„Oenone” zredukował i zogniskował pole dystorsyjne, zamykając za sobą terminal tunelu czasoprzestrzennego. Rozejrzał się z zaciekawieniem, używając swoich wielorakich zmysłów. Norfolk znajdował się w odległości stu sześćdziesięciu tysięcy kilometrów, na kadłub jastrzębia padały kontrastujące blaski dwóch gwiazd. Duchessa, czerwony karzeł odległy o dwieście milionów kilometrów, zalewała górny kadłub różową poświatą, rozjaśniając i przyciemniając krechy zawiłego purpurowego wzoru na błękitnym polipie. Diuk, gwiazda typu widmowego K2, rzucał z przeciwnej strony, z odległości stu siedemdziesięciu trzech milionów kilometrów, silne żółte światło na klimatyzowane gondole dopięte do ładowni „Oenone”.
Norfolk znalazł się już niemal dokładnie między dwiema gwiazdami tworzącymi układ podwójny. Lądy zajmowały zaledwie czterdzieści procent powierzchni planety, a tworzyły je olbrzymie wyspy wielkości od stu do stu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych każda; do tego dochodziły niezliczone pomniejsze archipelagi. „Oenone” zawisł nad jedyną pręgą mroku, jaka jeszcze ciemniała nad planetą — zbliżająca się koniunkcja uwięziła noc w rozpiętym między biegunami wąskim półksiężycu, mierzącym na równiku około tysiąca kilometrów szerokości. Wyglądało to tak, jakby wycięto kawałek planety. Pogmatwane morza i zawiłe cieśniny skrzyły się, zależnie od półkuli, błękitem lub czerwienią, pasma chmur dzieliły się na białe i szkarłatne. W zasięgu promieni Diuka ląd jawił się zwyczajną mieszaniną brązów i zieleni, barw chłodnych i zachęcających, podczas gdy ziemie oświetlone przez Duchessę przybrały ciemny, cynobrowy odcień, pocięty miejscami czarnymi plisami, co dawało im wygląd wyjątkowo niegościnnej krainy.
Syrinx poprosiła centrum kontroli ruchu lotniczego o zezwolenie na wejście na orbitę parkingową. Gdy je otrzymała, „Oenone” popędził ku planecie w doskonałym nastroju, gawędząc wesoło z olbrzymim stadem jastrzębi. Trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów nad równikiem brylantowy pierścień skrzył się delikatnie w międzygwiezdnej ciemności, w miarę jak światło dwóch gwiazd odbłyskiwało w zwierciadlanych panelach termozrzutu i wysuniętych miskach anten dwudziestu pięciu tysięcy statków kosmicznych.
Z początku nowo odkryty układ słoneczny nie wzbudzał zachwytu poszukiwaczy terrakompatybilnych planet. Kiedy w roku 2207 „Duke of Rutland”, statek zwiadowczy Rządu Centralnego, wynurzył się w systemie, wstępne wskazania czujników powiadomiły załogę o istnieniu sześciu planet, wyłącznie ziemskich.
Dwie z nich, Westmorland i Brenock, krążyły w odległości dwudziestu ośmiu milionów kilometrów od Duchessy, tworząc własny układ podwójny: obiegały wspólny środek masy, oddalone od siebie o pół miliona kilometrów. Pozostała czwórka: Derby, Lincoln, Norfolk i Kent okrążała Diuka. Wkrótce stało się oczywiste, że życie mogło się rozwinąć tylko na Norfolku, planecie posiadającej dwa księżyce, Argylla i Fife’a.
Już wtedy znacznie zaśmiecona przestrzeń międzyplanetarna zawierała siedem pasów asteroid, dwa duże i pięć małych, a także mnóstwo odłamków skalnych kursujących między gwiazdami, których pola grawitacyjne walczyły o materię. W układzie poruszała się również spora liczba komet oraz masy drobnych okruchow. Kosmolog ze statku zwiadowczego zażartował podobno, że układ nie wyodrębnił się jeszcze całkowicie z dysku protoplanetarnego.
Brak gazowego olbrzyma, z którego edeniści mogliby pozyskiwać He3, był ostatnim argumentem przemawiającym przeciwko kolonizacji. Bez taniego źródła paliwa dla reaktorów termojądrowych, który znajdowałby się w pobliżu, miejscowy przemysł, głównie lotniczy, przynosiłby znikome dochody.
Świadoma tych ponurych perspektyw, załoga wprowadziła statek na orbitę wokół Norfolku, aby przeprowadzić obligatoryjne badania środowiska naturalnego i zasobów mineralnych planety.
Nie ulegało wątpliwości, że to niezwykły glob, na którym pory roku podporządkowane są raczej koniunkcji Diuka z Duchessą niż okresom gwiazdowym: podczas przesilenia zimowego — Norfolk znajdował się wówczas w odległości stu siedemdziesięciu trzech milionów kilometrów od większej, lecz chłodniejszej gwiazdy systemu — na planecie przeważał syberyjski krajobraz, podczas gdy w przesileniu letniem, w momencie równowagi między dwiema gwiazdami, noc całkowicie zanikała na rzecz iście śródziemnomorskiej idylli. W odróżnieniu od powszechnie spotykanych planet nie istniało tu geograficzne zróżnicowanie na strefy tropikalne i umiarkowane, jakkolwiek na biegunach zalegały małe czapy polarne. Każda pora roku następowała równocześnie na całej powierzchni planety. Organizmy autochtoniczne przystosowały się oczywiście do tych warunków, choć nie odnotowano gwałtowniejszych odchyleń od standardowych wzorców ewolucyjnych. Na Norfolku wykształciła się mniejsza niż gdzie indziej liczba ssaków, stworzeń morskich i owadów. Istoty latające nie migrowały przed nastaniem zimy, tylko zapadały w sen zimowy. I nie było w tym nic nadzwyczajnego. Rośliny bowiem kwitły i owocowały tylko wtedy, gdy mogły przez całe dwadzieścia trzy godziny i czterdzieści trzy minuty na dobę kąpać się równocześnie w żółtym i różowym świetle. Takich warunków środowiskowych nie dało się łatwo skopiować, nawet w habitatach edenistów, dlatego spotykane na Norfolku rośliny były wyjątkowe. A rzadkość zawsze bywa w cenie.
To ostatnie odkrycie sprawiło, że Angielski Stan Rządu Centralnego postanowił sfinansować misję rozpoznania ekologicznego. Po trzech miesiącach klasyfikowania miejscowych roślin pod względem ich toksyczności i smaku ekologowie na Norfolku doczekali się letniego przesilenia. I wówczas ekipa trafiła na przysłowiową żyłę złota.
„Oenone” zatrzymał się na orbicie trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów nad ekscentrycznie zabarwioną powierzchnią planety, gdzie zawęził pole dystorsyjne, które od tej pory miało jedynie generować siłę ciężkości w toroidzie załogi i przechwytywać energię kosmiczną. Wśród najbliższych statków dostrzegało się przeważnie frachtowce adamistów — wielkie kuliste kształty, kiwające się ze stateczną gracją baletnicy; z rozłożonymi panelami termozrzutu wyglądały niczym dziwaczne, niezgrabne wiatraki. Tuż przed „Oenone” wisiał ogromny frachtowiec z fioletowym i zielonym kołem na kadłubie — znakiem przedsiębiorstwa Vasilkovsky Lines.
Jastrząb wciąż z ożywieniem rozmawiał z kamratami, kiedy Syrinx, Ruben, Oxley i Tulą wyruszali aeroplanem na Kesteven, jedną z większych wysp planety, położoną siedemset kilometrów na południe od równika. Stolicą wyspy był Boston, centrum handlowe zamieszkane przez sto dwadzieścia tysięcy dusz, usytuowane na styku dwóch łagodnych dolin. Cały obszar gęsto porastały lasy, przy czym mieszkańcy przerzedzili tylko puszczę, robiąc miejsce dla domów, wskutek czego dachy tonęły w maskującej zieleni. Syrinx dostrzegła kilka parków, a gdzieniegdzie wyrastające ponad drzewa szare iglice kościołów. Podmiejski aerodrom był w zasadzie rozległą trawiastą polaną, oddaloną o półtorej mili (na Norfolku nie stosowano systemu metrycznego) od krętych, zadrzewionych bulwarów Bostonu.
Oxley podchodził do lądowania z północnego zachodu, uważając, aby nie przelatywać nad samym miastem. Statkom powietrznym nie wolno było poruszać się nad Norfolkiem, pominąwszy maleńkie ambulanse i usługi latającego lekarza, a dziewięćdziesiąt procent wymiany handlowej z innymi planetami odbywało się w czasie letniego przesilenia; właściwie tylko wtedy nad planetą widywano kosmoloty. W konsekwencji mieszkańcy Norfolku reagowali trochę nerwowo na widok dwudziestopięciotonowych obiektów przecinających niebo nad dachami ich domów.
Na trawie lądowiska stało już ponad trzysta kosmolotów i aeroplanów jonowych. Oxley siadł w odległości niecałej mili od niewielkiego zespołu zabudowań, w których mieściły się biura administracji aerodromu i wieża kontroli ruchu lotniczego.
Kiedy ze śluzy wysunęły się składane schodki, Syrinx ujrzała w dali zielony pas drzew, a bliżej rowerzystę pedałującego zawzięcie wzdłuż szeregu kosmolotów; obok roweru biegł pies. Odetchnęła głęboko, smakując suche, trochę zakurzone powietrze o wyraźnym zapachu kwiatów.
— Miasto rozrosło się od mojej ostatniej wizyty — stwierdził Ruben z konsternacją.
— Podoba mi się ten staroświecki porządek. I dobrze, że wkomponowali się w las, zamiast go wycinać.
Ruben uniósł brwi ze zgrozą.
— Staroświecki, a to dobre! Lepiej nie powtarzaj tego tubylcom. — Odchrząknął. — I nie korzystaj zbyt często z więzi afinicznej w ich towarzystwie. Tutaj coś takiego uchodzi za grubiaństwo.
Syrinx zerknęła w stronę zbliżającego się rowerzysty. Był to chłopiec, może czternastoletni, z przewieszoną przez ramię skórzaną torbą.
— Będę pamiętała.
— To chrześcijanie, mają swoje zasady. A nas zdradza mimika.
— Chyba masz rację. Ale czy względy religijne osłabią nasze szansę na zdobycie towaru?
— Z pewnością nie. Tutejsze społeczeństwo wywodzi się od Anglików, a więc to ludzie, którym dobre maniery nie pozwalają kierować się uprzedzeniami. Przynajmniej publicznie. A skoro już o tym mówimy — zwrócił się do pozostałych trzech członków załogi — to nie wpychajcie im nic na siłę. Tutaj każdy lubi się łudzić, że żyje w poszanowaniu norm moralnych. Sami do was przyjdą, tylko poczekajcie.
— Kto, ja? — zapytała Syrinx z udawanym zdziwieniem.
Andrew Unwin podjechał do grupy stojącej przy lśniącym purpurowym aeroplanie, gdzie wyhamował ostro z przeraźliwym piskiem tylnego koła. Miał rudawą czuprynę i opaloną, pokrytą piegami twarz, na sobie zaś prostą, zapinaną na guziki koszulę z białej bawełny, której rękawy zawinął powyżej łokcia; zielone szorty podtrzymywał czarny pasek z grubej skóry z ozdobną mosiężną sprzączką. Nie dało się zauważyć na nim ani jednego nowoczesnego zapięcia. Chłopiec popatrzył na zgrabny kombinezon Syrinx, błękitny ze srebrną gwiazdą na epolecie.
— Pani jest kapitanem?
— Jak widać — odparła pogodnie.
Andrew Unwin miał kłopoty z zachowaniem powagi, kąciki ust wyginały mu się w powstrzymywanym z trudem uśmiechu.
— Pozdrowienia od dyrektora aerodromu, kapitanie… proszę pani. Przeprasza, że nie mógł powitać was osobiście, ale mamy tu akurat urwanie głowy.
— Tak, to się rzuca w oczy. Miło nam, że cię przysłał.
— Tata nie musiał mnie przysyłać. Pracuję tu tymczasowo jako urzędnik paszportowy — wyjaśnił, prostując się dumnie. — Mam przy sobie blok procesorowy. — Pogrzebał w torbie, co zdenerwowało psa, który zaczął szczekać i miotać się naokoło. — Mel, przestań! — krzyknął.
Syrinx podobało się, iż w wypełnieniu formalności pomaga im zwykły chłopiec: zbliża się do nieznajomych z zainteresowaniem i podziwem, pewnie nawet nie myśląc, że mogliby wyrządzić mu krzywdę. Świadczyło to o sielskim, pełnym ufności życiu na tym świecie. Widocznie adamiści umieli czasem zrobić coś jak należy.
Załoga wręczała chłopcu po kolei fleksy paszportowe, które wsuwał do szczeliny w bloku procesorowym. Urządzenie wydawało się już mocno przestarzałe; zdaniem Syrinx, ten model wyszedł z powszechnego użycia przynajmniej pięćdziesiąt lat temu.
— Interesy Drayton’s Import z Penn Street idą tak świetnie jak dawniej? — Ruben zapytał Unwina, szczerząc zęby w przyjacielskim uśmiechu.
Andrew obrzucił go pustym spojrzeniem, lecz już po chwili na jego chochlikowej twarzy pojawił się wyraz wesołości.
— Tak, firma wciąż tam się mieści. A co, był pan już kiedyś na Norfolku?
— Owszem, choć od tamtej pory upłynęło ładne parę lat — odrzekł Ruben.
— Wszystko w porządku! — Andrew zwrócił Syrinx fleks paszportowy. W tym czasie pies węszył przy jej butach. — Dziękuję pani, kapitanie. Witam na Norfolku. Mam nadzieję, że znajdziecie dobry towar.
— To miłe z twojej strony. — Syrinx rozkazała afinicznie psu uspokoić się, lecz stwierdziła zakłopotana, że zwierzę ją ignoruje.
Andrew Unwin patrzył na nich z wyczekiwaniem.
— Masz tu za fatygę — mruknął Ruben, wkładając coś do ręki chłopca.
— Dziękuję panu! — Zasrebrzyła się chowana do kieszeni moneta.
— Jak dostać się stąd do miasta? — spytał Ruben.
— Tam przy wieży czeka mnóstwo taksówek. Nie wyrażajcie zgody, jeśli ktoś zażąda więcej niż pięć gwinei. Po odprawie celnej możecie wymienić pieniądze w kantorze. — Mały kosmolot typu delta leciał nisko nad lądowiskiem, wysuwając podwozie; kompresory świszczały, dysze ustawiały się w pozycji pionowej. Andrew odwrócił się, żeby popatrzeć. — Jeśli szukacie noclegu, to chyba znajdziecie jeszcze wolne pokoje w hotelu Wheatsheaf. — Wskoczył na rower i popedałował w stronę lądującej maszyny.
Pies pognał za nim bez wahania.
Syrinx odprowadziła go rozbawionym spojrzeniem. Urzędnik kontroli paszportowej na Norfolku musiał być nie lada figurą.
— Ale jak się dostać do wieży? — zapytała Tulą z zakłopotaniem. Przesłaniała oczy przed złocistymi promieniami Diuka.
— Zgadujcie — rzekł Ruben wesoło.
— Pójdziemy pieszo — stwierdziła Syrinx.
— Doskonale, maleńka.
Oxley wrócił do aeroplanu, gdzie wygrzebał z szafek chlebaki z ich rzeczami osobistymi, nie zapominając oczywiście o podręcznej chłodziarce z próbkami atlantyckiej żywności. Po wyjściu przesłał technobiotycznemu procesorowi zakodowany rozkaz. Schody się złożyły, śluza zamknęła bezszelestnie. Tulą wzięła chłodziarkę i wszyscy ruszyli w kierunku białej wieży kontrolnej, która drżała w rozgrzanym powietrzu.
— O co mu chodziło z tym przepłacaniem taksówek? — spytała Syrinx. — Nie mają tu ujednoliconego taryfikatora?
Ruben zaczął chichotać. Objął Syrinx ramieniem.
— Kiedy mówisz o taksówce, pewnie masz na myśli te wygodne samochodziki, których adamiści używają na rozwiniętych planetach, z magnetycznym zawieszeniem i klimatyzacją.
Syrinx miała już odpowiedzieć twierdząco, lecz ostrzegły ją figlarne błyski w jego oczach.
— A czego tu używają?
Tylko ją przytulił i zaśmiał się głośno.
Most niebiański powrócił w pełnej krasie. Louise Kavanagh wędrowała po łąkach należących do majątku Cricklade wraz z siostrą Genevieve i obie zadzierały głowy w zachwycie. Od tygodnia co rano, kiedy wstawał Diuk, wychodziły wcześnie z domu, aby popatrzeć, jak most urósł w czasie nocy Duchessy.
Nad zachodnim horyzontem gorzała ogromna ciemnoczerwona zorza, którą wylewała na niebo Duchessa, kryjąc się za wzgórzami, lecz wysoko w górze skrzyły się i lśniły orbitujące statki. Migotliwe iskierki rubinowego światła pędziły w przestworzach tak bardzo ściśnięte, że tworzyły niemal jednolitą obręcz, tęczę z czerwonych cekinów. Nad wschodnim widnokręgiem, gdzie wstawał Diuk, błyszczał podobny łuk, ten jednak był z czystego złota. Patrząc ku północy, nad falistymi pagórkami hrabstwa Stoke wisiała nisko obręcz — nie tak promienna jak dwa łuki nad wschodnim i zachodnim horyzontem, gdzie kąt odbicia światła był najbardziej korzystny, ale jednak widoczna w dziennych promieniach Diuka.
— Szkoda, że nie mogą zostać na zawsze — rzekła Genevieve tęsknym głosem. — Lato to naprawdę cudowna pora roku. — Miała dwanaście lat (wedle ziemskiej rachuby), wysmukłą figurę, owalny zarys twarzy i brązowe, ciekawe świata oczy. Po matce odziedziczyła ciemne włosy, które spadały kaskadą do połowy pleców, jak na córkę właściciela dóbr ziemskich przystało. Włożyła bladoniebieską sukienkę w białe groszki z szerokim koronkowym kołnierzem, długie, białe skarpety i granatowe sandałki z błyszczącej skóry.
— Gdyby nie zima, nie byłoby mowy o lecie — odpowiedziała Louise. — Cały rok wyglądałby tak samo… Na co byśmy czekały?
Tam, wysoko, takich światów jest wiele. — Spojrzały razem na wstęgę statków kosmicznych.
Louise była starszą siostrą Genevieve, przyszłą dziedziczką posiadłości Cricklade, w której obie mieszkały. Szesnastoletnia, wyższa od Genevieve o dobre piętnaście cali, swoje odrobinę jaśniejsze włosy potrafiła rozpuścić do samych bioder. Siostry były podobne, obie miały małe noski i wąskie oczy, chociaż kości policzkowe Louise rysowały się wyraźniej, odkąd pozbyła się pokładów dziecięcego tłuszczu. Była dumna ze swej białej cery, jakkolwiek jej policzki pozostały żenująco zaróżowione, jak u robotnika w polu.
Dziś rano ubrała się w prostą kanarkową sukienkę. Dziw nad dziwy, ale w tym roku matka pozwoliła jej — nareszcie! — na głębszy prostokątny dekolt w niektórych sukienkach, chociaż brzeg spódnicy wciąż musiał sięgać daleko poniżej kolan. Głębokie dekolty pokazywały wszystkim jej powabne wdzięki. Tego lata nie było w hrabstwie Stoke młodzieńca, który by nie obejrzał się za nią dwa razy przy spotkaniu.
Louise nic sobie nie robiła z tego, że jest w centrum uwagi.
Już od dnia narodzin przyzwyczajała się do tej sytuacji. Ród Kavanaghów wiódł prymat na Kesteven, stanowił bowiem ogniwo w łańcuchu elitarnych, potężnych rodzin magnackich, które — jeśli tylko działały wspólnymi siłami — ze względu na swą zamożność wywierały większy wpływ na życie tutejszych społeczności niż jakiekolwiek zebrania rad regionalnych. Louise i Genevieve wchodziły w skład armii krewniaków zarządzających Kesteven niby dobrami lennymi. Ponadto Kavanaghów łączyły więzy krwi z wywodzącą się z brytyjskich Windsorów królewską dynastią Mountbattenów, z której książę ofiarował się stać na straży konstytucji planety. Aczkolwiek Norfolk zasiedliła ludność rdzennie angielska, to jednak tutejsza struktura społeczna czerpała wzory nie z republiki federalnej Rządu Centralnego, która założyła kolonię przed czteroma wiekami, lecz z szesnastowiecznej Brytanii.
Roland, wuj Louise, najstarszy z szóstki dzieci jej dziadka, gospodarzył na dziesiątej części ziem uprawnych na wyspie. Sam majątek Cricklade zajmował przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy akrów — obejmował pola, łąki i lasy, a nawet całe wioski, dając zatrudnienie tysiącom robotników, którzy harowali przy zbiorach, karczowaniu drzew i pielęgnacji gajów różanych, paśli trzody i stada ptactwa domowego. Trzysta rodzin uprawiało również poletka dzierżawione w obrębie rozległej majętności. Rzemieślnicy z całego hrabstwa Stoke utrzymywali się z zaspokajania potrzeb Cricklade. Dodatkowo, rzecz oczywista, majątek posiadał udziały większościowe w miejscowej rozlewni.
Louise stanowiła najlepszą partię na całej wyspie Kesteven.
I świetnie się czuła w tej roli: ludzie okazywali jej zawsze szacunek, wyświadczając chętnie wszelkiego rodzaju przysługi jedynie w zamian za jej wstawiennictwo.
Sam dwór Cricklade był wspaniałą, dwupiętrową rezydencją z szarego kamienia ze stujardowym frontem. Wysokie, ozdobione kamiennymi słupkami okna zwracały się na rozległą połać trawników, zagajników i sadów obwiedzionych murkami. Granicę terenów przyległych do dworu wyznaczała aleja wysadzana cedrami, poddanymi takim modyfikacjom genetycznym, aby mogły wytrzymać długi norfolski rok i szczególne, podwójne bombardowania fotonów. Trzystuletnie drzewa osiągnęły kilkaset stóp wysokości.
Louise uwielbiała te majestatyczne, starożytne olbrzymy; ich kształtne, ułożone warstwami konary fascynowały pewną tajemniczością, której brakowało mniejszym, rodzimym odpowiednikom ziemskich sosen. Stanowiły cząstkę jej dziedzictwa, na zawsze utraconego pomiędzy gwiazdami, kierując marzenia dziewczyny ku romantycznej przeszłości.
Wybieg dla koni, gdzie spacerowały siostry, leżał za cedrami na zachód od rezydencji, zajmując większą część łagodnego stoku.
Dołem płynął strumień uchodzący do pełnego pstrągów jeziorka.
Tu i ówdzie stały przeszkody dla tresowanych zwierząt, od tygodni nie używane z powodu krzątaniny związanej z nadchodzącymi zbiorami. Letnie przesilenie wiązało się na Norfolku ze wzmożoną pracą, Cricklade ogarnia) wtedy istny szal przygotowań do zbiorów dojrzałych róż.
Gdy wreszcie znużył je widok statków kosmicznych, udały się nad wodę. Po wybiegu spacerowało kilkanaście wierzchowców o rdzawej sierści, podskubując kępy traw. Trawa na Norfolku przypominała ziemską, źdźbła miały okrągły przekrój, a w czasie letniej koniunkcji na czubkach pojawiały się malusieńkie białe kwiatuszki. Louise nazwała je w dzieciństwie gwiezdnymi koronkami.
— Ojciec poprosi chyba Williama Elphinstone’a, aby pomagał panu Butterworthowi w zarządzaniu majątkiem — rzekła filuternie Genevieve, gdy zbliżyły się do butwiejącego płotka, który ogradzał wybieg.
— Ojciec postąpi bardzo mądrze — odpowiedziała Louise z poważną miną.
— Jak to?
— William będzie musiał nauczyć się zarządzać posiadłością od strony praktycznej, jeśli ma przejąć Glassmoor Hali, a nie znajdzie nigdzie lepszego nauczyciela niż pan Butterworth. W ten sposób Elphinstone’owie zaciągają u ojca dług wdzięczności, a mają liczne koneksje wśród farmerów na wyspie.
— William będzie u nas przez dwa sezony, bo tyle zwykle trwa nauka.
— To prawda.
— I ty tu będziesz.
— Genevieve Kavanagh, powściągnij natychmiast ten swój jaszczurczy język!
Genevieve pląsała po trawie.
— Jest przystojny, bardzo przystojny! — śmiała się. — Widziałam, jak na ciebie patrzy, zwłaszcza gdy jesteś w tych sukienkach balowych. — Nakreśliła dłońmi obrys piersi.
Louise zachichotała.
— Ty głuptasku, chyba ci zupełnie odbiło. Nie jestem zainteresowana Williamem.
— Naprawdę?
— Owszem, lubię go i mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi. Ale nic więcej. Bądź co bądź, jest ode mnie o pięć lat starszy.
— A ja myślę, że jest cudowny.
— Więc możesz go sobie wziąć.
Genevieve zmarkotniała.
— Mnie nie zaproponują nikogo dostojnego. Przecież to ty odziedziczysz fortunę. Matka rozkaże mi wyjść za mąż za jakiegoś trolla z niezamożnej rodziny, jestem tego pewna.
— Matka nie będzie nam rozkazywać, kogo mamy poślubić.
Mówię serio, Genny, nie będzie.
— Nie bujasz?
— Nie — odparła Louise, choć nie była tego taka pewna. Bo prawdę powiedziawszy, nie było dla niej w Kesteven zbyt wielu odpowiednich kandydatów na męża. Cóż za okropność: jej mąż powinien mieć tę samą pozycję społeczną, lecz ktoś równie jak ona majętny mieszkałby we własnej posiadłości, a zatem musiałaby się wyprowadzić z domu. A przecież tylko w Cricklade czuła, że naprawdę żyje. Tutaj było cudownie nawet w ciągu długich zimowych miesięcy, kiedy opustoszałą ziemię pokrywała kołdra śniegu, sosny na okolicznych wzgórzach stały ogołocone z liści, a ptaki spały zagrzebane głęboko w białym puchu. Przerażała ją myśl o opuszczeniu tego miejsca. Wobec tego komu miała oddać rękę? Zapewne rodzice często o tym rozmawiali, a także jej ciotki i wujkowie, jakżeby inaczej.
Wolała nie myśleć o wyniku ich dociekań. Pocieszała się nadzieją, że dadzą jej listę, a nie ultimatum.
W pewnej chwili dostrzegła motyla: na źdźble trawy wygrzewał się czerwony, genetycznie zmodyfikowany admirał. Mógł cieszyć się większą swobodą niż ona, uświadomiła sobie ze smutkiem.
— To znaczy, że wyjdziesz za mąż z miłości? — spytała Genevieve ze łzami w oczach.
— Tak, wyjdę za mąż z miłości.
— Wspaniale. Też bym chciała być taka odważna.
Louise wsparła ręce na najwyższej żerdzi ogrodzenia, patrząc na bulgoczącą rzeczkę. Na nadbrzeżnych skarpach rozpleniły się niezapominajki, których niebieskie kwiecie wabiło roje motyli. Jeden z pradawnych panów Cricklade rozsiał na swoich włościach setki gatunków, które kwitły co roku, zalewając sady i ogrody pstrymi, arlekińskimi kolorami.
— Wcale nie jestem odważna, tak sobie tylko marzę. A wiesz, o czym w szczególności?
— Nie. — Genevieve pokręciła głową z roziskrzonymi oczyma.
— Marzę o tym, żeby ojciec pozwolił mi wyruszyć w podróż, zanim spadną na mnie rodzinne obowiązki.
— Do Norwich?
— Nie, nie do stolicy. To takie samo miasto jak Boston, tylko większe. Poza tym i tak będę tam kończyć szkołę. Nie, ja chcę podróżować po innych światach, zobaczyć, jak tam żyją ludzie.
— Rany! Podróż statkiem kosmicznym, niesamowity pomysł!
Ja też mogę polecieć? Proszę!
— Jeśli ja polecę, to i tobie, kiedy dorośniesz, ojciec musi pozwolić. Inaczej byłoby to niesprawiedliwie.
— On mi nigdy nie pozwoli. Nie mogę nawet chodzić na tańce.
— Ale jakoś uciekasz niani i patrzysz na tańczących.
— A pewnie!
— No, widzisz.
— Nigdy mi nie pozwoli.
Louise roześmiała się na dźwięk zbolałego tonu siostry.
— To przecież tylko marzenie.
— Ale ty zawsze spełniasz swoje marzenia. Jesteś taka mądra, Louise.
— Nie zamierzam zmieniać świata — rzekła na wpół do siebie. — Chcę tylko gdzieś się stąd ruszyć, choć raz. Wszystko tu takie poukładane, regulaminowe. Czasami mam wrażenie, że już przeżyłam swoje życie.
— William może cię stąd zabrać. Poprosi o podróż poślubną na inną planetę. Ojciec mu nie odmówi.
— Och! Ty bezczelny, mały urwisie! — Zamachnęła się leniwie na siostrę, lecz Genevieve odskoczyła prędko na bezpieczną odległość.
— Podróż poślubna, podróż poślubna! — skandowała Genevieve tak głośno, że nawet konie podnosiły łby. — Louise udaje się w podróż poślubną! — Zebrała spódniczkę i pobiegła, przebierając długimi, szczupłymi nóżkami nad okrytą kwieciem trawą.
Louise puściła się za nią w pogoń. Obie chichotały i piszczały, strasząc z rozbawieniem motyle dzikimi pląsami.
Kiedy po ostatnim skoku w obręb układu planetarnego „Lady Makbet” wyszła w jednym kawałku z terminalu, z piersi Joshuy wyrwało się ciche westchnienie ulgi. Lot z Lalonde przypominał koszmarny sen.
Od samego początku Joshua nie darzył Quinna Dextera ani sympatią, ani zaufaniem. Intuicja podpowiadała mu, że coś jest stanowczo nie tak z tym facetem, choć w sposób niemożliwy do uchwycenia. Życie zdawało się zamierać w kabinie, kiedy on się pojawiał. A jeszcze to jego dziwaczne zachowanie: nie okazywał żadnej błyskotliwości, żadnego wyczucia w toku rozmowy, jakby jego reakcje następowały z dwusekundowym opóźnieniem względem rzeczywistości.
Na dobrą sprawę, gdyby Joshua spotkał się z nim osobiście na kosmodromie na Lalonde, zapewne nie przyjąłby go jako pasażera bez względu na to, ile pieniędzy zgromadził na swoim dysku kredytowym. Cóż, stało się i koniec. Na szczęście Dexter większość czasu spędzał samotnie w swej kabinie w module C, wychodząc jedynie na posiłek albo do łazienki. W takim zachowaniu można było jeszcze doszukać się odrobiny racjonalności. Zaraz jednak po wejściu na pokład obrzucił lite grodzie nerwowym, podejrzliwym spojrzeniem, mówiąc:,Napomniałem już, ile mechanizmów jest na statku kosmicznym”.
Zapomniał? Joshua nie mógł wyjść ze zdumienia. Czy można zapomnieć, jak wygląda statek?
Najbardziej go dziwiły niezdarne ruchy Quinna Dextera w stanie nieważkości. Joshua skłonny byłby przypuszczać, że ten człowiek nigdy nie latał w kosmosie. Rzecz nieprawdopodobna, skoro podróżował po planetach jako agent handlowy — agent, w którego oczach odbijał się wiecznie strach, w dodatku nie wyposażony w neuronowy nanosystem! Kilka razy Joshua przy u ważył, jak Quinn wzdryga się przy metalicznych dźwiękach dobiegających z urządzeń modułu czy też w czasie przyspieszenia przy zgrzytach konstrukcji pracującej.
Oczywiście, biorąc pod uwagę wybryki „Lady Makbet”, ten aspekt zachowania Dextera można było jeszcze zrozumieć. Joshua sam doświadczył wielu paskudnych chwil podczas podróży. Wydawało się, że nie ma na statku systemu, który by nie uległ jakiemuś uszkodzeniu, odkąd opuścili orbitę Lalonde. To, co miało być prostym, czterodniowym lotem, przeciągnęło się niemal do tygodnia, gdy załoga zmagała się ze spadkami mocy, zanikami sygnałów, awariami siłowników i dziesiątkami pomniejszych irytujących usterek.
Joshua bał się myśleć, co będzie, kiedy przedstawi inspektorom z Komisji Astronautycznej dziennik pokładowy. Pewnie każą poddać statek kapitalnemu remontowi. Przynajmniej działały węzły modelujące, choć i po nich spodziewał się najgorszego.
Przesłał do komputera nawigacyjnego datawizyjne instrukcje rozłożenia paneli termozrzutu i wysunięcia masztów z czujnikami.
Natychmiast rozbrzmiały mu w głowie doniesienia o nieprawidłowościach. Jeden z paneli otworzył się tylko do połowy, a trzy maszty utknęły w swych wnękach.
— Jezu! — warknął.
Reszta załogi szemrała, zapięta w pasach na lewo i prawo od Joshuy.
— Myślałem, że naprawiłeś te pieprzone panele! — krzyknął na Warlowa.
— Bo naprawiłem! — rozległa się głośna odpowiedź. — Jeśli jesteś taki mądrala, załóż skafander i sam to sobie obejrzyj.
Joshua przetarł dłonią czoło.
— Zobacz, co da się zrobić — rzekł ponuro. Warlow wymruczał coś niezrozumiale, po czym rozkazał odpiąć się pasom. Ruszył w stronę otwartej grodzi. Ashly Hanson wyswobodził się w ślad za kosmonikiem, aby mu pomóc.
Ze sprawnych masztów zaczęły napływać informacje zbierane przez czujniki. Komputer pokładowy namierzał położenie sąsiednich gwiazd, aby precyzyjnie określić obecną pozycję statku.
Norfolk, oświetlony z dwóch źródeł, był niezwykle mały, jak na terrakompatybilną planetę. Joshua nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, ponieważ czujniki poinformowały go nagle, że kadłub omiatają laserowe impulsy radarowe, a „Lady Makbet” dostała się w obręb pola dystorsyjnego jastrzębia.
— Chryste, co znowu? — zapytał, lecz w tym samym momencie ukazały się w jego myślach astronawigacyjne koordynaty statku. Skok translacyjny wyrzucił „Lady Makbet” w odległości dwustu dziewięćdziesięciu kilometrów od Norfolka, daleko poza strefą dozwolonego wyjścia. Jęknął głośno i czym prędzej rozkazał antenie telekomunikacyjnej nadać kod rozpoznawczy. Inaczej statki Sił Powietrznych Konfederacji patrolujące przestrzeń wokół Norfolku mogłyby potraktować „Lady Makbet” jako tarczę strzelniczą.
Norfolk tym się wyróżniał spośród innych terrakompatybilnych planet, że nie posiadał własnej sieci platform strategicznoobronnych. Lokalny przemysł nie korzystał z zaawansowanych technologii, na orbicie nie było żadnych osiedli asteroidalnych, a w konsekwencji potencjalni złodzieje nie mieli tu czego szukać. Ochronę przed statkami piratów i najemników uważano za zbyteczną, z wyjątkiem dwóch tygodni każdego roku, kiedy to zewsząd przybywały frachtowce po ładunek „Norfolskich Łez”.
Gdy na planecie zbliżał się czas letniego przesilenia, do ochrony statków handlowych przystępował dywizjon 6 Floty Sił Powietrznych Konfederacji opłacany z kasy miejscowego rządu. Załogom podobała się taka służba, bo kiedy frachtowce odlatywały, oni dostawali krótki urlop, a na planecie podejmowano ich iście po królewsku; każdy dostawał buteleczkę „Norfolskich Łez” w prezencie od wdzięcznego rządu.
Serwomechanizmy poruszające główną anteną telekomunikacyjną „Lady Makbet” wykonały niepełny obrót i stanęły. Na schemacie, który komputer pokładowy przesłał datawizyjnie do mózgu Joshuy, pojawiły się komunikaty o przerwach w zasilaniu.
— Cholera jasna, nie wierzę! Sara, zrób coś z tą przeklętą anteną! — Kątem oka dostrzegł, że włączyła konsolę przy fotelu.
Za pośrednictwem anteny dookółnej wyemitował kod rozpoznawczy „Lady Makbet”.
Kiedy oba statki połączył kanał radiowy, z konsoli do neuronowego nanosystemu Joshuy popłynął datawizyjny przekaz.
— Tu okręt Sił Powietrznych Konfederacji „Pestravka”. Wynurzyliście się poza strefami dozwolonego wyjścia tej planety. Potrzebujecie pomocy?
— Dziękuję, „Pestravka”, ale nie — przesłał Joshua w odpowiedzi. — Mamy kilka drobnych usterek. Przepraszam, jeśli napędziłem wam strachu.
— Czego dotyczą usterki?
— Błędnych wskazań czujników.
— Przecież łatwo je wykryć. Nie powinniście wchodzić w głąb jkładu planetarnego bez dokładnych informacji nawigacyjnych.
— Chrzań się — mruknął Melvin Ducharme ze swojego fotela.
— Dopiero teraz udało się określić wielkość błędu — odparł Joshua. — Aktualizujemy dane.
— Co z waszą główną anteną telekomunikacyjną?
— Przeciążony serwomechanizm, na liście do wymiany.
— Wysuńcie zapasową.
Sara prychnęła ze zniecierpliwieniem.
— Jeśli chce, mogę w niego wycelować maser. Jak dostanie dupie, zaraz się uspokoi.
— Już wysuwam, „Pestravka”. — Joshua spiorunował ją spojzeniem.
Modlił się w duchu, gdy pęk srebrzystych żeberek drugiej anteny otwierał się niczym kielich kwiatu, wychodząc z ciemnego kadłuba statku. Antena ustawiła się w kierunku jastrzębia.
— Kopię incydentu wysyłam do norfolskiego biura Komisji Astronautycznej — kontynuował oficer z „Pestravki”. — Z zaleceniem sprawdzenia certyfikatów „Lady Makbet”.
— Wielkie dzięki, „Pestravka”. Czy wolno nam skontaktować się z wieżą kontroli lotów i poprosić o wektor zbliżenia? Nie chciałbym zostać ostrzelany za brak zgody.
— Nie przeciągaj struny, Calvert, bo możemy przez dwa tygodnie bez pośpiechu przeglądać, co wieziecie w ładowniach.
— Wygląda na to, że twoja sława cię poprzedza, Joshua — rzekł Dahybi Yadev, gdy „Pestravka” przerwała połączenie.
— Oby tylko nie dotarła na powierzchnię planety — dorzuciła Sara.
Joshua skierował antenę na satelitę kontroli lotów cywilnych i otrzymał zezwolenie na wejście na orbitę parkingową. Ożyły trzy silniki termojądrowe „Lady Makbet”; wyrzucając w przestrzeń długie strumienie mglistej plazmy, pchnęły statek z przyspieszeniem 0,1 g w stronę kolorowej planety.
Do pustej krainy Quinna Dextera docierały skrawki światła w towarzystwie cichych, zgrzytliwych dźwięków. Jakby strugi świetlistego deszczu siekły po nim przez szczeliny z zewnętrznego wszechświata. Jedne lśniące wiązki migotały w oddali, inne przenikały go na wskroś. Ilekroć tak się działo, zawsze widział obrazy, jakie z sobą niosły.
Łódź. Jedna z tych rozklekotanych kryp handlowych na Quallheimie, niewiele lepsza od tratwy. Pędziła w dół rzeki.
Drewniane budynki miasta. Durringham w strugach deszczu.
Dziewczyna.
Znał ją. Marie Skibbow, naga, przywiązana sznurem do łóżka.
Jego serce waliło w ciszy.
— Tak — odezwał się czyjś głos. Słyszał go już kiedyś na leśnej polanie, ów głos wychodzący z Nocy. — Wiedziałem, że ci się spodoba.
Marie szarpała się z więzami. Miała jędrne i gibkie ciało, dokładnie takie, jak sobie wcześniej wyobrażał.
— Co byś z nią zrobił, Quinn?
Co by z nią zrobił? Czego by nie zrobił z tak wyjątkowym ciałem. Ach, jakżeby pod nim cierpiała!
— Cholera, Quinn, jesteś odrażający. Ale i niezwykle użyteczny.
Energia wzbierała gwałtownie w jego wnętrzu i oto powstał fantom, aby nałożyć się na obraz rzeczywistości. Wyobrażenie Quinna o fizycznej postaci, jaką mógłby przybrać Boży Brat, gdyby postanowił objawić się cieleśnie w świecie ludzi. Straszną miałby posturę, ciało zdolne do cudownych bestialstw, stokroć bardziej wyrafinowanych niż te, które Quinn poznał w sekcie.
Strumienie czarodziejskich mocy sięgnęły triumfalnie szczytów, otwierając szczelinę do straszliwej, ziejącej za nim pustki, dzięki czemu ktoś nowy wyszedł i opętał Marie, gdy dziewczyna z płaczem błagała o zmiłowanie.
— Właź z powrotem, Quinn.
Obrazy znów się sprowadziły do banalnych, ulotnych smug migotliwego światła.
— Ty wcale nie jesteś Jasnym Bratem! — wrzasnął Quinn w nicość. Czując się zdradzony, zawrzał gniewem, który wyostrzył jego zmysły: światło pojaśniało, dźwięki zabrzmiały wyraźniej.
— Oczywiście, że nie. Jestem czymś znacznie gorszym, Quinn.
Gorszym od twojego mitycznego diabła. Mam na myśli nas wszystkich.
W więziennym wszechświecie buchnął śmiech, sprawiając mu ból.
Czas biegł tu zupełnie inaczej…
Kosmolot.
Statek kosmiczny.
Niepewność. Quinn doznawał wrażenia, jakby wzbierała w nim bez opamiętania. Urządzenia elektryczne, na których musiał teraz polegać, nie znosiły bliskości jego anormalnego ciała, a gdy delikatne przyrządy jeden po drugim odmawiały posłuszeństwa, niepewność zaczęła zamieniać się w strach. Cały drżał, próbując rozpaczliwie poskromić strumienie egzotycznej energii, które przenikały go do szpiku kości.
Nie jest wszechmocna, uświadomił sobie Quinn. Ta rzecz kontrolująca jego ciało również podlegała ograniczeniom. Resztkami umysłu chłonął szczątki światła, koncentrując się na dostrzeżonych obrazach, na podsłuchanych słowach. Obserwując i czekając.
Szukając zrozumienia.
Boston wydał się Syrinx najurokliwszym z miast, jakie odwiedziła w czasie swych czternastoletnich podróży po Konfederacji, włączając w to rajskie enklawy w krążących wokół Saturna habitatach, gdzie się urodziła. Każdy budynek wzniesiono tu z kamienia, przy czym grube ściany nie dopuszczały z zewnątrz gorącego powietrza w czasie długiego lata, a chłodu w czasie równie długiej zimy. Większość z nich miała jedno piętro, choć spotykało się też większe, dwupiętrowe, nieodłącznie z obwiedzionym sztachetkami ogródkiem z przodu i rzędami stajen z tyłu. Po kamieniach pięły się ziemskie kapryfolia i bluszcze, większość ganków stroiły wiszące kosze wielobarwnego kwiecia. Wszędzie kładziono strome dachy, aby nie runęły pod ciężarem śniegu; szare łupkowe dachówki sąsiadowały ze smoliście czarnymi panelami baterii słonecznych, tworząc miłe dla oka geometryczne wzory. Mieszkania ogrzewano drewnem, wskutek czego nad ścianami szczytowymi wyrastały lasy kominów o wylotach z czerwonej gliny nakrytych ozdobnymi kapturkami. Każdy prywatny, publiczny i gospodarczy budynek miał tu swój niepowtarzalny charakter, a więc coś niespotykanego na światach, gdzie królowały wytwórnie prefabrykatów. Wzdłuż szerokich, brukowanych ulic stały w równych odstępach żeliwne latarnie. Syrinx dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że skoro na planecie nie ma mechanoidów ani serwitorów, każdą granitową kostkę musiała ułożyć ręka człowieka — ileż to kosztowało czasu i wysiłku! Przy chodnikach biegły szpalery drzew, głównie norfolskich odpowiedników sosen, choć tu i ówdzie widywało się poddane genetycznym zabiegom odmiany wiecznie zielonych roślin ziemskich.
W ruchu ulicznym uczestniczyły w zasadzie tylko rowery, trójkołowe skutery (bardzo nieliczne, kierowane zazwyczaj przez dorosłych), konie oraz ciągnięte przez nie powozy i furmanki. Syrinx zauważyła też, aczkolwiek tylko na obrzeżach miasta, kilka należących do farmerów elektrycznych furgonów.
Po odprawie celnej, dokładniejszej niż kontrola paszportowa, odnaleźli postój powozów konnych przy wieży aerodromu. Syrinx uśmiechnęła się wesoło, a Tulą jęknęła zniechęcona. Na szczęście wybrana przez nich taksówka miała dobre resory, co zapewniło im w miarę wygodną podróż do miasta. Skorzystali z rady Unwina i wynajęli pokoje w Wheatsheaf, zajeździe położonym na tym samym brzegu rzeki, na którym rozłożyło się miasto.
Kiedy już się rozpakowali i zjedli na dziedzińcu lekki posiłek, Syrinx i Ruben wyruszyli powozem na Penn Street.
Ruben z przyjemnością przyglądał się paradnym sznurom pieszych i pojazdów. Nietrudno było dostrzec w tłumie załogi statków kosmicznych: ubrania z syntetycznych tkanin wyglądały niezwykle blado w porównaniu ze strojami mieszkańców miasta. Latem bostończycy preferowali jasne kolory i fantazyjne kroje. Tego roku wśród młodzieńców królowały wielobarwne kamizelki, podczas gdy dziewczęta nosiły marszczone bawełniane spódniczki w duże okrągłe wzory (zawsze zakrywały kolana, co Ruben zauważył z rozczarowaniem). Miał wrażenie, jakby cofnął się przed erę lotów kosmicznych, choć prawdopodobnie w żadnej epoce historycznej na Ziemi nie było tak czysto.
— Penn Street, szefie! — krzyknął woźnica, kiedy powóz skręcił w uliczkę biegnącą równolegle do koryta rzeki Gwash. Była to handlowa dzielnica miasta z licznymi przystaniami i ciągiem stojących za nimi przestronnych magazynów. Po raz pierwszy spotkali tu elektryczne ciężarówki. Na drugim końcu zakurzonej drogi widać było kolejową stację rozrządową.
Ruben omiatał wzrokiem długie rzędy magazynów, tętniące życiem place i biura, czując na sobie świdrujące spojrzenie Syrinx.
Drwiące myśli zaczęły się wdzierać do jego umysłu. Mało tego, że firma Drayton’s Import miała swą siedzibę na Penn Street, to jeszcze cała ulica do niej należała. Nazwa przedsiębiorstwa widniała na wszystkich tabliczkach na murach zabudowań.
— Gdzie teraz, szefie? — zapytał woźnica.
— Do siedziby firmy — odparł Ruben. Ostatnim razem, kiedy tu zawitał, Drayton’s Import składał się jedynie z niewielkiego biura w wynajętym magazynie.
Siedziba firmy okazała się budynkiem wciśniętym między dwa składy po nabrzeżnej stronie ulicy. Łukowe okna zwracały uwagę ozdobnymi żelaznymi wykończeniami, a na ścianie obok podwójnych drzwi wisiała duża, wypucowana do połysku mosiężna tabliczka. Powóz zatrzymał się u podnóża kręconych kamiennych schodów.
— Zdaje się, że stary Dominie Kavanagh ma się całkiem nieźle — rzekł Ruben, kiedy wychodzili z dorożki. Wręczył woźnicy gwineę i sześciopensówkę napiwku.
Spojrzenie Syrinx mogłoby teraz przeciąć diament.
— Stary Dominie, mało kto mu dorówna. Szkoda, że nie mamy więcej czasu, on zna w mieście każdą knajpę. — Ruben zastanawiał się, komu właściwie miały dodać otuchy te chojrackie słowa.
— Kiedy tak naprawdę tu byłeś? — spytała Syrinx w poczekalni.
— Piętnaście, może dwadzieścia lat temu — odparł z niezdecydowaniem. Wiedział tylko, że od tamtej chwili minęło sporo czasu. Najgorsze, że Dominie był mniej więcej w jego wieku. Ale cóż poradzić, gdy jest się w załodze jastrzębia? — pomyślał. Każdy dzień jak poprzedni, wszystkie zlane w jedno. Skąd mam wiedzieć, w którym roku tu byłem?
Poczekalnia pokryta była czarnobiałą marmurową posadzką, a naprzeciwko wejścia pięły się w górę szerokie schody. Dziesięć jardów od drzwi siedziała za biurkiem młoda kobieta, obok niej stał lokaj w liberii.
— Chciałbym się spotkać z Dominikiem Kavanaghem — zwrócił się do niej Ruben swobodnie. — Niech mu pani po prostu powie, że Ruben zawitał do miasta.
— Przykro mi, sir — odparła. — Nie sądzę, żeby pracował u nas Kavanagh o tym imieniu.
— Przecież jest właścicielem Drayton’s Import — zdziwił się Ruben.
— Właścicielem tego przedsiębiorstwa jest Kenneth Kavanagh, sir.
— Aha.
— Możemy się z nim zobaczyć? — wtrąciła Syrinx. — Przyleciałam aż z Ziemi.
Kobieta przesunęła spojrzenie po błękitnym kombinezonie ze srebrną gwiazdą.
— W jakiej sprawie, pani kapitan?
— W tej samej, co inni. Szukam towaru.
— Zapytam, czy pan Kenneth jest u siebie. — Kobieta podniosła słuchawkę z masy perłowej.
Osiem minut później wprowadzono ich do gabinetu Kennetha Kavanagha na drugim piętrze. Połowę ściany zajmowało duże łukowe okno z widokiem na rzekę. Po gładkiej, czarnej wodzie z łabędzim dostojeństwem pływały szerokie barki.
Kenneth Kavanagh okazał się barczystym, dochodzącym czterdziestki mężczyzną w gustownym ciemnoszarym garniturze, białej koszuli i czerwonym jedwabnym krawacie. Kruczoczarne, wypomadowane włosy zaczesał do tyłu.
Syrinx nie poświęciła mu zbytniej uwagi, ponieważ w gabinecie obecny był jeszcze jeden mężczyzna — dwudziestokilkuletni młodzieniec z płaską, kwadratową twarzą i grzywą rudobrązowych włosów zaczesanych z nierównym przedziałkiem. Miał tego typu posturę, która kojarzyła się Syrinx ze sportowcami lub (co bardziej odpowiadało tej planecie) robotnikami polowymi. Jego garnitur uszyty był z jakiegoś lśniącego, szarozielonego materiału. Lewy rękaw marynarki zwisał luźno, przypięty na stałe do boku. Syrinx nie spotkała jeszcze nikogo z brakującą kończyną.
— Przestań się gapić — napomniał ją Ruben, ściskając dłoń Kennetha Kavanagha.
Syrinx zaczerwieniła się po uszy.
— Ale co mu dolega?
— Nic. Na tej planecie zabrania się klonowania organów.
— Ależ to absurd. Do końca życia musi być kaleką? Nie życzyłabym nikomu podobnego losu.
— Techniki stosowane w medycynie stanowią treść zagorzałych sporów w kwestii tego, co powinno, a co nie powinno być dozwolone. Niestety, klonowanie narządów ruchu to dość zaawansowana technologia.
Syrinx zapanowała nad sobą i podała rękę Kennethowi. Przywitał się uprzejmie, po czym przedstawił im drugiego mężczyznę jako swego kuzyna Gideona.
Ściskając jego dłoń, Syrinx nie patrzyła mu w oczy. Na twarzy młodzieńca gościło uczucie tak dojmującego przygnębienia, że bała się, aby sama nie wpadła w otchłań jego osobistej niedoli.
— Gideon jest moim pomocnikiem — oświadczył Kenneth.
— Poznaje tajniki prowadzenia interesu.
— To dla mnie najlepszy układ — rzekł Gideon cichym głosem. — Nie nadaję się do zarządzania rodzinną posiadłością, które wymaga od człowieka zaangażowania sił fizycznych.
— Co się właściwie stało? — spytał Ruben.
— Spadłem nieszczęśliwie z siodła, co się zdarza w czasie nauki jazdy konnej. Ale raz miałem pecha i źle wylądowałem.
Wyłamałem rękę na żerdzi parkanu.
Syrinx popatrzyła na niego z daremnym współczuciem, nie wiedząc, co w tej sytuacji powiedzieć. W jej umyśle pojawił się „Oenone”, podtrzymując ją na duchu samą swoją obecnością.
Kenneth Kavanagh wskazał na krzesła stojące przed biurkiem z jasnego drewna.
— Przyjemnie panią gościć, kapitanie.
— Myślę, że to samo powiedział pan już niejednemu kapitanowi w tym tygodniu — odrzekła cierpko, nim usiadła.
— Owszem, niejednemu, lecz każdego, który odwiedza nas po raz pierwszy, witamy w sposób szczególny. Niektórzy z moich znajomych eksporterów wierzą niezłomnie w powodzenie produktów tej planety. Mówią, że zawsze będzie na nie popyt. Moim zdaniem jednak trochę życzliwości w kontaktach handlowych nigdy nie zawadzi, zwłaszcza że uzależniliśmy się gospodarczo od jednego produktu. Nie chciałbym nikogo zrażać do powrotu na Norfolk.
— Będę więc miała powód, by się zrazić?
Rozłożył ręce.
— Czasem trafią się ze dwie felerne skrzynki. Jaka jest właściwie ładowność waszego statku?
— „Oenone” udźwignie siedemset ton.
— W takim razie, niestety, nie obędzie się bez pewnego rozczarowania.
— Stary Dominie zawsze chował kilka skrzynek na wypadek, gdyby nadarzyła mu się okazja do przyzwoitej wymiany — powiedział Ruben. — A nam właśnie chodzi o wymianę.
— Znał pan Dominica Kavanagha? — zapytał Kenneth z zainteresowaniem.
— Oczywiście. To pański ojciec?
— Mój świętej pamięci dziadek.
Ramiona obwisły Rubenowi.
— A niech mnie, poczciwe było z niego chłopisko.
— Cóż, wszystkim nam brakuje jego mądrych pomysłów.
— Zmarł śmiercią naturalną?
— Tak. Dwadzieścia pięć lat temu.
— Dwadzieścia pięć… — Ruben pogrążył się w zadumie.
— Przykro mi — powiedziała Syrinx.
— Dwadzieścia pięć lat. Co oznacza, że musiałem tu być przynajmniej trzydzieści pięć lat temu, może jeszcze dawniej.
Do licha, stary głupiec ze mnie.
— Wspomnieliście o wymianie.
Syrinx poklepała podręczną chłodziarkę stojącą przy krześle na podłodze.
— To, co Atlantyda ma najlepszego.
— Oho, mądry wybór. Zawsze znajdę zbyt na przysmaki z Atlantydy. Połowę zje moja rodzina. Macie może wykaz?
Wręczyła mu plik komputerowych wydruków. Nie zauważyła w gabinecie bloku procesorowego, obok klawiatury stał tylko niewielki holoekran.
Kenneth czytał listę, unosząc brwi z aprobatą.
— Doskonale. Widzę, że sprowadzacie nawet żółte sole, jedną z moich ulubionych ryb.
— Tak się szczęśliwie składa, że włożyliśmy do chłodziarki pięć filetów. Zechce pan się przekonać, czy odpowiadają standardom?
— Jestem pewien, że odpowiadają.
— A jednak chciałabym, aby przyjął pan zawartość w podzięce za okazaną nam gościnność.
— To nader uprzejme z pani strony. — Zaczął przebiegać palcami nad klawiaturą dotykową, patrząc wyłącznie na holoekran.
Była pewna, że jej by to szło o wiele wolniej. — Na szczęście moja rodzina posiada udziały w kilkunastu rozlewniach na Kesteven — stwierdził. — Jak wam zapewne wiadomo, oficjalnie nie możemy sprzedawać „Norfolskich Łez” przed letnim przesileniem i nowymi zbiorami. Stworzyliśmy więc między sobą nieformalny system wzajemnej pomocy, z którego teraz mogę skorzystać. Widzę, że mój kuzyn Abel, zarządca majątku Eaglethorpe na południu, posiada parę zapasowych skrzynek. Z tamtejszych hrabstw pochodzą gatunki o przyjemnym bukiecie. Niestety, nie zdołam wypełnić wam ładowni po brzegi, lecz dostaniecie sześćset skrzynek butelkowanych „Łez”, czyli prawie dwieście ton.
— Brzmi nieźle — zawyrokowała Syrinx.
— Wybornie. Zatem nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uzgodnić cenę.
Andrew Unwin włożył do bloku procesorowego fleks paszportowy Quinna Dextera i urządzenie natychmiast przestało działać. Nadaremnie stukał po nim palcami. Trzech mężczyzn z kosmolotu przyglądało mu się uważnie. Szkarłatny rumieniec wypłynął na jego policzki. Wolał nie myśleć, co powie ojciec. Praca urzędnika paszportowego była bardzo odpowiedzialna.
— Dziękuję, sir. — Andrew, chcąc nie chcąc, oddał nie odczytany fleks Dexterowi, który schował go bez słowa komentarza.
Mel ciągle szczekał, z daleka, ukryty za przednim kołem roweru.
Pies ani na moment nie zamilkł, odkąd trójka przyjezdnych zeszła po schodkach ze śluzy powietrznej kosmolotu.
A dzień wydawał się taki dobry, póki nie wylądowała maszyna z „Lady Makbet”.
— To wszystko? — zapytał Joshua, zmuszony podnieść głos z powodu psiego ujadania.
— Tak, kapitanie. Dziękuję. Witam na Norfolku. Mam nadzieję, że znajdziecie dobry towar.
Joshua uśmiechnął się szeroko i skinął na chłopca, by się zbliżył. Obaj odeszli kawałek od Quinna Dextera i Ashly’ego Hansona, którzy czekali u stóp schodków. Pies pognał za nimi.
— Cieszę się, że tak się z tym szybko uporałeś — rzekł Joshua.
— Na aerodromie wielki ruch, jak widać.
— To moja praca, kapitanie.
Joshua wyciągnął z kieszeni kombinezonu plik niepotrzebnych mu lalondzkich franków i odliczył trzy.
— Doceniam to. — Wcisnął plastikowe pieniądze do ręki chłopca, któremu uśmiech powrócił na twarz.
— A teraz coś mi powiedz — dodał Joshua ciszej. — Ktoś, komu powierza się funkcję urzędnika paszportowego, musi wiedzieć, jak tu sprawy stoją, co w trawie piszczy, mam rację?
Andrew Unwin kiwnął tylko głową, zbity z tropu. W jakiej znowu trawie?
— Podobno Norfolkiem rządzi kilka ważnych rodzin. Wiesz może, która z nich ma największe wpływy na Kesteven?
— Na pewno rodzina Kavanaghów, sir. Jest ich tutaj mnóstwo, to prawdziwa arystokracja. Posiadają farmy, domy i przedsiębiorstwa na całej wyspie.
— A rozlewnie?
— O tak, kilku z nich rozlewa własny trunek.
— Świetnie. A teraz najważniejsze pytanie. Wiesz, kto zajmuje się eksportem produkowanych przez nich towarów?
— Tak, sir — odparł dumnie Andrew. Kapitan nadal trzymał w ręku plik szeleszczących banknotów, lecz chłopiec udawał, że ich nie dostrzega. — Niech pan porozmawia z Kennethem Kavanaghiem. Jeśli on panu nie pomoże, to chyba nikt inny.
Joshua odliczył dziesięć banknotów.
— Gdzie go mogę znaleźć?
— Przedsiębiorstwo Drayton’s Import na Penn Street.
Joshua wręczył mu pieniądze.
Andrew zwinął je sprawnym, wyrobionym ruchem i schował do kieszeni szortów. Gdy odjechał rowerem na odległość dwudziestu jardów, blok procesorowy wydał ciche piknięcie. Znów działał jak należy. Chłopiec obrzucił go zdziwionym spojrzeniem, potem wzruszył ramionami i skierował się w stronę lądującego właśnie kosmolotu.
Sądząc z zachowania witającej ich recepcjonistki, Joshua nie był pierwszym kapitanem statku kosmicznego, który w tym tygodniu pukał do drzwi Drayton’s Import. Przechwycił jej spojrzenie, kiedy trzymała przy uchu antyczną słuchawkę. Obdarzyła go w zamian formalnym uśmiechem.
— Pan Kavanagh za chwilę panów przyjmie, kapitanie Calvert — oznajmiła.
— Dziękuję za wstawiennictwo w mojej sprawie.
— Nie ma za co.
— A czy mogłaby nam pani polecić jakąś przyzwoitą restaurację na dziś wieczór? Ja i mój przyjaciel od dawna nie mieliśmy nic w ustach, chętnie byśmy coś zjedli. Może lokal, gdzie pani czasem zagląda?
Wyprostowała się mimo woli, jej głos stał się bardziej przyjazny.
— Niekiedy odwiedzam Metropole — odparła lekkim tonem.
— W takim razie musi to być urocze miejsce.
Ashly obrócił oczy ku górze z niemym wyrzutem.
Po kwadransie zostali wprowadzeni do gabinetu Kennetha Kavanagha. Joshua nie unikał kontaktu wzrokowego z Gideonem, kiedy Kenneth ich sobie przedstawiał. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ofiara amputacji z najwyższym trudem powstrzymuje się od wybuchu; młodzieniec zachowywał kamienne oblicze, jakby bał się okazania jakichkolwiek uczuć. Joshua zauważył, że Kenneth pilnie obserwuje jego własne reakcje. Coś tu było nie tak.
Kenneth wskazał im krzesła przy biurku, podczas gdy Gideon wyjaśniał przyczynę swego kalectwa. Mimo że restrykcje związane z klonowaniem narządów były tu niezwykle ostre, to jednak Joshua widział w nich sporo racji. Tej planecie wytyczono pewien kurs i musiała się go trzymać. Ludzie chcieli tu wieść stabilne, wiejskie życie. Gdyby uchylono furtkę dla jednej medycznej technologii, jak by się to skończyło? Cieszył się, że nie on musi o tym decydować.
— Czy to pierwsza pana wizyta na Norfolku, kapitanie Calvert? — spytał Kenneth.
— Tak. Latam dopiero od roku.
— Naprawdę? Cóż, gorąco witam kapitanów, którzy odwiedzają nas po raz pierwszy. Uważam, że rozwijanie kontaktów osobistych zawsze się opłaca.
— Tak nakazuje roztropność.
— Eksport „Norfolskich Łez” stanowi dla nas podstawę egzystencji, byłoby rzeczą niemądrą odstraszać kapitanów statków kosmicznych.
— Mam szczerą nadzieję, że nie zostanę odstraszony.
— Zrobię, co w mojej mocy. Próbuję nie odsyłać nikogo z pustymi rękami, choć musi pan zrozumieć, że popyt jest duży, a posiadam stałych, wiernych klientów, których muszę obsłużyć w pierwszej kolejności. Ponadto większość z nich czeka już co najmniej od tygodnia. Nie da się ukryć, że troszkę się pan spóźnił. Jaki ładunek pana interesuje?
— „Lady Makbet” zabierze tysiąc ton bez większego wysiłku.
— Kapitanie Calvert, tyle skrzynek nie dostaną nawet niektórzy z moich najstarszych klientów.
— Przychodzę do pana z pewną ofertę handlową, chodzi o częściową wymianę.
— Wymiana to już coś, chociaż przepisy importowe na Norfolku są dość surowe. Nie śmiałbym ich łamać, a nawet naginać.
Muszę dbać o reputację rodziny.
— Doskonale pana rozumiem.
— Wybornie. Co pan przywiózł?
— Drewno.
Kenneth Kavanagh zmierzył go zdumionym wzrokiem, po czym wybuchnął śmiechem. Nawet posępna twarz Gideona trochę się wypogodziła.
— Drewno? To nie żart? — pytał Kenneth. — Pański statek ma ładownie wypełnione drewnem?
— Tysiącem ton drewna. — Joshua przekręcił zapięcie chlebaka i wyciągnął klin z czarnego majopi. Wybrał go specjalnie na tę okazję w składzie na Lalonde. Był to standardowy kawałek długości dwudziestu pięciu centymetrów, lecz nie obłupany z kory, a ponadto, co ważniejsze, odrastała z niego mała gałązka z pomarszczonymi listkami. Joshua puścił klin, który spadł z hałasem na środek biurka.
Kenneth przestał się śmiać, pochylony do przodu.
— Wielkie nieba. — Pociągnął paznokciem po drewnie, potem opukał je mocniej palcami.
Joshua podał mu bez słowa dłuto z nierdzewnej stali.
Kenneth przyłożył ostrze do drewna.
— Nie sposób go choćby zarysować.
— Normalnie potrzeba noża rozszczepieniowego do cięcia majopi, ale wystarczą piły mechaniczne, których nie brakuje na Norfolku, choć to mordercza praca. Może pan sobie wyobrazić, jak niesłychanie wolno będzie się zużywać wszystko, co zostanie z tego wystrugane. Pewnie tutejsi rzemieślnicy, jeśli się postarają, znajdą dla majopi parę ciekawych zastosowań.
Szarpiąc w zamyśleniu dolną wargę, Kenneth uniósł klin w drugiej dłoni, aby oszacować jego ciężar.
— Majopi, mówi pan?
— Zgadza się. Pochodzi z planety zwanej Lalonde. To świat tropikalny, a zatem majopi nie będzie rosnąć na Norfolku. Chyba żeby je poddać rozległym modyfikacjom genetycznym. — Spójrżał na Gideona, który stał obok krzesła Kennetha. Młody człowiek okazywał podziw, lecz nie wdawał się w rozmowę, prowadzoną wyłącznie przez jego starszego kuzyna. Pomocnik powinien chyba zadać choćby jedno pytanie? Tymczasem on nie odezwał się słowem od chwili, gdy zostali sobie przedstawieni. A więc co tu robił? Instynkt podpowiadał Joshui, że przemawiają za tym jakieś ważne powody. Jeżeli rodzina Kavanaghów aż tak bardzo się tutaj liczyła, nawet ciężko okaleczony człowiek nie marnowałby czasu, przebywając bez celu w gabinecie.
Wspomniał słowa Ione. Powiedziała, żeby kierował się instynktem, jeśli chodzi o ludzi.
— Pokazywał pan już swój towar innym importerom? — zapytał Kenneth ostrożnie.
— Dopiero dzisiaj przyleciałem. Oczywiście, najpierw udałem się do kogoś z rodu Kavanaghów.
— Czuję się zaszczycony tym wyróżnieniem mojej rodziny, kapitanie. Pragnę się zrewanżować. Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia. Jak panu wiadomo, prawo zabrania właścicielom rozlewni sprzedawać gotowy trunek, póki nie dojrzeją nowe róże.
Na szczęście w mojej rodzinie funkcjonuje pewien system wzajemnej pomocy. Pozwólcie, że sprawdzę, co mógłbym wam zaoferować. — Odłożył drewno i przysunął sobie klawiaturę.
Joshua spojrzał Gideonowi prosto w oczy.
— Czy przed wypadkiem prowadził pafl aktywne życie, wymagające wysiłku fizycznego?
— O, tak. My, którzy wywodzimy się z arystokratycznych rodów, uwielbiamy rozrywki. W czasie zimowych miesięcy nie ma na wyspie wiele pracy, więc skracamy sobie czas na rozmaitych zabawach. Ten upadek zrujnował mi życie.
— To znaczy, że praca w biurze niespecjalnie panu odpowiada?
— W mojej sytuacji trudno liczyć na lepsze zajęcie.
Kenneth przestał pisać.
— Sądzę, że w stanie nieważkości nie doświadczyłby pan dużych ograniczeń — stwierdził Joshua. — Wielu ludziom z problemami ze zdrowiem świetnie się żyje na statkach kosmicznych lub stacjach przemysłowych.
— Naprawdę? — spytał Gideon obojętnym tonem.
— Jasne. Proszę rozważyć moją propozycję. Brakuje mi do kompletu jednego członka załogi. Nie szukam wykwalifikowanego technika, lecz to przyzwoita robota. W ciągu jednego norfolskiego roku przekona się pan, czy to lepsze zajęcie niż praca w biurze. W razie czego wróci pan do domu, kiedy przybędę tu latem po następny ładunek. Płacę nieźle, pozto tym cała moja załoga jest ubezpieczona. — Joshua spojrzał twardo na Kennetha. — Gwarantowany zwrot kosztów operacji medycznych.
— To niezwykle wspaniałomyślna propozycja, kapitanie — odparł Gideon. — Godzę się na pańskie warunki. Popróbuję życia na statku kosmicznym.
— Witam na pokładzie.
Kenneth wrócił do pisania. Na koniec przyjrzał się pilnie informacjom na holoekranie.
— Ma pan szczęście, kapitanie Calvert. Chyba zdołam dostarczyć panu trzy tysiące skrzynek „Norfolskich Łez”, co da w przybliżeniu tysiąc ton. Mój kuzyn Grant Kavanagh posiada kilka rozległych plantacji róż w swym majątku Cricklade, a nie rozdysponował jeszcze wszystkich skrzynek. Jego hrabstwo słynie z absolutnie doskonałego bukietu wina.
— Cudownie — zgodził się Joshua.
— Mój kuzyn Grant zechce z pewnością spotkać się osobiście z tak ważnym klientem — rzekł Kenneth. — W imieniu rodziny zapraszam również pana Hansona w gościnę do Cricklade. Zobaczycie, jak przebiegają zbiory w czasie letniego przesilenia.
Kiedy Joshua i Ashly opuszczali biuro Drayton’s Import, zaznaczał się już blask Duchessy. Krótko trwające o tej porze ciemności rozpraszało światło czerwonego karła. Mury i kamienie bruku uzyskiwały różowe zabarwienie.
— Udało ci się! — zawołał Ashly.
— Pewnie, że mi się udało.
— Tysiąc ton. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tyle dostał. Jesteś najbardziej cwanym, podstępnym, zdegenerowanym skubańcem, jakiego spotkałem w ciągu tych wszystkich wieków. Zarzucił Joshui rękę na ramiona i pociągnął go w stronę głównej ulicy. — Cholera, ale się obłowimy. Ubezpieczenie zdrowotne Boże, Joshua, jesteś geniuszem!
— Zapakujemy Gideona do kapsuły zerowej i wysadzimy w Tranquillity. W klinice przed upływem ośmiu miesięcy powinni sklonować mu rękę. Resztę czasu przehula w towarzystwie Dominiąue. Szepnę jej słówko w tej sprawie.
— Tylko jak się po powrocie wytłumaczy z nowej ręki?
— Chryste, nie wiem. Opowie o magicznym pierścieniu. Na tej zacofanej planecie uwierzą w każdą bzdurę.
Pękając ze śmiechu, kiwali rękami na dorożkę.
Gdy Duchessa stała wysoko nad horyzontem, przemalowując miasto snopami szkarłatnych promieni, Joshua usiadł na stołku w barze zajazdu Wheatsheaf i zamówił miejscową brandy. Krajobraz za oknem był fascynujący, świat kąpał się w odcieniach czerwieni. Niektóre kolory wydawały się prawie niewidoczne. W dół rzeki obrzeżonej wierzbami jedna za drugą płynęły barki; na rufach stali sternicy, trzymając w rękach wielkie rumple.
Widok zapierał dech w piersiach, całe miasto przekształciło się w baśniową krainę dla turystów. Niektórzy mieszkańcy musieli wieść tu jednak strasznie monotonne życie, zajęci dzień w dzień tą samą robotą.
— W końcu doszliśmy do tego, jak to zrobiliście — rozległ się kobiecy głos tuż nad jego uchem.
Gdy się odwrócił, jego oczy spoczęły na zachwycającej wypukłości, okrytej błękitną satyną kombinezonu.
— Kapitan Syrinx, cóż za niespodzianka. Czego się pani napije? Ta brandy jest pierwszorzędna, z serca polecam. A może wina?
— Czy to pana nie gryzie?
— Nie, ja przełknę wszystko.
— Jak można mieć spokojne sny po czymś takim? Antymateria niesie w sobie zgubę dla ludzkości, z nią nie ma żartów.
— Może być piwo?
— Miłego dnia, kapitanie Calvert.
Syrinx chciała odejść, lecz złapał ją za ramię.
— Jeśli pani się do mnie nie przysiadzie, to kto będzie wysłuchiwał tych przechwałek o czymś, do czego podobno doszliście? Co z udowodnieniem nam, nędznym prymitywnym glebojadom, jacy to edeniści są we wszystkim doskonali? A może pani się boi mojego zdania? Przecież jesteście przekonani, że zrobiłem coś złego. Tylko że ja nie mam o tym zielonego pojęcia. Nikt nie był łaskaw mi powiedzieć, co niby przewoziłem. Czyżby edeniści zrezygnowali ze sprawiedliwości tak samo jak z innych barbarzyńskich zwyczajów adamistów?
Syrinx otworzyła usta w zdumieniu. Ten facet był nieznośny!
I skąd brał takie określenia? Można by pomyśleć, że to ona nie ma racji.
— Nigdy żadnego z was nie nazwałam prymitywnym glebojadem — syknęła. — Wcale tak o was nie myślimy.
Oczy Joshuy pobiegły ostrzegawczo w bok. Syrinx zdała sobie sprawę, że kieruje na siebie całą uwagę baru.
— Wszystko w porządku? — zapytał „Oenone” z niepokojem, wyczuwając zamęt wśród jej myśli.
— Nic mi nie jest, tylko znów napatoczyłam się na tego cholernego Calverta.
— Ach, to z tobą jest Joshua?
— Joshua? — Skrzywiła się. Tak ją zaskoczyło wypowiedziane przez „Oenone” imię, że wypsnęło jej się nieopatrznie z ust.
— O, zapamiętałaś — rzekł wesołym tonem.
— Ja…
— Masz tu stołek. Czego się napijesz?
Syrinx usiadła, wściekła i zawstydzona. Przynajmniej ludzie przestaną się na nią gapić.
— Może być wino.
Dał znać barmance.
— Nie widzę naszywek oficerskich.
— Kilka tygodni temu skończyłam służbę.
— No i teraz jesteś uczciwym kupcem?
— Owszem.
— Udało ci się znaleźć jakiś towar?
— Tak, dziękuję.
— Hej, to świetna wiadomość, brawo. Ci handlarze z Norfolku to twarde skurczybyki. Ale i ja wyładowałem moją „Lady Makbet”. — Odebrał drinki i stuknął kieliszkiem o jej kieliszek. — Zjedzmy dziś razem obiad, a potem będziemy świętować.
— Nie mam ochoty.
— A co, jesteś już umówiona?
— No, wiesz… — Nie umiała się zdobyć na kłamstwo, które stawiałoby ją na równi z nim. — Chciałabym się wyspać. Ten dzień strasznie się dłużył, prowadziłam wyczerpujące negocjacje.
Ale dzięki za zaproszenie. Może innym razem.
— Wielka szkoda. Wygląda na to, że skazałaś mnie na przeraźliwie nudny wieczór. Jest tu ze mną tylko mój pilot, niestety, a stary już na rozrywki, których szukam. Właśnie na niego czeam. Nasz hojny pasażer gdzieś się zawieruszył. Choć wcale mi o nie brakuje, to raczej mruczek. Podobno jest tu gdzieś dobra estauracja, Metropole. Mieliśmy zamiar trochę się rozerwać. To nasza jedyna noc w mieście, zostaliśmy zaproszeni do majątku ziemskiego i tam spędzimy letnie przesilenie. A więc jak, wyczerpujące negocjacje? Ile zdobyłaś skrzynek?
— Byłeś po prostu przynętą — stwierdziła Syrinx, dopuszczona wreszcie do głosu.
— Że jak?
— Przemyciliście do układu Puerto de Santa Maria uzwojenia cewek stosowane w komorach utrzymania antymaterii.
— Nie ja.
— Tropiliśmy cię przez całą drogę z Idrii, nasze sensory bez przerwy namierzały twój statek. To był zwyczajny lot. Kiedy wyruszałeś, uzwojenia cewek znajdowały się w ładowni „Lady Makbet”, ale zniknęły, nim dotarłeś na miejsce. Wówczas sądziliśmy, że się z nikim nie spotykałeś, bo nikogo nie udało nam się wykryć.
Ale przecież ty nic o nas nie wiedziałeś, prawda?
Joshua upił brandy, obserwując ją pilnie znad brzegu kieliszka.
— Oczywiście, że nie. Działaliście w trybie pełnej niewykrywalności, nie pamiętasz?
— Podobnie jak twój przyjaciel.
— Który przyjaciel?
— Musiałeś wykonywać sporo manewrów, ilekroć obierałeś nowe współrzędne skoku. Nie spotkałam się u nikogo z taką nieporadnością.
— Nie ma ludzi doskonałych.
— Racja, ale tak niedoskonałych również nie ma. — Napiła się wina. Ten Joshua Calvert naprawdę był szczwanym lisem. Nic dziwnego, że wywiódł ich w pole. — Oto co według mnie nastąpiło: Twój przyjaciel czekał w odległości miesiąca świetlnego od układu Nowej Kalifornii w trybie pełnej niewykrywalności i w punkcie o dokładnie określonych współrzędnych. Po odlocie z Idrii zbliżyłeś się do niego na odległość około tysiąca kilometrów. Rzecz trudna, ale dałeś sobie radę. Biorąc pod uwagę twoje astronawigacyjne umiejętności oraz moc węzłów, w jakie zaopatrzyłeś „Lady Makbet”, tak duża precyzja wydaje się możliwa.
I kto mógł coś podejrzewać? Nikt nie jest zbyt dokładny, gdy skacze poza układ. Jedynie w granice systemu planetarnego trzeba wlecieć z maksymalną precyzją, chcąc się zmieścić w strefach dozwolonego wyjścia.
— Mów, mów, to niezwykle interesująca historia.
Znów napiła się wina.
— Zaledwie wyskoczyłeś poza system, wyrzuciłeś z ładowni nielegalne cewki i ruszyłeś w dalszą drogę. Nie byliśmy w stanie wykryć tak niewielkiej i bezwładnej masy, na pewno nie za pomocą czujników pasywnych z dużej odległości. A kiedy tylko „Oenone” i „Nephele” skoczyły za tobą w pogoń, twój przyjaciel podleciał i zabrał ładunek. Ty zbliżałeś się do systemu Puerto de Santa Maria w żółwim tempie, odciągając naszą uwagę, on zaś pędził naprzód. Cewki trafiły w ręce kupców, zanim dotarliśmy na miejsce.
— Doskonale. — Joshua dopił resztkę brandy i przywołał barmankę. — To byłby skuteczny plan, nie?
— To był skuteczny plan.
— Niezupełnie. Bo widzisz, twoja hipoteza opiera się na jednym z gruntu fałszywym założeniu.
Syrinx sięgnęła po drugi kieliszek wina.
— Mianowicie?
— Że jestem asem astronawigacji.
— Myślę, że nim jesteś.
— Załóżmy. W takim razie w przypadku normalnego handlowego kursu skorzystałbym z tych rzekomych umiejętności, aby maksymalnie skrócić czas podróży, zgadza się?
— Tak.
— A więc skorzystałbym z tych umiejętności w trakcie lotu na Norfolk, prawda? Powiedz mi jedno: skoro wiozłem towar na wymianę, po co miałbym tracić niepotrzebnie czas, pieniądze i paliwo?
— Nie wiem.
— A widzisz. Zapytaj więc najpierw zacnego kapitana statku „Pestravka”, kiedy i gdzie wyszedłem z tunelu czasoprzestrzennego. Potem sprawdź, kiedy odleciałem z Lalonde i oblicz sobie, ile trwała moja podróż. Ciekawe, czy wtedy też będziesz uważała, że jestem wyśmienitym astronawigatorem. — Uraczył ją denerwującym, swobodnym uśmiechem.
Dzięki „Oenone” zorientowała się natychmiast w położeniu Lalonde. Wiedziała, jak długo powinien trwać normalny przelot statku kosmicznego tej klasy i możliwości technicznych co „Lady Makbet”.
— A więc ile trwała twoja podróż? — zapytała z rezygnacją.
— Sześć i pół dnia.
— Nie powinna trwać aż tak długo — zawyrokował „Oenone”.
Syrinx milczała. Mimo wszystko nie wierzyła w jego niewinność. Współudział w przestępstwie miał wypisany na czole.
— Oho, idzie Ashly. — Joshua wstał i pomachał w stronę pilota. — Nie bój się, że musisz od razu płacić za drinki, skoro popełniłaś taki nietakt. Funduję i nie chcę słyszeć słowa sprzeciwu.
— Uniósł kieliszek. — Napijmy się za przyjaźń i wzajemne zrozumienie w przyszłości.