Pierścień Ruin tworzył wąskie, lecz gęste halo grubości trzech kilometrów i szerokości siedemdziesięciu, a znajdował się w odległości pięciuset osiemdziesięciu kilometrów od gazowego olbrzyma Mirczusko. Większość jego cząsteczek składowych, wskutek przygnębiająco niskiego albedo, miała smutną szarą barwę. Mgiełki drobinek — przeważnie pyłu rozrzucanego podczas zderzeń większych okruchów — napotykało się na płaszczyźnie ekliptyki w odległości najwyżej stu kilometrów od głównego pasma. Tak skromne wymiary czyniły Pierścień Ruin obiektem zgoła nieistotnym w skali astronomicznej, a jednak wywarł doniosły wpływ na historię ludzkości. Samym swoim istnieniem doprowadził najbogatsze królestwo w dziejach niemalże do granicy politycznego przewrotu, a ponadto postawił wszystkie koła naukowe Konfederacji przed tajemnicą, której po stu dziewięćdziesięciu latach od odkrycia Pierścienia nadal nie udało się zgłębić.
Łatwo mógł go przeoczyć „Ethlyn”, statek zwiadowczy Królewskiej Floty Powietrznej Kulu, który odwiedził ten układ w roku 2420.
Organizowanie misji badawczych kosztowało wszakże tak wiele, że nawet jeśli stwierdzano poza wszelką wątpliwość, iż wokół gwiazdy nie krąży żadna terrakompatybilna planeta, to nie ograniczano się do powierzchownych oględzin. Poza tym kapitanów statków badawczych wybierano spośród ludzi o dociekliwej naturze.
Robot pomiarowy wystrzelony z „Ethlyna” na orbitę Mirczuska wykonał standardowe przeloty rozpoznawcze w pobliżu siedmiu księżyców o średnicach przekraczających sto pięćdziesiąt kilometrów (obiekty mniejsze zostały sklasyfikowane jako asteroidy), po czym rozpoczął analizę dwóch pierścieni opasujących gazowego olbrzyma. Ów wewnętrzny nie zawierał niczego nadzwyczajnego czy bodaj ciekawego: szeroki na dwadzieścia tysięcy kilometrów, rozpięty na orbicie oddalonej od planety o trzysta siedemdziesiąt tysięcy kilometrów — zwyczajne skupisko lodu, węgla i skalnych okruchów. Jednakże w widmie spektralnym pierścienia zewnętrznego pojawiło się kilka zaskakujących linii emisyjnych, na dodatek zajmował on podejrzanie wysoką orbitę.
Kiedy achromatyczne obrazy przesyłane z optycznych sensorów robota zaczęły się rozszczepiać, wszelki ruch na pokładzie „Ethlyna” gwałtownie ustał: załoga porzuciła rutynowe zajęcia, aby przyjrzeć się odkryciu. Pierścień o całkowitej masie równej średniej wielkości księżycowi składał się wyłącznie z roztrzaskanych habitatów obcej rasy. W celu gruntownego przeszukania układu wysłano natychmiast wszystkie rezerwowe roboty. Rezultaty okazały się jednak deprymująco negatywne. Nie znaleziono żadnego innego habitatu, żadnych ocalałych ofiar katastrofy. Następne poszukiwania, przeprowadzone przez niewielką flotyllę statków badawczych Kulu, również nie przyniosły spodziewanych efektów. Nie natrafiono na najdrobniejszy ślad ojczystego świata ksenobiotycznej rasy; z pewnością nie zamieszkiwała żadnej z planet tutejszego układu słonecznego ani układów sąsiednich. Jej początki i śmierć stanowiły nierozwikłaną zagadkę.
Budowniczowie rozbitych habitatów zostali nazwani Laymilami, choć nawet tę nazwę odkryto dopiero po sześćdziesięciu siedmiu latach. Wydawać by się mogło, że tak wielka ilość szczątków zarzuci archeologów i specjalistów od obcych kultur nadmiarem materiału badawczego, lecz przeszło siedemdziesiąt tysięcy habitatów — na tyle szacowano ich liczbę — uległo totalnemu zniszczeniu, od którego to zdarzenia upłynęło w dodatku dwa tysiące sześćset lat. Po pierwszej, niemal równoczesnej detonacji nastąpiła seria mniejszych zderzeń, reakcja łańcuchowa trwała dziesięciolecia. Kamyki i głazy rozbijały w proch ogromne fragmenty powłok, co dopełniało dzieła zagłady. Dekompresja wybuchowa rozerwała żywą tkankę roślin i zwierząt, pozostawiając paskudnie wypatroszone trupy na pastwę ostrych rupieci, które ćwiartowały ciała. I nawet po tym, jak sto lat później nastał względny spokój, próżnia wciąż bezlitośnie wysysała materię, z powierzchni przedmiotów parowały cząsteczki, aż pozostały jedynie chude, widmowe szkielety dawnych kształtów.
Jeszcze tysiąc lat rozpadu, a szukanie jakichkolwiek szczątków po Laymilach nie miałoby sensu. Ale póki co, odzyskiwano cenne artefakty, choć było to niebezpieczne, frustrujące i zazwyczaj słabo opłacalne zajęcie. Program badania Laymilów uruchomiony w Tranquillity — technobiotycznym habitacie krążącym siedem tysięcy kilometrów nad Pierścieniem Ruin — uzależniony był od zbieraczy wykonujących całą brudną robotę.
A zbieraczami, którzy zapuszczali się w Pierścień Ruin, kierowały rozmaite pobudki; byli tacy (zwykle żółtodzioby), co szukali przygód, drudzy nie mieli wyboru, jeszcze inni uważali to za swą ostatnią szansę na zgarnięcie dużej forsy. Wszyscy łudzili się nadzieją, że trafi im się kiedyś wielkie znalezisko. Nienaruszone artefakty Laymilów osiągały wysokie ceny na kolekcjonerskim rynku: źródło unikatowych przedmiotów obcej rasy było ograniczone i kurczyło się, więc muzea i prywatni zbieracze wychodzili ze skóry, aby je zdobyć.
Nie opracowano żadnej technologii wydobywczej, mogącej pomóc w przeszukiwaniu zawartości Pierścienia, odsiewać klejnoty od plew. Zbieracz musiał wdziać kombinezon, wyjść pomiędzy fruwające odłamki i badać je drobiazgowo rękami i oczami. Większość z nich zarabiała dosyć, by się utrzymać z tego interesu. Niektórym powodziło się lepiej niż innym. Szczęściarze, mawiano. Co roku znajdowali parę naprawdę intrygujących okazów — dzięki nim przez kilka miesięcy mogli pławić się w luksusie. Niektórym dopisywało wyjątkowe szczęście, raz po raz powracali ze szczątkami, jakie kolekcjonerzy czy naukowcy po prostu musieli mieć.
Niektórzy mieli szczęście wręcz niepojęte.
W razie konieczności Joshua Calvert przyjąłby członkostwo drugiej kategorii, chociaż miał o sobie dużo lepsze mniemanie. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy wydobył z Pierścienia sześć przyzwoitych artefaktów: dwie rośliny w całkiem dobrym stanie, dwie płytki obwodu drukowanego (kruche, ale się sprzedały), połowę niewielkiego zwierzaka oraz — prawdziwa zdobycz — nietknięte jajo wysokości siedmiu centymetrów. Wszystko to przyniosło mu siedemset pięćdziesiąt tysięcy fuzjodolarów (waluta edemstów wymienialna w całej Konfederacji). Większości zbieraczy taka suma pozwoliłaby wycofać się z interesu. W Tranquinity ludzie potrząsali głowami, dziwiąc się, dlaczego on ciągle wraca do Pierścienia. Mimo dwudziestu jeden lat dzięki takim pieniądzom Joshua mógłby hulać do końca życia.
Dziwili się, gdyż nie rozumieli, że nienasycona żądza spala go od wewnątrz, tętni w jego żyłach niczym wartki prąd wody, pobudza do działania każdą komórkę ciała. Gdyby mieli pojęcie o tej przepotężnej sile, może dostrzegliby rąbek jego niespokojnej natury, przyczajonej sposobem drapieżnika za maską czarującego uśmiechu i chłopięcego uroku. On pragnął dużo, dużo więcej niż trzy czwarte miliona. Prawdę mówiąc, dopiero pięć milionów dałoby mu względne zadowolenie.
Nie obchodził go tak naprawdę wysoki standard życia. Dni upływające na próżniactwie, czuwaniu nad miesięcznym budżetem, ograniczone dywidendami z rozsądnych inwestycji? Dla niego to brzmiało jak przedwczesna śmierć, trwanie w marazmie, los totalnych nieudaczników.
Joshua dobrze wiedział, ile uroków życie ma do zaoferowania.
Jego ciało było doskonale przystosowane do warunków nieważkości, a to dzięki kombinacji pożytecznych cech fizjologicznych, jakie przypadły mu w dziedzictwie dzięki zapobiegliwości przodków rozmiłowanych w kosmicznych wojażach. Ale najważniejszy był umysł, sprzężony z najbardziej buntowniczą cechą człowieka: tęsknotą do niezbadanych przestrzeni. Wczesne dzieciństwo upłynęło mu na wysłuchiwaniu wielokrotnie powtarzanych opowieści ojca o przygodach dowódcy statku: szmuglowaniu kontrabandy, wyprowadzaniu w pole dywizjonów Sił Powietrznych Konfederacji, potyczkach, najmowaniu się do działań wojennych na rzecz zwaśnionych rządów i korporacji, przemierzaniu otchłani kosmosu, a także o dziwnych planetach, baśniowych ksenobiontach, chętnych kobietach w portach rozrzuconych po wszystkich skolonizowanych zakątkach galaktyki. Nie było takiej planety, księżyca czy zamieszkanej asteroidy, której by nie zbadali i zaludnili zmyślonymi społecznościami, zanim staruszek dobrał wreszcie właściwą mieszaninę alkoholu i narkotyków, zdolną przedrzeć się przez oblężone umocnienia jego organów. Każdej nocy, odkąd skończył cztery lata, Joshua śnił, że sam wiedzie takie życie. Życie, które Marcus Calvert schrzanił, skazując syna na nudną egzystencję gdzieś w prowincjonalnym habitacie. Chyba żeby…
Pięć milionów fuzjodolarów — tyle kosztowałaby naprawa statku ojca… aczkolwiek mogłaby kosztować więcej, zważywszy na to, w jakim zaniedbaniu pozostawała „Lady Makbet” przez te wszystkie lata. Tyle kosztowałoby opuszczenie tego cholernego zacofanego habitatu. Odzyskanie prawdziwego życia, swobody i niezależności.
Zbieranie rupieci wydało mu się dobrą drogą, alternatywą do zaprzedania duszy bankierom. Pieniądze czekały na niego tutaj, w Pierścieniu; wystarczyło sięgnąć. Czuł delikatne, natarczywe łaskotanie na dnie świadomości — tak wzywały go artefakty Laymilów.
Niektórzy mówili o szczęściu.
Joshua mógłby się z nimi spierać. Wiedział jednak w dziewięciu przypadkach na dziesięć, kiedy trafia mu się większy łup.
Tak było i tym razem. Już od dwóch dni przebywał w Pierścieniu, brnąc ostrożnie przez bezkresną szarą zamieć, przetaczającą się za przednią szybą kosmolotu, przyglądając się poszczególnym odłamkom i odrzucając je jeden po drugim. Szukał niestrudzenie.
Habitaty Laymilów były zaskakująco podobne do Tranquillity i habitatów edenistów; stanowiące owoc inżynierii biologicznej polipowe cylindry długości pięćdziesięciu kilometrów i średnicy dwudziestu były tylko bardziej pękate niż konstrukcje projektowane przez ludzi. Dowód na to, że technologiczne rozwiązania nie różniły się, jak kosmos długi i szeroki. Także dowód na to, że Laymilowie byli, przynajmniej na tym etapie, zupełnie zwyczajną rozwiniętą rasą. Jednakże nawet najdrobniejsza przesłanka nie wyjaśniała, co doprowadziło do jej nagłego końca. Wszystkie te cudowne habitaty uległy zniszczeniu w ciągu zaledwie kilku godzin. Narzucały się tylko dwa logiczne wyjaśnienia: zbiorowe samobójstwo albo czyjś’ atak. Żadna z tych opcji nie nastrajała do miłych przemyśleń; rodziły się różne ponure wizje, zwłaszcza wśród zbieraczy, którzy raz po raz zanurzali się w Pierścień Ruin, gdzie otaczały ich namacalne świadectwa tamtych nieznanych wydarzeń sprzed przeszło dwóch i pół tysiąca lat. Poszukiwanie trzeciego rozwiązania stanowiło ulubiony temat pogawędek w gronie zbieraczy, lecz Joshua nie zaprzątał sobie tym głowy.
Osiemdziesiąt metrów przed nim wisiał jeden z większych odłamów skorupy habitatu; z grubsza owalny, w najszerszym miejscu miał ćwierć kilometra. Obracał się wolno wzdłuż swej dłuższej osi, przy czym każdy obrót zajmował mu siedemnaście godzin.
Z jednej strony osłonięty był brudnożółtą zewnętrzną pokrywą, twardą krzemową powłoką przypominającą kadłuby statków adamistów. Naukowcy z Tranquillity nie potrafili wydedukować, czy była to wydzielina wewnętrznych polipowych warstw habitatu; jeśli tak, inżynieria biologiczna Laymilów stała na jeszcze wyższym poziomie niż technobiotyka edenistów. Ponad krzemem przekładały się czterdziestopięciometrowe pokłady różnorodnego polipa, wyblakłe i pociemniałe pod wpływem próżni. Na wierzchu zalegała sześciometrowa warstwa gleby, zamarznięta i stopiona na twardą jak beton masę. Cała porastająca ją niegdyś roślinność została wytargana z podłoża w chwili pęknięcia skorupy habitatu; ryczące tajfuny porwały trawę i drzewa, szerząc zagładę przez kilka sekund swego istnienia. Każdy centymetr kwadratowy powierzchni znaczyły ślady maleńkich kraterów uderzeniowych — rezultat trwającego tysiąclecia bombardowania kamykami i ziarnami pyłu.
Joshua przypatrywał się bryle w zamyśleniu poprzez piaskową mgiełkę, która rozmywała jej kontury. W swej trzyletniej karierze zbieracza widział setki podobnych fragmentów skorupy, jałowych i bezwładnych. Ale ten bezsprzecznie coś w sobie chował.
Przełączył implanty wzrokowe na najwyższą rozdzielczość, zawęził pole widzenia i przyjrzał się uważnie powierzchni gleby.
Piksel po pikselu neuronowy nanosystem tworzył kartograficzne odwzorowanie obiektu.
Z gleby sterczały jakieś fundamenty. Konstrukcje architektoniczne Laymilów miały zawsze geometryczne formy, wyłącznie płaszczyzny i kąty proste. Nikt jeszcze nie trafił na okrągłą ścianę.
I w tym przypadku nic nie odbiegało od normy, jeśli jednak wziąć pod uwagę kontury najniższej kondygnacji, budynek musiał być większy od wszystkich pomieszczeń mieszkalnych, jakie Joshua do tej pory przebadał.
Odwołał teraz kartograficzną projekcję i przesłał komputerowi pokładowemu datawizyjne instrukcje. Zespoły odrzutowych silników sterujących w ogonie kosmolotu bluznęły gorącymi strugami jonów i lśniący pojazd zaczął posuwać się ostrożnie w stronę fundamentów. Joshua wyśliznął się z fotela pilota, gdzie od pięciu godzin siedział wpięty w pasy. Przeciągnął się wolno, po czym przeszedł leniwie z kabiny pilota do głównej kajuty.
Kiedy jeszcze kosmolot pełnił wyznaczoną mu funkcję wahadłowca kursującego na orbitę, kajuta mieściła piętnaście foteli. Obecnie Joshua wykorzystywał pojazd wyłącznie do wypadów w Pierścień Ruin, usunął więc fotele, a zamontował prowizoryczny, dostosowany do warunków nieważkości prysznic, kuchnię i zestaw przyrządów gimnastycznych. Choć miał genetycznie zmodyfikowany organizm, potrzebował jakiejś formy ćwiczeń; jego mięśnie nie uległyby atrofii w nieważkości, ale na pewno by osłabły.
Zaczął zdejmować jednoczęściowy kombinezon. Miał smukłe i dobrze umięśnione ciało, klatkę piersiową trochę szerszą od przeciętnej (wskutek pogrubionych błon wewnętrznych) oraz taką przemianę materii, że mógł pić i jeść be żadnych problemów żołądkowych. Modyfikacje genetyczne w jego rodzinie skupiły się głównie na usprawnieniach przydatnych w stanie nieważkości, została mu więc twarz nieco koścista i o zbyt wysuniętej szczęce, aby mogła uchodzić za przykład klasycznego piękna. Brązowe włosy zapuścił za kark, czego nie powinien robić astronauta. Implanty wzrokowe miały ten sam szaroniebieski kolor co jego oryginalne tęczówki.
Gdy już rozebrał się do naga i wysikał do specjalnej rurki, włożył skafander, próbując uniknąć bolesnych potłuczeń podczas wyciągania ekwipunku z rozmaitych szafek. Pełna trudno dostępnych zakamarków kajuta miała tylko sześć metrów długości. Każde poruszenie zdawało się wprawiać coś w ruch; potrącone folie do owijania jedzenia trzepotały się niczym gigantyczne srebrne motyle, okruszyny naśladowały roje pszczół. Po powrocie na kosmodrom będzie musiał przeprowadzić gruntowne porządki, filtry systemu regulacji składu powietrza nie zostały przecież zaprojektowane do zmagania się z taką ilością brudu.
W stanie nieaktywnym programowalny amorficzny skafander z silikonu, wykonany w Państwowym Instytucie Przemysłowym (Sil) na Lunie, składał się z grubego kołnierza wysokości siedmiu centymetrów, wewnętrznej rurki respiratora oraz przymocowanej z dołu czarnej kuli wielkości piłki futbolowej. Joshua nałożył kołnierz na szyję i wsunął w usta końcówkę rurki, żując ją, aż wreszcie leżała wygodnie. Upewniwszy się, że niczego nie dotyka, puścił uchwyt poręczy i przesłał kod aktywacji do procesora sterującego skafandrem.
Skafander kosmiczny Sil był standardowym wyrobem przemysłu kosmonautycznego jeszcze przed narodzeniem Joshuy. Ten owoc myśli technicznej jedynego czysto komunistycznego społeczeństwa w Konfederacji produkowany był w lunarnych zakładach i na licencji w każdym uprzemysłowionym systemie planetarnym. Idealnie chronił ludzką skórę przed wrogą próżnią, umożliwiał wydalanie potu i w rozsądnych granicach zabezpieczał właściciela przed promieniowaniem. Pozostawiał również pełną swobodę ruchów.
Kula zaczęła zmieniać kształt. Lgnęła do skóry niby lepka, gumowa rękawiczka, przeistaczając się w oleistą ciecz i opływając ciało. Joshua zamknął oczy, kiedy ślizgała się po głowie. Rozmieszczone na kołnierzu sensory optyczne przekazywały datawizyjny obraz bezpośrednio do neuronowego nanosystemu.
Pancerz, który osłaniał nową skórę Joshuy, teraz czarną i lśniącą, zdolny wytrzymać dosłownie każde kinetyczne uderzenie, jakie mu groziło w Pierścieniu Ruin, był matowym egzoszkieletem z węgla monolitycznego z wbudowanym plecakiem manewrowym na ciekły gaz. Skafander Sil nie pękłby bez względu na to, co by w niego trafiło, lecz ciało mogłoby odczuć boleśnie siłę ciosu.
Przypinając narzędzia do pasa, Joshua raz jeszcze sprawdził stan skafandra i pancerza. Nie dopatrzył się żadnej usterki.
Zaraz po wyjściu z kosmolotu przesłał zewnętrznej grodzi datawizyjny rozkaz aktywacji kodów ryglujących. Nic nie zabezpieczało komory śluzowej przed bombardowaniem cząsteczkami, a przecież wewnątrz działało kilka stosunkowo delikatnych urządzeń. Prawdopodobieństwo nieszczęścia było znikome, lecz co roku znikało w Pierścieniu pięciu czy sześciu zbieraczy artefaktów.
Znał kilku takich, w tym nawet pilotów statków kosmicznych, którzy machali ręką na procedury, wiecznie utyskując na wymogi bezpieczeństwa ustanowione przez Komisję Astronautyczną Konfederacji.
Nie musiał się martwić o resztę kosmolotu. Gdy złożyły się skrzydła, wyglądał niczym opływowa piętnastometrowa igła, zaprojektowany z myślą o zajmowaniu minimum miejsca w hangarze statku kosmicznego. Kadłub z karbotanu był twardy, lecz do prac w Pierścieniu Ruin Joshua powlókł go grubą warstwą kremowej pianki. Wyżłobiło się już w niej kilkadziesiąt długich rys, gdzieniegdzie widniały małe poczerniałe kratery.
Joshua skierował się teraz w stronę fragmentu skorupy i strzelił strumieniem z dysz plecaka manewrowego. Sylwetka kosmolotu zaczęła się kurczyć z tyłu. Tutaj, w otwartej przestrzeni, błyszczący kształt wydawał się zbyt kruchy, lecz on nie miał do dyspozycji innego środka transportu. Umocowane wokół ogona i pokryte pianką dodatkowe zbiorniki z materiałem pędnym i wysokowydajne ogniwa z matrycą elektronową wyglądały jak dziwaczne narośle rakowe.
Prochy Pierścienia Ruin dryfowały leniwie niczym burza śnieżna w zwolnieniu, średnio dwie lub trzy drobiny na metr sześcienny.
Były to przeważnie resztki gleby i polipa — łamliwe, skamieniałe odłamki. Jedne odskakiwały od pancerza, drugie na nim pękały.
Spotykało się również inne obiekty: poskręcane kawałki metalu, kryształki lodu, gładkie zaokrąglone kamienie, kłęby wyginających się miarowo kabli. Nic jednak nie świeciło; najbliższa gwiazda typu F3, oddalona o miliard siedemset milionów kilometrów, zapewniała co najwyżej blady, monochromatyczny obraz, niewiele polepszony przez układy wzmacniające sensorów. Mirczusko jawiło się jako nieciekawy szarozielony kolos, niewyraźny niczym słońce wschodzące ponad warstwą chmur.
Za każdym razem, gdy wychodził w pustkę, Joshuę uderzała absolutna cisza. W kosmolocie zawsze coś dźwięczało: szumiały i buczały urządzenia regulujące skład powietrza, dobiegały nagłe trzaski od zwijanych lub rozwijanych osłon dysz silników sterujących czy bulgoty z prowizorycznej instalacji wodnej. Głosy te były jego nieodłącznymi, dodającymi otuchy towarzyszami. Tutaj wszakże zagłębiał się w nicość. Skóra skafandra zatkała mu uszy, wytłumiając nawet odgłos oddychania. Gdyby się skoncentrował, mógłby dosłyszeć bicie własnego serca niczym fale uderzające o odległe brzegi. Walczył z uczuciem duszności, z wrażeniem kurczącego się wszechświata.
Pięć metrów dalej na lewo dryfowało wśród rupieci coś większego, długi kształt podobny do pióra. Joshua zmienił ogniskową sensorów skafandra, zadowolony z tej zmiany. Był to kompletny konar drzewa. Widlaste gałęzie w najciemniejszym odcieniu szarości zwężały się do patyczków obrośniętych wydłużonymi, trójkątnymi listkami. Koniec, gdzie konar odłamał się od pnia, najeżony był ostrymi płatami drewna.
Joshua przekazał datawizyjne polecenie do plecaka manewrowego i zatoczywszy łuk, pochwycił gałąź. Złapał ją opancerzoną dłonią pośrodku, ale równie dobrze mógłby próbować pochwycić wyschniętą rzeźbę z piasku. Drewno rozsypało się w palcach na maleńkie cząstki. Dreszcz przebiegł po gałęziach, poruszając kanciastymi liśćmi, jakby nagle dmuchnął wiatr. Wytężył odruchowo słuch, chcąc złowić szelest listowia, szybko jednak znalazł się w samym centrum rozszerzającej się chmury popiołu. Patrzył z żalem na to zdarzenie, póki nie uprzytomnił sobie, że należy odpiąć od pasa pojemniczek na próbki i upolować kilka płatków.
Dysze znowu bluznęły; skotłowały chmurę i przeniosły go w mniej zanieczyszczony obszar. Do fragmentu skorupy pozostało dwadzieścia metrów. Zląkł się nagle, gdyż zdało mu się, że spada z nieba na ziemię. Na pół sekundy odłączył się od danych napływających z sensorów kołnierza, przedefiniowując w myślach swoje położenie w przestrzeni. Kiedy obraz powrócił, odłam skorupy był już pionową ścianą urwiska, a on zbliżał się do niej z boku. Od razu poczuł się lepiej.
Podłoże tonęło w głębokim cieniu, aczkolwiek dzięki rozproszonemu światłu Mirczuska żaden skrawek bryły nie był całkowicie czarny. Joshua widział teraz wyraźnie fundamenty — ściany z czarnego szkła ułamane na wysokości metra nad zamarzniętym bagniskiem matowej gleby. Największe pomieszczenie wyłożone było niegdyś mozaikową posadzką, lecz zachowała się jedynie czwarta część płytek. Zatrzymał się siedem metrów przed mroczną powierzchnią skorupy, potem ruszył w bok. Kiedy włączył światła pancerza, białe punktowe snopy wydobyły z ciemności skomplikowany deseń zielonych, szkarłatnych i liliowoniebieskich płytek.
Z jego miejsca przypominały gigantyczną łapę z ośmioma pazurami. W blasku dwóch bliźniaczych promieni skrzyły się zakrzepnięte na nich strużki wody.
Joshua zapisał obraz do pliku w wolnej komórce pamięci neuronowego nanosystemu. Zgarnąłby za tę mozaikę, jak oceniał, ze trzydzieści tysięcy fuzjodolarów, jeśli zdołałby wydłubać setki płytek i przy tym ich nie uszkodzić. Mało prawdopodobne. A wodę, czy cokolwiek to było, należałoby wpierw zeskrobać lub odparować. Ryzykowne. Gdyby nawet opracował wygodną metodę, praca zajęłaby tydzień. Nie tego dotyczył ów dzwonek alarmowy, który wcześniej podświadomie usłyszał.
Dysze znów zapłonęły.
Ślizgając się nad kikutami ścian, zaczął odtwarzać w pamięci wygląd budowli: kiedyś musiał to być swego rodzaju gmach publiczny. Pomieszczenie z mozaiką pełniło zapewne funkcję sali recepcyjnej; jedną ze ścian dzieliły cztery przerwy rozmieszczone w równych odległościach, gdzie dawniej zapewne były drzwi wejściowe. Od pozostałych trzech ścian odbiegały korytarze, każdy z dziesięcioma niedużymi przyległymi pomieszczeniami. Na końcu się rozwidlały — dalsze korytarze, dalsze przyległe pomieszczenia. Czyżby biura? Nie dało się tego określić po tym, jak budynek poderwał się do lotu i umknął w kosmos. Ale gdyby miał to być wytwór człowieka, Joshua nazwałby go biurowcem.
Podobnie jak większość zbieraczy, Joshua wyrobił sobie osobisty pogląd na Laymilów. Na dobrą sprawę, nie różnili się aż tak bardzo od ludzi. Dziwne trój symetryczne kształty: trzy ręce, trzy nogi, trzy sękate, wężowe głowy. Nieco niżsi od ludzi. Osobliwa fizjologia: trzy płcie, samica składająca jajo i dwa zapładniające ją samce. W najważniejszych aspektach przypominali jednak człowieka: jedli i wydalali, wychowywali potomstwo, budowali maszyny i stworzyli cywilizację techniczną, może nawet przeklinali szefów i wychodzili po pracy na drinka. Wszystko odbywało się zupełnie normalnie, aż pewnego dnia napotkali coś, z czym nie mogli sobie poradzić. Coś, co miało dość siły, aby zniszczyć ich w ciągu paru godzin lub sprawić, że zniszczyli samych siebie.
Joshua zadrżał wewnątrz perfekcyjnie wyregulowanego skafandra SIL Oto jak wpływał na człowieka zbyt długi pobyt w Pierścieniu Ruin: skłaniał go do rozmyślań. Dobrze więc, nazwijmy zlepek kwadratowych pomieszczeń biurami i pomyślmy, czym się charakteryzują biura człowieka. Przepłacani, bezkompromisowi biurokraci ślęczą bez końca nad stertami informacji.
Ależ tak, centralny bank informacji!
Joshua przerwał swą chaotyczną wędrówkę wokół wystrzępionych fundamentów i zbliżył się do pierwszego lepszego „biura”.
Niskie, czarne ściany wyznaczały kwadrat o boku pięciu metrów.
W odległości dwóch metrów od podłoża Joshua zatrzymał się i zawisł nieruchomo. Gaz z dysz manewrowych wzbudzał maleńkie zawirowania pyłu nad siatką delikatnych szczelinek pokrywającą nierówną powierzchnię polipa.
Rozpoczął poszukiwania od kąta; tam nastawił sensory, aby każdorazowo obejmowały pół metra kwadratowego, po czym uruchomił plecak manewrowy i przemieścił się w bok. Neuronowy nanosystem czuwał w trybie podrzędności nad modułem inercjalnego naprowadzania, pozwalając mu skupić uwagę na starożytnym kawałku polipa. Program poszukiwania przenosił go z miejsca na miejsce, przy czym każdy badany wycinek zachodził na pięć centymetrów na poprzedni.
Wciąż musiał przypominać sobie o skali, inaczej miałby wrażenie latania samolotem nad szarymi pustynnymi wydmami. Głębokie, wyschnięte wąwozy były w rzeczywistości rysami, muliste oazy oznaczały miejsca, w które trafiły cząsteczki błota roztopione pod wpływem energii kinetycznej i natychmiast zamarzały.
Większą część jego pola widzenia zajął okrągły otwór o średnicy centymetra. Wewnątrz błysnęło coś metalowego… spiralna, wiodąca w dół pochylnia. Otwór na sworzeń. Natrafił na drugi podobny; tym razem sworzeń tkwił w środku, choć został urwany u góry. Jeszcze dwa otwory, oba z ułamanymi sworzniami. I wtedy znalazł to, czego szukał. Otwór o średnicy pięciu centymetrów.
Strzępiaste końce kabli kiwały się niczym liście wodorostów. Z łatwością rozpoznał włókna światłowodowe; tolerancje wymiarowe różniły się od tych, do jakich przyzwyczaiły go standardy określone przez Kulu Corporation, lecz gdyby nie to, równie dobrze mogłyby stanowić produkt człowieka. Dowodziły istnienia zbudowanego pod ziemią systemu telekomunikacyjnego, który musiał być, rzecz jasna, połączony z centralnym bankiem informacji. Tylko gdzie go szukać?
Joshua uśmiechnął się wokół rurki respiratora. Hol wejściowy umożliwiał dostęp do wszystkich części budynku, więc czemu nie do kanałów konserwacyjnych? Rzecz tak oczywista, że nie musiał nawet myśleć. Przeznaczenie… albo coś w tym rodzaju. Zatrząsł się ze śmiechu i podniecenia. To było to, wielkie znalezisko. Przepustka do prawdziwego wszechświata. W klubach i barach Tranquillity, gdzie zwykle przesiadywali zbieracze artefaktów, przez długie lata będzie się opowiadać z zazdrością i respektem o Joshui i jego odkryciu. Nareszcie mu się powiodło!
Datawizyjne polecenie przesłane plecakowi manewrowemu oddaliło Joshuę od fundamentu „biura”. Sensory skafandra zmniejszyły stopień powiększenia, przywracając mu po serii szybkich migawek normalne pole widzenia. Plecak obrócił go o dziewięćdziesiąt stopni, tak że miał przed sobą mozaikę. Z dysz trysnęły kremowe wstęgi gazu.
Wtedy to zobaczył. Plamę podczerwieni wynurzającą się spoza pierścienia Ruin. Niemożliwe, a jednak. Kolejny zbieracz. Przypadek wykluczony.
Początkowe zaskoczenie ustąpiło złości połączonej z obawą.
Zapewne go namierzyli. Co wcale nie musiało być takie trudne, jeśli się nad tym zastanowić. Wystarczyło wejść na orbitę dwadzieścia kilometrów nad płaszczyzną Pierścienia i stamtąd obserwować, czy nie ukaże się w podczerwieni ślad silników odrzutowych zwiastujący zbliżanie się zbieraczy do pilnowanych sektorów. Niezbędne były oczywiście najnowocześniejsze czujniki, z jakich korzysta wojsko, aby dostrzec cokolwiek poprzez zwały rupieci. Prowadziło to do wniosku, że ktoś działał z zimną krwią według z góry ułożonego planu. Ktoś, kto był zdecydowany dopiąć swego bez względu na przeszkody, nie wzdragałby się przed wyeliminowaniem zbieracza po przechwyceniu jego kosmolotu.
Joshua powoli otrząsnął się ze złości.
Ciekawe, ilu zbieraczy nie powróciło do bazy w ciągu ostatnich lat?
Skierował czujniki kołnierza na rosnącą sylwetkę statku. Powiększył obraz. Różowa plama w otoczeniu jaśniejszej mgiełki spalin z napędu odrzutowego. Dało się jednak rozróżnić kontury.
Standardowa dwudziestometrowa, sześciokątna kratownica międzyorbitalnego holownika z kulistym modułem mieszkalnym z tyłu oraz zbiornikami i ogniwami zasilającymi, rozmieszczonymi w przedziałach ładunkowych wokół części silnikowej.
Nie istniały dwa jednakowe statki zbieraczy. Składano je z możliwie najtańszych komponentów, jakie akurat wpadły pod rękę.
To pomagało w identyfikacji. Każdy znał statki przyjaciół, więc i Joshua nie miał problemów z rozpoznaniem „Madeeira”, którego pilotowali Sam Neeves i Octal Sipika. Obaj byli od niego dużo starsi; od dziesięcioleci przetrząsali Pierścień, tworząc jeden z nielicznych dwuosobowych zespołów.
Sam Neeves: rumiany, jowialny, sześćdziesięciopięcioletni mężczyzna, któremu retencja płynów w sposób znaczny wypięła tułów — efekt lat spędzonych w stanie nieważkości. W przeciwieństwie do Joshuy jego ciało nie zostało poddane genetycznym zabiegom przystosowującym je do długotrwałego przebywania w warunkach zerowej grawitacji, aby więc zahamować postęp atrofii, musiał dozbroić się w mnóstwo wewnętrznych suplementów nanonicznych. Joshua mile wspominał wieczory spędzone z Samem jeszcze w czasach, kiedy wprawiał się do zbierania artefaktów i słuchał z przejęciem wszelkich wskazówek i niestworzonych historii. Ostatnio wręcz podziwiał Sama, ten zaś traktował go jak swego protegowanego. Zaczęły jednak padać niezbyt uprzejme pytania. Jak to się dzieje, że tak często trafia w dziesiątkę? Tyle artefaktów w krótkim czasie. Ile naprawdę za nie dostał? Gdyby kto inny w ten sposób go nagabywał, kazałby mu się odwalić. Ale Sam to co innego. Nie można przecież traktować w ten sposób starego, dobrego Sama.
Starego, dobrego, pieprzonego Sama.
„Madeeir” dostosował szybkość do poruszającego się fragmentu skorupy. Migotliwy welon spalin rozwiał się z wolna, kiedy przestał pracować główny napęd. Obraz zaczął się wyostrzać, przybywało szczegółów. Następowały topazowe rozbłyski silników korekcyjnych, gdy statek zbliżał się ostrożnie. Znajdował się już tylko trzysta metrów za kosmolotem.
Plecak manewrowy chlusnął gazem i zatrzymał Joshuę tuż nad mozaiką, stale w cieniu skorupy.
Neuronowy nanosystem poinformował o wychwyceniu fali nośnej o częstotliwości komunikacyjnej. Joshua zdążył jeszcze przesłać datawizyjny zakaz odzewu do transpondera w skafandrze, nim został nadany sygnał wywoławczy. Na razie nie mogli go zobaczyć, lecz niebawem czujniki wykryją w podczerwieni ślad jego skafandra, tym bardziej że wyłączyli główny napęd statku.
Obrócił się tak, aby żeberka odprowadzające ciepło z plecaka manewrowego były skierowane na skorupę, a nie na „Madeeira”. Zastanawiał się, co mu pozostało. Pognać do kosmolotu? Jeżeli się do nich zbliży, w mig go zlokalizują ich czujniki. Schować się za załomem skorupy? Jedynie odwlecze w czasie nieunikniony koniec; skrzela regeneratora pobierałyby dwutlenek węgła z wydychanego powietrza jeszcze przez dziesięć dni, zanim ogniwa zasilające wymagałyby doładowania, lecz Sam i Octal wreszcie by go schwytali — wiedzieli, że nie może sobie pozwolić na dalekie spacery w przestrzeni. Dzięki Bogu, że śluza była zamknięta i zaryglowana. Bez względu na to, jak dobrym sprzętem do cięcia dysponowali, wdarcie się do środka powinno zająć im sporo czasu.
— Joshua, synku, jesteś tam? — Na skutek zakłóceń przekaz datawizyjny Sama był bardzo niewyraźny, pełen upiornych jęków i trzasków. — Twój transponder nie odpowiada. Masz jakieś kłopoty? Hej, Joshua! Mówi Sam! Co z tobą?
Chcieli ustalić jego lokalizację, nadal go jednak nie widzieli.
Ale to już długo nie potrwa. Musiał się gdzieś schować, wyjść poza zasięg ich czujników. Wtedy pomyśli, co dalej. Przełączył sensory skafandra z powrotem na podgląd mozaiki. Na dendrytowych wąsach lodu błyskały czasem iskierki, refleksy płomieni korekcyjnych silników odrzutowych „Madeeira”. Omiotło go koherentne promieniowanie mikrofalowe; radiolokacja rzadko zdawała egzamin w Pierścieniu Ruin, cząstki zachowywały się tutaj jak staroświeckie plewy. To, że sięgali po urządzenia, które miały minimalne szansę go wykryć, dowodziło, jak sprawa jest poważna.
Po raz pierwszy w życiu strach zajrzał mu w oczy. A to pobudziło mózg do tytanicznego wysiłku.
— Joshua? Odezwij się, Joshua, tu mówi Sam. Gdzie jesteś?
Wstążki wody zamarzniętej na płytkach przypominały rozbudowany system rzeczny. Joshua zajrzał w pośpiechu do przechowywanego w nanosystemie pliku wizyjnego, aby prześledzić uważnie deseń na mozaice. Brudny lód najgrubszą warstwą zalegał w jednym z kątów, w strefie wierzchołków, pęknięć i dolin zasłoniętych nieprzejrzanym cieniem. Polecił plecakowi przenieść go ostrożnie właśnie w to miejsce, starając się zużyć jak najmniej gazu i nie kierować żeberek na „Madeeira”.
— Joshua, zaczynamy się martwić. Co z tobą? Możemy ci jakoś pomóc?
„Madeeir” zbliżył się do kosmolotu na odległość stu metrów.
Płomienie bluzgające z zespołów korekcyjnych unieruchomiły statek na tej pozycji. Joshua dotarł do poszarpanych, strzelających na kilka metrów w górę krystalicznych „stalagmitów”. Był przeświadczony o swej słuszności; trysnęła tu kiedyś woda, wyciekając z rur, kanałów czy z czegokolwiek, co biegło w podziemnych czeluściach. Złapał za jeden ze stalagmitów. Pancerna rękawica okręciła się niebezpiecznie na śliskim, twardym jak stal lodzie, lecz udało mu się zmniejszyć impet ciała.
Pełzanie wokół smukłych stożków w poszukiwaniu dużej rozpadliny było ciężką i powolną pracą. Ilekroć chciał ruszyć ręką albo nogą, musiał się czegoś mocno chwycić. Chociaż przełączył sensory na najwyższą rozdzielczość, podłoże uparcie strzegło swej tajemnicy. Był zmuszony obmacywać rękami powierzchnię, metr po metrze, korzystając ze wskazań systemu inercjalnego naprowadzania przy posuwaniu się w stronę środka, gdzie — jak wskazywała logika — powinno być pęknięcie. Jeśli w ogóle było. Jeśli dokądś prowadziło. Jeśli, jeśli, jeśli…
Zanim znalazł szparę na tyle głęboką, że ręka nie sięgała do dna, musiały upłynąć trzy męczące minuty, w ciągu których spodziewał się lada moment usłyszeć rechotliwy, szyderczy śmiech Sama i poczuć palący żar laserowego promienia. Badał palcami krawędzie, czekając, aż neuronowy nanosystem złoży zrozumiały obraz z wrażeń dotykowych. Wizualizacja zmaterializowana w jego umyśle pokazała mu jamę długą zaledwie na trzy metry, na czterdzieści centymetrów szeroką, z pewnością jednak ciągnącą się gdzieś głębiej. Wejście do środka, lecz zbyt małe, aby mógł z niego skorzystać.
Wyobraźnia podsuwała mu obrazy pościgu, jaki pośpiesznie organizowali Sam i Octal. A z ośrodka, gdzie rodziły się zwykle jego osobliwe przeczucia, dobiegało teraz ostrzeżenie, że nie ma czasu błądzić w poszukiwaniu szerszej szczeliny. To było to, jego jedyna nadzieja.
Odepchnął się z powrotem nad samą gardziel i wpełzł bezpiecznie między pomarszczone skiby lodu. Odpiął od pasa induktor termiczny. Był to ciemnopomarańczowy walec długości dwudziestu centymetrów, idealnie pasujący kształtem do jego rękawicy. Podobnych używali wszyscy zbieracze artefaktów: dzięki regulowanemu polu indukcyjnemu narzędzie świetnie się nadawało do uwalniania przedmiotów uwięzionych w lodzie lub przytwierdzonych do fragmentów skorupy.
Joshua czuł, jak szybko bije mu serce, gdy przesyłał datawizyjnie profil pola procesorowi sterującemu induktorem oraz polecał nanosystemowi wpłynąć na węzeł zatokowy i złagodzić działanie adrenaliny. Skierował induktor na środekjamy, wziął głęboki oddech, napiął mięśnie i uruchomił program, który wcześniej zapisał w neuronowym nanosystemie.
Światła pancernego skafandra zalały intensywnie białym blaskiem niewielkie zlodowaciałe zagłębienie. Dostrzegł mroczne, bezkształtne zjawy przyczajone w ciemnym lodzie. Zamarznięte zwały, ułożone w prostych płaszczyznach, odwzajemniały się sensorom kołnierza tęczowymi smugami. Snop światła wdarł się głęboko do wnętrza skorupy, lecz mimo swej mocy nie dotarł do dna.
Równocześnie ze światłami włączył się induktor termiczny, pobudzając do fluoryzowania lodowy szyb metrowej szerokości, zamieniony natychmiast w przymglony, czerwony walec. Joshua nastawił urządzenie na tak dużą moc, że lód w niecałe dwie sekundy przeszedł ze stanu stałego w ciekły i gazowy. Koło niego przetoczył się słup gęstej pary, wyrzucając w przestrzeń mnóstwo twardych odłamków. Joshua z trudem utrzymał się w miejscu, kiedy krawędź strumienia szarpnęła pancerzem skafandra.
— Widzę cię, Joshua! — zadudnił mu w głowie drwiący śmiech Sama.
Induktor termiczny skończył pracę. Sekundę później pęd pary na tyle zmalał, aby ukazać mu wycięty w lodzie tunel. Błyszczące ściany odbijały światło skafandra jak pofalowany chrom. Tunel kończył się dziesięć metrów niżej polipową pieczarą. Joshua obrócił się wokół swego środka bezwładności i zanurkował głową naprzód, okładając pięściami wciąż bulgoczący lód, szukając rozpaczliwie jakichkolwiek wypukłości na śliskiej powierzchni.
Gdy jego buty znikały w czeluści, laserowa wiązka z „Madeeira” uderzyła w skorupę. Stalagmity rozsypały się od razu pod wpływem olbrzymiej energii, lód wyparował na przestrzeni dziesięciu metrów kwadratowych. Buchnęła podobna do grzyba chmura sinej pary, pędząc przed sobą rój stopionych szczątków. Czerwony promień lasera zgasł po chwili.
— Dostałem gówniarza! — rozeszło się w eterze triumfalne zawołanie Sama Neevesa.
Chmara odłamków oprószyła powleczony pianką kadłub kosmolotu, a chwilę później dotarła do „Madeeira”, odbijając się niemrawo od alitynowych prętów. Momentalnie zapłonęły silniki korekcyjne, stabilizując pozycję statku.
Kiedy rozproszyła się skłębiona para, „Madeeir” ponownie zogniskował komplet czujników na drżącym fragmencie skorupy.
Wśród fundamentów budynku nie został bodaj skrawek lodu; palący promień lasera rozsypał także mozaikę, nawet część niskich resztek ścian uległa unicestwieniu pod wpływem fali podmuchowej. Kolista połać polipa mieniła się wątłym cynobrem. Właśnie siła lasera ocaliła Joshuę. Pierwszy strumień fotonów trafił w podeszwy pancerza, topiąc buty z węgla monolitycznego i wrzynając się w twardą błonę skafandra SIL Nawet cudowna lunarna technologia nie mogła się oprzeć takiemu naporowi. Skóra uległa zwęgleniu, ciało spieczeniu, kości się osmaliły. Jednakże para, która tak gwałtownie wybuchła, znacznie osłabiła niszczycielską moc lasera. Rozszalały gaz zniekształcił również wiązkę, a oprócz tego wdarł się w głąb tunelu, oczyszczając go z wszelkich przeszkód.
Joshua wyleciał z dziury w stropie polipowej pieczary, rąbnął o podłoże i odbił się, młócąc bezradnie rękami. Pod wpływem bólu w stopach omal nie stracił przytomności. Blokada analgetyczna, jaką nanosystem utworzył w korze mózgowej, pękała pod naporem impulsów nerwowych. Krew ciekła po podeszwach, wypływając z arterii, których nie skauteryzowało ciepło. Skafander Sil przemieszczał molekuły, opływał spalone nogi, zatykał pęknięte naczynia krwionośne. Joshua znów uderzył o strop. Obwody nanosystemowe wizualizowały schemat fizjologiczny ciała, pozbawioną skóry postać z intensywnie czerwonymi stopami. Składnie zestawione informacje — nie będące ani dźwiękiem, ani obrazem — trafiały prosto do jego świadomości, powiadamiając o rozległości obrażeń. Właściwie to wolałby tego nie widzieć: straszne szczegóły działały prawie jak środek wymiotny.
Para ciągle przenikała do wnętrza, podnosząc ciśnienie. Teraz już słyszał bolesny skowyt zawieruchy. Chwiejne, żrące macki czerwonego światła dźgały na oślep poprzez dziurę w stropie. Ponownie grzmotnąwszy o polip, Joshua stłukł sobie łokieć. Siniaki, wirowanie i ból wywoływały torsje. Żołądkiem targały spazmy, lecz skafander Sil błyskawicznie odprowadzał kwasowe płyny. Wrzasnął z rozpaczą, gdy gorzkie wymiociny wypełniły mu usta; w tych warunkach nie mógł racjonalnie myśleć. Nanosystem zorientował się jednak w sytuacji: wytłumił wszystkie zewnętrzne sygnały nerwowe, polecił procesorowi sterującemu skafandrem podać mu duży haust chłodnego, czystego tlenu oraz wykorzystał całą moc plecaka manewrowego, aby położyć wreszcie kres wariackim oscylacjom.
Warunki zmieniły się po dziesięciu sekundach. Kiedy powtórnie zwrócił uwagę na obrazy z sensorów, czerwone światło nie rozjaśniało już pieczary, a para pędziła z powrotem do góry. Prądy uniosły go wolno pod sam strop. Wyciągnął rękę, aby się czegoś uchwycić. Palce zacisnęły się automatycznie na metalowej rurce podpiętej do polipa.
Joshua szybko oprzytomniał, po czym omiótł wnętrze jaskini sensorami kołnierza. Nie dostrzegł jej krańców. W gruncie rzeczy, nie była to wcale jaskinia, a raczej lekko zakręcony korytarz. Pod stropem biegł pęk dwudziestu jednakowych rurek. Wszystkie urywały się blisko dziury swojskim wachlarzem postrzępionych kabli światłowodowych.
Neuronowy nanosystem domagał się jego uwagi, dane medyczne szturmowały synapsy. Przejrzał je pobieżnie, walcząc z nawrotem mdłości. Podeszwy stóp spłonęły do samej kości. Nanosystemowy program medyczny proponował kilka opcji dalszego postępowania. Joshua wybrał najprostszą: odłączył nerwy poniżej kolan, wstrzyknął do organizmu dawkę antybiotyków z apteczki przy skafandrze oraz przełączył program uspokajający w tryb nadrzędności, aby uporządkować myśli.
Czekając, aż lekarstwa zaczną działać, przyjrzał się baczniej korytarzowi. Polip popękał w wielu miejscach, woda i kleista ciecz wlała się do środka, by zamarznąć na ścianach w długich strugach, co nadało wnętrzu wygląd zimowej groty. Teraz wrzały; na skutek działania uciekającej pary krucha powierzchnia przeszła na moment w stan płynny, pieniąc się jak kiepskie piwo. Kiedy kierował światła skafandra w głąb szczelin, dostrzegał rury biegnące równolegle z korytarzem. Instalacje wodne, arterie pokarmowe, ciągi kanałowe — cokolwiek to było, przypominało wyposażenie habitatów. Habitaty edenistów były oplecione siecią takich właśnie przewodów.
Przywołał przed oczy odczyty inercjalnego systemu naprowadzania, żeby uwzględnić korytarz w konstruowanym na bazie danych modelu skorupy. Gdyby krzywizna korytarza zachowała dotychczasową miarę, wylot nastąpiłby już po trzydziestu metrach.
Joshua ruszył zatem w przeciwną stronę, obserwując rurki. Innej drogi nie miał.
Tunel dwukrotnie się rozgałęział. Dalej dochodziło się do zbiegu pięciu korytarzy. Większość ścian skuły lody, zwykle pełne gładkich wybrzuszeń. Kilka razy przejście było całkowicie zablokowane, a raz musiał nawet użyć induktora. Rurki niejednokrotnie chowały się pod oszronionymi falami. Tutaj, na dole, zniszczenia były nie mniejsze niż gdzie indziej w habitacie. Powinien uważać.
Półkulista komora mogła niegdyś mieścić centralny bank informacji dla znajdujących się powyżej biur, lecz dzisiaj nie dało się tego stwierdzić z całą pewnością. Rurki, które doprowadziły go aż tutaj, wpełzały do środka poprzez otwarte sklepione przejście, potem rozdzielały się w najwyższym punkcie, trzy metry nad jego głową, by zbiec następnie na dół wzdłuż okrągłych ścian niczym srebrne wręgi. Swego czasu zgromadzono tu wielką ilość sprzętu elektronicznego, wiele szarych kolumn mniej więcej metrowej wysokości z rzędami żeberkowych radiatorów — odpowiedników budowanych przez człowieka regałów z modułami procesorowymi. Niektóre z nich były jeszcze widoczne, choć mocno wyżarte przez próżnię, a ich delikatna, skomplikowana zawartość — nieodwracalnie zdruzgotana, zważywszy na żałosne szczątki sterczące z rumowiska. Zapadła się tutaj niemal połowa stropu, a zwał polipowych odłamków zakrzepł w kształcie niepokojąco wypukłej ściany, jakby lawina wstrzymała się w połowie zejścia.
Gdyby przywrócono tu kiedyś grawitację, całość natychmiast by runęła. Jakiekolwiek siły szalały w tej komorze, gdy rozlatywał się habitat, dokonały potwornych zniszczeń.
Może tego właśnie chcieli, dumał. Doprowadzić do całkowitej ruiny. Zatrzeć wszelkie dowody.
Plecak manewrowy obracał go dookoła, umożliwiając dokładne zbadanie otoczenia. Nad łukiem wejścia pełznął jęzor lepkiej, brunatnej cieczy, skradając się po ścianie, póki spadek temperatury nie zamienił go w twardą, półprzeźroczystą masę. Pod szorstką powierzchnią widoczne były miejscami regularne kontury.
Joshua podfrunął bliżej, próbując nie zwracać uwagi na fale słabości, jakie promieniowały na resztę ciała od zmaltretowanych stóp. Kiedy wędrował korytarzem, dręczył go, mimo programu uspokajającego, rwący ból głowy, czasem też znienacka drżały mu kończyny. Neuronowy nanosystem powiadamiał, że ciepłota kory mózgowej spadła o jeden stopień. Doznał chyba lekkiego szoku. Po powrocie do kosmolotu będzie musiał bezzwłocznie skorzystać z nanonicznych pakietów medycznych. Uśmiechnął się gorzko. Po jakim powrocie? Prawie zapomniał o Samie i Octalu.
Miał wszakże rację w kwestii zamarzniętej cieczy. Patrząc z bliska przy włączonych światłach skafandra, mógł rozróżnić wyraźny kształt jednej z szarych kolumn z układami elektronicznymi. To właśnie na niego tam czekała; czekała cierpliwie od przeszło dwóch i pół tysiąca lat, odkąd Chrystus został przybity do krzyża na prymitywnej, nie oświeconej Ziemi — wspaniale zabezpieczona w brudnym lodzie przed podstępnym rozpadem, który nękał Pierścień Ruin. Tyle układów scalonych, tyle kryształów pamięci, a wszystko to uśpione w oczekiwaniu na strumień elektronów.
Jego wielkie znalezisko!
Teraz już musiał tylko wrócić do Tranquillity.
Nikt nie przesyłał żadnych danych w paśmie komunikacyjnym, kiedy Joshua przycupnął przy końcu korytarza; blok nadawczo — odbiorczy skafandra wyłapywał jedynie zwyczajne trzaski i szumy emitowane przez Mirczusko. Po wycofaniu się z polipowej komory Joshua doświadczył dziwnego uczucia radości, mogąc znów zobaczyć Pierścień Ruin. Wnet jednak zaczął tracić nadzieję. Zamiast niej czuł, jak mimo programów uspokajających, które wprawiały umysł w lekkie otępienie, narasta w nim rozpaczliwa determinacja.
Z tego miejsca nie dało się dojrzeć kosmolotu ani „Madeeira”: czternaście metrów dzieliło zakończenie korytarza od wierzchniej warstwy glebowej. Patrząc w dół tej robaczej jamki w ścianie urwiska, Joshua widział trzydzieści pięć metrów niżej żółtobrunatną krzemową powłokę. Wolał nie myśleć o sile, która zdołała wyrwać kawał tej grubości z tą samą łatwością, z jaką on odgryzał kęs bułki.
Na tę część powierzchni bryły padały promienie słońca. Blado — cytrynową poświatę ożywiały migotliwe, ruchliwe cienie, rzucane przez gromady przelatujących cząsteczek. System inercjalnego naprowadzania wyświetlił mu przed oczami wektor kierunkowy w postaci jasnego, pomarańczowego tunelu, rozciągniętego do jakiegoś niewidocznego punktu w Pierścieniu Ruin. Joshua przesłał charakterystykę trajektorii plecakowi manewrowemu; zapaliły się natychmiast dysze, odrzucając go delikatnie od wylotu korytarza, pchając w ciszy wzdłuż wyimaginowanego tunelu.
Dopiero gdy oddalił się na półtora kilometra od swej kryjówki w popękanej skorupie, zmienił kierunek i pod dużym kątem względem dotychczasowego kursu ruszył w stronę słońca. Plecak działał bez przerwy, Joshua więc coraz szybciej oddalał się od Mirczuska.
Wyższa orbita wiązała się z dłuższym czasem obiegu wokół planety. Kiedy się zatrzymał, nadal znajdował się w tym samym położeniu kątowym co „Madeeir” i odłam skorupy, lecz pięć kilometrów wyżej. Na niższej, szybszej orbicie statek i skorupa zaczęły go wyprzedzać.
Nawet ich nie widział. Pięciokilometrowa warstwa cząsteczek tworzyła dla sensorów równie skuteczną przeszkodę co emisja z wojskowych urządzeń zakłócających. Neuronowy nanosystem wyświetlał mu graficzną nakładkę, na której czerwone kółeczko oznaczało bryłę skorupy — gdyby nie ona, przepadłby z kretesem.
Nigdy jeszcze nie oddalił się tak od kosmolotu, nigdy tak boleśnie nie doskwierała mu samotność.
Blok nadawczo — odbiorczy opancerzonego skafandra zaczął odbierać pierwsze strzępy datawizyjnej rozmowy Sama i Octala, niezrozumiałe serie kodu cyfrowego z osobliwym efektem pogłosu.
Ucieszony z tej miłej odmiany, Joshua spróbował odszyfrować sygnały. Jego wszechświat wydawał się zapełniać liczbami, ulegającymi nagłym przeobrażeniom konstelacjami bezbarwnych cyfr, gdy jeden po drugim ładował kolejne programy porównawcze, szukając prawidłowości.
— …niemożliwe. Zostały wzmocnione dla bezpieczeństwa przy lądowaniu, trudno powiedzieć… na planecie. Induktor termiczny tylko by wyżarzył… — Był to przekaz datawizyjny Octala, rejestrowany w bloku nadawczo — odbiorczym skafandra. Octal miał pięćdziesiąt dwa lata, a więc był młodszy od Neevesa, który pewnie siedział sobie wygodnie na statku, kierując pracą kolegi zabierającego się do splądrowania kosmolotu.
Dreszcz przebiegł po piersi Joshuy. Chłód panujący w otoczeniu gazowego olbrzyma zaczynał przenikać powłokę skafandra SIL.
Przekaz Sama:
— …na ogonie, gdzie zbiorniki… wszystko większe będzie musiało…
Przekaz Octala:
— Już jestem. Widzę jakąś platformę załadunkową, której… nie może być…
To cichli, to przebijali się przez zakłócenia, wymieniając opinie, czasem się sprzeczając. Sam sprawiał wrażenie przekonanego, że Joshua chowa na pokładzie jakieś cenne znalezisko. On tymczasem słuchał tego oszołomiony, gdy „Madeeir” dryfował w dal.
Wszystko toczyło się tak wolno, jakby czas się rozciągnął.
Opodal przesunęła się gruda czystego lodu wielkości dłoni. Wewnątrz zakrzepła pomaranczowoturkusowa rybka o trzech oczach i trójkątnym, podobnym do dzioba pyszczku. Patrzyła zdumiona, jak gdyby świadoma strasznego losu, płynąc wzdłuż swej wiekuistej drogi migracyjnej. Po chwili zniknęła z pola widzenia Joshuy — był zbyt odrętwiały, aby spróbować ją pochwycić. Przepadła na zawsze.
Zapadł w drzemkę, z której wyrwał go dopiero program inercjalnego naprowadzania, ostrzegając, iż „Madeeir” wysunął się już znacznie do przodu. Dysze plecaka manewrowego zaczęły wyrzucać długie, poskręcane smugi gazu, hamując Joshuę i przesuwając go na niższą orbitę, tak by mógł łukiem opaść za ogon „Madeeira”.
Przekaz Sama:
— …odpowiedź komputera pokładowego… fotonowy punkt sprzężenia…
Przekaz Octala:
— …nic tu po nożu rozszczepieniowym. Powtarzam ci, że ta pieprzona grodź jest z węgla monolitycznego… Czemu nie chcesz mnie słuchać, debilu…
Przekaz Sama:
— …cholernego gnojka… znajdę jego ciało… poćwiartuję na…
Plecak manewrowy przemieścił Joshuę bezpośrednio za „Madeeira”; z odległości kilometra statek jawił mu się w rozmazanych, różowych zarysach. Chwilę patrzył na jego obraz, przesłaniany raz za razem chmurami cząsteczek, potem zszedł na niższą orbitę, tym razem opadając tylko kilkaset metrów. Prawidła mechaniki nieba pchały go w stronę statku irytująco wolno.
Zbliżał się wyłącznie w strefie martwej dla czujników — w stożku stanowiącym przedłużenie obrysu napędu odrzutowego. Aby uniknąć zdemaskowania, wystarczyło mu — szczególnie wśród śmieci Pierścienia Ruin — odgrodzić się korpusem maszynowni silnikowej od sensorów sterczących z modułu mieszkalnego. Miał jeszcze tę przewagę, że uważali go za trupa. Na pewno nie będą się rozglądać za czymś tak niepozornym jak plamka skafandra.
Najgorzej było pokonać ostatnie sto metrów. Zdecydowanie przyspieszył, gnając na złamanie karku w stronę bliźniaczych wylotów dysz napędu odrzutowego. Gdyby teraz uruchomili silniki…
Joshua wskoczył pomiędzy dwa pękate, dzwonowate kształty i zakotwiczył się w labiryncie ciągu napędowego. Silniki rakietowe „Madeeira”, choć nie znał ich marki, niewiele się różniły od napędu jego własnego kosmolotu. Ciecz robocza (zazwyczaj związek węglowodorowy) pompowana była do komory aktywatora, gdzie kolosalne wyładowanie ogniw zasilających podgrzewało ją do temperatury około siedemdziesięciu pięciu tysięcy stopni Kelvina. Był to prosty układ z nielicznymi częściami ruchomymi, rzadko ulegający awarii i łatwy do naprawy. Zbieracze nie potrzebowali niczego lepszego, w Pierścieniu Ruin nie musieli rozwijać dużych prędkości. Joshua nie znał nikogo, kto by używał silników termojądrowych.
Z najwyższą ostrożnością zaczął się przesuwać koło krzyżakowych przegubów, uważając, aby nie zawadzić o nic stopami.
Przewody zasilające od razu rzucały się w oczy: kable nadprzewodzące miały grubość ludzkiego ramienia. Wyciągnął zza pasa nóż rozszczepieniowy. Dziesięciocentymetrowe ostrze zabłysło widmową żółcią, niezwykle jasną w ponurej maszynowni. Kable łatwo się poddały.
Kolejna krótka wspinaczka doprowadziła Joshuę do kanciastych zbiorników okrytych płaszczem izolacyjnym z nultermu. Zatrzymał się przy jednym z nich i zdarł spory płat warstwy izolacyjnej. U spodu gładka, srebrzysta powierzchnia zbiornika łączyła się bezszwowo z obudową turbopompy. Wetknął induktor termiczny w szczelinę pręta wspornikowego, posmarował go żywicą epoksydową, aby się nie ześliznął, po czym przekazał datawizyjnie procesorowi ciąg instrukcji.
Po dziesięciu minutach induktor włączył pole termoindukcyjne. Joshua zaprogramował go do wytworzenia wąskiego strumienia dziesięciocentymetrowej szerokości i trzymetrowej długości.
Strumień przebiegał głównie wewnątrz zbiornika, gdzie zaczął zamieniać w parę płynny gaz węglowodorowy. Rosnące ciśnienie szybko osiągnęło wartość krytyczną.
Metalowa powłoka zbiornika nie mogła się długo opierać takiej energii. Jej struktura molekularna zachowywała spójność przez blisko dwadzieścia sekund, zanim ogromny wzrost temperatury na tak małej powierzchni zaczął rozrywać wiązania walencyjne.
Metal stał się elastyczny, wybrzuszał się rozpierany bezlitosnym ciśnieniem wewnątrz zbiornika.
W ciasnej kabinie „Madeeira” Sam Neeves wytrzeszczył oczy z przerażenia, kiedy datawizyjne syreny alarmowe rozbrzmiały w jego głowie. Ujrzał skomplikowane schematy statku z pulsującymi czerwienią sekcjami paliwowymi. Programy awaryjne przesłały strumienie binarnych poleceń do maszynowni silnikowej, co jednak nie zahamowało wzrostu ciśnienia.
Zdawał sobie sprawę, że każda usterka powinna już być naprawiona. Miał wszakże do czynienia z czymś innym, zbiornik został przecież poddany działaniu olbrzymiej energii. Kłopoty przyszły z zewnątrz, nosiły znamiona sabotażu.
— Joshua! — ryknął w bezsilnej wściekłości.
Po dwudziestu pięciu sekundach maksymalnego wydatkowania energii wyczerpała się matryca elektronowa induktora termicznego. Zanikło pole. Zniszczeń już jednak nic nie mogło naprawić.
Wybrzuszenie na zbiorniku żarzyło się intensywną czerwienią.
W końcu pękło. Maszynownię ogarnęła tryskająca fontanna wzburzonego gazu. Po całym wnętrzu fruwały skrawki płaszczy termoizolacyjnych, topiły się konstrukcje kompozytowe i elektroniczne moduły, pryskał deszcz ognistych kropel. „Madeeir” przechylił się raptownie, obracając równocześnie wokół swej dłuższej osi, kiedy o ścianę kadłuba uderzył iście rakietowy wystrzał ze zbiornika.
— Cholera jasna! — warknął Sam Neeves. — Octal! Octal, na miłość boską, wracaj tu natychmiast!
— Co się dzieje?
— Joshua nas wyruchał! Lepiej się pospiesz! System kontroli reakcji nie da rady ustabilizować statku!
Mówiąc to, odbierał datawizyjne informacje, z których jasno wynikało, że zespoły korekcyjne przegrywają bój o utrzymanie „Madeeira” w nieruchomej pozycji. Spróbował włączyć główny napęd, jedyne silniki zdolne skompensować dziki impuls z uszkodzonego zbiornika. Nadaremnie.
Medyczny program monitorujący neuronowego nanosystemu zadziałał na węzeł zatokowy Neevesa, uspokajając strwożone serce. Adrenalina wręcz szumiała mu w głowie.
Czujniki i kable sterujące wysiadały w niewiarygodnym tempie. Rozległe obszary na schemacie Sama powlekły się złowieszczą czernią. Rozmieszczone na przedzie statku sensory rejestrowały coraz większy obraz zbliżającego się fragmentu skorupy.
Joshua obserwował całe zdarzenie ze względnie bezpiecznego schronienia za oddalonym o trzysta metrów głazem. „Madeeir” spadał na powierzchnię skorupy niczym największa we wszechświecie pałeczka perkusisty, z której końca wylewał się mrugający iskrami gaz, nakreślając w przestrzeni rozedrgany łuk.
— Zaraz uderzymy! — przekazał datawizyjnie Sam Neeves.
Joshua przeżył chwilę grozy, kiedy „Madeeir” przelatywał obok kosmolotu. Teraz zmierzał na spotkanie z odłamem skorupy habitatu.
Joshua wstrzymał oddech. Powinien uderzyć, pomyślał, naprawdę powinien. Jednakże rotacja, którą nabył statek, ocaliła go od katastrofy. „Madeeir” okręcił się wokół brzegu polipowego urwiska niczym obiekt zamocowany na niewidzialnym zawiasie; moduł mieszkalny zaledwie o pięć metrów minął krawędź skorupy. Przy tej prędkości rozbiłby się na kawałki jak szkło.
Joshua westchnął, kiedy ustąpiło zdenerwowanie napinające każde ścięgno w jego ciele. Zasłużyli na śmierć, lecz ta sprawa mogła jeszcze poczekać. Teraz musiał dobrze pomyśleć, jak się wykaraskać z tej kabały. Gdzieś na dnie jego świadomości czuł stłumiony ból nóg. Neuronowy nanosystem informował o obecności toksyn we krwi, przypuszczalnie źródłem zanieczyszczeń były właśnie spalone stopy.
„Madeeir” zagłębiał się tymczasem w gęstsze warstwy Pierścienia Ruin, teraz dwieście metrów za bryłą skorupy. Pióropusz spalin wyraźnie zmalał.
W pościgu za statkiem zza krawędzi krzemowego urwiska wychynęła maleńka perłowoszara plamka. Octal bał się pozostać sam na sam z kosmolotem Joshui. Gdyby jednak spokojnie pomyślał, mógłby dopuścić się sabotażu na pojeździe, do którego nie umiał się wedrzeć.
Mimo wszystko powinieneś dziękować losowi, pocieszył się Joshua.
Plecak manewrowy wypchnął go poza głaz. Rezerwa gazu spadła do pięciu procent. Akurat wystarczy, żeby dotrzeć do kosmolotu.
Choć tak czy inaczej, Joshua znalazłby jakiś sposób, gdyby pojemnik okazał się pusty. Dzisiaj był przecież dzieckiem szczęścia.