stylowi życia. A nasze szpitale radzą sobie z większością przypadków.
— Łącznie z kuzynem Gideonem — uzupełniła Louise uszczypliwie.
Gdy William Elphinstone przeszył dziewczynę chłodnym, karcącym wzrokiem, Joshua z trudem powstrzymał się od uśmiechu.
Nie była taka strachliwa, jak mu się zrazu wydawało. Siedzieli naprzeciwko siebie w powozie, dzięki czemu bez przeszkód mógł jej się przyglądać. Przedtem wyglądało na to, że ona i ten wrzód na tyłku, William, ulepieni są z jednej gliny, zaczął w to jednak wątpić, widząc, jak Louise ostentacyjnie ignoruje swego znajomego. William Elphinstone sprawiał wrażenie dotkniętego jej oziębłością.
— Prawdę mówiąc, William troszkę rzecz uprościł — ciągnęła.
— Choroby nas omijają, ponieważ większość pierwszych osadników poddała się genetycznym modyfikacjom przed przybyciem na Norfolk. I postąpili słusznie, skoro zamierzali zamieszkać na planecie, gdzie zabrania się wykonywania skomplikowanych zabiegów medycznych. A zatem w tym względzie nieco odbiegamy od stereotypu kultury nieskażonej cywilizacją. Prawdopodobnie przed epoką inżynierii genetycznej nie udałoby się stworzyć tak szczęśliwego społeczeństwa jak nasze na Norfolku. Ludzie musieliby podejmować badania naukowe, chcąc poprawić swój los.
William Elphinstone demonstracyjnie odwrócił głowę i zatrzymał wzrok nad polami.
— Fascynujące przypuszczenie — stwierdził Joshua. — Można dojść do równowagi społecznej, kiedy osiągnie się odpowiednio wysoki stopień rozwoju techniki, a brak stabilności jest stanem normalnym, póki to się nie zdarzy. Zamierzasz studiować nauki polityczne na uniwersytecie?
Nieznacznie ściągnęła usta.
— Wątpię, czy to możliwe. Kobiety na ogół nie zajmują się polityką. Poza tym nie ma u nas wielu uniwersytetów, gdyż nie prowadzi się tu żadnych badań. Moi krewni kończą najczęściej szkoły rolnicze.
— A więc i ty do nich dołączysz?
— Może. Ojciec jeszcze nie zdecydował. Cricklade przejdzie kiedyś w moje ręce, a ja chcę być kimś więcej niż tylko marionetką.
— Jestem pewien, że ci się uda, Louise. Nie wyobrażam sobie, abyś mogła być marionetką w czyichkolwiek rękach. — Sam się zdziwił, z jakim zapałem wypowiedział te słowa.
Louise spuściła wzrok i dostrzegła, że wykręca sobie palce na podołku w sposób absolutnie nie licujący z dostojeństwem damy.
Co ją napadło, żeby tak trajkotać?
— Jesteśmy już w Cricklade? — spytał Joshua. Pola ustąpiły miejsca przedzielonym małymi lasami połaciom rozległych pastwisk. Krowy i owce skubały spokojnie trawę w towarzystwie ksenobiotycznych zwierząt, które przypominały z wyglądu sarny, miały jednak grube nogi, półkoliste kopyta i futro o bardzo długim włosie.
— Tak się składa, że odkąd wyjechaliśmy poza obręb miasta, otaczają nas ziemie należące do majątku — stwierdził William oziębłym tonem.
Joshua obrzucił Louise zachęcającym spojrzeniem.
— Jak okiem sięgnąć, wszędzie Cricklade, co?
— Tak.
— Teraz rozumiem, dlaczego kochasz tę krainę. Gdybym kiedyś miał się osiedlić, to chyba tylko w tak pięknym zakątku.
— Jest nadzieja, że zobaczymy jakieś róże? — wtrącił głośno Dahybi Yadev.
— Ależ oczywiście — odparła Louise, nagle ożywiona. — Na śmierć bym zapomniała. Kuzyn Kenneth powiedział, że to wasza pierwsza wizyta na Norfolku. — Odwróciła się i poklepała po ramieniu woźnicę, z którym wymieniła kilka słów. — Za tym lasem jest gaj różany — powiedziała. — Tam się zatrzymamy.
Gaj zajmował dziesięć akrów północnego stoku wzgórza. Lepiej naświetlonego przez słońca, jak wyjaśniła Louise. Otaczał go murek z nie spojonych zaprawą kamieni, pokryty długimi płachetkami mchu, który puszczał drobne różowe kwiatuszki. Chociaż płaskie kamienie skruszały w wielu miejscach od mrozu, nikt nie naprawiał ogrodzenia, chyba tylko tam, gdzie było to absolutnie konieczne.
Na skraju pola stała długa stodoła z krytym strzechą dachem; po dachu płożył się mech, rozwarstwiając poczerniałe ze starości wiązki trzciny. Tuż za drzwiami stodoły widać było drewniane palety zastawione tysiącami białych stożkowatych kubełków.
W nieruchomym powietrzu gaj tchnął błogim spokojem, potęgując wrażenie dostojnego rozkładu. Gdyby nie perfekcyjne rozstawienie rzędów roślin, Joshua mógłby przypuszczać, że to zaniedbane pole, traktowane raczej jako hobby przez zdziwaczałego bogacza niż główne źródło utrzymania tutejszych ludzi.
Płacząca róża z Norfolku była bezsprzecznie najbardziej znaną rośliną w Konfederacji. W stanie dzikim był to pnący krzew bez kolców, występujący najczęściej na wilgotnych glebach torfowych.
Jednakże rozpięty w gajach na drucianych treliażach, osiągał nawet trzy metry wysokości. Zielononiebieskie, czerwonawe po brzegach listki miały wielkość ludzkiej dłoni i przypominały ziemskie wystrzępione liście klonu.
Największą uwagę Joshuy przykuły wszakże kwiaty — żółtozłote korony średnicy dwudziestu pięciu centymetrów z grubym kołnierzem pomarszczonych płatków, które osłaniały cebulkowaty słupek kwiatowy. Każda roślina w gaju wypuszczała trzydzieści pięć do czterdziestu kwiatów, zadartych dumnie ku górze na zielonych łodygach grubości ludzkiego kciuka. W nieustannym blasku Diuka kielichy nabierały po wierzchu widmowego, cytrynowego lśnienia.
Spacerowali we czworo dróżką między rzędami róż. Dzięki starannemu przycinaniu krzewów wystawione do słońca kwiaty nie przesłaniały się wzajemnie.
Joshua wcisnął stopę w nisko skoszoną trawę, czując pod butem twardą ziemię.
— Jest bardzo sucho — powiedział. — Nie powiędną z braku wody?
— Deszcz nigdy nie pada w czasie letniego przesilenia — odparła Louise. — W każdym razie nie na zamieszkanych wyspach.
Prądy konwekcyjne zabierają chmury w stronę biegunów. Większa część czap lodowych topnieje w ulewnym deszczu, choć temperatura wynosi tylko kilka stopni powyżej zera. Gdyby pokropiło w tygodniu poprzedzającym dzień letniego przesilenia, wszyscy uważaliby to za złą wróżbę. W czasie wiosny róże magazynują w korzeniach zapasy wilgoci, które muszą im wystarczyć w okresie owocowania.
Joshua wyciągnął rękę i dotknął jednego z dużych kwiatów.
Zdumiała go twardość łodygi.
— Nie miałem pojęcia, że są tak niezwykłe.
— Zwiedzamy starą plantację — stwierdziła. — Te róże liczą już sobie pół wieku, choć jeszcze przez dwadzieścia lat nikt ich nie wykopie. Co roku dosadzamy kilka gajów, a młode rośliny hodujemy we własnych szkółkach.
— To musi ciekawie wyglądać, chętnie bym popatrzył. Może mnie oprowadzisz, co? Wyglądasz na kogoś, kto dużo wie o uprawie tutejszych roślin.
Louise znów się zaczerwieniła.
— Zgadza się. To znaczy… dobrze, oprowadzę cię — wydukała.
— Chyba że masz inne zajęcia. Nie chciałbym się narzucać.
— Uśmiechnął się.
— Ależ skąd — zapewniła go skwapliwie.
— Świetnie.
Zauważyła, że uśmiecha się do niego bez żadnego szczególnego powodu.
Joshua i Dahybi musieli zaczekać prawie do wieczora, zanim przedstawiono ich Grantowi Kavanaghowi oraz jego żonie Marjorie. Dla Joshuy była to okazja do zwiedzenia bogatego dworu i przylegających doń gruntów, cieszył się więc z towarzystwa Louise, która pełniła honory gospodyni domu i służyła wszelkimi informacjami. Dwór imponował wystrojem wnętrz utrzymywanych w nienagannej czystości przez armię dyskretnych służących.
Wielkie sumy pieniędzy pochłonęły stylowe dekoracje; wykonane naturalnie w zgodzie z osiemnastowiecznymi kanonami sztuki, wskrzeszały w domostwie klimat dawno minionych czasów.
Na szczęście opuścił ich William Elphinstone, usprawiedliwiając się obowiązkami przy doglądaniu róż. Kiedy jednak powóz zajechał przed dom, wybiegła im na spotkanie Genevieve Kavanagh. Młodsza siostra Louise nie odstępowała ich na krok przez całe popołudnie, chichocząc bez ustanku. Choć Joshua nie przywykł do dzieci w jej wieku, to uważał Genevieve za rozpuszczonego bachora, który zasługuje na porządnego klapsa. Gdyby nie obecność Louise, chętnie przełożyłby ją przez kolano. Dusił więc w sobie złość, patrząc pożądliwie, jak sukienka młodej damy faluje przy jej zgrabnych ruchach. Bo też niewiele innych rzeczy przykuwało jego uwagę. Dla niedoświadczonego oka okoliczne ziemie były niemalże wyludnione.
Na Norfolku w czasie letniego przesilenia prawie wszyscy mieszkańcy prowincji zajmowali się zbiorami płaczących róż. Wszędzie witano z radością tabory cyganów, o ich pracę zabiegali zarządcy majątków i indywidualni właściciele gajów. Nawet okresy zajęć szkolnych (na Norfolku nie stosowano laserowych imprintów dydaktycznych) tak rozplanowano, aby dzieci w sezonie miały wakacje i mogły pomóc rodzicom; porą wzmożonej nauki była natomiast zima. A ponieważ cały zbiór „Łez” trwał pięć dni, przygotowywano się do niego z mozołem i nad wyraz starannie.
Mając przeszło dwieście gajów w swym majątku (pominąwszy małe przydomowe plantacje), Grant Kavanagh był najbardziej zapracowanym człowiekiem w hrabstwie Stoke, gdy zbliżały się zbiory. Miał pięćdziesiąt sześć lat, niewielkie modyfikacje genetyczne dały mu atletyczny tors, pięć stóp dziesięć cali wzrostu oraz brązowe włosy, które zaczynały już siwieć nad bokobrodami.
Niemniej jednak życie spędzone w ciągłym ruchu i ścisłe przestrzeganie diety pozwoliły mu zachować wigor trzydziestolatka.
Musztrował swoje stadko młodszych nadzorców rolnych z zawziętą bezwzględnością. Albowiem tylko to — czego nauczyło go gorzkie doświadczenie — gwarantowało osiągnięcie jakichkolwiek korzyści w hrabstwie Stoke. Nie dosyć na tym, że musiał czuwać nad brygadami, które rozstawiały i zbierały kubełki na plantacjach, to jeszcze odpowiadał za porządek w miejscowej rozlewni. Grant Kavanagh nie tolerował głupców, obiboków i wygodnickich krewniaków, którzy w jego mniemaniu stanowili dobre dziewięćdziesiąt pięć procent ludności Norfolku. Trzystuletni majątek Cricklade świetnie prosperował przez ostatnie dwieście siedemdziesiąt lat i, na Boga, owo chlubne osiągnięcie nie mogło zostać zmarnowane za jego życia.
Popołudnie spędził w siodle, objeżdżając okoliczne plantacje w towarzystwie niespożytego pana Butterwortha, przez co stracił ochotę na prawienie wyszukanych grzeczności gogusiom z rodzaju tych, którymi zwykle byli kapitanowie statków kosmicznych.
Wkroczył do holu, otrzepał pył z bryczesów i zażądał drinka, kąpieli oraz przyzwoitego posiłku.
Widok tej zarumienionej, wojowniczo nastawionej persony, która nadchodziła groźnie środkiem przestronnego holu, przypomniał Joshui sierżantów z Tranquillity — aczkolwiek tamtym brakowało uroku osobistego.
— Jesteś trochę za młody, jak na dowódcę statku kosmicznego — stwierdził Grant Kavanagh, kiedy Louise ich sobie przedstawiła. — Dziwne, że ktoś taki dostał kredyt z banku.
— „Lady Makbet” odziedziczyłem po ojcu i już w czasie pierwszego roku lotów handlowych moja załoga uskładała tyle pieniędzy, że nie musimy przylatywać tu z pustymi kieszeniami. Jesteśmy na Norfolku po raz pierwszy, lecz pańska rodzina wyskakuje ze skóry, bylebym dostał swoje trzy tysiące skrzynek najlepszych „Łez” na wyspie. Według jakich kryteriów chciałby pan oceniać moje kompetencje?
Louise zamknęła oczy. Miała ochotę zapaść się głęboko pod ziemię.
Grant Kavanagh wlepił wzrok w wyrażającą bezwzględną stanowczość twarz młodzieńca, który ośmielał się odszczekiwać mu w jego własnym domu… i wybuchnął śmiechem.
— Chryste, tak właśnie powinno się postępować w naszych stronach. Doskonale, Joshua, pochwalam. Nie dawaj za wygraną i za każdym razem się odgryzaj. — Otoczył opiekuńczo ramionami swoje córki. — Widziałyście, psotnice? Tego potrzeba w przedsięwzięciach handlowych. Statki czy posiadłości ziemskie, to zupełnie bez znaczenia. Ilekroć coś mówicie, niech wszyscy wiedzą, kto jest szefem. — Ucałował w czoło Louise i połaskotał chichoczącą Genevieve. — Miło cię spotkać, Joshua. Cieszę się, że młody Kenneth potrafi jeszcze dobrze ocenić człowieka.
— Chociaż obciążył was nie lada zadaniem — odparł Joshua z troską w głosie.
— Tylko z pozoru. A w kwestii tego drzewa majopi, naprawdę jest takie dobre? Nie mogłem dojść do słowa, kiedy opowiadał mi o nim przez telefon.
— Robi wrażenie. Jakby wyrastało ze stali. Oczywiście, przywiozłem tu z sobą parę próbek, może pan na nie rzucić okiem.
— Owszem, ale później. — W holu pojawił się lokaj, niosąc na srebrnej tacce dżin z tonikiem. Grant wziął szklankę i upił mały łyczek. — Przypuszczam, że cena wnet podskoczy na cholernym Lalonde, gdy gruchnie wieść, ile dla nas znaczy takie drzewo — rzekł ponuro.
— To zależy, sir.
— Doprawdy? — Grant Kavanagh otworzył szerzej oczy, zaciekawiony zabawnie tajemniczym tonem Joshuy. Puścił Genevieve i pogłaskał ją czule po głowie. — Idź się pobawić, złotko.
Wygląda na to, że muszę obgadać kilka spraw z kapitanem Calvertem.
— Tak, tatusiu. — Genevieve przebiegła w podskokach obok Joshuy, zerkając nań z ukosa i znów parskając śmiechem.
Louise spróbowała uśmiechnąć się do niego uwodzicielsko, jak to czyniły jej koleżanki ze szkoły, gdy chciały się przypodobać chłopakom.
— Zje pan dziś z nami obiad, kapitanie Calvert? — zapytała oficjalnie.
— O tak, z przyjemnością.
— Każę kucharzowi przygotować mrożoną cytronellę. Nie ma nic lepszego, naprawdę.
— Więc i mnie z pewnością posmakuje.
— A ty się nie spóźnij, tatusiu.
— Ależ oczywiście — odparł Grant Kavanagh, jak zwykle zachwycony wesołym nastrojem swej córeczki.
Obdarzywszy obu promiennym uśmiechem, Louise pośpieszyła w ślad za Genevieve.
Godzinę później Joshua leżał na łóżku, próbując zgłębić tajemnicę systemu łączności na Norfolku. Sypialnia znajdowała się w zachodnim skrzydle, był to duży pokój z łazienką i ścianami wyklejonymi tapetą w soczyste purpurowozłote wzory. Podwójne łoże z ozdobnym dębowym wezgłowiem miało okropnie twarde materace. Nie musiał się bardzo wysilać, aby wyobrazić sobie leżącą obok Louise Kavanagh.
Na nocnym stoliku stał telefon, lecz ów niezwykle antyczny gadżet nie zosta! wyposażony w standardowy procesor, wobec czego Joshua nie mógł posłużyć się układami nanosystemu, aby skontaktować się datawizyjnie z komputerem zarządzającym siecią telekomunikacyjną. Aparat nie byt nawet podłączony do kolumny AV, składał się jedynie z klawiatury, holoekranu i słuchawki. Joshua sądził, iż dla zespołu procesorowego centrali telefonicznej napisano na Norfolku niezwykle efektywny program Turinga, odpowiadający cierpliwie na prośby dzwoniących, gdy wtem zrozumiał, że operatorem jest człowiek. Kobieta przełączyła go na przekaźnik satelity geostacjonarnego i otworzyła kanał łączności z „Lady Makbet”. Joshua wolał nie myśleć, ile taka rozmowa kosztuje Granta Kavanagha. Kto to widział, żeby zamiast standardowych programów komputerowych siecią zarządzali ludzie?
— Wyładowaliśmy jedną trzecią majopi — oświadczyła Sara.
W przekazie brakowało wizji. — Twój nowy przyjaciel Kenneth Kavanagh wynajął kilka kosmolotów z innych statków, aby zwieźć je na powierzchnię. Przy tym tempie jutro powinno już być po robocie.
— Znakomita wiadomość. Nie chciałbym zapeszyć, ale wszystko wskazuje na to, że jeszcze tu wrócimy, aby sfinalizować tę umowę, o której kiedyś rozmawialiśmy.
— A więc robisz postępy?
— I to jakie!
— Podoba ci się w Cricklade?
— Jest świetnie. Mówię ci, nawet plutokrata z Tranquillity miałby czego pozazdrościć.
— Dzięki, Joshua. Od razu poczułam się lepiej.
Uśmiechnął się i łyknął „Norfolskich Łez”, których nie żałował mu troskliwy gospodarz.
— A jak tam sobie radzicie z Warlowem przy przeglądzie technicznym statku?
— Skończony.
— Co takiego? — Usiadł tak gwałtownie, że omal nie rozlał cennego trunku.
— Skończony. Nie znajdziesz na statku urządzenia, które by nie działało jak szwajcarski zegarek.
— Rany, musieliście harować jak woły!
— Coś ty. Pięć godzin i wszystko było zapięte na ostatni guzik. Większość tego czasu czekaliśmy na wyniki testów diagnostycznych. „Lady Makbet” ma się dobrze, Joshua. Wyniki są nie gosze niż wtedy, gdy wręczano nam certyfikat o zdolności do lotu.
— To niedorzeczne. Po opuszczeniu Lalonde zwaliło nam się na głowę tyle usterek, że chyba cudem dotarliśmy na Norfolk.
— Według ciebie nie umiem załadować programu diagnostycznego? — zapytała nieco rozdrażnionym tonem.
— Jasne, że znasz się na swoim fachu — odparł pojednawczo.
— Tylko że nie widzę w tym żadnego sensu.
— Mam ci przesłać datawizyjnie wyniki testów?
— Nie, a zresztą to niemożliwe. Sieć tej planety nie dałaby sobie z tym rady. A co mówi Warlow, „Lady Makbet” poradzi sobie z testami inspektorów?
— Zdamy je śpiewająco.
— Dobra, oboje zrobicie, co uznacie za stosowne.
— Inspektorzy przychodzą jutro rano. Biuro Komisji Astronautycznej na Norfolku przeprowadza tylko kontrolę stopnia D. Nasze programy diagnostyczne są bardziej surowe w tym względzie.
— W porządku. Zadzwonię jutro i dowiem się, jak wam poszło.
— Jasne. Cześć, Joshua.
Asteroida Tehama należała do najprężniej rozwijających się gospodarczo autonomicznych osiedli przemysłowych w układzie gwiezdnym Nowej Kalifornii. Ta żelazokamienna bryła długości dwudziestu ośmiu kilometrów i szerokości osiemnastu krążyła po pięćdziesięciodniowej nieregularnej orbicie eliptycznej wewnątrz punktu libracyjnego L5 największego olbrzyma gazowego w układzie: Yosemite. Miała wszystkie pierwiastki i minerały niezbędne do życia z wyjątkiem wodoru i azotu, lecz w 2283 roku przezwyciężono tę niedogodność dzięki przemieszczeniu na odległość pięćdziesięciu kilometrów od Tehamy chondrytu węglistego, skały w kształcie śnieżnej kuli o średnicy kilometra. Od tamtej chwili zaczęto wydobywać i rafinować miejscowe łupki; wodór związano z tlenem i tak powstała woda — po prostu. Azot musiał przejść bardziej skomplikowane procedury wiązań celem utworzenia przydatnych azotanów; surowców węglowodorowych było pod dostatkiem. Wszystko to wprowadzono do pieczar wydrążonych w miejsce rud metali, tworząc biosferę zapewniającą warunki do życia rosnącej liczbie mieszkańców.
W roku 2611 istniały już wewnątrz Tehamy dwie obszerne komory, a jej niewielki towarzysz zmalał do czarnej bryłki o średnicy dwustu pięćdziesięciu metrów z wczepioną doń na kształt wąsonoga srebrzystobiałą stacją rafineryjną.
„Villeneuve’s Revenge” wynurzył się w strefie wyjścia sto dwadzieścia tysięcy kilometrów od planetoidy i zaczął wykonywać manewry zbliżeniowe. Po wielomiesięcznym doglądaniu leciwych, bez przerwy psujących się systemów statku Erick Thakrar z niecierpliwością oczekiwał zejścia na ląd. Życie na pokładzie było jedną wielką mordęgą, przestał już nawet liczyć, ile razy fałszował wpisy do dziennika pokładowego, aby mogli uniknąć kar i wciąż latać. Bez cienia wątpliwości „Villeneuve’s Revenge” zbliżył się niebezpiecznie blisko przepaści, zarówno pod względem technicznym, jak i finansowym. W praktyce bowiem niezależność wiodła krętymi ścieżkami: kapitan Duchamp zadłużył się w bankach na niebagatelną sumę półtora miliona fuzjodolarów, a o czartery było ciężko w tych czasach.
W głębi duszy Erick żałował staruszka. Ci, którzy chcieli spróbować handlu międzyplanetarnego, pakowali się w niewdzięczny, paskudny interes, oplatany gęstą pajęczyną monopoli i potężnych karteli, które traktowały z wrogością niezależnych przewoźników.
Statki takie jak „Villeneuve’s Revenge” zmuszały poważne floty handlowe do obniżania cen, co zmniejszało ich wpływy. W odwecie przedsiębiorstwa zrzeszały się w półlegalne syndykaty, próbując wykluczyć z gry pojedyncze jednostki.
Duchamp był świetnym kapitanem, lecz brakowało mu żyłki handlowej. Miał jednak lojalną załogę, która — co Erick wywnioskował z opowieści o minionych wyprawach — rzadko wyrażała zastrzeżenia co do sposobu, w jaki zarabiali pieniądze. Gdyby tylko chciał, zaaresztowałby wszystkich już po tygodniu, odkąd wstąpił na pokład: rozmowy nagrane w neuronowym nanosystemie posłużyłyby w sądzie jako wystarczający dowód winy. On wszakże polował na grubego zwierza, nie na zdezelowany statek i jego przegraną załogę. „Villeneuve’s Revenge” dawał mu wgląd w całą sferę nielegalnych operacji. I wyglądało na to, że gra rozpocznie się na Tehamie.
Po wprowadzeniu statku do doku na kosmodromie usytuowanym na nieobrotowej osi planetoidy czterej członkowie załogi „Villeneuve’s Revenge” zeszli do baru Catalina w Los Olivos — pierwszej wydrążonej pieczarze o cylindrycznym wnętrzu, mającej dziewięć kilometrów głębokości i pięć szerokości. Catalina była jednym z lokali odwiedzanych przez personel kosmodromu, z aluminiowymi stolikami i podwyższeniem dla muzyków. O godzinie trzeciej po południu czasu miejscowego lokal świecił pustkami.
Bar mieścił się w pionowej ścianie — w mniejszej grocie, jakich tysiące tworzyły powiązaną wewnętrznie sieć jaskiniowego miasta, rozpościerając naokoło ogromnej pieczary wstęgę szklanych okien i tonących w zieleni balkonów. Podobnie jak w habitatach edenistów, tak i tutaj nikt nie mieszkał na samym dnie pieczary, gdzie powstał park miejski i ciągnęły się pola uprawne.
Na tym jednak podobieństwa się kończyły.
Erick Thakrar siedział przy stoliku we wnęce niedaleko okna balkonowego, a towarzyszyli mu dwaj koledzy z załogi, Bev Lennon i Desmond Lafoe, oraz ich kapitan Andre Duchamp. Catalina znajdowała się na jednym z najwyższych poziomów miasta, dzięki czemu mogli się cieszyć grawitacją wynoszącą trzy czwarte standardowej i doskonałym widokiem na pieczarę. Ericka nie zachwycało to, co widział. Środkiem z góry na dół biegła konstrukcja kratowa o średnicy stu metrów, wypełniona głównie grubymi, czarnymi rurami systemu irygacji i zraszania. Co dwieście pięćdziesiąt metrów owijały się wokół niej pierścienie tub słonecznych, rażące białobłękitnym światłem, któremu daleko było do ciepłego lśnienia osiowych tub świetlnych w habitatach edenistów, o czym dobitnie świadczyły rosnące daleko w dole rośliny. Trawa na dnie pieczary była zżółknięta, rachitycznym drzewom i krzewom brakowało liści. Nawet uprawy sprawiały wrażenie zaniedbanych (dlatego właśnie importowane delikatesy były tak popularne we wszystkich osiedlach asteroidalnych). Wyglądało to tak, jakby w tropikalnym klimacie niespodziewanie zawitała jesień.
Ogólnie rzecz biorąc, pieczara była zatłoczona i chaotycznie rozplanowana — mizerna kopia doskonałości technobiotycznego habitatu. Erick z nostalgią wspominał dni spędzone w Tranquillity.
— Dobra, idzie — szepnął Duchamp. — Bądźcie mili dla tego angola, bez niego nic nie zdziałamy. — Kapitan pochodził z Carcassonne i był zagorzałym francuskim nacjonalistą, który obwiniał angielskich potomków w Konfederacji dosłownie za wszystko, począwszy od uszkodzonych włókien światłowodowych w komputerze pokładowym statku, a skończywszy na bieżących kłopotach finansowych. Choć miał sześćdziesiąt pięć lat, modyfikacje w kodzie genetycznym pozwoliły mu utrzymać szczupłą sylwetkę, wyróżniającą osoby przystosowane do warunków nieważkości, jak też nadały jego twarzy doskonale okrągły zarys. Kiedy Andre Duchamp śmiał się, siłą rzeczy na wszystkich ustach pojawiał się uśmiech; oddziaływał emocjonalnie na otoczenie niczym malowany klaun w cyrku.
Teraz obdarzył swym najbardziej uprzejmym uśmiechem mężczyznę, który sunął ostrożnie w stronę ich stolika.
Lance Coulson, dobiegający sześćdziesiątki starszy kontroler ruchu lotniczego w Biurze Astronautyki Cywilnej, nie miał odpowiednich znajomości, aby ubiegać się o kierownicze stanowisko. A to oznaczało, że ugrzązł na dobre, zapewne do samej emerytury, w międzyukładowym centrum łączności, przez co czuł się dotknięty i chętnie udzielał rozmaitych informacji ludziom pokroju Duchampa — za odpowiednią gratyfikacją.
Usiadł przy stoliku i obrzucił Ericka podejrzliwym spojrzeniem.
— My się chyba nie znamy.
Erick zaczął wgrywać do komórki pamięciowej nanosystemu wzbogacone implantami sensorium, uruchamiając jednocześnie wyszukiwarkę plikową. Obraz: otyły mężczyzna o cerze czerwonobrązowej od blasku tub słonecznych komory; szara marynarka z uciskającym szyję okrągłym kołnierzykiem; jasnobrązowe włosy podbarwione jakąś biochemiczną kuracją cebulkową. Dźwięk: trochę syczący oddech, przyspieszone tętno. Zapach: kwaśna woń ludzkiego potu, którego kropelki błyszczały na wysokim czole i wierzchu pulchnych dłoni.
Lance Coulson wyglądał na spiętego. Człowiek słabego charakteru, zdegenerowany przez towarzystwo, w którym się obracał.
— Jestem tu po raz pierwszy — odparł Erick twardo. Pliki CNISu niczego nie znalazły, zatem Lance Coulson nie należał do znanych przestępców. Pewnie był tylko płotką.
— Erick Thakrar, mój inżynier pokładowy — rzekł Duchamp.
— Erick jest świetnym fachowcem. Chyba nie chcesz mi wmówić, że nie potrafię dobrać sobie załogi? — W jego głosie zadźwięczała drobna nuta złości i Lance Coulson poruszył się nerwowo na krześle.
— Nie. Oczywiście, że nie.
— Doskonale! — Andre Duchamp znów promieniał uśmiechem. Przesunął kieliszek montbarda po porysowanym aluminiowym blacie i poklepał po plecach Coulsona, który wykrzywił słabo usta. — A teraz mów, co masz dla mnie.
— Ładunek mikroprądnic termojądrowych — odparł cicho zapytany.
— No, no. Opowiedz coś więcej.
Pracownik cywilny kosmodromu obracał nóżkę kieliszka między kciukiem a palcem wskazującym, nie patrząc na kapitana. Po chwili położył na stole dysk kredytowy Francisco Finance.
— Sto tysiączków.
— Wolne żarty! — warknął Andre Duchamp. W jego oczach pojawiły się niebezpieczne błyski.
— Ostatnio… było dużo pytań. Nie pójdę już na coś takiego.
— Pójdziesz, ale za wiele żądasz. Myślisz, że gdybym miał kupę szmalu, chodziłbym na żebry do takiej pijawki jak ty?
Bev Lennon położył rękę na ramieniu kapitana.
— Spokojnie — rzekł, chcąc załagodzić spór. — Spotkaliśmy się tu, bo chodzi nam o pieniądze, nie? Możemy ci wypłacić jedną czwartą tej sumy.
Lance Coulson zabrał dysk i wstał od stolika.
— Szkoda mojego zachodu.
— Dzięki za cynk — powiedział Erick głośno.
Lance Coulson obrzucił go spłoszonym spojrzeniem.
— Że co?
— Twoje informacje bardzo nam się przydadzą. Jak mamy ci zapłacić? Gotówką czy w towarze?
— Zamknij się.
— A więc siadaj i przestań się zgrywać.
Usiadł, zerkając z ukosa na pozostałe stoliki.
— My chcemy coś kupić, a ty szukasz kupca — ciągnął Erick.
— Dlatego skończmy z tą komedią i załóżmy, że udowodniłeś nam, jaki z ciebie twardy negocjator, a my sramy w gacie. Podaj teraz cenę. Tylko nie fantazjuj, bo znajdą się również inni kontrolerzy ruchu lotniczego.
Coulson opanował nerwy, przeszywając Ericka chłodnym, pełnym nienawiści wzrokiem.
— Trzydzieści tysięcy.
— Zgoda — odezwał się natychmiast Duchamp. Wyciągnął dysk kredytowy Banku Jowiszowego.
Lance Coulson raz jeszcze rozejrzał się ukradkiem, po czym pchnął swój dysk w stronę kapitana.
— Merci, Lance. — Andre uśmiechał się szatańsko, odbierając datawizyjnie wektor lotu.
We czwórkę przyglądali się, jak pracownik kosmodromu odchodzi, a następnie parsknęli śmiechem. Erickowi gratulowano tak pomyślnego rozstrzygnięcia sprawy; Bev Lennon postawił mu nawet pół litra importowanego piwa liibeck.
— Aleś mi napędził strachu! — stwierdził chudy spec od silników, stawiając kufle na stoliku.
Erick skosztował lodowatego piwa.
— Sam sobie napędziłem strachu.
Wszystko szło w dobrym kierunku, został zaakceptowany, a ostatnie obiekcje (wiedział, że niektórzy jeszcze się ich nie pozbyli) szybko znikały, odchodziły w zapomnienie. Stawał się jednym z nich.
Przez następne dziesięć minut Erick rozmawiał o błahostkach z Bevem i Desmondem, dwumetrowym osiłkiem o niedźwiedziej posturze, odpowiedzialnym na statku za węzły modelujące. Andre w tym czasie siedział z kamienną miną, sprawdzając kupiony wektor.
— Nie przewiduję żadnych trudności — oświadczył w końcu kapitan. — Jeśli wyskoczymy z orbity Sacramento, do spotkania może dojść w dowolnej chwili w ciągu najbliższych sześciu dni.
Myślę, że najlepiej za pięćdziesiąt pięć godzin… — Umilkł raptownie.
Erick odwrócił się w stronę, gdzie patrzył Duchamp. Do Cataliny weszło czterech ludzi w jednoczęściowych miedzianych kombinezonach pokładowych.
Hasan Rawand dostrzegł Ąndre Duchampa, kiedy zamierzał zająć miejsce za barkiem. Pociągnął za rękaw Shane’a Brandesa, speca od napędów termojądrowych, i wskazał palcem dowódcę „Villeneuve’s Revenge”. Ów gest spostrzegli trzej pozostali członkowie załogi „Dechala”: łan OTlaherty, Harry Levine oraz Stafford Charlton. Obrócili głowy.
Obie załogi wpatrywały się w siebie z nie ukrywaną wrogością.
Hasan Rawand podszedł do stolika w przyokiennej wnęce, tuż za nim jego przyjaciele.
— Andre — zagadnął z udawaną grzecznością. — Jakże miło cię spotkać. Ufam, żeś przywiózł moją dolę. Osiemset tysięcy, o ile pamiętam. Nie licząc odsetek. A przecież upłynęło osiemnaście miesięcy.
Andre Duchamp wbijał wzrok w dal, trzymając w dłoniach kufel piwa.
— Nie jestem ci nic winien — rzekł chłodno.
— A ja myślę, że jednak jesteś. Cofnijmy się pamięcią: przewoziłeś inicjatory plutonowe z Sab Biyar do układu Isolo. Otóż „Dechal” czekał na ciebie, Andre, trzydzieści dwie godziny w obłoku Oorta. Trzydzieści dwie godziny w trybie niewykrywalności: mroźne powietrze i zimne żarcie, szczanie do przeciekających rur, a tobie nie wolno nawet włączyć odtwarzacza MF, żeby statki Floty nie wykryły emisji elektronowej. Mówię ci, Andre, to nic przyjemnego. Od wycieczki do kolonii karnej w jednorazowej kapsule dzielił nas tylko jeden krok. Trzydzieści dwie godziny czekaliśmy w smrodzie i po ciemku, żebyś się pokazał i zostawił nam inicjatory. To myśmy mieli ponieść ryzyko i odwalić za ciebie całą brudną robotę. A co nam powiedziano po powrocie na Sab Biyar?
Duchamp przesunął wzrok po twarzach swej załogi z drwiącym uśmiechem.
— Niby co takiego, angolu?
— Poleciałeś na Nuristan i sprzedałeś inicjatory przedsiębiorcy rządowemu, galicyjska świnio! A ja musiałem tłumaczyć się na Isolo przed Frontem Wyzwoleńczym, dlaczego nie dostaną zamówionych bomb, przez co braknie im siły ognia do poparcia żądań, a całą tę ich pieprzoną rewolucję diabli wezmą.
— Mogę rzucić okiem na kontrakt? — spytał Duchamp ironicznie.
Hasan Rawand spiorunował go wzrokiem, zaciskając usta ze złości.
— Chcę forsę, to wszystko. Dasz milion i będziemy kwita.
— A idźże do diabła, ty fałszywa gadzino! Andre Duchamp nie ma żadnych długów. — Wstał i spróbował się przecisnąć obok dowódcy „Dechala”.
Erick Thakrar obawiał się w duchu, że tak właśnie potoczą się wypadki. Hasan Rawand, rzecz jasna, pchnął Duchampa z powrotem do stolika. Starszy kapitan uderzył o krzesło zgięciem nogi z taką siłą, że omal się nie przewrócił. Prędko jednak odzyskał równowagę i rzucił się z pięściami na Hasana.
Gdy Desmond Lafoe wstał od stołu, łan 0’Flaherty aż westchnął ze strachu, omiatając wzrokiem zwalistą postać olbrzyma.
Sięgnęły ku niemu muskularne ręce i nagle został poderwany w powietrze. Kopnął wściekle w goleń Desmonda, lecz ten tylko warknął, po czym cisnął swą ofiarę na drugi koniec baru. O’Flaherty grzmotnął z hałasem o aluminiowy stolik, łamiąc ramieniem blat i roztrącając plecami dwa krzesła.
Erick poczuł, jak czyjeś palce zaciskają mu się pod szyją na kombinezonie. Shane Brandes, łysy czterdziestoletni mężczyzna z małymi złotymi kolczykami w uszach, wywlekał go z wnęki, uśmiechając się z paskudną satysfakcją. Programy walki wręcz neuronowego nanosystemu Ericka przełączyły się w tryb nadrzędności. Instynktowne procesy myślowe zostały uporządkowane według logicznych wzorców, a ruchy dopasowały się do zamysłów z łatwością, której mógłby mu pozazdrościć mistrz kungfu. Do pracy przystąpiły mięśnie wzmocnione nanonicznymi sunlementami.
Początkowo Shane Brandes był zaskoczony, że bez większego trudu udaje mu się wyciągnąć z wnęki przeciwnika. Zadowolenie ustąpiło wszakże obawie, gdyż Erick wciąż szedł na niego. Shane musiał odstąpić o krok, aby zachować równowagę; teraz jego własny nanosystem przejął kontrolę nad pozycją ciała. Wycelował pięścią w twarz Ericka, lecz w głowie rozbrzmiało mu nanoniczne ostrzeżenie, przeciwnik bowiem zastawił się przedramieniem z niebywałą szybkością. Cios więc został zablokowany, a ręka odbita boleśnie w bok. Wymierzy! stopą uderzenie w krocze Ericka… i niemalże pękło mu kolano, zatrzymane blokującym kopnięciem.
Runął na bok, wpadając na splecionych w walce Lennona i Levine’a.
Erick trzasnął łokciem w żebra Shane’a, aż rozległ się rozpaczliwy jęk i chrupot pękającej kości.
Program walki wręcz zalecał maksymalną szybkość, błyskawiczne unieszkodliwienie przeciwnika. Neuronowy nanosystem analizował zachowanie Shane’a, który się wykręcił, chwycił za żebra i zaczął pochylać głowę. Jej ruch był przedstawiany z dwusekundowym wyprzedzeniem, system przeliczał punkty przecięcia. W myślach Ericka zmaterializowała się lista, z której wybrał cios mający spowodować tymczasowe obezwładnienie przeciwnika. Machnął nogą, celując butem w skrawek wolnej przestrzeni.
Znalazła się w niej głowa Shane’a.
Podprogram oceny zagrożenia nadał status nadrzędności receptorom zmysłów zewnętrznych. Andre Duchamp i Hasan Rawand wciąż się bili przy wnękowym stoliku, lecz w tak ciasnym pomieszczeniu nie mogli sobie zrobić wielkiej krzywdy.
Harry Levine ściskał ramieniem szyję Beva Lennona. Obaj leżeli na ziemi wśród poprzewracanych krzeseł, tarzając się jak teatralni zapaśnicy. Bev Lennon uderzał wściekle łokciem w brzuch Levine’a, jakby chciał mu przytwierdzić pępek do kręgosłupa.
Stafford Charlton miał bez wątpienia wzmacnianą muskulaturę. Stał przed Desmondem Lafoe, okładając wielkoluda pięściami z zaprogramowaną efektywnością. Desmond zgiął się w pół z bólu: prawa ręka wisiała mu bezwładnie ze strzaskanego ramienia, z rozbitego nosa ciekła krew.
Wtem łan 0’Flaherty podniósł się za nim z twarzą wykrzywioną zwierzęcą wściekłością i kieszonkowym nożem rozszczepieniowym w ręku. Żółty błysk załączanego ostrza oślepił na moment Ericka, którego udoskonalone siatkówki nastawione były akurat na najwyższą czułość. Podprogram oceny zagrożenia uaktywnił obronny implant nanoniczny w jego lewej dłoni. Erick ujrzał przed oczami delikatne, niebieskie linie siatki celowniczej. Prostokątny wycinek zabłysnął czerwienią i owinął się wokół ciała lana O’Flaherty’ego, adaptując się do jego ruchów niczym elastyczna pajęczyna.
— Stój! — krzyknął Erick, lecz 0’Flaherty zdążył już unieść nóż wysoko nad głowę. Był do tego stopnia rozwścieczony, że nawet gdyby usłyszał, pewnie i tak zadałby cios. Erick dostrzegł, jak poruszają się ścięgna ręki lana, a nóż drży i zaczyna opadać.
Program nanosystemowy powiadomił Ericka, że nawet wzmacniane mięśnie nie pozwolą mu doskoczyć na czas do 0’Flaherty’ego. Powziął błyskawiczną decyzję. Nad drugim knykciem lewej dłoni rozsunął się maleńki skrawek skóry i z implantu wystrzeliła, niewiele większa od żądła osy, igła z nanonicznym obwodem. Trafiła swą ofiarę w odsłoniętą szyję, wbijając się na głębokość sześciu milimetrów. Nóż rozszczepieniowy znajdował się już o dwadzieścia centymetrów bliżej szerokich pleców Desmonda. Żaledwie igła wniknęła pod skórę i wytraciła impet, pokryła się futerkiem mikroskopijnych fibryli, które rozpoczęły poszukiwania włókien nerwowych według ustalonego algorytmu, wijąc się w gęsto upakowanym plastrze komórek. Kiedy wreszcie zostały zlokalizowane zwoje nerwowe, ostre końce fibryli przebiły się przez cieniutkie osłonki otaczające poszczególne nerwy. Do tego czasu nóż przeleciał dwadzieścia cztery centymetry, łanowi OTlaherty’emu drgnęła mimowolnie prawa powieka, gdy poczuł ukłucie mikroskopijnego żądła. Wewnętrzny procesor igły przeanalizował elektrochemiczne reakcje zachodzące w nerwach, a następnie zaczął wysyłać własne sygnały. Neuronowy nanosystem natychmiast wyłowił obcy sygnał, lecz jego obwody nie były w stanie nic zdziałać, potrafiły jedynie wygaszać naturalne impulsy wychodzące z wnętrza mózgu.
Nóż pokonał w powietrzu trzydzieści osiem centymetrów, kiedy łan 0’Flaherty poczuł, jak przez jego ciało przepływa milion krzyżujących się strumyków ognia. Ostrze opadło następne cztery centymetry, lecz wtedy skurcze targnęły zalanymi powodzią impulsów mięśniami lana. Nerwy wręcz płonęły, w trakcie gdy diaboliczny sygnał nanonicznej igły inicjował totalny, nie kontrolowany przepływ energii wzdłuż każdego włókna, jednoczesną chemiczną detonację we wszystkich komórkach neuronowych.
0’Flaherty zacharczał z otwartymi szeroko ustami, tocząc przerażonym wzrokiem po barze z niemą prośbą o litość. Jego skóra poczerwieniała, jakby spiekła się nagle w skwarnym słońcu, a mięśnie zwiotczały. Runął jak długi. Nóż rozszczepieniowy podskakiwał przez chwilę na ziemi, wycinając płatki kamienia, ilekroć dotykał posadzki.
Bójki ustały.
Desmond Lafoe obrzucił Ericka spojrzeniem pełnym boleści i zdumienia.
— Co?…
— Chciał cię zabić — rzekł Erick cicho, opuszczając lewą rękę. Wszyscy w barze zdawali się wpatrywać w dłoń mordercy.
— Coś ty mu zrobił? — zapytał wstrząśnięty Harry Levine.
Erick wzruszył ramionami.
— Chrzanić to — prychnął Andre Duchamp. Krew płynęła mu z dziurki w nosie, oko szybko puchło. — Spadamy.
— Nie wolno wam tak odejść! — ryknął Hasan Rawand. — Zabiliście człowieka!
Duchamp pomógł wstać Lennonowi.
— W obronie własnej. Pieprzony angol próbował zabić członka mojej załogi.
— Zgadza się! — potwierdził gromko Desmond Lafoe. — Zginął podczas próby zabójstwa. — Skinął ręką na Ericka, pokazując drzwi.
— Zawołam gliny — warknął Rawand.
— A pewnie, wołaj sobie — parsknął Andre Duchamp. — To do ciebie pasuje, angolu. Przegrywasz, beczysz, a potem szukasz opieki prawa. — Spojrzał ostrzegawczo na zszokowanego barmana, po czym kiwnął głową na załogę i ruszył w stronę wyjścia. — Tylko o co nam poszło, Hasan? Odpowiedz sobie na to pytanie, bo żandarmi z pewnością ci je zadadzą.
Pomagając pobladłemu, kuśtykającemu Desmondowi, Erick wyszedł do skalnego tunelu, który łączył Catalinę z resztą korytarzy, wind i poczekalni pionowego miasta.
— Uciekasz, Duchamp, chcesz się przede mną schować! — dogonił ich grzmiący głos Hasana Rawanda. — I ty, morderco! Ale ten wszechświat nie jest taki duży. Zapamiętajcie to sobie!
W Cricklade nastała prawdziwa noc, ciemna i pełna cudownie błyszczących gwiazd na niebie, wkrótce jednak odeszła. Trwała niespełna osiem minut, zanim ziemię zalała czerwona poświata Duchessy, przy czym nawet w ciągu tych krótkich chwil mrok był ledwie szary. Pierścień zawieszonych na orbicie statków, które migotały chłodno na bezchmurnym północnym niebie, wyglądał wprost bajecznie. Po zjedzeniu pięciodaniowego obiadu Joshua wyszedł wraz z rodziną Kavanaghów na balkon, aby podziwiać słynny niebiański most. Louise miała na sobie kremową sukienkę z obcisłym stanikiem, która lśniła żywym błękitem w płynącym z góry kometarnym blasku. Ciągła uwaga, jaką skupiała na nim w czasie posiłku, wprawiała go wręcz w zakłopotanie — niewiele mniej dokuczająca od wrogiej postawy Wilłiama Elphinstone’a.
Czekał jednak z niecierpliwością na jutrzejszy dzień, kiedy miała go oprowadzić po majątku. Grant Kavanagh zapalił się do tego pomysłu, gdy tylko został mu przedstawiony. Bez konsultowania się z neuronowym nanosystemem Joshua nie był w stanie stwierdzić, kto właściwie poruszył ten temat przy obiadowym stole.
Rozległo się ciche pukanie i nim zdążył odpowiedzieć, otworzyły się drzwi do sypialni. Czyżby nie przekręcił klucza?
Przewrócił się na łóżku, gdzie leżał zajęty oglądaniem na holoekranie wyjątkowo nieciekawych, pozbawionych ekspresji programów. Na Norfolku wszystko było w porządku, nikt się nie kłócił, nie włamywał, nie przeklinał. Nawet wiadomości dotyczyły wyłącznie spraw prowincjonalnych, z paroma krótkimi wzmiankami o statkach kosmicznych i zupełnym pominięciem polityki Konfederacji.
Do pokoju wślizgnęła się Marjorie Kavanagh. Pokazała mu z uśmiechem zapasowy klucz.
— Boisz się hałasów w ciemności, Joshua?
Mruknął coś z konsternacją i opadł na posłanie.
Po raz pierwszy spotkali się tuż przed obiadem, na oficjalnym przyjęciu w salonie. Gdyby to powiedzenie nie było już tak wyświechtane, rzekłby pewnie: „Louise nic mi nie mówiła, że ma starszą siostrę”. Marjorie, o wiele młodsza od męża, miała gęste kruczoczarne włosy i figurę, która pokazywała, ile jeszcze brakuje Louise. Na dobrą sprawę, powinien się domyślić, że arystokrata tak bogaty jak Grant Kavanagh musi mieć piękną i młodą żonę, zwłaszcza na planecie, gdzie liczy się pozycja społeczna. Jednakże Marjorie lubiła poflirtować, co nader bawiło jej męża, tym bardziej że rzucała swe dwuznaczne, kokieteryjne uwagi, lgnąc do jego boku. Joshua zachowywał powagę, ponieważ w przeciwieństwie do Granta wiedział, iż Marjorie nie żartuje.
Przystanęła teraz przy łóżku i spojrzała na niego z góry. Miała na sobie długą jedwabną podomkę w błękitnym kolorze, przewiązaną luźno w talii. Chociaż grube story na oknach nie dopuszczały do sypialni blasku Duchessy, to jednak wycięcie podomki pokazywało, że Marjorie nie ma na sobie żadnej bielizny.
— Ee… — zaczął.
— Nie śpisz? Coś ci chodzi po głowie… albo gdzie indziej?
— zapytała ironicznie, spoglądając znacząco na jego krocze.
— Moi przodkowie przeszli sporo zabiegów genetycznych.
Nie potrzebuję wiele snu.
— Ho, ho. Szczęściara ze mnie.
— Pani Kavanagh…
— Dałbyś wreszcie z tym spokój, Joshua. Nie pasuje ci rola niewiniątka. — Usiadła na skraju łóżka.
Dźwignął się na łokciach.
— No dobrze, ale co z Grantem?
Przejechała smukłymi palcami po włosach, które opadły na ramiona czarną kaskadą.
— A co ma być? Grant to mężczyzna z krwi i kości, oddaje się z zapamiętaniem typowo męskim przyjemnościom, takim jak myślistwo, picie, sprośne żarty, hazard i kobiety. Może tego jeszcze nie zauważyłeś, ale Norfolk nie jest doskonałym modelem społeczeństwa oświeconego, popierającego równouprawnienie kobiet. Gdy Grant hula sobie do upadłego, ja siedzę w domu i odgrywam rolę przykładnej żoneczki. Akurat wybrał się przelecieć dwie nastoletnie Cyganki, które wypatrzył na plantacji dzisiaj po południu, wiec pomyślałam sobie: pieprzyć to, choć raz się zabawię.
— A czy ja mam coś do powiedzenia?
— Nie, ponieważ jesteś dla mnie zbyt atrakcyjny. Duży, silny, przystojny i za tydzień odlatujesz. Miałabym przepuścić taką okazję? Poza tym jestem szalenie opiekuńczą kobietą, jeśli chodzi o moje córki, prawdziwą suką haksa w tym względzie.
— Ee…
— Aha! — Marjorie uśmiechnęła się szeroko. — Rumienisz się, Joshua. — Wsunęła dłoń pod dolny brzeg jego koszuli i pogłaskała go po brzuchu. — Grant czasami traci głowę przy naszych dziewczętach. Nieźle się ubawił, gdy Louise nadskakiwała ci przy obiedzie. Rzecz w tym, że on w ogóle nie myśli. Bo widzisz, tutaj na Norfolku dziewczynom nic nie grozi ze strony okolicznych chłopców, nie potrzebują przyzwoitek na tańcach ani opiekuńczych ciotek, kiedy odwiedzają przyjaciółki. Ochrania je nazwisko. Ale ty nie jesteś chłopakiem z sąsiedztwa i od razu widać, że hormony nie dają ci spokoju. Oto dlaczego tak się z Grantem świetnie dogadujecie. Aż trudno was odróżnia Joshua wzdrygnął się, kiedy przejechała dłonią po wrażliwej skórze jego boku.
— Myślę, że Louise jest bardzo słodka, to wszystko.
— Słodka. — Marjorie uśmiechnęła się lekko. — Urodziłam ją w wieku osiemnastu lat. I proszę, nie obliczaj od razu, ile muszę mieć lat! Widzisz, ja wiem dokładnie, co ona teraz myśli. Romantyczny kapitan z odległej planety. Na Norfolku dziewczęta z mojej sfery są dziewicami w wielorakim znaczeniu tego słowa.
Nie pozwolę, żeby jakiś żądny przygód przybysz zrujnował jej przyszłość, ona i bez tego ma tutaj nikłe szansę zaznać prawdziwego szczęścia. Mówię o małżeństwach z interesu i prędko przerywanej nauce, czego doświadczają kobiety na tej planecie, nawet te z moich kręgów. Wyświadczę ci więc przysługę.
— Mnie?
— Tobie. Grant cię zabije, jeśli zaczniesz dobierać się do Louise. I wierz mi, Joshua, to wcale nie metafora.
— Ale… — Choć w tej społeczności panowały surowe zasady, nie mógł w to jakoś uwierzyć.
— Zamierzam zejść na chwilę z drogi cnoty… dla dobra was obojga. — Rozwiązała pasek i zrzuciła z ramion podomkę. Po pięknym ciele błąkały się zmysłowo czerwone refleksy światła, dodając jej jeszcze uroku. — Czyż to nie szlachetne z mej strony?
Roślinność nawodna, głównie śnieżne lilie, zaczynała przysparzać kłopotów przy nabrzeżach wiosek rozsianych wzdłuż koryta Juliffe i jej nieprzeliczonych dopływów. Ciasno stłoczone brązowo-czerwone liście porastały płycizny, brzegi i nadbrzeżne mokradła.
To jednak nie przeszkadzało „Isakore”. Płynęła po Zamjanie prostym i niezakłóconym kursem w stronę hrabstw nad Quallheimem, wioząc na swym pokładzie siedmiu chwackich pasażerów: czterech komandosów z Sił Powietrznych Konfederacji i troje agentów specjalnych ESA z Kulu. Odkąd wypłynęli z Durringham, „Isakore” ani razu nie dobiła do brzegu. Był to osiemnastometrowej długości kuter rybacki z karwelowym kadłubem z klepek majopi, o mocnej konstrukcji, która pozwalała jego pierwotnym właścicielom zapuszczać się bez strachu w ujście Juliffe i łowić w sieci morskie ryby. Ralph Hiltch nakazał usunąć tradycyjny kocioł parowy — na jego miejsce stoczniowcy zainstalowali mikroprądnicę termojądrową, której ambasada Kulu używała dotychczas w charakterze rezerwowego źródła zasilania. Jeden wysokociśnieniowy kanister z helem i deuterem wystarczyłby im do dwukrotnego opłynięcia globu.
Jenny Harris leżała na śpiworze pod rozpiętym nad dziobem foliowym zadaszeniem, zasłonięta przed siąpiącym deszczykiem.
Właściwie to zadaszenie niewiele pomagało: szorty i biała koszulka tak czy owak przemokły. Po czterech dniach żeglugi w niemiłosiernie wilgotnym klimacie daremnie próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio była sucha.
Obok niej na śpiworach odpoczywali dwaj komandosi, Louis Beith i Niels Regehr — młodzi, dwudziestokilkuletni mężczyźni.
Obaj z zamkniętymi oczami przeglądali nagrania z osobistych odtwarzaczy MF, wystukując palcami o deski pokładu chaotyczne rytmy. Zazdrościła im optymizmu i pewności siebie. Odnosili się do tej misji zwiadowczej niemalże z dziecięcym entuzjazmem, choć musiała przyznać, że byli dobrze wyszkoleni i imponowali wzmacnianą muskulaturą. Ich dowódca, porucznik Murphy Hewlett, potrafił utrzymać morale swego małego oddziału na wysokim poziomie nawet na Lalonde, tak przecież niewdzięcznej placówce.
Niels Regehr wręcz twierdził, że traktują wyprawę w górę rzeki jako rodzaj nagrody, nie kary.
Blok nadawczoodbiorczy poinformował ją datawizyjnie, że zgłasza się Ralph Hiltch. Wstała i wyszła spod zadaszenia, zostawiając nieco swobody młodym komandosom. Wilgoć w powietrzu nie zwiększyła się zauważalnie. Jej zastępca Dean Folan pomachał ręką ze sterówki w środkowej części łodzi. Jenny odpowiedziała mu podobnie, po czym oparta o krawędź nadburcia przełączyła się na kanał wybrany przez blok procesorowy.
— Mam najświeższe wieści o agentach edenistów — przekazał Ralph datawizyjnie.
— Znaleźliście ich? — zapytała. Upłynęło dwadzieścia godzin od chwili, kiedy urwał się z nimi kontakt.
— Chyba nie wierzysz w cuda. Obrazy z satelity obserwacyjnego pokazują, że mieszkańcy opuszczają wioskę Ozark. Ludzie po prostu się rozchodzą, znikają w dżungli i po nich. Agenci albo zostali zasekwestrowani, albo wyeliminowani. Nie trafiliśmy nawet na ślad „Coogana”, którym płynęli. Satelita sfotografował rzekę, ale nic nie znalazł.
— Rozumiem.
— Niestety, edeniści wiedzieli, że płyniecie za nimi w górę rzeki.
— Cholera!
— Właśnie. Jeśli zostali zasekwestrowani, najeźdźcy już na was czekają.
Jenny przejechała ręką po głowie. Rude włosy przycięła na długość pół centymetra, podobnie jak wszyscy na pokładzie. Była to standardowa czynność przed wyprawą do dżungli, no i dzięki temu lepiej przylegał bojowy hełm powłokowy. Tylko że w tej sytuacji każdy od razu wiedział, kim są.
— I tak się zanadto nie kryjemy — przesłała.
— To raczej niemożliwe.
— Czy zmieniają się założenia misji?
— Nie te najważniejsze. Kelven Solanki i ja nadal chcemy, aby dostarczono do Durringham choć jednego z tych zasekwestrowanych osadników. Ale teraz liczy się czas. Gdzie jesteście?
Przekazała pytanie do bloku inercjalnego naprowadzania.
— Dwadzieścia pięć kilometrów od wioski Oconto.
— Dobrze. W pierwszym dogodnym miejscu przybijecie do brzegu. Boimy się trochę tych statków, które płyną do nas z dorzeczy Quallheimu i Zamjanu. Z obrazów satelitarnych wynika, że w ciągu ostatniego tygodnia wyruszyło w dół rzeki dwadzieścia rozmaitych kołowców i rybackich keczy. Wszystkie ciągną do Durringham, nigdzie po drodze się nie zatrzymują.
— To znaczy, że są już za nami? — zapytała ze zgrozą.
— Na to wygląda. Ale Jenny, pamiętaj, ja nie zostawiam swoich ludzi w opałach. Dobrze o tym wiesz. Wciąż kombinuję, jak by was stamtąd zabrać, żebyście już nie musieli płynąć rzeką. Poproś tylko, kiedy to będzie rzeczywiście konieczne. Liczba miejsc ograniczona — dodał znacząco.
Przesunęła wzrok nad szarymi wodami rzeki w stronę nieprzerwanej ściany lasu i zmełła w ustach przekleństwo. Lubiła tych komandosów, trudy ostatnich czterech dni zacieśniły więzy między dwiema grupami. Bywały takie chwile, kiedy ESA wydawała się zbyt obłudna i podstępna, nawet jak na agencję wywiadowczą.
— Tak, szefie. Zrozumiałam.
— Cieszę się. A teraz zapamiętaj: po zejściu na ląd będziecie wszystkich traktować jako nieprzyjaciół i unikać kontaktów z grupami osadników. Solanki jest przeświadczony, że edeniści ulegli znaczącej przewadze liczebnej wroga. Jenny, nie daj się ponieść uprzedzeniom, agenci służb wywiadowczych edenistów są naprawdę dobrzy w swoim fachu.
— Tak, sir. — Przerwała połączenie i ruszyła do małej kabiny, która przylegała z tyłu do sterówki. Nad rufową częścią łodzi rozpostarto na tyczkach płachtę z impregnowanego brezentu, aby osłonić konie. Słyszała ich ciche parskanie. Były zniecierpliwione i nerwowe po tak długim uwięzieniu w ciasnej zagródce. Murphy Hewlett dbał o ich wygody, lecz chętnie już puściłby je luzem na brzegu.
Tak samo ci, co musieli łopatami wyrzucać za burtę ich odchody.
Porucznik schronił się pod brezentową płachtą, rozpiąwszy do pasa czarną bluzę mundurową, pod którą widniała ciemnozielona koszulka. Zaczęła mu opowiadać o zmianie planów.
— Chcą, żebyśmy zeszli na ląd? — zapytał. Był czterdziestodwuletnim weteranem kilkunastu kampanii wojennych, zarówno w przestrzeni kosmicznej, jak i na planetach.
— Zgadza się. Podobno osadnicy tłumnie porzucają wioski.
Schwytanie jednego z nich nie powinno być trudne.
— Tak, chyba masz rację. — Potrząsnął głową. — Ale nie podoba mi się to, że jesteśmy już poza linią frontu.
— Nie pytałam szefa, jak przedstawia się sytuacja w Durringham, lecz coś mi się zdaje, że cała ta planeta jest już za linią frontu.
Murphy Hewlett pokiwał ponuro głową.
— Tu się szykuje coś naprawdę złego. Wiesz, z czasem człowiek wyczuwa takie rzeczy, walka wyostrza zmysły. Zawsze przeczuwam kłopoty i my je będziemy mieli.
Jenny zastanawiała się z poczuciem winy, czy porucznik odgadł, o czym ją jeszcze powiadomił Ralph Hiltch.
— Każę Deanowi poszukać dogodnego miejsca do przycumowania łodzi.
Zanim jednak doszła do sterówki, dał się słyszeć donośny okrzyk Deana Polana.
— Statek z naprzeciwka!
Podeszli do nadburcia i wbili wzrok w dal, szarą i mglistą w mżawce. Kadłub statku z wolna nabierał ostrości, a oni patrzyli na niego w bezgranicznym zdumieniu.
Obok przepływał bowiem kołowiec jakby żywcem wzięty z dziewiętnastowiecznej Missisipi. Właśnie tego typu jednostki zainspirowały konstruktorów pokaźnej gromady statków kołowych na Lalonde. Jednakże „Swithland”, jak i jego pobratymcy, był tylko przykładem nieudolnego, prymitywnego naśladownictwa, które czerpało bezmyślnie z dawnych wzorów, zamiast pójść w stronę artystycznego rzemiosła — gdy tymczasem owa grandę damę mogłaby z powodzeniem uchodzić za oryginał. Błyszczała biała farba, z czarnych żelaznych kominów buchały kłęby gęstego, smolistego dymu, tłoki syczały i klekotały, napędzając ogromne koła łopatkowe. Na pokładach stali szczęśliwi ludzie: przystojni mężczyźni nosili szare marynarki, białe koszule i wąskie koronkowe krawaty, eleganckie damy w długich sukniach z falbankami obracały od niechcenia parasolki na ramionach. Między nimi uganiały się wesoło dzieci, chłopcy w marynarskich mundurkach i dziewczynki ze wstążkami w rozsypanych włosach.
— To jakiś sen — szepnęła Jenny do siebie. — Ja śnię na jawie.
Dostojni pasażerowie machali do nich przyjaźnie rękami. Nad wodą niosły się wyraźne odgłosy śmiechów i beztroskich zabaw.
Oto powracała mityczna złota epoka, aby wlać w ich serca nadzieję na spokojne czasy i życie na nieskażonej ziemi. Kołowiec zabierał wszystkich ludzi dobrej woli z powrotem w strony, gdzie doczesne zmartwienia są już nieistotne.
Pasażerowie „Isakore” poczuli w sercu wielką tęsknotę, chęć skoczenia do rzeki i przepłynięcia na drugą stronę otchłani. Otóż to, otchłani — dzielącej ich od krainy śpiewu, wina i wiekuistej szczęśliwości, która czekała tuż za obrzeżem okrutnego świata.
— Stój — odezwał się Murphy Hewlett.
Euforia Jenny prysła niczym rozbity kryształ pod wpływem twardego głosu porucznika, który zaciskał boleśnie palce na jej dłoni. Zauważyła, że jest podekscytowana, sprężona, gotowa przeskoczyć burtę kutra.
— Co to? — zapytała. Gdzieś w głębi duszy opłakiwała straconą okazję, wykluczenie z podróży ku lepszej przyszłości. Już nigdy się nie dowie, co tam na nią czekało…
— Nie widzisz? — rzekł. — To oni, kimkolwiek są. Rosną w siłę. Nie przejmują się tym, że mamy ich jak na dłoni. Już się nas nie boją.
Kolorowy, jakże rzeczywisty miraż odpływał w królewskiej chwale w dół rzeki; strzępy radosnych nawoływań, niczym poranna mgła, czas jakiś unosiły się nad brunatną wodą. Jenny Harris długą chwilę stała przy nadburciu ze wzrokiem skierowanym na zachód.
Na plantacji cały czas coś się działo. Ponad dwustu ludzi pracowało między rządkami, umieszczając kubełki pod kielichami płaczących róż. Było wczesne przedpołudnie. Na niebie świecił Diuk, a Duchessa dopiero co zaszła, malując zachodni horyzont bladoró — żowymi smugami. Oba słońca pozbawiły skwarne powietrze ostatnich resztek wilgoci. Większość mężczyzn i kobiet zajętych wysokimi różami nosiła lekkie ubrania. Młodsze dzieci wypełniały ochoczo drobne polecenia, donosiły brygadom stosy kubełków lub nalewały z dzbanków zimny sok owocowy.
Upał dawał się we znaki również Joshui, chociaż siedział bezczynnie w bordowym podkoszulku i czarnych dżinsowych szortach, patrząc z grzbietu wierzchowca na uwijających się robotników. Białe tekturowe kubełki, które zawieszano z największą ostrożnością, miały stożkowaty kształt, a wewnętrzną powierzchnię błyszczącą po nawoskowaniu. Szerokie u wylotu na trzydzieści centymetrów, zwężały się do zaklejonego czubka. Zamocowane z boku sztywne pałąki pozwalały dowiązać je do treliaży pod kwiatami płaczących róż, każdy nosił więc u pasa pęk drucików. Umocowanie jednego kubełka nie trwało zwykle dłużej niż pół minuty.
— Na każdy kwiat przypada jeden kubełek? — zapytał.
Louise siedziała opodal na koniu, ubrana w bryczesy i prostą białą bluzeczkę, z włosami przewiązanymi z tyłu pojedynczą wstążką. Zdziwiła się, kiedy przyjął propozycję zwiedzenia posiadłości konno zamiast powozem. Gdzie kapitan statku kosmicznego mógł się nauczyć jazdy konnej? A że umiał, to nie ulegało wątpliwości.
Choć nie tak dobrze jak ona, co przyprawiało ją o rozkoszny dreszczyk, ponieważ była w czymś lepsza od mężczyzny. I to od Joshuy.
— Tak — odparła. — Jak inaczej mógłbyś to zrobić?
Joshua powiódł zdziwionym spojrzeniem po stosach kubełków ułożonych na początku każdego rządka.
— Nie wiem. Cholera, są ich chyba miliony.
Louise zdążyła przywyknąć do jego wypowiadanych lekkim tonem przekleństw. Zrazu wprawiały ją w konsternację, lecz przecież ludzie z gwiazd hołdowali nieco innym zwyczajom. W jego ustach brzmiały nie tyle wulgarnie, ile egzotycznie. Najdziwniejsza w tym wszystkim była zdolność Joshuy do nagłej metamorfozy: raz był sobą, a już za moment przestrzegał ściśle konwenansów.
— W samym tylko Cricklade znajdziesz dwieście gajów — powiedziała. — Dlatego tak wielu ludzi pracuje przy kubełkach.
Muszą być zawieszone w ciągu tygodnia poprzedzającego letnie przesilenie, kiedy róże kwitną. I chociaż zgłaszają się wszyscy zdolni do pracy ludzie w hrabstwie, ledwo ich starcza, aby zdążyć na czas. Ten zespół, który tu widzisz, potrzebuje prawie całego dnia, żeby skończyć plantację.
Joshua obserwował uważnie robotników, pochylony w siodle.
Ich praca wydawała się niezwykle prozaiczna, a mimo to nie szczędzili sił, sprawiając wrażenie pochłoniętych swą misją. Grant Kavanagh opowiadał, iż wielu z nich pracuje przez pół nocy Duchessy, inaczej z pewnością by nie zdążyli.
— Zaczynam rozumieć, skąd się bierze tak wysoka cena „Norfolskich Łez”. Nie chodzi tylko o to, że trunek jest unikatowy, prawda?
— Prawda. — Szarpnęła za cugle i ruszyła wzdłuż rzędów w stronę furty w murze. Brygadzista dotknął szerokiego ronda kapelusza, kiedy go mijali. Louise obdarzyła go zdawkowym uśmiechem.
Po opuszczeniu plantacji jechali strzemię w strzemię. Krąg cedrów otaczający dwór Cricklade był słabo widoczny z odległości dwóch mil i zza falistych wzniesień.
— Dokąd teraz? — Wokół rozciągały się pastwiska, owce zbierały się pod samotnymi drzewami w nadziei na znalezienie cienia.
Łąki upstrzone były białymi kwiatkami. Gdziekolwiek zwrócił oczy, wszędzie coś kwitło: drzewa, krzewy, rośliny łąkowe.
— Pomyślałam sobie, że miło będzie w Lesie Wardley. Zobaczysz dziki skrawek naszej planety. — Louise wskazała na odległą o milę długą linię ciemnozielonych drzew. Jechali niewielką dolinką. — Często tędy spaceruję z Genevieve. Tam jest naprawdę pięknie. — Spuściła wzrok. Bo czyjego interesowały polany pełne wielobarwnych kwiatów i aromatycznych zapachów?
— Brzmi nieźle. Mam już dość tego słońca. Nie wiem, jak ty wytrzymujesz ten upał.
— Nawet go nie zauważam.
Dał koniowi ostrogę i ruszył kłusem. Louise prześcignęła go bez trudu, potrafiła wczuć się instynktownie w rytm wierzchowca. Galopując wśród pagórków, rozpędzali na boki ospałe owce; śmiech Louise rozchodził się daleko w nieruchomym powietrzu.
Oczywiście, dopadła pierwsza do skraju lasu, gdzie zaczekała z wesołą miną, póki nie dojechał zadyszany Joshua.
— Poszło ci całkiem dobrze — pochwaliła. — Masz zadatki na przyzwoitego jeźdźca, brak ci tylko praktyki. — Przerzuciła nogę przez siodło i zeskoczyła na ziemię.
— W Tranquillity też są ujeżdżalnie — rzekł, zsiadając. — Tam się właśnie nauczyłem, choć rzadko je odwiedzam.
W niewielkim oddaleniu od leśnej gęstwiny rósł potężny mithorn, okryty na gałązkach ciemnoczerwonymi kwiatuszkami. Louise obwiązała lejce wokół najniższej gałęzi i zagłębiła się w las jedną ze znanych sobie zwierzęcych ścieżek.
— Słyszałam o Tranquillity. Tam właśnie mieszka Lord Ruin, Ione Saldana. Ostatnio pokazywali ją w wiadomościach; ależ ona jest piękna. Chciałam obciąć włosy, żeby były tak samo krótkie, ale matka zabroniła. Znasz ją?
— Kłopot w tym, że jeśli faktycznie znasz kogoś sławnego, nikt ci nie chce uwierzyć.
Odwróciła się gwałtownie z oczami wyrażającymi zdumienie.
— Ty ją naprawdę znasz!
— Owszem. Poznałem ją, zanim odziedziczyła tytuł. Razem dorastaliśmy.
— Jaka ona jest? Powiedz.
Ujrzał w wyobraźni nagie, błyszczące od potu ciało Ione, kiedy ją pieprzył, a ona jęczała pochylona nad stołem.
— Milutka — odparł.
Polana, dokąd go przyprowadziła, leżała na dnie doliny. Płynąca środkiem rzeczka łączyła pięć jeziorek otoczonych głazami.
Na sięgających kolan łodygach ścieliły się pod nogami dzwonkowate kwiaty, żółte i fioletowe, roztaczając zapach przywodzący na myśl kwiecie pomarańczy. Nad brzegiem strumienia poniżej jeziorek strzelały na pięćdziesiąt jardów w górę drzewa monarsze.
Lekki wietrzyk kołysał długimi, wiotkimi gałęziami i liśćmi podobnymi do paproci. Wśród górnych konarów przemykały bure ptaki — niezbyt urocze odpowiedniki nietoperza o długich, mocnych przednich kończynach, którymi zwykły wygrzebywać jamy w ziemi. Nad dwoma kamieniami kotłowały się dzikie odmiany płaczących róż; butwiejące gałęzie porastało teraz nowe życie, świeże odrosty w kształcie półkolistych krzewów. Kwiaty były pogniecione, zdeformowane w walce o światło.
— Miałaś rację — stwierdził Joshua. — Tutaj jest pięknie.
— Dziękuję. Latem często kąpię się tutaj z Genevieve.
Jego twarz się rozjaśniła.
— Naprawdę?
— To jedyny zakątek na świecie, który należy wyłącznie do nas. Nawet haksy tu nie zaglądają.
— Co to są haksy? Chyba gdzieś już słyszałem to słowo.
— Ojciec nazywa tak odpowiedniki wilków. Są duże i niebezpieczne, mogą napaść nawet na człowieka. Farmerzy polują na nie zimą, głównie dla rozrywki. W Cricklade zostały już wytępione.
— Czy myśliwi wkładają czerwone kurtki i polują konno ze sforą ogarów?
— Tak. Skąd wiesz?
— Zgadłem.
— Pewnie w czasie swoich podróży miałeś do czynienia z prawdziwymi potworami. Widziałam na holoekranie zdjęcia Tyrataków. Są straszni. Przez tydzień nie mogłam zasnąć.
— O tak, Tyratakowie wyglądają dość groźnie, ale spotkałem kilka par lęgowych. Sami mają o sobie całkiem odmienne zdanie.
W ich oczach to my jesteśmy barbarzyńską obcą rasą. Zależy, z jakiej perspektywy na to patrzysz.
Louise spłonęła rumieńcem i odwróciła się z pochyloną głową.
— Przepraszam. Teraz sądzisz, że jestem straszną prowincjuszką.
— Nie. Po prostu nie przywykłaś do ksenobiontów, to wszystko. — Stojąc za dziewczyną, położył dłonie na jej ramionach. — Chciałbym cię kiedyś stąd zabrać, pokazać ci resztę Konfederacji.
Są w niej naprawdę malownicze zakątki. I chciałbym, żebyś odwiedziła Tranquillity. — Rozejrzał się w zamyśleniu po polanie.
— To miejsce trochę podobne do tego, tylko o wiele, wiele większe. Myślę, że bardzo by ci się spodobało.
Louise wolałaby wyzwolić się z jego uścisku, mężczyźni po prostu nie powinni poczynać sobie tak swobodnie. Joshua miał jednak zupełnie inne zwyczaje, ponadto delikatnie masował jej ramiona, a to było przyjemne.
— Tak bym chciała gdzieś polecieć statkiem kosmicznym.
— Kiedyś na pewno polecisz. Gdy Cricklade przejdzie w twoje ręce, będziesz miała wszystko, czego dusza zapragnie. — Joshua cieszył się bliskością Louise. Świadomość, że nigdy, przenigdy nie będzie mógł jej posiąść, naiwność dziewczyny oraz jej zmysłowe ciało łączyły się razem w potężny afrodyzjak.
— Nigdy o tym nie myślałam — ucieszyła się. — Mogę wyczarterować „Lady Makbet”? Rany, to przecież jeszcze całe wieki.
Nie chcę, żeby ojciec umarł, cóż za okropna myśl! Czy za pięćdziesiąt lat nadal będziesz odwiedzał Norfolk?
— Oczywiście. Dwie rzeczy mnie tu teraz trzymają. Interesy… i ty.
— Ja? — pisnęła z przestrachem.
Wtedy obrócił ją i pocałował.
— Joshua!
Położył dwa palce na jej usta.
— Żadnych słów, tylko my. Zawsze my.
Louise stała zdrętwiała z przerażenia, kiedy rozpinał guziki bluzki. Burza niezwykłych uczuć szalała w jej duszy. Powinnam uciekać. Powinnam go powstrzymać.
Promienie słońca padły na jej odsłonięte plecy i ramiona, łaskocząc przyjemnie. Joshua patrzył na nią niesamowitym, łakomym wzrokiem, ale też z pewnym lękiem.
— Joshua — szepnęła trochę zdenerwowana, a trochę rozbawiona. Mimowolnie wyprostowała ramiona.
Ściągnął przez głowę podkoszulek. Przy następnym pocałunku otoczył ją ramionami. Wydawał się bardzo silny. Bliskość jego natarczywego ciała wzbudziła drżenie w jej żołądku, którego nic nie potrafiło powstrzymać. I wtedy zauważyła, że ściąga z niej bryczesy.
— O Boże.
Uniósł palcem jej podbródek.
— Nie obawiaj się. Pokażę ci co i jak. — Uśmiechnął się przy tym anielsko.
Sama zdjęła czarne skórzane buty jeździeckie, potem on pomógł jej uporać się z bryczesami. Nosiła biustonosz i majtki z białej, nieozdobnej bawełny. Joshua zdejmował je powoli, napawając oczy widokiem odsłaniającego się ciała.
Położył ją na rozścielonych ubraniach. Z początku była bardzo spięta, przygryzała dolną wargę, zerkając strachliwie na swe obnażone ciało, jednakże rozkoszna chwila pełna czułych pieszczot, słodkich szeptów, pocałunków i łaskotek sprawiła, że w końcu zaczęła odpowiadać. Wydobył z niej najpierw chichot, potem jeszcze jeden, a potem były piski i jęki. Louise powiodła ręką po ciele Joshui, nagle ciekawa i ośmielona; pogłaskała go po brzuchu, a następnie objęła ręką jego jądra. Zadrżał i w zamian zaczął masować jej uda. Nastąpiła dłuższa przerwa, kiedy badali się wzajemnie dłońmi i ustami, po czym przesunął się nad nią, patrząc z góry na rozrzucone włosy, przymglone oczy, twarde ciemne sutki, rozłożone nogi. Gdy wszedł w nią ostrożnie, wilgotne ciepło otaczające i ściskające jego członek doprowadziło go niemal do ekstazy. Louise wiła się pod nim nieprzytomnie, a on wykonywał wolne, prowokacyjne ruchy. Dzięki nanosystemowi mógł przejąć kontrolę nad naturalnymi reakcjami organizmu, dowolnie długo podtrzymywać erekcję, zdecydowany zrobić wszystko, aby dziewczyna osiągnęła orgazm, aby dostarczyć jej tyle przyjemności, ile tylko potrafił.
Po pewnym czasie dopiął swego: całkowicie straciła nad sobą kontrolę, odrzuciła ostatnie zahamowania, krzycząc na całe gardło, wyginając się pod nim konwulsyjnie, aż jego kolana unosiły się nad ziemię. Dopiero wtedy sobie pofolgował, łącząc się z nią w szalonej rozkoszy.
Chwile miłego odprężenia po stosunku wypełnił drobnymi pocałunkami, odgarnianiem z jej twarzy kosmyków mokrych włosów, pojedynczymi słowami pociechy. I miał rację: najbardziej smakuje zakazany owoc.
— Kocham cię, Joshua — szepnęła mu do ucha.
— I ja cię kocham.
— Nie opuszczaj mnie.
— To nie fair. Przecież wiesz, że wrócę.
— Przepraszam. — Objęła go mocniej ramionami.
Gdy położył dłoń na jej lewej piersi i zacisnął palce, usłyszał cichy świst gwałtownie wciąganego powietrza.
— Boli cię?
— Troszeczkę. Niedużo.
— Cieszę się.
— Ja też.
— Chcesz się teraz wykąpać? W wodzie można się nieźle zabawić.
Uśmiechnęła się niepewnie.
— Znowu?
— Jeśli chcesz.
— Chcę.
Tej nocy Marjorie Kavanagh ponownie zjawiła się w sypialni Joshuy. Myśl, że Louise mogłaby przekraść się korytarzami skąpanej w czerwieni rezydencji i zastać swą matkę w jego łóżku, dodała pikanterii ich miłości, po której Marjorie czuła się wycieńczona i uszczęśliwiona.
Następnego dnia przy śniadaniu Louise z oczami pałającymi pożądliwością zaoferowała się pokazać Joshui główną rozlewnię w hrabstwie, aby zobaczył, jak wygląda przygotowywanie beczek.
Grant skwapliwie poparł ów pomysł, rozbawiony tym pierwszym dziecięcym zauroczeniem swego kochanego cherubinka.
Joshua podziękował jej za uprzejmość z przychylnym uśmiechem. Do przesilenia pozostały jeszcze trzy dni.
Tak w Cricklade, jak i na całej planecie tuż przed letnim przesileniem odbywały się specjalne ceremonie. Przed zachodem Diuka rodzina Kavanaghów, pastor z Colsterworth, służba dworu Cricklade, ludzie zatrudnieni na stałe w majątku oraz przedstawiciele każdej z brygad wieszających kubełki zbierali się na przylegającej do dworu plantacji. Tym razem zaproszono również Joshuę i Dahybiego, którzy stali wraz z całą grupą obok niszczejącego kamiennego muru.
Przed nimi rozciągały się rzędy płaczących róż, których kielichy zwrócone ku lazurowemu niebu zastygły w bezruchu tego cichego wieczoru. Jak gdyby czas się zatrzymał.
Diuk chował się za zachodnim horyzontem ogniście pomarańczową smugą, zabierając blask światu. Pastor ubrany w prostą sutannę wzniósł w górę ramiona i wszystkie głosy umilkły. Skierował twarz na wschód. Na widnokręgu zabłysło jak na zawołanie wątłe różowe światełko.
Pomruk przeszedł wśród zebranych.
Nawet Joshua był pod wrażeniem. Zeszłego wieczoru mrok trwał jeszcze około dwu minut. Teraz przez cały gwiazdowy dzień miało nie być nocy, a panowanie Duchessy — ustąpić od razu rządom Diuka. Dopiero na zakończenie następnej nocy Duchessy gwiazdy pokażą się na krótką minutę. Później przyjdą wieczory, kiedy oba słońca będą świecić wspólnie, a poranna ciemność zacznie się stopniowo wydłużać, skracając noc Duchessy. Ostatecznie, w porze zimowego przesilenia, Duchessa znajdzie się w górnej koniunkcji, a na niebie widoczny będzie tylko Diuk.
Pastor odprawił przed swoją trzódką krótkie nabożeństwo dziękczynne. Słowa modlitw i psalmów były powszechnie znane, toteż ciche pomruki, złączone w jeden głos, niosły się daleko po różanym gaju. Joshua czuł się jak wyobcowany. Pod koniec zaśpiewano Wszystkie stworzenia duże i małe. Na szczęście odnalazł tę pieśń w pliku pamięciowym nanosystemu, przyłączył się więc całym sercem do wspólnego śpiewu, sam zdziwiony, że sprawia mu to tyle przyjemności.
Po nabożeństwie Grant Kavanagh zabrał rodzinę i przyjaciół na mały spacer wzdłuż alejek między rządkami. Raz po raz dotykał kielichów, badał ich ciężar, rozcierał w palcach płatki, aby poczuć ich fakturę.
— Tylko powąchaj — zwrócił się do Joshuy, podając mu zerwany właśnie płatek. — To będą udane zbiory. Nie tak dobre jak pięć lat temu, ale znacznie lepsze od przeciętnych.
Woń była bardzo słaba, lecz specyficzna — podobnie pachniał korek po otwarciu butelki „Łez”.
— Może pan to stwierdzić po zapachu? — spytał Joshua.
Grant objął Louise ramieniem i ruszył dalej dróżką.
— Mogę. To samo pan Butterworth. Podobnie jak połowa robotników z mojej posiadłości. Do tego po prostu trzeba doświadczenia. Musisz nas odwiedzać przez wiele sezonów. — Wyszczerzył zęby łobuzersko. — Może i będziesz, Joshua. Jestem pewien, że kto jak kto, ale Louise poprosi cię, byś tu wrócił.
Genevieve wybuchła śmiechem, a Louise oblała się pąsowym rumieńcem.
— Tato! — Uderzyła go delikatnie w ramię.
Gdy Joshua odwrócił się z bladym uśmiechem, chcąc obejrzeć jedną z róż, stanął nagle twarzą w twarz z Marjorie. Mrugnęła doń lubieżnie. Jego neuronowy nanosystem robił, co mógł, aby powstrzymać napływ krwi do policzków.
Po inspekcji służba dworu serwowała przed domem przekąski.
Sam Grant Kavanagh stał przy jednym ze stołów krzyżakowych, dzieląc na plastry potężny kawał półsurowej pieczeni wołowej. Grał rolę jowialnego gospodarza, dla każdego miał uśmiech i miłe słowo.
W miarę jak postępowała noc Duchessy, kwiaty róż zaczynały opadać. Działo się to tak wolno, że ludzkie oko nie dostrzegało żadnego ruchu, lecz z każdą godziną łodygi traciły sztywność, a w tych warunkach ciężar kielichów ze słupkami pełnymi nasion wróżył rychły triumf grawitacji.
Większość kwiatów zwiędła, zanim nastał poranek Diuka. Płatki marszczyły się i wysychały.
Joshua pojechał wraz z Louise do jednego z gajów w pobliżu Lasu Wardley, gdzie oboje włóczyli się wzdłuż obwisłych roślin.
Już tylko nieliczni robotnicy pracowali przy różach, prostując ten i ów przekręcony kubełek. Kłaniali się przelotnie Louise i czym prędzej wracali do swojego zajęcia.
— Większość wróciła do domu — stwierdziła Louise. — Muszą odpocząć, bo jutro zacznie się najcięższa praca.
Odsunęli się na bok, aby przepuścić człowieka ciągnącego drewniany wózek. Stał w nim duży słój opleciony sznurem. Joshua patrzył, jak robotnik zatrzymuje się na końcu rzędu i zdejmuje słój z wózka. Podobne słoje stały już przy dwóch trzecich rzędów.
— Do czego one są potrzebne? — spytał Joshua.
— Wlewają do nich zawartość kubełków — wyjaśniła Louise.
— Potem słoje jadą do rozlewni, gdzie napełniane są beczki.
— W beczkach „Łzy” leżakują przez rok?
— Zgadza się.
— Dlaczego?
— Muszą spędzić zimę na Norfolku. Trunek nie będzie udany, jeśli nie poczuje naszych mrozów. Podobno zaostrzają jego smak.
I podnoszą cenę, dokończył w myślach Joshua.
Kwiaty więdły teraz szybciej, łodygi wyginały się mocno ku ziemi. Malowany przez słońce ognisty baldachim znikł zupełnie na płatkach, a kiedy ściemniały, rośliny utraciły wiele ze swego uroku. Były teraz po prostu zwykłymi, ginącymi kwiatami.
— Skąd robotnicy wiedzą, gdzie przywiązać kubełek? — spytał. — Zobacz, każdy kwiat pochyla się pod innym kątem. — Rozejrzał się wokół. — Zawsze idealnie nad kubełkiem.
Louise spojrzała na niego z wyższością.
— Gdybyś urodził się na Norfolku, też byś to potrafił.
Dojrzewały nie tylko płaczące róże. Kiedy jechali kłusem w stronę Lasu Wardley, Joshua widział zamykające się kwiaty na wielu krzakach i drzewach.
Na ich ustronnej polanie kępy dzikich róż przy kamieniach nad rzeczką wydawały się zwiotczałe, jakby uszło z nich powietrze. Kwiaty chyliły się na siebie nawzajem, płatki zlepiały w jedną galaretowatą masę.
Louise pozwoliła Joshui, aby ją rozebrał. Rozścielili następnie koc na głazach pod płaczącymi różami i objęli się żarliwie. Joshua doprowadził właśnie Louise do rozkosznego drżenia, błądząc dłońmi po jej brzuchu i wewnętrznej stronie ud, kiedy na jego plecy spadła chłodna kropla. Zignorował pierwszą i pocałował Louise w pępek. Kolejna kropla zupełnie go zdekoncentrowała. Przecież deszcz nie wchodził w rachubę, najmniejsza chmurka nie płynęła po błękitnym niebie. Wykręcił się.
— Co to?
Norfolskie róże zaczynały płakać. Ze środka słupka wypływała jednostajną strużką bezbarwna ciecz. Miała tak cieknąć jeszcze przez dziesięć do piętnastu godzin, do nadejścia nocy Duchessy.
Dopiero po wyczerpaniu zapasów wilgoci słupek całkowicie pękał i wypadały nasiona. Przyroda urządziła to w ten sposób, aby wilgoć rozmiękczyła glebę stwardniałą w ciągu tygodni posuchy — nasiona po wpadnięciu do błota miały większą szansę wykiełkować. W roku 2209 niejaka Carys Thomas, młoda botaniczka wchodząca w skład ekipy zwiadu ekologicznego, postępując wbrew wszelkim przepisom (i zdrowemu rozsądkowi), podłożyła palec pod płaczącą różę i skosztowała językiem pojedynczej kropelki błyszczącej cieczy. Od tamtej chwili życie na Norfolku potoczyło się odmiennym torem.
Joshua starł ze skóry szklisty paciorek i oblizał palec. Chociaż smakowało gorzej niż „Norfolskie Łzy”, którymi tak się delektował w Tranquillity, to jednak podobieństwo było uderzające. Szelmowski uśmiech wykrzywił mu usta.
— Hej, to jest niezłe.
Obrócił rozchichotaną Louise, aż znalazła się dokładnie pod przywiędłymi kielichami. Kochali się w deszczu migotliwych kropelek, cenionych powszechnie niczym złoto.
Z nastaniem nowego dnia Diuka robotnicy wrócili na plantacje.
Odcinali ciężkie kubełki i zlewali do słojów ich drogocenną zawartość. Uporać się z tym zadaniem mieli nadzieję dopiero po pięciu dniach całodobowej harówki.
Grant Kavanagh osobiście zawiózł Joshuę i Dahybiego do rozlewni farmerskim gazikiem z napędem na cztery koła, mocnym kanciastym pojazdem z oponami o głębokim bieżniku, któremu niestraszne były nawet płytkie mokradła. Składy mieściły się na obrzeżach Colsterworth, złożone z szeregu oplecionych bluszczem kamiennych budynków z nielicznymi oknami. Pod ziemią ciągnęły się labirynty ceglanych piwnic, gdzie „Łzy” przez rok dojrzewały w beczkach.
Kiedy minęli szeroko rozwarte wierzeje, robotnicy wytaczali już na dziedziniec beczki z zeszłorocznym trunkiem.
— Równo rok, co do dnia — stwierdził dumnie Kavanagh, gdy ciężkie, opasane metalowymi obręczami dębowe baryłki klekotały i podskakiwały na bruku. — Oto twój towar, młodzieńcze.
Za dwa dni będzie gotów. — Zaparkował przed rozlewnią, dokąd wtaczano beczki. Spocony nadzorca pośpieszył ich przywitać.
— Niech się pan nami nie przejmuje — rzucił wesoło Grant. — Oprowadzam tylko naszego najważniejszego klienta. Nie będziemy wam przeszkadzać. — Po tych słowach wkroczył jak cesarz do środka przez szeroką bramę.
Joshua nie spotkał dotąd na Norfolku bardziej skomplikowanego zespołu urządzeń mechanicznych niż ta instalacja rozlewcza, choć nie wykorzystywano w niej układów cybernetycznych (taśmy przenośników obracały się na gumowych wałkach!) W długiej hali o jednospadowym dachu pełno było błyszczących pasów, rur i słojów. Wszechobecne butelki w kształcie gruszki podróżowały tysiącami na wąskich taśmach, zakręcając wysoko nad głowami i podjeżdżając kolejno pod wyloty dystrybutorów. Towarzyszący temu hałas uniemożliwiał prowadzenie swobodnej rozmowy.
Grant poprowadził Joshuę w głąb hali. Zawartość wszystkich beczek mieszano w wielkich kadziach z nierdzewnej stali. Hrabstwo Stoke produkowało jednorodny wyrób, żadna plantacja nie miała więc własnej etykietki, nawet ta należąca do Granta.
Joshua patrzył, jak butelki są napełniane, a potem odjeżdżają na bok, gdzie zostają zakorkowane i otrzymują nalepkę. Każda faza powiększała koszt trunku. A ciężar szklanych butelek zmniejszał ilość „Łez”, jaką mógł zabrać statek kosmiczny.
Jezu, cóż za sprytna operacja, pomyślał. Sam bym tego lepiej nie obmyślił. Najbardziej jednak podobało mu się to, że obie strony skłonne były iść na współpracę w windowaniu ceny.
Na końcu linii czekał kierownik zakładu z pierwszą butelką, która zjechała z taśmy. Spoglądał wyczekująco na Granta, by na dany znak wyciągnąć korek i napełnić cztery kryształowe kieliszki.
Grant powąchał, po czym upił drobny łyczek. Przechylił głowę na bok z wyrazem zastanowienia.
— Tak, nie mam zastrzeżeń — oświadczył. — Stoke może się pod tym podpisać.
Joshua również skosztował. Napój zmroził jego gardło i rozpalił ogień w żołądku.
— Smakuje ci, Joshua? — Grant klepnął go w plecy.
Dahybi spoglądał pod światło na swój kieliszek z wyrazem łakomego rozmarzenia.
— O, tak — odparł Joshua stanowczo. — Smakuje.
Joshua i Dahybi na zmianę sprawdzali skrzynki, które wydawała im rozlewnia. Z myślą o locie w przestrzeni kosmicznej butelki zostały hermetycznie zamknięte w sześciennych, metrowych pojemnikach z kompozytu, okrytych grubą warstwą ochronnego nultermu (dodatkowa waga); zakład posiadał też własne urządzenia do szczelnego zamykania i załadunku (dodatkowy koszt). Rozlewnię łączyła ze stacją w miasteczku linia kolejowa, dzięki czemu mogli każdego dnia wysyłać do Bostonu kilkanaście partii towaru.
Zajęty załatwianiem wielu spraw Joshua — ku wielkiej udręce Louise — rzadko teraz bywał w dworze Cricklade. Nie istniały już także racjonalne powody, dla których miałaby zabierać go na konne wycieczki po okolicy.
Tak ułożył sobie zmiany z Dahybim, aby przez większość nocy Duchessy pracować w rozlewni — w ten sposób ratował się przed namiętnością Marjorie Kavanagh. Jednakże rankiem w dniu swego odjazdu Louise zdołała go dorwać w stajniach, musiał więc spędzić dwie godziny w ciemnym, zakurzonym sąsieku z sianem, zaspokajając żądzę coraz bardziej śmiałej i pomysłowej nastolatki, która zdawała się posiadać niewyczerpane zapasy sił witalnych.
Po trzecim orgazmie przywarła doń na dłuższą chwilę, podczas gdy on zapewniał ją szeptem, że niedługo wróci.
— Prowadzić interesy z tatusiem? — rzuciła niemal oskarżycielskim tonem.
— Nie, dla ciebie. Interesy to tylko wymówka, inaczej byłoby nam ciężko na tej planecie. Tyle tutaj cholernego formalizmu.
— Dla mnie to już bez znaczenia. Wszystko mi jedno, kto się dowie.
Odsunął się, strzepując z rąk siano.
— Ale mnie nie jest wszystko jedno. Nie chcę, żeby traktowali cię tu jak wyrzutka. Okaż trochę dyskrecji, Louise.
Pogłaskała go po policzkach z zadumaną miną.
— Tobie naprawdę na mnie zależy, prawda?
— Oczywiście, że tak.
— I tato cię lubi — powiedziała z wahaniem. Pewnie nie był to najlepszy moment, aby go wypytywać, jaka czeka ich przyszłość po jego powrocie. Ileż musiał mieć na głowie przed czekającym go wkrótce lotem kosmicznym! A jednak aprobata ojca była niczym dobra wróżba. Tak niewielu ludziom udało się zyskać przychylność tatusia. No a Joshua sam mówił, jak bardzo podoba mu się hrabstwo Stoke. W takim zakątku chciałbym się osiedlić: jego własne słowa.
— Też polubiłem staruszka. Ale cóż za temperament u niego, Boże.
Louise zaśmiała się w mroku. W dole tupały konie. Usiadła na nim okrakiem, aż grzywa jej włosów opadła na nich oboje.
Położył dłonie na jej piersiach i zaczął zaciskać palce, póki nie jęknęła z pożądania. Niskim, zduszonym głosem powiedział jej, co ma zrobić. Naprężyła się, aby go pomieścić, drżąc z własnej śmiałości. Czuła jego twarde ciało, tak cudownie… na miejscu, pełne zachęty i uwielbienia.
— Powtórz mi to jeszcze raz, no, wiesz co — szepnęła. — Proszę, Joshua.
— Kocham cię — rzekł, owiewając jej szyję gorącym oddechem. Nawet neuronowy nanosystem nie potrafił przegnać uczucia winy rodzącego się w nim przy tych słowach. Czyżbym tak nisko upadł, że muszę okłamywać ufne, niedoświadczone nastolatki? A może ona jest po prostu tak wspaniałą osobą, uosabia wszelkie moje marzenia o dziewczętach? Cóż, nic na to nie poradzę, choć to niemoralne. — Kocham cię i wrócę po ciebie.
Kiedy w nią wszedł, jęknęła w miłosnym upojeniu. Rozkosz zdawała się roztaczać własne światło, rozpraszać mrok poddasza.
Joshua zdążył jakoś dotrzeć na czas do dworu, aby ucałować się lub wymienić pożegnalny uścisk dłoni ze sporą rzeszą służących i członków rodziny (William Elphinstone nie raczył się pojawić), którzy się zebrali, aby życzyć jemu i Dahybiemu szczęśliwej podróży. Powóz zaprzężony w konie zabrał ich na dworzec w Colsterworth, gdzie wsiedli do pociągu i razem z ostatnią partią towaru wyruszyli do Bostonu.
W stolicy powitał ich Melvin Ducharme, informując, że ponad połowa skrzynek trafiła już do ładowni „Lady Makbet”. Kenneth Kavanagh użył swoich wpływów u kapitanów, których kosmoloty wracały z niepełnym ładunkiem. Nie garnęli się co prawda do pomocy, lecz załadunek przebiegał lepiej, niż planowano. Gdyby Joshua korzystał jedynie z własnego kosmolotu, przewóz skrzynek na orbitę trwałby jedenaście dni.
Bezzwłocznie udali się na statek. Kiedy Joshua wfrunął do kabiny, Sara czekała już na niego z drapieżnym uśmiechem przy rozłożonej klatce do uprawiania seksu w stanie nieważkości.
— O nie, wybij to sobie z głowy! — powiedział i zwinął się w kłębek na koi, gdzie przespał dziesięć godzin.
Ale nawet gdyby sen go nie zmorzył, po cóż miałby kierować czujniki „Lady Makbet” na odlatujące statki? Zatem i tak by się nie dowiedział, że spośród dwudziestu siedmiu tysięcy ośmiuset czterdziestu sześciu jednostek, które przybyły na Norfolk, dwadzieścia dwie borykały się z rozlicznymi awariami urządzeń elektrycznych i mechanicznych, wyruszając z powrotem ku swym ojczystym planetom.