Noc nastała nad Durringham. Sprowadziła z sobą gęstą, szarą mgłę, która snuła się po rozmiękłych uliczkach i butwiejących gontach, pokrywając wszystko gęstą warstwą kropelek. Lgnąca do ścian rosa nadawała miastu blady połysk, strużki wody ściekały z okapów i podstrzeszy. Ani drzwi, ani okiennice nie stanowiły ochrony przed mgłą, która bez trudu wdzierała się do budynków, zwilżając tkaniny i skraplając się na meblach. Była gorsza niż deszcz.
W biurze gubernatora było niewiele lepiej niż w mieście. Klimatyzator podkręcony na maksimum przez Colina Rexrewa terkotał denerwująco, nie potrafił jednak wygnać z pomieszczenia parnego, dusznego powietrza. Gubernator przeglądał obrazy satelitarne wraz z Terrance’em Smithem i Candace Elford, szeryfem generalnym Lalonde. Trzy wielkie ekrany ścienne naprzeciwko okna pokazywały zdjęcia pewnej osady na brzegu rzeki. Oglądali zwykłe skupisko chaotycznie rozstawionych chałup, poletek uprawnych, sterty powalonych drzew oraz pniaki pełniące rolę żywicieli dla płatów pomarańczowego grzyba. Kury drapały ziemię między chatami, psy się włóczyły. Nieliczni uchwyceni przez kamerę mieszkańcy nosili brudne, potargane łachy. Dwuletnie dziecko biegało kompletnie nagie.
— Marnej jakości ten obraz — sarknął Colin Rexrew. Kontury były w większości rozmyte, a kolory wyblakłe.
— To prawda — przyznała Candace Elford. — Choć testy diagnostyczne satelity obserwacyjnego nie wykazały usterek. Obrazy przekazywane z innych obszarów są czyste. Satelita napotyka na dziwne problemy tylko podczas przelotów nad Quallheimem.
— Bez przesady — wtrącił Terrance Smith. — Nie sądzisz chyba, że mieszkańcy hrabstw z dorzecza Quallheimu zakłócają działanie naszych przyrządów?
Candace Elford zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią. Miała pięćdziesiąt siedem lat, a Lalonde było drugą planetą, gdzie sprawowała władzę szeryfa generalnego. Obie tak zaszczytne nominacje zawdzięczała przede wszystkim swej skrupulatności. Doświadczenie zdobywała w służbach porządkowych na rozmaitych planetach karnych, gdzie w duchu zaczęła gardzić kolonistami, którzy na pogranicznych ziemiach, jak pokazywało życie, byli zdolni do każdego łajdactwa.
— Rzeczywiście, to mało prawdopodobne — zgodziła się. — Wojskowe satelity rozpoznawcze nie wykryły żadnych niezwykłych emisji z hrabstwa Schuster. To pewnie jakaś drobna usterka, satelita obserwacyjny służy już piętnaście lat, a od jedenastu nie miał przeglądu.
— W porządku — rzekł Colin Rexrew. — Zrozumiałem aluzję. Ale sami wiecie, że brak nam pieniędzy na regularne serwisowanie.
— Kiedy nawali moduł, wymiana będzie kosztować LDC o wiele więcej niż porządne przeglądy raz na trzy lata — zripostowała Candace Elford.
— Dość już o tym! Nie odbiegajmy od tematu — burknął gniewnie Colin. Zerknął z tęsknotą na barek z drinkami. Byłoby miło otworzyć teraz jedno z chłodzonych białych win i pogadać swobodnie, lecz Candace Elford pewnie by odmówiła, co postawiłoby go w niezręcznej sytuacji. W swej pracy nie godziła się na żadne kompromisy, była jednym z najlepszych jego ludzi, szeryfowie okazywali jej szacunek i posłuszeństwo. Potrzebował Elford, więc nawet jeśli tak bezwarunkowo przestrzegała regulaminu, jakoś to znosił, nieraz zaciskając zęby.
— Bardzo dobrze — rzekła chłodno. — Jak widać na zdjęciach, w Aberdale spłonęło dwanaście zabudowań. Zgodnie z raportem Matthew Skinnera, szeryfa z miasteczka Schuster, cztery dni temu doszło tam do rozruchów z udziałem zesłańców. Wtedy to zniszczono chaty. Podobno zesłańcy zamordowali dziesięcioletniego chłopca, a wieśniacy urządzili na nich polowanie. Blok nadawczoodbiorczy nadzorcy Mananiego nie odpowiadał, wobec czego nazajutrz po morderstwie jeden z mieszkańców Schuster wybrał się do Aberdale, o czym doniósł mi Skinner. Ale to było trzy dni temu. Powiedział, że odwiedzi Aberdale i zorientuje się w sytuacji. Prawdopodobnie do tamtej chwili zabito już większość zesłańców. Długo przyszło nam czekać na dalsze wiadomości, aż wreszcie dziś rano Matthew Skinner zameldował, że zamieszki wygasły, a wszyscy zesłańcy nie żyją.
— Nie pochwalam bezprawnej akcji odwetowej osiedleńców — oświadczył Colin Rexrew. — Oficjalnie, ma się rozumieć. Bo wziąwszy pod uwagę okoliczności, trudno mieć pretensję do mieszkańców Aberdale. Zesłańcy są przecież zbieraniną łotrów wszelkiej maści. Połowę z nich trzeba było wysłać gdzie indziej, dziesięć lat przymusowych robót nie zresocjalizuje prawdziwych degeneratów.
— Tak, sir — przyznała Candace Elford. — Ale nie w tym kłopot.
Colin Rexrew przeczesał spoconymi palcami kosmyki rzadkich włosów.
— Tego się właśnie obawiałem. Co tam jeszcze macie?
Przesłała datawizyjne polecenie do biurowego komputera. Na ekranach ukazała się miejscowość borykająca się z jeszcze większą nędzą niż Aberdale.
— A to miasteczko Schuster — oznajmiła. — Zdjęcia zrobiono dziś rano. Widać na nich zgliszcza trzech spalonych budynków.
Colin Rexrew wyprostował się za biurkiem.
— Tam też mieli problemy z zesłańcami?
— Zagadkowa sprawa — odparła Candace Elford. — Matthew Skinner ani słowem nie wspomniał o pożarach, a powinien, choćby z tego względu, że ogień bywa niebezpieczny w osadach kolonistów. Ostatnie rutynowe zdjęcia Schuster pochodzą sprzed dwóch tygodni i wtedy budynki stały nienaruszone.
— To coś więcej niż czysty zbieg okoliczności — mruknął Colin Rexrew w zamyśleniu.
— Podobna opinia panuje w moim biurze. Dlatego zdecydowaliśmy się na dokładniejsze oględziny. Biuro Alokacji Gruntów podzieliło dorzecze QuaIIheimu na trzy hrabstwa: Schuster, Medelhn i Rossan. Dotąd założono dziesięć wiosek na tym terytorium.
Spalone domy zauważyliśmy w sześciu: Medellinie, Aberdale, Schuster, Qayen, Pamiers i Kilkee. — Przesłała datawizyjnie kolejne instrukcje. Ekrany zaczęły pokazywać obrazy osad, nagrane w jej biurze tego ranka.
— Chryste — wymamrotał Colin Rexrew. Spomiędzy niektórych zwęglonych belek wciąż jeszcze ulatywał dym. — Co tam się dzieje?
— Tak samo brzmiały nasze pierwsze pytania. Nawiązywaliśmy łączność z nadzorcami wiosek. Ten z Qayen nie odpowiadał, pozostali trzej zapewniali, że na ich terenie wszystko w porządku.
Później skontaktowaliśmy się z wioskami, gdzie nie stwierdzono jakichkolwiek zniszczeń. Salkhad, Guer i Suttal nie odpowiadały na wezwania, natomiast nadzorca Rossanu powiedział, że u nich spokój, nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Nikt nie miał zielonego pojęcia, co się dzieje w innych osadach.
— A ty co o tym sądzisz? — zapytał gubernator.
Popatrzyła w zadumie na ekrany.
— Nie powiedziałam jeszcze wszystkiego. Satelita siedmiokrotnie przelatywał dzisiaj nad dorzeczem Cjuallheimu. Nawet na kiepskich obrazach dało się zauważyć, że nikt nie pracuje w polu, ani jeden mieszkaniec tych dziesięciu wiosek.
Terrance Smith zagwizdał, wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby.
— Niedobrze. To rzecz niepodobna, żeby kolonista zrobił sobie wolne, zwłaszcza gdy dopisuje pogoda. Nadzorcy od początku wbijają im do głowy, że od zbiorów zależy ich przyszłość. Gdy już założą osadę, żadna pomoc nie dotrze do nich z Durringham.
Nie mogą sobie pozwolić na zaniedbywanie upraw. Pamiętacie, co się stało w hrabstwie Arklow?
Colin Rexrew obrzucił chmurnym spojrzeniem swego zastępcę.
— Nie musisz mi przypominać, zaraz po przylocie przejrzałem wszystkie nagrania. — Przeniósł wzrok na ekrany pokazujące akurat wioskę Qayen. Miał złe przeczucie. — Cóż więc sugerujesz? — zwrócił się do szeryfa.
— Zdjęcia nie kłamią — powiedziała. — To wszystko jednak nie mieści mi się w głowie. Bunt zesłańców, którzy zaledwie w cztery dni przejmują kontrolę nad hrabstwami w dorzeczu Quallheimu?
— W tamte strony wysłaliśmy przeszło sześć tysięcy kolonistów — rzekł Terrance Smith. — Większość ma broń i nie wzdraga się przed jej użyciem. A przeciwko nim stu osiemdziesięciu sześciu skazańców, bezbronnych i niezorganizowanych, nie mających żadnej stałej łączności między sobą. Odpad z Ziemi, wykolejeńcy.
Przecież gdyby byli zdolni do przeprowadzenia tego typu operacji, nigdy by tu nie trafili.
— Wiem — odrzekła. — Dlatego powiedziałam, że trudno mi w to uwierzyć. Ale co innego może wchodzić w grę? Ktoś z zewnątrz? Kto?
Colin Rexrew ściągnął brwi.
— W hrabstwie Schuster już wcześniej zdarzały się dziwne rzeczy. Co tam… — Urwał w pół zdania, aby przejrzeć pliki nanosystemu neuronowego. — A, tak. Zaginione rodziny. Pamiętasz, Terrance, rok temu posłałem komisarza, żeby zbadał sprawę. Cholera, tyle forsy w błoto.
— Można by mówić o marnowaniu pieniędzy, gdyby przyjąć, że misja komisarza spełzła na niczym — powiedział Terrance Smith. — Z drugiej strony, sam ten fakt jest już dość niezwykły.
Komisarze znają swój fach. Co oznacza, że albo rzeczywiście zwierzęta pożarły osadników, albo porwania dokonała zorganizowana grupa, która zatarła za sobą ślady i wyprowadziła w pole miejscowego nadzorcę, a później komisarza. Jeżeli taka grupa naprawdę tam działa, to bandyci w niczym nie ustępują naszemu komisarzowi.
— No i? — naciskał gubernator.
— No i mamy kolejne wydarzenie w tym samym hrabstwie, którego nie sposób wytłumaczyć w kategoriach buntu więźniów.
Sądząc po skali zamieszek, nie wywołali ich sami skazańcy. Fakty układają się jednak w sensowną całość, jeśli założyć, że kontrolę nad hrabstwami w dorzeczu Quallheimu przejęła grupa rebeliantów.
— Nawet o samym udziale skazańców wiemy tylko na podstawie informacji z drugiej ręki — rzekł gubernator, snując ponure myśli.
— Ja nadal nie widzę w tym sensu — stwierdziła Candace Elford. — Fakty wskazują na współudział nieznanej grupy przestępczej, z tym się zgodzę. Tylko skąd się wzięła? I dlaczego w hrabstwach nad Quallheimem, na litość boską? Przecież tam nie ma żadnych bogactw, koloniści klepią biedę. Prawdę mówiąc, na całym Lalonde nie ma żadnych bogactw.
— Wciąż tkwimy w martwym punkcie — rzekł gubernator.
— Słuchajcie, zgodnie z harmonogramem trzy statki ruszają pojutrze w górę rzeki. Zabiorą do hrabstwa Schuster sześciuset osadników, którzy mają tam zbudować nową wioskę. Jesteś moim doradcą do spraw bezpieczeństwa, Candace. Czy uważasz, że nie powinienem ich wysyłać?
— Owszem, taka musi być moja rada, przynajmniej w chwili obecnej. Ale chyba nie brakuje wam terenów pod zasiedlenie? Bo wysłanie niedoświadczonych i niczego nie podejrzewających kolonistów na ziemie ogarnięte rozruchami nie będzie dobrze o nas świadczyć. Czy w sąsiedztwie Schuster jest jakaś ziemia, gdzie można by ich wysadzić?
— Hrabstwo Willow West w dorzeczu Frenshaw — podsunął Terrance Smith. — To tylko sto kilometrów na północny zachód od Schuster, jest tam mnóstwo wolnej przestrzeni. I tak znajduje się na bieżącej liście terenów do zasiedlenia.
— W porządku — zatwierdził propozycję gubernator. — Dopełnijcie niezbędnych formalności w Biurze Alokacji Gruntów.
A teraz powiedz mi, Candace, jakie kroki zamierzasz podjąć w związku z zaistniałą sytuacją?
— Proszę o zgodę na wysłanie zbrojnego oddziału statkami wraz z grupą kolonistów. Kiedy koloniści zejdą na ląd w Willow West, statki wpłyną na wody Quallheimu. Jak już będę mieć na miejscu zaufanych ludzi, wtedy się ustali, co tam naprawdę zaszło, i przywróci względny porządek.
— Ilu chcesz tam posłać?
— Stu powinno wystarczyć. Dwudziestu pełnoetatowych szeryfów, resztę powoła się w trybie pilnym. Bóg świadkiem, że w Durringham znajdzie się aż nadto ludzi, którzy podskoczą z radości na wieść o pięciu tygodniach podróży rzeką za pełnym wynagrodzeniem. Potrzebowałabym też trzech komisarzy, tak na wszelki wypadek.
— Dobrze, zgadzam się. Tylko pamiętaj, że to obciąży twój budżet.
— Prędzej niż w trzy tygodnie nie dostarczysz do Schuster swoich ludzi — odezwał się Terrance Smith w zamyśleniu.
— Trudno — odparła Candace Elford. — Statki szybciej nie popłyną.
— Wiem, ale do tego czasu wiele się może zdarzyć. Zgodnie z tym, cośmy tu zobaczyli, rebelia w cztery dni objęła swym zasięgiem całe dorzecze Quallheimu. Jeżeli sprawdzi się najgorszy scenariusz i zamieszki będą się nadal rozprzestrzeniać w jednakowym tempie, twoi ludzie wpadną w nie lada tarapaty. Proponuję posłać oddział możliwie najszybciej i opanować sytuację, zanim wymknie się całkowicie spod kontroli. Mamy na kosmodromie trzy samoloty typu BK133, których używa zespół ekologów podczas wypraw badawczych. Wprawdzie nie są to naddźwiękowce i mogą pomieścić tylko dziesięć osób, lecz przerzucą partiami twój oddział do samego ujścia Quallheimu. Zajmie im to najwyżej dwa dni.
Colin Rexrew odchylił głowę na oparcie krzesła i dokonał zestawienia kosztów w neuronowym nanosystemie.
— Wyjdzie drogo jak cholera — oświadczył na koniec. — Ponadto jeden z tych samolotów stoi niesprawny od czasu, kiedy rok temu cięcia budżetowe dotknęły Wydział Klasyfikacji Owoców Autochtonicznych. Pójdziemy na kompromis, jak zwykle zresztą. Candace wyprawi swoich szeryfów i rekrutów statkami w dorzecze Quallheimu, a jej biuro w mieście nie zaprzestanie monitorowania sytuacji za pośrednictwem satelity obserwacyjnego. Jeśli ta rebelia, czy jakkolwiek to nazwać, zacznie wychodzić poza zbuntowane hrabstwa, wyślemy samolotami posiłki, zanim jej oddział przybędzie na miejsce.
Komórki elektroforescencyjne w sklepieniu niezwykłego gabinetu Latona były przygaszone, dzięki czemu mógł się skupić na swym wnętrzu, nie napastowany żadnymi zewnętrznymi bodźcami. Do jego skostniałego umysłu wkradały się jednak wrażenia, doznania zmysłowe zbierane za pomocą sieci afinicznej od rozesłanych po dżungli serwitorów zwiadowczych. Rezultaty bardzo go rozczarowały. Mało tego, wzbudzały w nim lęk. Podobnego uczucia nie doświadczył ani razu, odkąd przed siedemdziesięciu laty dopadli go agenci służb wywiadowczych edemstów, zmuszając do ucieczki z rodzimego habitatu. W tamtych chwilach powodowały nim wściekłość, strach i zgroza w stopniu, jakiego nie poznał w całym swoim życiu edenisty. Dopiero wtedy zrozumiał, jak beznadziejnej kultury jest cząstką. Dlatego odciął się od swych korzeni.
I oto coś do niego ponownie się zbliżało. Coś zupełnie nieznanego, niepojętego. Działało niczym nanoniczne układy do sekwestracji, tłamsiło oryginalną osobowość człowieka i zastępowało ją zespołem cech charakterystycznych dla mechanicznego wojownika. Przyglądał się wnikliwie zachowaniu Quinna Dextera i zesłańców, drastycznie odmienionych przez incydent ze światłami w dżungli. Reagowali jak świetnie wyszkoleni zawodowi żołnierze, a wszyscy, z którymi się kontaktowali, wkrótce wykazywali podobne uzdolnienia, przy czym, rzecz zdumiewająca, niewielka część ofiar zachowywała się prawie normalnie. Broń nie była im potrzebna, nabywali bowiem zdolność miotania strumieni fotonów, które przypominały holograficzną projekcję, wykazując jednak cechy pola termoindukcyjnego o niebywałej sile rażenia.
I nie odpowiadał za to żaden zauważalny fizyczny mechanizm.
Czuł pierwsze ukąszenia bólu podpalonej przez skazańców Camilli, na szczęście szybko ukrócone, gdy straciła przytomność.
W jednym z głębszych zakątków umysłu Latona taił się cichy żal po stracie córki, zostawiła po sobie pewną pustkę w jego sercu.
Teraz jednak wszystkie myśli kierował ku wiszącej nad nim groźbie. Aby stanąć bez strachu do konfrontacji z wrogiem — strach bowiem to strzała w jego kołczanie — należało go zrozumieć.
Niestety, przez cztery dni wytężonej pracy umysłowej daremnie szukał zrozumienia.
Niektóre sceny zarejestrowane przez oczy serwitorów urągały prawom fizyki. Chyba że podczas jego życia na obczyźnie postęp w fizyce przekroczył wszelkie racjonalne oczekiwania. Rzecz niewykluczona, rozumował, przemysł zbrojeniowy był przecież oczkiem w głowie rządu, zawsze najlepiej dofinansowany i najrzadziej reklamowany.
Wspomnienie: człowiek patrzy w niebo, dostrzega sokoła połączonego więzią afiniczną. Człowiek śmieje się, unosi rękę i pstryka palcami. Powietrze wokół ptaka krzepnie, zamraża go w matrycy nieruchomych molekuł. Sokół spada na kamienie z wysokości dwustu metrów. Starczyło pstryknąć w palce…
Wspomnienie: przerażony do utraty zmysłów wieśniak z Kilkee kieruje laserową strzelbę myśliwską do jednego ze zniewolonych ludzi. Odległość wynosi piętnaście metrów, lecz promień nie wyrządza szkody przeciwnikowi. Po pierwszych kilku strzałach broń odmawia posłuszeństwa. A później pnączak używany przez Latona w charakterze zwiadowcy zwija się w kłębek i zapada w dziwną śpiączkę.
Wioski leżące na obszarze hrabstw z dorzecza Quallheimu zostały ujarzmione z oszałamiającą szybkością. To właśnie przekonywało Latona, że stoi na przeszkodzie jakiejś wojskowej operacji.
Poczynaniami zniewolonych kierowała inteligentna siła, w niebywałym tempie powiększająca szeregi swych nowych sojuszników.
Tylko dlaczego? — zadawał sobie pytanie. Sam wybrał Lalonde, I; ” ponieważ tutaj mogły się ziścić jego dalekosiężne cele. Lecz po co komu kontrola nad mieszkańcami tak nędznej planety?
Testy urządzeń bojowych, innego wyjaśnienia nie znajdował.
A jeśli to były dopiero manewry, to przed jaką operacją? Potencjał nowej broni był ogromny.
— Laton? — odezwał się Waldsey tonem zupełnie do niego niepodobnym, trwożnym i niepewnym.
— Tak? — odparł spokojnie. Domyślał się, co teraz nastąpi.
Po sześćdziesięciu latach lepiej wiedział, jak pracują umysły jego towarzyszy, niż im się wydawało. Co prawda trochę się dziwił, że musiało upłynąć tyle czasu, nim zdecydowali się na konfrontację.
— Wiesz już, co to takiego?
— Nie. Rozważałem możliwość pojawienia się złośliwego nanowirusa, lecz pod względem liczby wbudowanych funkcji musiałby o kilka rzędów wielkości przewyższać wszystko, co istnieje w naszych najśmielszych teoriach. A niektóre z tych funkcji trudno wytłumaczyć zasadami znanej nam dzisiaj fizyki. Krótko mówiąc, jeśli ktoś dysponuje tak potężną technologią, dlaczego używa jej w ten sposób? To bardzo dziwne.
— Dziwne?! — warknął Tao ze złością. — Ojcze, to jest cholernie zabójcze, na dodatek o krok od naszego drzewa. Do diabła z „dziwne”, z tym trzeba coś zrobić!
Wspólnym kanałem afinicznym Laton przesłał migawkowy obraz uśmiechu. Tylko jego dzieci ośmielały się czasem z nim sprzeczać, co w pewnym sensie mu odpowiadało: służalczości nie cierpiał prawie tak samo jak nielojalności. Przez co wszyscy musieli stąpać po wąskiej, zdradliwej ścieżce.
— Bez wątpienia masz jakiś pomysł, co powinniśmy zrobić.
— Pewnie. Załadujmy krążowniki i zmykajmy w góry. Nazwij to strategiczną zmianą pozycji, nazwij to rozwagą, w każdym razie wynośmy się z tego drzewa. Zaraz. Póki to jeszcze możliwe. Nie waham się przyznać, że mam stracha, choć inni udają odważnych.
I — Według wszelkiego prawdopodobieństwa nawet szeryf generalny tej planety już wie, że coś niezwykłego dzieje się w Aberdale i pozostałych wioskach nad Quallheimem — rzekł Laton. Wyczuł, że do rozmowy przystępują też inni, pilnie strzegąc swoich umysłów przed wypływem niepożądanych emocji. — Satelita obserwacyjny LDC jest co prawda w żałosnym stanie, lecz zapewniam cię, że z łatwością wypatrzy lądowe krążowniki. A będzie się odtąd przypatrywał ze wzmożoną uwagą dorzeczu Quallheimu.
— No to co? Strąćmy go i już. Stare masery czarnego jastrzębia, które chowasz w lesie, z pewnością trafią satelitę. Miną tygodnie, zanim LDC umieści nowego na orbicie. Ale wtedy nas już tu od dawna nie będzie. Znajdą w dżungli ślady pojazdów, lecz na sawannie trop zginie.
— Tylko pamiętaj o naszym projekcie, jesteśmy już tak blisko osiągnięcia nieśmiertelności. Chciałbyś z niej zrezygnować?
— Ojcze, jeśli się stąd natychmiast nie wyrwiemy, to nici z naszego projektu, kogo będziesz unieśmiertelniał? Nie damy rady odeprzeć tych zniewolonych wieśniaków. Widziałem, co się dzieje, kiedy się do nich strzela. Jakby niczego nie zauważali! A nawet jeśli ktoś ich kiedyś pokona, dorzecze Quallheimu zostanie przeszukane centymetr po centymetrze po tej awanturze. Tak czy inaczej, nie możemy tu zostać.
— Chłopak ma sporo racji, Laton — wdał się w rozmowę Salkid. — Sentyment to za mało, żeby tkwić tu dłużej.
— Zawsze powtarzałeś, że wiedzy nie można zniszczyć — rzekł Tao. — Wiemy, jak stworzyć mózg przetwarzający równolegle myśli. Potrzeba nam tylko bezpiecznego miejsca, a drzewo na pewno nim nie jest. Już nie.
— Celne argumenty — odparł Laton. — Tylko że nie jestem pewien, czy jakikolwiek zakątek na Lalonde można jeszcze uznać za bezpieczny. Nieprzyjaciel dysponuje przerażającą technologią. — Rozmyślnie odsłonił swe emocje, aby poczuć popłoch i konsternację wśród ich myśli. Oto ten, który nigdy nie okazał słabości, tak bardzo się teraz lękał.
— Nie wejdziemy chyba na kosmodrom w Durringham z prośbą, żeby ktoś podrzucił nas do innego układu — burknął Waldsey.
— Dzieci mogą — odparł Laton. — Urodziły się tutaj, więc agenci wywiadu nie mają o nich żadnych informacji. Gdy się dostaną na orbitę, załatwią dla nas jakiś statek kosmiczny.
— Jasna cholera, ty mówisz serio.
— Żebyś wiedział. To jedyne logiczne rozwiązanie. W razie konieczności gotów jestem skontaktować się z agentami wywiadu w Durringham i zapoznać ich z całą sytuacją. Potraktują mnie poważnie, dzięki czemu ostrzeżenie dotrze gdzie trzeba.
— Jest aż tak źle, ojcze? — spytała Salsett z niepokojem.
Laton pocieszył piętnastoletnią dziewczynkę falą uspokajającego ciepła.
— Nie sądzę, aby do tego doszło, kochanie.
— Opuścić drzewo… — rzekła w zdumieniu.
— Owszem. Tao, wpadłeś na dobry pomysł. Ty i Salkid wyciągniecie z magazynu maser i przygotujecie się do zestrzelenia satelity obserwacyjnego. Reszta ma dziesięć godzin na spakowanie bagaży. Dziś wieczór ruszamy do Durringham.
Nie wyłowił bodaj najlżejszego tchnienia odmowy. Umysły przerywały afiniczny kontakt.
W ciągu następnych godzin gigantea była świadkiem gorączkowej krzątaniny, jakiej tu nie widziano od chwili przybycia ludzi.
Serwoszympansy i wcieleni zwijali się jak w ukropie wśród padających zewsząd rozkazów, kiedy rezydenci drzewa próbowali zdemontować dzieło trzydziestu lat pracy w ciągu tych paru godzin, jakie im pozostały. Z trudem podejmowano decyzje, co można wziąć, a co trzeba zostawić; kilka par sprzeczało się w tego powodu. Krążowniki lądowe musiały przejść błyskawiczny przegląd przed wyruszeniem w drogę po trzydziestu latach bezczynności. Młodsze dzieci Latona plątały się dorosłym pod nogami, nerwowe i podniecone perspektywą wyjazdu. Starsi członkowie bractwa znów myśleli o innych światach w Konfederacji. W pomieszczeniach i korytarzach zakładano ładunki termiczne, mające zatrzeć wszelki ślad po sekretach gigantei.
Zamęt przygotowań brzmiał niczym drugoplanowy pogwar wśród stalowych myśli Latona. Sporadycznie ktoś wdzierał się w jego kontemplacje, prosząc o wskazówki.
Po sporządzeniu krótkiej listy rzeczy osobistych, które chciał z sobą zabrać, pogrążył się we wspomnieniach tego, co zaszło na polanie, kiedy Quinn Dexter zabił nadzorcę Mananiego. Wszystko zapoczątkowało to kuriozalne światło. Wciąż na nowo przeglądał obrazy z pamięci Camilli, przechowywane w półświadomym technobiotycznym zespole procesorowym gigantei. Światło wydawało się płaskie, niemal ściśnięte, miejscami ciemniejsze niż gdzie indziej. Kiedy ponownie się przyjrzał, ciemne obszary wyraźnie się poruszały, płynąc na błyszczących wstęgach rozszalałych elektronów. Błyskawice pełniły rolę przewodników jakiejś formy energii, zachowującej się z pogwałceniem wszelkich przyjętych norm.
Chłodne powietrze musnęło jego twarz. Otworzył oczy w mroku. W gabinecie nic się nie zmieniło. Przełączył implanty wzrokowe na podczerwień. Jackson Gael i Ruth Hilton stali przed nim na pochyłej drewnianej posadzce.
— Sprytnie — rzekł Laton. Kontakt z procesorami wygasł.
Przekazy afiniczne brzmiały jak cichy szept w zamkniętych głębinach jego umysłu. — To energia, mam rację? Samodzielny program wirusowy, zdolny załadować się do pozafizycznej matrycy?
Ruth pochyliła się i uniosła jego podbródek, aby mu się lepiej przyjrzeć.
— Edeniści. Zawsze tacy pragmatyczni.
— Ciekaw jestem, skąd się wziął?
— W jaki sposób złamać jego przekonania? — zapytał Jackson Gael.
— Nie pochodzi od człowieka — mówił Laton. — Co do tego nie ma wątpliwości. Ani od żadnej ze znanych nam ras ksenobiotycznych.
— Jeszcze dziś się przekonasz — rzekła Ruth. Puściła podbródek Latona, po czym wyciągnęła rękę. — Chodź z nami.
Tego samego ranka po naradzie gubernatora z szeryfem generalnym Ralph Hiltch siedział za biurkiem w kontenerze zrzutowym ambasady Kulu, słuchając skróconej wersji wydarzeń z ust Jenny Harris. Jedna z wtyczek ESA w biurze szeryfa poprosiła o spotkanie, na którym opowiedziała jej o zamieszkach ogarniających hrabstwa nad Quallheimem.
I tak być powinno: Ralph cieszył się w duchu, że gubernator nie może nawet pierdnąć, żeby mu o tym nie doniesiono, lecz podobnie jak przed nim Rexrew, również i on nie mógł się oswoić z myślą o powstaniu zesłańców.
— Otwarte wystąpienia? — zapytał sceptycznie.
— Na to wygląda — odparła z zakłopotaniem. — Proszę bardzo, mój człowiek dał mi fleks ze zdjęciami satelity kontrolnego.
— Kiedy załadowała zawartość do bloku procesorowego na biurku Ralpha, ekrany ścienne zaczęły pokazywać obrazy ubogich wiosek nad Quallheimem.
Ralph stanął z rękami na biodrach, przyglądając się półkolistym wyrąbiskom — terenom siłą wydartym dżungli. Korony drzew przypominały zieloną pianę, ustępując gdzieniegdzie miejsca rozległym polanom i zakrywając całkowicie koryta strumieni mniejszych rzek.
— Rzeczywiście, dużo tych pożarów — zgodził się Ralph niechętnie. — W dodatku wybuchły stosunkowo niedawno. Nie można by jakoś poprawić ostrości?
— Okazuje się, że nie, i to jest już drugi powód do niepokoju.
Coś oddziałuje na urządzenia satelity, ilekroć przelatuje nad dorzeczem Quallheimu. Pozostałe obszary Amariska wychodzą na zdjęciach bez zarzutu.
Obrzucił ją powłóczystym spojrzeniem.
— Wiem, że to brzmi idiotycznie — powiedziała.
Ralph zlecił układom neuronowego nanosystemu odszukanie potrzebnych mu informacji, po czym skierował spojrzenie z powrotem na ekrany.
— Od razu widać, że doszło tam do jakichś potyczek. A nie pierwszy to raz, kiedy hrabstwo Schuster zaprząta naszą uwagę.
Neuronowy nanosystem sygnalizował Ralphowi negatywny wynik operacji, otworzył więc kanał łączności ze swym blokiem procesorowym, poszerzając zakres poszukiwań o zawartość tajnych plików z danymi systemów wojskowych.
— Kapitan Lambourne meldowała, że zeszłoroczna wyprawa komisarza zakończyła się fiaskiem — przypomniała mu Jenny Harris. — Nadal nie wiemy, jaki los spotkał zaginione rodziny.
Tym razem Ralph dowiedział się z odebranego raportu, że na postawione przez niego pytanie nie można znaleźć odpowiedzi również w pliku systemów wojskowych.
— A to ciekawe. Jeśli wierzyć informacjom zawartym w plikach, nie istnieje żaden system zakłóceń, który potrafiłby w ten sposób zniekształcić obraz z satelity.
— Kiedy ostatnio aktualizowano dane?
— W zeszłym roku. — Wrócił do biurka. — Coś tu się jednak nie zgadza. Po pierwsze, to zupełnie nieskuteczny system, udaje mu się tylko rozmyć obraz. Po drugie, jeśli ktoś zadaje sobie tyle trudu, żeby zakłócić pracę satelity, czemu po prostu go nie zestrzeli? Satelita krążący nad Lalonde to leciwa maszyna, więc każdy pomyśli, że zniszczenie wynikło z powodu zwykłej awarii. Ten sposób działania tylko ściąga naszą uwagę na hrabstwa w dorzeczu Quallheimu.
— Albo odciąga ją od innego miejsca — zauważyła.
— Czasem rzeczywiście można tu zwariować, ale chyba jeszcze nie postradałem zmysłów? — mruknął. Za oknem ciemne dachy Durringham parowały wolno w jasnych promieniach porannego słońca. Wszystko wydawało się tak sielsko prymitywne: mieszkańcy spacerowali grząskimi ulicami, motorowery rozbryzgiwały błoto, para nastolatków całowała się namiętnie, a w kierunku sypialni przejściowych zmierzała kolejna grupa kolonistów.
Każdego ranka od czterech lat Ralph widywał najróżniejsze odmiany tego samego obrazu. Mieszkańcy Lalonde wiedli skromne, może trochę niemoralne życie, nigdy jednak nikomu nie wadzili. Nie mogli, nie mieli do tego środków. — Gubernator przypuszcza, że nieznana grupa próbuje dokonać przewrotu. Oby się mylił. Choć trudno się z nim nie zgodzić, to brzmi dużo rozsądniej niż powstanie skazańców. — Zastukał palcami o pulpit, próbując skupić myśli. — Kiedy Candace Elford wysyła ten swój oddział?
— Jutro. Zaraz ma się zacząć rekrutacja. Przypadek sprawił, że jednym ze statków, którymi popłyną, jest „Swithland”. Kapitan Lambourne może informować nas na bieżąco o rozwoju wydarzeń, jeśli pozwolisz jej korzystać z bloku nadawczo — odbiorczego.
— Zgoda, ale chcę mieć w tej grupie przynajmniej pięciu naszych ludzi, jakich tylko uda ci się przemycić. Musimy wiedzieć, co słychać w hrabstwach nad Quallheimem. Rozdaj im bloki nadawczoodbiorcze, ale niech nie zapominają, że mogą ich używać jedynie w krytycznej sytuacji. Porozmawiam w tej sprawie z Kelvenem Solankim, pewnie i on chciałby wiedzieć, co się dzieje.
— Zajmę się tym. Jeden z szeryfów, których wysyła Elford, i tak pracuje dla nas, dzięki temu łatwiej będzie umieścić naszych ludzi wśród rekrutów.
— Świetnie, dobra robota.
Jenny Harris zasalutowała oficjalnie, ale nim doszła do drzwi, odwróciła się jeszcze na chwilę.
— Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby dokonywać przewrotu na dzikim pograniczu?
— Może wybiega planami w daleką przyszłość? Jeśli tak, nasza służba nabiera nowego znaczenia.
— Tak, sir. Ale gdyby to była prawda, potrzebowaliby wsparcia spoza układu.
— Zgadza się, jednak takie wsparcie bardzo łatwo namierzyć.
Następne dwie godziny upłynęły Ralphowi na wypełnianiu zwyczajnych obowiązków pracownika ambasady. Lalonde importowało bardzo niewiele, lecz z listy potrzebnych tu towarów próbował wydzielić spory kąsek dla przedsiębiorstw z Kulu. Zajmował się akurat poszukiwaniem dostawcy wysokotemperaturowych form odlewniczych dla nowo powstałej fabryki szkła, kiedy neuronowy nanosystem powiadomił go o nie planowanym pojawieniu się statku kosmicznego, dostrzeżonego w strefie dozwolonego wyjścia pięćdziesiąt tysięcy kilometrów nad powierzchnią planety.
Zamontowane w kontenerze urządzenia elektroniczne wkradły się na kanał, którym dwa cywilne satelity kontroli lotów przekazywały ciągi pierwotnych danych. Ralph był jednak tylko biernym obserwatorem, pozbawionym możliwości wydawania jakichkolwiek poleceń.
Wieża kontroli ruchu lotniczego długo nie odpowiadała na dokonane przez satelity odkrycie. Na równikowej orbicie parkingowej znajdowały się obecnie trzy statki, dwa transportowce z kolonistami z Ziemi oraz frachtowiec z Nowej Kalifornii. W tym tygodniu już nikogo się nie spodziewano. Personel prawdopodobnie nie przebywał nawet w wieży, myślał zniecierpliwiony, czekając, aż ktoś wreszcie ruszy tyłek i udzieli mu dokładniejszych informacji.
Wizyty statków kosmicznych, jeśli pominąć jednostki na kontraktach z LDC i jastrzębie dostarczające zapasy Aetrze, zdarzały się niezmiernie rzadko, najwyżej pięć lub sześć razy do roku. Fakt, że ten pojawił się o tej właśnie porze, stanowił zbieg okoliczności, który dawał Ralphowi dużo do myślenia.
Statek zdążył uruchomić silniki, kierując się na standardową orbitę parkingową, zanim w wieży kontrolnej uruchomiono transponder i otworzono kanał komunikacyjny. Do umysłu Ralpha zaczęły płynąć informacje o niezbędnych certyfikatach i świadectwach rejestracyjnych wydanych przez Komisję Astronautyczną Konfederacji. Lalonde odwiedził niezależny statek handlowy o nazwie „Lady Makbet”.
Ralph przyjmował to wszystko z rosnącą podejrzliwością.
Straszna pogłoska narodziła się w Durringham i rozeszła w tempie, o jakim mogli marzyć spece z działów dystrybucji wiadomości prasowych. A wszystko zaczęło się w chwili, gdy podwładni Candace Elford wyszli na drinka po ciężkim dniu pracy, która polegała na gromadzeniu strzępów wiadomości napływających z hrabstw nad Quallheimem. Mocne miejscowe piwo, słodkie trunki z okolicznych winiarni i lekkie nanosystemowe programy stymulacyjne wydobyły z nich garść tylko trochę przekręconych informacji o tym, co przez cały dzień działo się w biurze szeryfa generalnego.
Nie minęła połowa długiej nocy na Lalonde, a wieści wyszły z barów uczęszczanych przez szeryfów, by trafić do podrzędnych knajpek, które preferowali pracownicy rolni, robotnicy portowi i załogi statków rzecznych. Odległość, czas, alkohol oraz słabe halucynogeny w dużym stopniu zniekształcały i wyolbrzymiały historię. Wersje końcowe, nad którymi rozwodzono się i kłócono zażarcie w podłych spelunkach nad brzegami rzeki, wprawiłyby w podziw niejednego eksperta od zagadnień socjologicznych. Nazajutrz pogłoska znalazła już dojście do wszystkich domów i stanowisk pracy.
W rozmowach padały najczęściej następujące domysły:
Osadnicy z hrabstw w dorzeczu Quallheimu zostali rytualnie zmasakrowani przez skazańców, którzy oddają cześć diabłu. Ogłoszono tam rządy szatańskiej teokracji i zażądano od gubernatora uznania zdobytych ziem za niepodległe państwo — wszyscy więźniowie mieli być tam odesłani.
Skazańcy o radykalnych, anarchistycznych poglądach idą całą armią w dół rzeki, równając z ziemią wioski, gwałcąc i rabując.
Są jak kamikadze: przysięgli zniszczyć Lalonde.
Desant Królewskich Sił Lądowych z Kulu został zrzucony w górze rzeki, gdzie ma utrzymać przyczółek dla głównych oddziałów inwazyjnych; opierający się mieszkańcy zostali rozstrzelani. Skazańcy przeszli na stronę wojska, zdradzając osadników.
I w uzupełnieniu: Lalonde miało być siłą wcielone do królestwa Kulu. (Gówno prawda, mówili ludzie, po co Alastairowi II ta obrzydliwa, wyklęta przez Boga planeta?)
Tyratakom dokucza głód, zaczęli więc zjadać ludzi, z początku tylko w Aberdale. (Nie, niemożliwe. Przecież Tyratakowie są roślinożercami!)
Banda wykolejeńców z Ziemi uprowadziła statek kosmiczny.
Po strąceniu satelity obserwacyjnego wylądowała, żeby pomóc dawnym kumplom z gangu zesłanym na roboty.
Czarne jastrzębie i statki kosmiczne najemników przystąpiły wspólnymi siłami do szturmu na Lalonde. Zapadły decyzje, aby przekształcić planetę w twierdzę rebeliantów, jedną z baz dla oddziałów mających uderzyć na Konfederację. Kolonistów używano jako siły niewolniczej przy budowie fortyfikacji i zamaskowanych lądowisk w głębi dżungli. Skazańcy nadzorowali brygady robotników.
Pośród tych wszystkich dzikich spekulacji niemal zawsze pojawiały się dwie opinie. Pierwsza: skazańcy zabijali kolonistów.
Druga: skazańcy przewodzili albo pomagali w powstaniu Durringham był miastem pionierów, znakomita większość jego mieszkańców ciułała grosz do grosza, harując często po godzinach.
Biedacy mieli wszakże swoją dumę, a jedyną zbiorowość usytuowaną między nimi a dolnym szczeblem drabiny społecznej stanowili skazańcy — łotry, wałkonie, przestępcy, gwałciciele. I, na Boga, tam właśnie było ich miejsce: pod butem.
Kiedy szeryfowie podlegający Candace Elford rozpoczynali rekrutację, w mieście dawało się odczuć napięcie i nerwowość. Albowiem widok oddziału, który zbierał się w porcie, dając pewność, że w górze rzeki naprawdę dzieje się coś niedobrego, zasiał niepokój w sercach rozgniewanych ludzi.
Darcy i Lori mieli szczęście, że nie musieli uczestniczyć w tym zamęcie. Na Lalonde pełnili funkcję oficjalnych przedstawicieli przedsiębiorstwa Ward Molecular z Kulu, które zajmowało się eksportem ogniw z matrycą elektronową i rozmaitych urządzeń opartych na elementach półprzewodnikowych, używanych przez raczkujący przemysł w stolicy do wytwarzania coraz większej liczby produktów. Kontakty handlowe stanowiły ironiczną przykrywkę dla ich konspiracyjnej działalności; głęboko religijnego Kulu nie wiązało w Konfederacji zbyt ścisłe przymierze z edenistami, odkąd zabroniono im zawiązywania habitatów w układach planetarnych królestwa. Darcy’ego i Lori uważano powszechnie za lojalnych poddanych króla Alastaira II.
Interesy prowadzili w długim, drewnianym pomieszczeniu magazynowym, standardowym budynku fabrycznym z dachem o szerokich podstrzeszach i podłogą ułożoną na kamiennych słupach metr nad zmieszanym z błotem żwirem. Mocna konstrukcja z majopi pozwalała mu opierać się przypadkowym próbom włamania ze strony złodziejaszków z rozrastającego się powoli światka przestępczego stolicy. Oboje mieszkali w parterowej chacie zbudowanej pośrodku półakrowego kawałka ziemi za składem, gdzie sadzili, podobnie jak większość mieszkańców Durnngham, warzywa i krzewy owocowe.
Magazyn i chata stały na zachodnim krańcu portu, pięćset metrów od nabrzeża. Wśród sąsiednich zabudowań przeważały zakłady wytwórcze, były tam też kuźnie, tartaki i składy drewna, również kilka względnie nowych tkalni. Między ich posępnymi szeregami biegły ulice, przy których mieszkali w chatach robotnicy. Ten zakątek miasta nie zmienił się od wielu lat. Tylko wschodnie i południowe dystrykty wciąż się rozbudowywały. Nikt nie palił się jakoś do stawiania nowych domów w kierunku dziesięciokilometrowych nadbrzeżnych bagnisk u ujścia Juliffe, podobnie jak na zachód nie było żadnych farm: niespełna dwa kilometry dalej zaczynała się nieujarzmiona puszcza.
Jednakże ze względu na bliskość portu ocierali się o wybuchające tego dnia awantury. Siedzieli właśnie w przyległym do magazynu biurze, kiedy Stewart Danielsson, jeden z ich trzech pracowników, wpadł z hukiem do środka.
— Tłum na zewnątrz! — obwieścił.
Lon i Darcy wymienili spojrzenia, po czym wyszli sprawdzić, co się dzieje.
Z pobliskich fabryk i tartaków ciągnął w stronę portu luźny korowód mężczyzn. Darcy stanął na rampie przed otwartymi na oścież wielkimi drzwiami magazynu; tuż za wejściem było miejsce, gdzie pakowali zamówiony towar, a nawet przeprowadzali drobne naprawy prostszych urządzeń produkcji Ward Moleculars.
Cole Este i Gaven Hough, pozostali dwaj robotnicy, oderwali się od stołów warsztatowych i też wyszli na zewnątrz.
— Dokąd oni wszyscy idą? — zapytała Lori. — I co ich tak rozgniewało? — zwróciła się do Darcy’ego w trybie jednokanałowym.
— Idą do portu — odparł Gaven Hough.
— Ale po co?
Wzruszył ramionami, zakłopotany.
— Rozprawić się z zesłańcami.
— A jakże — wymamrotał posępnie Cole Este. — Sam bym chętnie załapał się do tego oddziału. Szeryfowie od samego rana rekrutują ochotników.
— Do licha, czy to miasto przestanie kiedyś myśleć dupą?
— żachnął się Darcy. Sam dowiedział się o powstaniu w hrabstwach nad Quallheimem zeszłego wieczoru, a doniósł mu o tym jego człowiek z Biura Alokacji Gruntów. — Każdy z tych cholernych szeryfów pewnie teraz miele jęzorem o przewrocie w Schuster. Gaven, Steward, zamykajcie magazyn. Koniec pracy na dzisiaj.
Zaczęli zasuwać potężne drzwi, gdy tymczasem Cole Este stał na rampie, szczerząc zęby i rzucając buńczuczne uwagi do znajomych osób. Miał dziewiętnaście lat, był najmłodszym z trójki robotników i niewątpliwie bardzo chciał dołączyć do tłumu.
— Tylko popatrz na tego bałwana — powiedziała Lon.
— Spokojnie. W nic się nie angażujemy, żadnej krytyki.
To nasza podstawowa zasada.
— Co ty powiesz. Oni pozabijają skazańców w sypialniach przejściowych. Wiesz przecież, nie zaprzeczaj.
Darcy zasunął rygiel i zamknął kłódkę dostrojoną do jego linii papilarnych.
— Wiem.
— Chcecie, żebyśmy zostali? — zapytał z wahaniem Danielsson.
— Nie, Stewart, nie trzeba. Wy trzej wracajcie do domu. My tu sobie jakoś poradzimy.
Darcy i Lon siedzieli w biurze, gdzie wszystkie okna oprócz jednego były zasłonięte od wewnątrz okiennicami. Od zaciemnionego warsztatu dzieliła ich przegroda z wysokich szklanych szyb w drewnianych ramach. Skromne umeblowanie składało się z dwóch stołów i pięciu krzeseł wykonanych własnoręcznie przez Darcy’ego. W kącie szemrał prawie niesłyszalny wiatrak klimatyzatora, utrzymując w pomieszczeniu chłodne i suche powietrze.
Biuro było jednym z nielicznych miejsc na planecie, gdzie gromadził się kurz.
— Raz, to można zrozumieć — rzekła Lori. — Ale dwa razy? Coś dziwnego dzieje się w hrabstwie Schuster.
— Niewykluczone. — Darcy położył na stole karabinek maserowy. We wpadających przez okno skąpych promieniach słońca gładka, szara oprawa z kompozytu delikatnie lśniła. Zabezpieczenie na wypadek, gdyby rozruchy przetoczyły się z powrotem w stronę miasta.
Oboje słyszeli dobiegający z portu odległy pomruk tłumu: ścigano i zabijano nowo przybyłych skazańców. Wśród owacji motłochu wbijano ich pałkami w błoto bądź z okrucieństwem szczuto sejasami. Gdyby agenci wyjrzeli przez okno pod kątem, zobaczyliby, jak wszelkich rodzajów łodzie odbijają w pośpiechu od okrągłych polipowych przystani, szukając bezpieczeństwa na rzece.
— Nienawidzę adamistów — stwierdziła Lori. — Tylko adamiści są zdolni do takich okropności. Postępują tak, bo nie znają się wzajemnie. Nie umieją kochać, kierują się tylko strachem i ślepą żądzą.
Darcy z uśmiechem wyciągnął do niej rękę, gdyż umysł Lori emanował pragnieniem znalezienia pociechy w fizycznym kontakcie. Jego dłoń nie dotarła jednak nigdy do celu. Afiniczne wołanie zagrzmiało w ich głowach z siłą huraganu:
— UWAGA, AGENCI WYWIADU NA LALONDE, JESTEM LATON! KSENOBIOTYCZNY WIRUS ENERGETYCZNY SZALEJE W HRABSTWACH NAD OJUALLHEIMEM. WROGI I NIESŁYCHANIE GROŹNY. UCIEKAJCIE Z LALONDE, NATYCHMIAST. NALEŻY POWIADOMIĆ SIŁY POWIETRZNE KONFEDERACJI. TERAZ TO WASZE NAJWAŻNIEJSZE ZADANIE. JA JUŻ DŁUGO NIE WYTRZYMAM…
Lori łkała z rękami przyciśniętymi do uszu i ustami otwartymi w wyrazie przerażenia. Coś zamazało Darcy’emu jej widok — eksplozje chaotycznych mentalnych obrazów, tak jasnych, że aż oślepiały.
Dżungla. Wioska widziana z lotu ptaka. Znowu dżungla. Chłopczyk wiszący z drzewa głową w dół, z rozciętym brzuchem. Brodacz wiszący głową w dół z innego drzewa, dzikie zygzaki błyskawic.
Gorąco, niemiłosierne gorąco.
Darcy pali się, jęczy z bólu. Skóra czernieje, włosy kopcą, krtań się kurczy.
Koniec.
Leży wyciągnięty na podłodze. W tle płomienie. Zawsze płomienie. Mężczyzna i kobieta nachyleni nad nim, nadzy. Ich skóra się zmienia, ciemnieje, pokrywa zieloną łuską. Oczy i wargi szkarłatnie czerwone. Kobieta otwiera usta, wysuwa gadzi rozwidlony język.
Naokoło krzyki dzieci.
Wybaczcie mi, wybaczcie, że zawiodłem was w tej godzinie.
Ojcowska rozpacz, upokorzenie zdające się przenikać do każdej pojedynczej komórki ciała.
Zielone, skórzaste dłonie zaczynają się przesuwać nad jego piersią, a zawsze tam, gdzie palce dotykają skóry, głęboko pod nią czuć pękające trzewia.
— WIERZYCIE TERAZ?
Są też głosy, słyszalne mimo jęków agonii. Dochodzą z wewnątrz, jakby z otchłani mózgu, dokąd nawet myśl afiniczna nie dociera. I chór szeptów: „Możemy pomóc, możemy sprawić, że to wszystko się skończy. Wpuść nas, a wtedy cię uwolnimy. Daj nam siebie”.
— MACIE ICH OSTRZEC, PRZEKLĘCI!
I pustka.
Gdy oprzytomniał, Darcy leżał zwinięty w kłębek na deskach z majopi w swoim biurze. Ugryzł się w wargę, strużka krwi ciekła po jego brodzie.
Dotknął się ostrożnie w okolicy żeber. Nie czuł jednak bólu, żadnych otwartych ran czy wewnętrznych obrażeń.
— To on — wychrypiała Lori. Siedziała na krześle z pochyloną głową i rękami założonymi na piersi, zaciskając kurczowo pięści. — Laton. On tu jest, on naprawdę tu jest.
Darcy dźwignął się z trudem na kolana i w tej pozycji pozostał: był pewien, że gdyby wstał, zaraz by zemdlał.
— Te obrazy… Ty też je widziałaś?
— Ludzigady? Tak. Ale pomyśl o sile kontaktu afinicznego. Ledwo… to wytrzymałam.
— Hrabstwa nad QuaIIheimem, tam według niego wszystko to się dzieje. Ponad tysiąc kilometrów stąd w górę rzeki.
Zasięg ludzkiej więzi afinicznej sięga najwyżej stu.
— Miał trzydzieści lat na udoskonalenie swych diabelskich projektów genetycznych. — Jej myśli niosły z sobą brzemię strachu i odrazy.
— Ksenobiotyczny wirus energetyczny — mruknął Darcy, zafrasowany. — O co mu chodziło? I wzięto go na tortury, razem z dziećmi. Po co? Cóż tam się dzieje w górze rzeki?
— Nie wiem. Wiem tylko, że nigdy mu nie zaufam. Widzieliśmy obrazy, baśniowe postaci. W końcu na ich stworzenie miał trzydzieści lat.
— Jak dla mnie, były zbyt rzeczywiste. I dlaczego miałby się ujawniać? Wie, że go zniszczymy bez względu na cenę.
— No tak, zdaje sobie sprawę, że przybędziemy wielkimi siłami. Z drugiej strony ten, kto dysponuje taką mocą afiniczną, zmusi do posłuszeństwa nawet jastrzębia. Wtedy całe to jego bractwo rozproszy się po wszystkich planetach Konfederacji.
— To było zbyt rzeczywiste — powtórzył Darcy w zadumie.
— Skoro już wiemy, jaki jest potężny, możemy podjąć odpowiednie środki ostrożności. W tym wszystkim brakuje logiki, chyba że faktycznie zmierzył się z czymś, czemu nie mógł sprostać. Z czymś potężniejszym od niego.
Lori zmierzyła go smutnym, niemal bezradnym spojrzeniem.
— Musimy się przekonać, co?
— Tak.
Ich myśli popłynęły i splotły się niczym ciała namiętnych kochanków, pomagając im zebrać siły, wyeliminować słabości, zdobyć się na odwagę.
Darcy chwycił się krzesła i wstał na równe nogi. Każdy staw wydawał mu się sztywny i niesprawny. Usiadł ociężale i potarł przegryzioną wargę.
Lori wręczyła mu chusteczkę z czułym uśmiechem.
— Najpierw obowiązki — rzekł. — Musimy poinformować Jowisza o znalezieniu Latona. To sprawa pierwszej wagi.
Następny jastrząb przybędzie tu dopiero za dwa miesiące.
Spotkam się z Kelvenem Solankim i poproszę, żeby wysłał natychmiast wiadomość Aetrze i na stację serwisową na orbicie Murory, jego biuro dysponuje odpowiednim sprzętem. Siły Powietrzne Konfederacji i tak trzeba będzie powiadomić, więc równie dobrze można zrobić to zaraz. Niech załączy raport na fleksie dyplomatycznym na temat transportowca kolonizacyjnego, który wraca na Ziemię. Dzięki temu nie zostaniemy zdekonspirowani.
— A potem ruszamy w górę rzeki — powiedziała Lori.
— Właśnie tak.
— Następny! — krzyknął szeryf.
Yuri Wilkin podszedł do stolika, trzymając krótko na smyczy swego sejasa Randolfa. Wysoko nad jego głową deszcz bębnił po dachu pustego magazynu. Za plecami szeryfa żółtobrązowy polipowy krater portu piątego powracał wolno do stanu normalności.
Większość statków podpłynęła do nabrzeża po nocy spędzonej na rzece. Robotnicy jednej ze stoczni badali spalony wrak, który kołysał się zanurzony do połowy w wodzie. Pewnie kapitan nie zdążył odcumować, gdy nadbiegła rozbestwiona tłuszcza w poszukiwaniu zesłańców.
Swąd spalonego drewna mieszał się z bardziej egzotycznymi zapachami towarów, które strawił ogień w kilku magazynach. Płomienie strzelające ze skazanych na zagładę budynków były ogromne, nawet tutejszy deszcz gasił je godzinami.
Nocą Yuri wałęsał się wraz z tłumem po okolicy, obserwując z przejęciem, jak dopełnia się dzieło zniszczenia. Płomienie zapaliły też coś w jego sercu, które radowało się na widok młodego przerażonego więźnia, zatłuczonego na krwawą, bezkształtną miazgę pałkami rozwydrzonego tłumu. I on wołał słowa zachęty, dopóki nie zachrypł.
— Wiek? — zapytał szeryf.
— Dwadzieścia — skłamał Yuri. Miał dopiero siedemnaście lat, lecz powagi dodawała mu broda. Skrzyżował palce na szczęście, jakby to miało wystarczyć. Za nim czekało jeszcze z górą dwustu ludzi, których nadzieje na wyjazd odżyły po wznowieniu rekrutacji.
Szeryf uniósł wzrok znad bloku procesorowego.
— Nie wątpię. Posługiwałeś się kiedyś bronią, synu?
— Co tydzień jem gniazdółki, na które poluję. Umiem poruszać się w dżungli. No i mam Randolfa, sam go wytresowałem, próżno szukać drugiej takiej bestii. Umie walczyć i umie polować.
Na pewno przyda się w górze rzeki. Dostanie pan dwóch rekrutów w cenie jednego.
Szeryf pochylił się nieznacznie, spoglądając za krawędź stolika.
Randolf obnażył brudne kły.
— Zabitss sskazańców! — warknęło zwierzę.
— Dobra — mruknął szeryf. — Będziesz słuchał rozkazów?
Trzeba nam ludzi, którzy potrafią pracować w zespole.
— Tak, sir.
— Wyglądasz mi na zucha. Masz ubranie na zmianę?
Yuri obrócił się z radosną miną, pokazując przewieszony przez ramię płócienny worek podróżny. Uwiązał do niego laserową strzelbę.
Ze stosu przy bloku procesorowym szeryf wybrał jedną z jasnoczerwonych odznak.
— To dla ciebie. Pakuj się na „Swithlanda” i znajdź sobie pryczę. Zostaniesz oficjalnie zaprzysiężony, gdy już wypłyniemy.
I załóż kaganiec temu cholernemu zwierzęciu! Jeszcze tego brakowało, żeby gryzł w drodze kolonistów.
Yuri potarł czarne łuski między poszarpanymi uszami sejasa.
— Niech się pan nie przejmuje starym Randolfem. Nikomu nie zrobi krzywdy, jeśli mu nie każę.
— Następny! — zawołał szeryf.
Yuri Wilkin nałożył kapelusz na głowę i ruszył w stronę skąpanej w słońcu przystani — z pieśnią w sercu i mordem na myśli.
— Boże, widziałem już w życiu kilka nędznych planet, Joshua — mówił Ashly Hanson — ale w takiej dziurze jeszcze nie byłem.
Na kosmodromie nikt nie chciał nawet słyszeć o albumach Jezzibelli, nie mówiąc już o pirackiej sieci dystrybucyjnej. — Uniósł smukłą szklankę i łyknął purpurowego soku z jakichś miejscowych owoców, w którym pływało mnóstwo kostek lodu. Pilot stronił od alkoholu, kiedy „Lady Makbet” stała w doku lub czekała na orbicie parkingowej.
Joshua popijał jasne piwo, które było ciepłe i dawało zabójczego kopa. Przynajmniej miało przyzwoitą piankę.
Knajpa, w której pili, nazywała się „Rozbity Kontener”. Drewniany, przypominający stodołę budynek stał w miejscu, gdzie droga z kosmodromu dochodziła do Durringham. Wewnątrz na ścianach porozwieszano rozmaite zużyte elementy kosmolotów, przy czym większą część tylnej ściany zajmował okazały egzemplarz wirnika sprężarki z McBoeinga o kilku łopatkach wygiętych wskutek zderzenia z ptakiem. Knajpę odwiedzał personel kosmodromu, ale też piloci i załogi statków kosmicznych. Był to rzekomo jeden z elegantszych barów w Durringham.
Jeśli „Rozbity Kontener” zasługiwał na miano eleganckiego, to Joshua wolał nie myśleć, jak wygląda reszta lokali w tym mieście.
— Bywało się na gorszych! — rąbnął Warlow. Basowe wibracje wzburzyły powierzchnię piwa w jego pękatej szklance.
— Gdzie konkretnie? — zaciekawił się Ashly.
Joshua ignorował rozmowę. Choć był to dopiero ich drugi dzień w Durringham, zaczynał się martwić. Kiedy Ashly zabrał ich na dół, przy rzece odbywały się akurat jakieś zamieszki. Wszystko pozamykano: sklepy, magazyny, urzędy. Formalności na kosmodromie ograniczone były do minimum, chociaż podejrzewał, że na Lalonde nigdy nie przywiązywano do nich specjalnie dużej wagi.
Ashly miał rację, trafili na nędzną, zacofaną planetę kolonialną.
Tego dnia poszło im niewiele lepiej; doradca gubernatora do spraw przemysłu skierował ich do pewnego handlarza w Durringham. Joshua trafił do małego biura przy nabrzeżu. Zamkniętego, rzecz jasna. Wielokrotne pytania pozwoliły w końcu wytropić właściciela, niejakiego pana Purcella, w jednym z pobliskich barów. Zapewnił, że tysiąc ton majopi to dla niego błahostka. „Ale nie dostaniecie ich tutaj, mamy swoje składy w górze Juliffe”. Wymienił sumę trzydziestu pięciu tysięcy fuzjodolarów za całość i obiecał, że nazajutrz dostawy ruszą na kosmodrom. Drewno wypadało u niego niezwykle drogo, lecz Joshua zrezygnował z targów. Wpłacił nawet zaliczkę w wysokości dwóch tysięcy fuzjodolarów.
Joshua, Ashly i Warlow wrócili na kosmodrom motorowerami (choć koszt ich wypożyczenia był zalegalizowaną grabieżą), ażeby wynająć McBoeinga do przewozu drewna na orbitę. Stracili przy tym pół dnia i trzy tysiące fuzjodolarów na łapówki.
Nie pieniądze najbardziej go martwiły; nawet biorąc pod uwagę wszechobecne na Lalonde zdzierstwo, koszt majopi stanowił tylko ułamek wydatków związanych z lotem na Norfolk. Joshua przywykł do datawizyjnych transakcji i natychmiastowego dostępu do dowolnych osób poprzez lokalną sieć telekomunikacyjną. Na Lalonde, gdzie nie było żadnej sieci i mało kto posiadał neuronowy nanosystem, zaczynał się czuć jak ryba wyrzucona na ląd.
Kiedy późnym popołudniem pojechał do miasta, aby spotkać się z panem Purcellem i powiadomić go o zorganizowaniu McBoeinga, handlarz gdzieś się zawieruszył. Joshua wrócił do „Rozbitego Kontenera” w nie najlepszym nastroju. Nie wiedział, czy rzeczywiście zobaczy nazajutrz drewno, a przecież za sześć dni musieli odlecieć, żeby mieć jakąkolwiek szansę na zakup ładunku „Norfolskich Łez”. Za sześć dni, a on całą swą nadzieję opierał na majopi. Do tej pory pomysł wydawał mu się taki dobry.
Napił się piwa. Lokal się zapełniał, w miarę jak docierali tu pracownicy kosmodromu po skończonej zmianie. W kącie z bloku audio płynęły nuty ballady, paru gości śpiewało. Wielkie łopatki wiatraka niestrudzenie wirowały, próbując rozruszać wilgotne powietrze.
— Kapitan Calvert?
Joshua podniósł wzrok.
Marie Skibbow miała na sobie zieloną obcisłą bluzeczkę bez rękawów i czarną, plisowaną spódniczkę. Gęste włosy zaplotła w zgrabny warkocz. Niosła okrągłą tackę z pustymi szklankami.
— To się nazywa poprawiona obsługa — rzekł wesoło Ashly.
— Zgadza się, to ja — odparł Joshua. Jezu, jakie miała cudowne nogi. I miłą twarz, trochę za mądrą, jak na swój wiek.
— Rozumiem, że rozglądacie się za ładunkiem majopi? — zapytała.
— Wszyscy w mieście już o tym wiedzą? — zdziwił się Joshua.
— Prawie. Wizyta niezależnego przewoźnika nie jest tu zbyt częstym wydarzeniem. Gdybyśmy nie mieli kłopotów z hrabstwami nad Quallheimem i powstaniem zesłańców, bylibyście głównym przedmiotem plotek w Durnngham.
— Ach, tak.
— Mogę się przysiąść?
— Jasne. — Wysunął jedno z wolnych krzeseł. Ludzie woleli omijać ich stolik, co zawdzięczał obecności Warlowa. Tylko skończony idiota wszczynałby rozróbę z tą górą wzmacnianych mięśni, którą dźwigał ogromny kosmonik.
Marie usiadła i wbiła w Joshuę śmiałe spojrzenie.
— Nie zabrałbyś na pokład dodatkowego członka załogi?
— Ciebie?
— Tak.
— Masz w ogóle neuronowy nanosystem?
— Nie.
— W takim razie z przykrością muszę odmówić. Zresztą mam komplet.
— Ile bierzesz od pasażera?
— A dokąd?
— Dokądkolwiek lecicie.
— Lecę na Norfolk, o ile zdobędę ładunek majopi. Policzyłbym trzydzieści tysięcy fuzjodolarów za kapsułę zerową, ale jeśli zażyczysz sobie oddzielnej kabiny, wyjdzie drożej. Podróże kosmiczne nie są tanie.
Wyraz wystudiowanej pewności siebie nie był już taki widoczny na twarzy Marie.
— Wiem.
— Tak ci spieszno stąd odlecieć? — zapytał Ashly współczująco.
Spuściła wzrok i kiwnęła głową.
— A wam by me było? Jeszcze rok temu mieszkałam na Ziemi. Nienawidzę tej planety, nie zostanę tu bez względu na koszty.
Chcę wrócić do cywilizacji.
— Ziemia — zadumał się Ashly. — Boże, nie byłem tam już od dwustu lat. Ale nawet wtedy nie nazwałbym jej szczególnie ucywilizowaną planetą.
— Wędruje w czasie — wyjaśnił Joshua, kiedy Marie obrzuciła pilota zmieszanym wzrokiem. — Ale jeśli rzeczywiście tak nie znosisz Lalonde, to i Norfolk ci się nie spodoba. Same lasy i tereny rolnicze oraz zakaz korzystania z zaawansowanych technologii, a z tego, co słyszałem, tamtejszy rząd dość stanowczo stoi na straży prawa. Przykro mi.
Wzruszyła lekko ramionami.
— Od razu wiedziałam, że to nie będzie takie proste.
— Pomysł z zaokrętowaniem się w charakterze członka załogi nie jest wcale głupi — stwierdził Ashly. — Ale musisz mieć wszczepiony nanosystem, zanim kapitan rozważy twoją propozycję.
— Tak, wiem. Odkładam pieniądze.
Joshua przybrał obojętną minę.
— I dobrze.
Marie parsknęła śmiechem: tak się starał, aby nie zranić jej uczuć.
— Myślisz, że w knajpie zarabiam na życie? Że jestem naiwną dziewczynką, która zbiera napiwki i marzy o lepszych czasach?
— Ee… nie.
— Wieczorami pracuję jako kelnerka, bo bywają tu załogi statków kosmicznych. Dzięki temu pierwsza wiem o każdej okazji, nikt z Durringham nie może mnie uprzedzić. Ale i napiwkami nie gardzę, nawet najmniejszymi. Żeby zarabiać duże pieniądze, kupiłam sobie pracę sekretarki w ambasadzie Kulu, w ich biurze handlowym.
— Kupiłaś sobie pracę?! — zagrzmiał Warlow. Jego kamienne, ciemnożółte oblicze nie odzwierciedlało nigdy żadnych uczuć, lecz głos wydobywający się z hukiem z piersiowej membrany zabarwiony był ciekawością. Ludzie odwracali się w jego stronę, gdyż zagłuszył balladę.
— Pewnie. A co myślicie, że darmo tu rozdają takie kąski?
Ambasada płaci pracownikom w funtach Kulu. — Była to druga z najtwardszych walut w Konfederacji, zaraz po fuzjodolarach.
— W ten sposób zdobędę pieniądze na neuronowy nanosystem.
— Aha, teraz rozumiem. — Joshua uniósł szklankę, oddając honor jej przedsiębiorczości… którą podziwiał niemal w równym stopniu co jej figurę.
— Poza tym kto wie, czy nie wyciągnie mnie stąd syn ambasadora — rzekła Marie spokojnie. — Ma dwadzieścia dwa lata i bardzo mu się podobam. Jeżeli się pobierzemy, to z pewnością wrócę z nim do Kulu po skończonej służbie jego ojca.
Ashly uśmiechnął się szeroko i upił trochę soku. Z piersi Warlowa wydobyło się podejrzane burczenie.
Marie skierowała na Joshuę pytające spojrzenie.
— A więc dobrze. Nadal jesteś zainteresowany tym swoim majopi, kapitanie?
— Chcesz powiedzieć, że możesz mi je załatwić?
— Jak już mówiłam, pracuję w biurze handlowym. I jestem w tym dobra — podkreśliła dobitnie. — W strukturze ekonomicznej tego miasta orientuję się lepiej od mojego szefa. Kupujecie drewno u Dodda Purcella, prawda?
— Owszem — odparł Joshua ostrożnie.
— Tak właśnie myślałam, to bratanek doradcy gubernatora.
Dodd Purcell jest kompletnym bęcwałem, ale też lojalnym partnerem dla wuja. Wszystkie oficjalne zamówienia przechodzą przez jego firmę, która składa się jedynie z niewielkiego biura w porcie.
Nie ma żadnych składów, żadnego drewna. LDC płaci bez gadania i nikt nie ma zastrzeżeń, bo niższe kwoty nie wychodzą nigdy poza biuro doradcy do spraw przemysłu. Kończy się na tym, że Purcell podpisuje kontrakt z prawdziwym dostawcą drewna, realizując w ten sposób dowolne zamówienie LDC. Dostawca odwala całą robotę, a jemu i wujaszkowi zostaje w kieszeni okrągłe trzydzieści procent. Żaden wysiłek, za to duży zysk.
Krzesło Warlowa trzeszczało niebezpiecznie, gdy wierciła się na nim tak wielka postać. Pękata szklanka przechyliła się do otworu ustnego i piwo popłynęło jak zassane przez zastawkę wlotową.
— Cwane gnojki.
— Jezu — rzekł Joshua. — Założę się, że jutro cena podskoczy.
— Można się tego spodziewać — odparła Marie. — A pojutrze znowu. Potem zaproponują ci ekspresową dostawę, abyś mógł odlecieć zgodnie z planem, oczywiście za odpowiednią dopłatą.
Joshua odstawił pustą szklankę na poplamiony blat stolika.
— W porządku, wygrałaś. Jaka jest twoja kontroferta?
— Płacisz Purcellowi trzydzieści pięć tysięcy fuzjodolarów, co daje mu około trzydziestu procent przebicia. Ja zapewnię ci bezpośredni kontrakt ze składem, który dostarcza drewno po cenie rynkowej. Wtedy ty wypłacisz mi pięć procent zaoszczędzonej różnicy.
— A co będzie, jeśli teraz, kiedy nam to wszystko wyjaśniłaś, na własną rękę pójdziemy do składu? — spytał Ashly.
Marie uśmiechnęła się słodko.
— A do którego? Wrócicie po listę do biura doradcy gubernatora? A gdy już jeden wybierzecie, to skąd będziecie wiedzieć, że nie spłonął akurat w ostatnich zamieszkach? Gdzie to jest, jak tam się dostać? W pewnych dystryktach Durringham ludzie patrzą krzywo na obcych, zwłaszcza po ostatnich burdach. Czy znajdziecie w składzie dość majopi, czy może właściciel tylko będzie wam mydlić oczy? Jakim środkiem transportu przewieziecie ładunek na kosmodrom? I ile czasu możecie poświęcić na załatwienie niezbędnych formalności? Nawet względnie uczciwy właściciel składu zechce was naciągnąć, gdy zaczniecie się bać o terminowy załadunek, a przecież nie macie jeszcze zezwoleń, nie macie wypełnionych formularzy. Boże, prawie cały dzień zajęło wam wyczarterowanie McBoeinga. Tylko że nie kupiliście energii, która jutro uderzy was po kieszeni. A gdy wasze zamiary wyjdą na jaw, we wszystko znowu wmiesza się Purcell.
Joshua gestem ręki nakazał Ashly’emu milczenie. Nikt na kosmodromie nie wspomniał o energii dla kosmolotu. Chryste! Na normalnej planecie byłaby automatycznie zagwarantowana w umowie. Tutaj Joshua nie mógł nawet wprowadzić tekstu kontraktu do neuronowego nanosystemu, aby sprawdzić go pod kątem legalności, ponieważ kopia tego cholerstwa została wydrukowana na papierze. Na zwykłym papierze, śmiechu warte!
— Przyjmuję twoją propozycję — odpowiedział dziewczynie.
— Z tym że płacę za wszystko dopiero po dostarczeniu majopi na orbitę, co odnosi się też do twojej prowizji. Musisz usunąć te przeszkody, o których mówiłaś, ponieważ nie zapłacę ani jednego fuzjodolara po upływie sześciu dni.
Wyciągnęła rękę, którą Joshua uścisnął po chwili wahania.
— Śpimy w kosmolocie, bo coś mi się zdaje, że nigdzie na tej planecie nie znajdziemy sprawnego klimatyzatora. Masz się u nas stawić punktualnie o siódmej rano, odwiedzimy skład drewna.
— Aye, aye, kapitanie. — Wstała, zabierając tackę.
Joshua wysupłał z kieszeni marynarki plik tutejszych franków i kilka z nich odliczył.
— Poprosimy jeszcze raz to samo. I duży drink dla ciebie.
Chyba właśnie na niego zarobiłaś.
Marie wzięła pieniądze i włożyła je do bocznej kieszonki w spódniczce. Odchodząc do barku, zakręciła prowokacyjnie pośladkami.
Ashly odprowadził ją posępnym wzrokiem, po czym jednym haustem dopił sok.
— Boże, zlituj się nad tym synem ambasadora.
Przez cały następny dzień po zamieszkach Darcy i Lori przygotowywali się do podróży. Należało powiadomić o sytuacji Kelvena Solankiego, wyjąć z kapsuły zerowej orły Abrahama i Catlin, dokonać przeglądu sprzętu. A nade wszystko znaleźć środek transportu. Biuro dyrektora portu zostało zniszczone podczas rozruchów, nie dysponowali więc żadnym wykazem cumujących statków. Po południu posłali orły nad polipowe pierścienie przystani, żeby wypatrzyły coś odpowiedniego.
— I co ty na to? — spytał Darcy. Abraham powoli zataczał kręgi nad przystanią siódmą; jego udoskonalone siatkówki rejestrowały ostre obrazy łodzi czekających przy nabrzeżu.
— Każesz mi wybierać? — wykrzyknęła Lori ze zgrozą.
— A masz coś lepszego?
— Nie.
— Przynajmniej wiemy, że tacy dla pieniędzy zrobią wszystko.
Port jeszcze nie otrząsnął się po niedawnych awanturach, kiedy vczesnym rankiem zdążali do przystani siódmej. Z olbrzymich stosów zgliszczy, które tliły się w miejscu dawnych zabudowań, vciąż bił żar i ulatywały smugi gryzącego dymu. Wymyte przez eszcz strużki błotnistego popiołu, wypłynąwszy spod pogorzelisk długimi meandrami, krzepły w porannym słońcu na kształt wilgotnych strumieni lawy.
Brygady robotników rozgrzebywały popieliska drągami z maDpi, sprawdzając, czy nie da się jeszcze czegoś uratować. Darcy Lori minęli jeden ze zrujnowanych magazynów sprzętu kolonistów, gdzie z przeszukanych szczątków budynku wywleczono na stos skrzynie; ich pogięte kompozytowe ścianki przywodziły na myśl surrealistyczne rzeźby. Darcy patrzył, jak pewna zasmucona rodzina podważa wieko potwornie pogniecionej i osmalonej torby marsupialnej. Mały czworonóg usmażył się w swym chemicznym śnie, skurczony niczym czarna mumia. Darcy nie wiedział nawet, jaki to gatunek.
Lori odwracała wzrok od przygnębionych kolonistów szarpiących się z pokrywami zniekształconych skrzyń. Ich nowe kombinezony, jeszcze niedawno błyszczące, były teraz zabłocone i przepocone. Przybyli na Lalonde pełni nadziei, by nieoczekiwanie, zanim jeszcze dano im szansę na rozpoczęcie nowego życia, stanąć oko w oko z tą straszną ruiną.
— To okropne — skomentowała.
— I niebezpieczne — dodał Darcy. — Na razie są otępieni i zszokowani, lecz tylko patrzeć, kiedy wybuchną gniewem. Bez narzędzi gospodarczych nie mają po co płynąć w górę rzeki.
Rexrew będzie musiał się mocno natrudzić, żeby zrekompensować im straty.
— Nie wszystko się spaliło — powiedziała Lori ze smutkiem.
Przez całe popołudnie i wieczór podczas trwania zamieszek ludzie ciągle przechodzili koło magazynu Ward Molecular, a wszyscy dźwigali skrzynie i pudła ze zrabowanym sprzętem osiedleńców.
Okrążyli przystań, dochodząc do pomostu, gdzie cumował „Coogan”. Leciwa krypa była w opłakanym stanie, miała dziury w dachu kabiny i długą wyrwę w burcie dziobowej po zderzeniu z jakąś przeszkodą. Len Buchannan ledwie zdążył uciec z portu przed tłuszczą, wrzucając rozpaczliwie do kotła nawet deski z kabiny.
Gail Buchannan siedziała na swoim zwykłym miejscu przed wejściem do kambuza; szeroki kapelusz ocieniał jej spoconą twarz, w olbrzymiej dłoni prawie niknął trzonek noża kuchennego. Siekała korzeń jakiegoś długiego warzywa nad szaroniebieską patelnią. Kiedy Darcy i Lory weszli na pokład, wlepiła w nich drapieżne spojrzenie.
— A, to znowu wy. Len! Len, chodź no tu, mamy gości. Prędzej, Len!
Darcy czekał z obojętną miną. Już w przeszłości wykorzystywali Buchannanów jako źródło informacji, prosząc ich czasem o przywiezienie fleksów od agentów rozsianych w górze rzeki.
Okazali się wszakże tak nieodpowiedzialni i szurnięci, że Darcy już od dwudziestu miesięcy nie utrzymywał z nimi kontaktu.
Len Buchannan wyszedł z niewielkiej kotłowni, gdzie łatał ściany kabiny. Ubrany był w dżinsy i czapeczkę, z kościstych bioder zwisał welurowy pas z narzędziami stolarskimi, nawiasem mówiąc, bardzo nielicznymi.
Miał chyba lekkiego kaca, co pasowało do opowiadanych w porcie plotek. „Coogan” ostatnio przeżywał ciężkie dni.
— Wybieracie się z ładunkiem w górę rzeki? — zapytał Darcy.
— Nie — odrzekł Len z zasępionym obliczem.
— Mieliśmy trudny sezon — stwierdziła Gail. — Czasy się zmieniają. Dziś już nikt nie okazuje drugiemu szacunku. Gdybyśmy nie rozdawali towaru dosłownie za darmochę, połowa osad w głębi lądu wymarłaby z głodu. Ale czy ktoś okaże ci za to odrobinę wdzięczności? Gdzie tam!
— A co z „Cooganem”, gotów do rejsu? — zapytał Darcy, przerywając tyradę kobiety. — Choćby dzisiaj?
Len ściągnął czapkę i podrapał się po głowie.
— A czemu by nie? Silniki w porządku. Dbam o nie należycie.
— Pewnie, że to łajba na schwał! — wtrąciła głośno Gail.
— Nie mamy problemów z kadłubem „Coogana”, a i kabina wyglądałaby inaczej, gdyby zapijaczony bałwan nie rozpaczał całymi godzinami po tej małej wywłoce.
Len westchnął żałośnie i oparł się o framugę kambuza.
— Nie zaczynaj znowu — rzekł.
— Od razu wiedziałam, co z niej za ziółko. Mówiłam, żebyś nie wypuszczał jej na pokład. Ostrzegałam. I pomyśleć, ileśmy dla niej zrobili.
— Siedź cicho!
Popatrzyła na niego ze złością, po czym wróciła do krojenia białego warzywa.
— Do czego wam „Coogan”? — spytał Len.
— Jeszcze dzisiaj musimy ruszyć w górę rzeki — odpowiedział Darcy. — Nie będzie żadnego ładunku, tylko my.
Len wolno, teatralnym ruchem nałożył swoją czapeczkę.
— Ostatnio w górze rzeki bardzo niespokojnie.
— Wiem. Ale tam właśnie chcemy dotrzeć, do hrabstw nad Quallheimem.
— Przykro mi, nic z tego — sprzeciwił się Len. — Dokądkolwiek w dorzeczu, tylko nie tam.
— Bo stamtąd właśnie zabrałeś tę smarkulę — syknęła Gail zjadliwie. — Dlatego się boisz.
— Do cholery, kobieto, tam się toczy wojna! Nie widziałaś, jak odpływają statki z rekrutami?
— Dziesięć tysięcy fuzjodolarów — oświadczyła Gail. — I nie próbujcie się targować, bo niżej nie zejdę. I tak już żyję na głodowych racjach. Zabiorę was na własne ryzyko, skoro Lennie ma pietra.
— Jeśli to ma być okaz głodu, to chciałbym zobaczyć okaz obżarstwa — zauważył Darcy.
— To mój statek — obruszył się Len. — Ja go zbudowałem.
— W połowie twój! — odkrzyknęła Gail, machając nożem w jego stronę. — W połowie! Też mam tu prawo głosu, zatem mówię: „Coogan” popłynie w dorzecze Quallheimu. Jak ci się nie podoba, to idź, wypłacz się w jej sukienkę. Jeżeli cię przyjmie, ty stary ochlapusie.
— Jeśli tak dalej pójdzie, to się pozabijają, nim wypłyniemy z portu — stwierdziła Lori. Patrzyła, jak Len wodzi wzrokiem po spalonych fragmentach przystani z wyrazem tęsknoty na ogorzałej twarzy.
— W porządku — oznajmił po chwili. — Zabiorę was do hrabstw nad Quallheimem, a przynajmniej tak daleko, jak to tylko możliwe. Ale nie pakuję się w żadne kłopoty.
— Niech i tak będzie — zgodził się Darcy. — Ile nam to zajmie, jeśli wyruszymy z maksymalną prędkością?
— Płynąc pod prąd? — Len przymknął oczy, poruszając wargami w trakcie obliczeń. — Bez zatrzymywania się na handel dziesieć do dwunastu dni. Pamiętajcie, że trzeba stawać co wieczór i ciąć drewno. Będziecie musieli pracować.
— Nie ma mowy — zaoponował Darcy. — Postaram się, aby jeszcze dziś po południu dostarczono nam zapas drewna na drogę.
Ułożymy je w pustej ładowni dziobowej. Poza tym nie potrzebuję dużo snu, więc będę zmieniał cię w nocy. Jak długo potrawa podróż w takich warunkach?
— Może tydzień — odparł Len Buchannan. Nie wydawał się przesadnie uszczęśliwiony tym pomysłem.
— Świetnie. Ruszamy po południu.
— Połowę sumy weźmiemy z góry jako zaliczkę — odezwała się Gail. Nie wiadomo skąd dysk kredytowy pojawił się w jej dłoni.
— Dostaniecie tysiąc zaliczki plus pięćset na zakup żywności i wody. Tak, by starczyło na trzy tygodnie — oświadczyła Lori.
— Następne dwa tysiące otrzymacie dzisiaj po wypłynięciu z portu, a później jeszcze dwa po dotarciu do Schuster. Resztę zapłaty po powrocie.
Gail Buchannan fukała i psioczyła, lecz widok sumy powiększającej się na rachunku w Banku Jowiszowym skutecznie ją uciszył.
— Tylko postarajcie się o dobrą żywność, liofilizowaną — zaznaczyła Lori. — Już wy wiecie, gdzie ją zdobyć.
Porzuciwszy skłóconych Buchannanów, udali się do składu, aby załatwić dostawę drewna na statek. Realizacja ich zamówienia opóźniła się o godzinę, przy czym doszła do skutku wyłącznie dlatego, że byli tam stałymi klientami. Na placu ludzie zwijali się jak w ukropie, wykonując zamówienie na tysiąc ton majopi.
Roześmiany brygadzista wyjaśnił, że jakiś szalony kapitan statku kosmicznego planuje zabrać je na inną planetę.
Wyglądało na to, że Joshua Calvert zdąży z załadunkiem. Tylko ta sprawa zaprzątała myśli Marie Skibbow. Było popołudnie.
Siedziała w pustawym „Rozbitym Kontenerze”, pijąc drinka dla uczczenia tej radosnej chwili. Miała ochotę tańczyć i śpiewać, czula się wspaniale. Wszystkie te znajomości, które z takim mozołem wyrabiała sobie w ciągu ostatnich miesięcy, teraz wreszcie procentowały. Zawierane przez nią transakcje okazywały się trafne od początku do końca, dzięki czemu drewno przebywało drogę ze składu na orbitę przy minimalnych ceregielach i z maksymalną prędkością. Co więcej, wąskim gardłem całej operacji okazał się Ashly Hanson, a właściwie tempo, w jakim mógł przenosić otulone pianką partie do ładowni „Lady Makbet”. Statek kosmiczny dysponował tylko jednym wielofunkcyjnym pojazdem serwisowym, co ograniczało dzienny przewóz do dwustu pięćdziesięciu ton. Pilot po prostu nie był w stanie pracować szybciej, a nawet Marie nie dałaby rady sprowadzić drugiego pojazdu serwisowego z Kenyona — bo tylko tam ich używano w układzie planetarnym Lalonde. Mimo to ostatnią partię mieli załadować już jutro, to znaczy dzień przed wyznaczonym terminem.
Dysk kredytowy Banku Jowiszowego palił ją w kieszeni dżinsów niczym słabe pole termoindukcyjne. Joshua płacił na bieżąco; ilekroć McBoeing podnosił się z metalowej kratki lądowiska na kosmodromie, kolejna suma fuzjodolarów powiększała jej konto.
W dodatku dostała premię za zorganizowanie ciężarówek. Kierowcy zabierali z kosmodromu do portu sprzęt farmerski kolonistów, po czym wracali prawie pustymi samochodami; nie potrzeba było wiele zachodu ani pieniędzy, by zgodzili się w drodze powrotnej przewozić majopi. W ten sposób Joshua oszczędzał na oficjalnym kontrakcie z firmą transportową.
Jej pierwsza rozgrywka w ekstraklasie. Popijała piwo z lodem, rozkoszując się gorzkim smakiem, gdy spływało do gardła. Czy tak właśnie codziennie czuli się milionerzy? Całkowita satysfakcja z rzeczywistego osiągnięcia. Każdy ze sławnych kupców, o których wspominała historia, musiał zacząć od takiego pierwszego udanego interesu — nawet Richard Saldana, założyciel Kulu. To ci dopiero myśl!
Niestety, na Lalonde rzadko trafiały się okazje do podobnych transakcji, pragnęła więc wydostać się z tej planety, w tym względzie nic się nie zmieniło. Zarobione pieniądze przybliżały ją znacząco do uskładania owych osiemnastu tysięcy fuzjodolarów, za które zamierzała wyposażyć się w neuronowy nanosystem. Na koniec Joshua wypłaci jej pewnie jeszcze jakąś premię. Był porządnym facetem.
A to doprowadzało ją znów do najważniejszego w tym dniu pytania: pójść z nim do łóżka czy nie? W ciągu ostatnich czterech dni dość często ją o to nagabywał. Był przystojny i kształtnie zbudowany, mimo że trochę szczupły. I pewnie miał duże doświadczenie po romansach z tymi wszystkimi kobietami, które spotkał w życiu. Niespełna dwudziestopięcioletni kapitan własnego statku — musiały być ich setki. No i jeszcze ten jego seksowny uśmiech.
Pewnie wyćwiczony przed lustrem. Ekscytowała ją myśl, do czego mogliby się posunąć po odrzuceniu wszelkich ograniczeń. Już w arkologii słyszała plotki o dokonaniach ludzi przystosowanych genetycznie do lotów kosmicznych; miało to coś wspólnego z ich zwiększoną gibkością.
A jeśli pójdzie z nią do łóżka, co prawdopodobnie nastąpi, zapewne zabierze ją z Lalonde. Nie mogła sobie pozwolić na odrzucenie takiej okazji. Po załatwieniu spraw na Norfolku Joshua planował wrócić do habitatu Tranquillity, raju dla przedsiębiorczych, zamożniejszego nawet niż Ziemia czy Kulu. I tak już łóżko dało mi przepustkę na podróż w dół rzeki, rozmyślała. Po czymś takim pracować ciałem na przelot do Tranquillity nie powinno być niczym uciążliwym.
Zaskrzypiały drzwi wejściowe „Rozbitego Kontenera”. Dwudziestokilkuletni mężczyzna w długich szortach koloru khaki i koszuli w niebieskoczerwoną kratę wszedł do środka i usiadł przy drugim końcu barku. Nie zaszczycił Marie nawet jednym spojrzeniem — rzecz dziwna, ponieważ miała na sobie tylko ciemnopomarańczową koszulkę na ramiączkach i dżinsy z odciętymi nogawkami, które odsłaniały długie nogi. Twarz młodzieńca wydawała się Marie znajoma, był na swój sposób atrakcyjny i nosił elegancko przystrzyżoną bródkę. Ubranie miał nowe i czyste, tutaj uszyte. Czyżby przedstawiciel nowej generacji kupców z Durringham? Po otrzymaniu pracy w ambasadzie często takich spotykała; zawsze lubili pogawędzić w oczekiwaniu na Ralpha Hiltcha, jej przełożonego.
Lekko wydęła wargi. No właśnie, gdyby miała teraz neuronowy nanosystem, z łatwością odnalazłaby jego nazwisko.
— Piwo, proszę — zwrócił się do barmanki.
Dźwięk tego głosu rozwiał jej wątpliwości, lecz przez dłuższą chwilę nie mogła otrząsnąć się ze zdumienia. Nic dziwnego, że nie poznała go od razu.
— Do licha ciężkiego, Quinn Dexter, co ty tutaj robisz? — spytała, podszedłszy do skazańca.
Odwrócił się powoli, mrużąc oczy w przyćmionym świetle baru. Śmiech zamarł na jej ustach, gdy stało się oczywiste, że jej nie poznaje. Wtem pstryknął palcami z wesołą miną.
— Marie Skibbow. Fajnie, że w końcu trafiłaś do dużego miasta. Wszyscy się zastanawiali, czy ci się uda. Przez miesiąc o tobie mówili.
— Aha, no tak… — Usiadła obok na stołku, kiedy odliczał pieniądze na piwo z grubego pliku lalondzkich franków. Zaskoczyło ją to, gdyż zesłańcy nie posiadali większej gotówki. Poczekała, aż barmanka odejdzie, po czym rzekła przytłumionym głosem: — Quinn, nie mów ludziom, kim jesteś. W tym mieście zabijają skazańców. Paskudna sprawa.
— Spokojna głowa. Nie jestem już skazańcem. Unieważniłem swój kontrakt na przymusowe roboty.
— Unieważniłeś swój kontrakt? — Marie nie wiedziała, że coś takiego jest w ogóle możliwe.
— Jasne. — Mrugnął okiem. — Wszystko na tej planecie obraca się wokół forsy.
— Racja, ale skąd wziąłeś pieniądze? Tylko mi nie mów, że w uroczej wiosce Aberdale zaczęło się ludziom powodzić.
— O nie, bez przesady, nic się tam nie zmieniło. Po prostu znalazłem w rzece złoto.
— Złoto?
— Olbrzymi samorodek. — Uniósł rękę i zacisnął pięść. — Taki duży, Marie, serio. Później wracałem potajemnie w to miejsce i chociaż znajdowałem już tylko mniejsze bryłki, udało mi się uskładać niezły stosik. Powiedzieli, że złoto musiało zostać spłukane z gór, tych po drugiej stronie sawanny, pamiętasz?
— Boże, nawet mi nie przypominaj. Nie chcę pamiętać niczego, co się wiąże z tą wioską.
— Wcale ci się nie dziwię. Ja też wyniosłem się stamtąd bez chwili zwłoki. Przypłynąłem tu jakąś łodzią handlową. Tydzień mi to zabrało, kapitan zdarł ze mnie skórę, ale jakoś dotarłem do Durnngham. Dzisiaj.
— No tak, i ze mnie zdarto skórę. — Marie wpatrywała się w szklankę z piwem. — Co tam się dzieje w górze rzeki, Quinn?
Skazańcy naprawdę przejęli władzę w hrabstwach nad Quallheimem?
— Sam dowiedziałem się o tym dziś rano, gdyśmy cumowali do nabrzeża. Kiedy stamtąd odpływałem, nie zanosiło się na coś takiego. Może walczą o złoto? Kto położy łapę na głównej żyle, ten zdobędzie niewyobrażalne bogactwo.
— Wysłali tam uzbrojonych po zęby szeryfów i rekrutów.
— Rany, kiepsko to wygląda. Dobrze, że zwiałem na czas.
Marie zauważyła nagle, jak w ciągu kilku minut zrobiło się gorąco. Wiatraki pod sufitem przestały się obracać. Typowe, do cholery. Akurat wtedy, kiedy słońce w zenicie.
— Powiedz, Quinn, co u mojej rodziny?
— Hm… — Przybrał ironiczny wyraz twarzy. — Twój ojciec raczej się nie zmienił.
Uniosła szklankę na wysokość oczu.
— Amen.
— A teraz dalej. Twoja matka ma się dobrze, twój szwagier ma się dobrze. Aha, Pauła spodziewa się dziecka.
— Naprawdę? Boże, będę ciotką.
— Na to wygląda. — Pociągnął długi łyk piwa.
— I co teraz zamierzasz?
— Opuścić Lalonde. Wsiąść na statek i polecieć na jakąś planetę, gdzie mógłbym zacząć wszystko od nowa.
— Aż tyle było tego złota?
— Więcej, niż ci się zdaje.
Marie myślała szybko, rozważając różne możliwości.
— Mogę ci pomóc opuścić Lalonde już jutro po południu. Inie polecisz z powrotem na Ziemię, ale na nową planetę, gdzie kapitan załatwia interesy. Czyste powietrze, otwarte przestrzenie, stabilna ekonomia.
— Poważnie? — Quinn natychmiast się rozpogodził. W górze wznowiły pracę skrzydła wentylatorów.
— Poważnie. Mam kontakt z pewnym statkiem kosmicznym, ale zapłacisz mi za to, że cię przedstawię kapitanowi.
— Widzę, że się tu nieźle ustawiłaś.
— Radzę sobie.
— Wiesz, Marie, na łodzi nie było żadnych kobiet.
Nie wiedziała nawet, kiedy znalazł się tak blisko. Napierał na nią całym ciałem, przy czym jego obecność wytrącała ją z równowagi. W Quinnie było coś potwornie onieśmielającego, czaiła się w nim jakaś ukryta groźba.
— I w tym mogę ci pomóc. Znam jedno miejsce, dziewczyny tam są czyste.
— Ja nie szukam miejsca, Marie. Dobry Boże, gdy widzę, jak siedzisz tak blisko, odżywają we mnie wspomnienia, których chciałem się pozbyć.
— Nie przesadzaj, Quinn — mruknęła chłodno.
— Myślisz, że mogę coś na to poradzić? W Aberdale pojawiałaś się w mokrych snach wszystkich skazańców, rozmawialiśmy o tobie całymi godzinami. Dochodziło do bójek przy ustalaniu, komu przypadnie praca w twoim gospodarstwie. Ale zawsze przypadała mnie. Do cholery, już ja się o to umiałem postarać.
— Quinn!
— Uosabiałaś wszystko, czego nigdy nie mogłem mieć, Marie.
Nie Jezusa, ale ciebie czciłem, ty byłaś moim ideałem, kojarzyłaś mi się ze wszystkim, co dobre i piękne na świecie.
— Przestań, Quinn. — W głowie jej się kręciło, traciła kontakt z rzeczywistością. Dexter wygadywał jakieś niestworzone historie, przecież nawet jej nie zauważył po wejściu do „Rozbitego Kontenera”. Było bardzo gorąco, plecy miała mokre od potu. Objął ją ramieniem, tak by spojrzała mu prosto w rozgorączkowane oczy.
— I oto znowu jesteś. Moje bóstwo. Jakby Bóg dał mi drugą szansę, Marie. Bez względu na wszystko, pragnę cię. Pragnę cię, Marie. — Przywarł wargami do jej ust.
Cała drżała, kiedy przerwał pocałunek.
— Quinn, nie — bąknęła, lecz on tylko jeszcze bardziej przycisnął ją do siebie. Miała wrażenie, że jego tors został wyrzeźbiony z kamienia, a każdy mięsień odlany ze stali. Nie pojmowała, czemu go od siebie nie odpycha. Nie odpychała go jednak, sama myśl o czymś takim wydawała się niedorzeczna.
— Będzie ci ze mną tak dobrze, że nigdy nie zechcesz ode mnie odejść — szeptał gorączkowo. — Zrozumiesz, że jestem tobie przeznaczony, że w całej galaktyce nie ma nikogo, kto mógłby mnie zastąpić. Gdy zabiorę cię z tej parszywej planety, urządzimy się w jakimś słodkim, czarującym zakątku, gdzie nie ma dżungli, a ludzie są szczęśliwi. Kupię duży dom, a kiedy urodzisz mi dzieci, będą takie śliczne, takie śliczne… Zobaczysz, Marie. Zobaczysz, ile zdobędziesz dzięki prawdziwej miłości, jeśli mi się oddasz.
Tych straszliwych, a jednocześnie cudownych słów słuchała ze łzami w oczach. Słów zawierających obietnicę spełnienia wszystkich jej marzeń. Skąd on o nich wiedział? Jednakże na jego twarzy malowało się tylko pragnienie i tęsknota. A więc możliwe — Boże, proszę — po prostu możliwe, iż mówił prawdę. Bo przecież nikt nie małby w sobie aż tyle okrucieństwa, żeby tak kłamać w sprawie uczuć.
Wsparci o siebie, wytoczyli się z „Rozbitego Kontenera”, każde z nich pijane własną żądzą.
Biura Sił Powietrznych Konfederacji na Lalonde mieściły się w jednopiętrowym, prostokątnym budynku długości sześćdziesięciu pięciu metrów i dwudziestu szerokości. Ściany zewnętrzne były srebrzystobłękitnymi lustrami, z tym że w połowie wysokości wzdłuż całego obwodu biegł pojedynczy czarny pas. Na płaskim dachu rozmieszczono siedem nadajników; dla ochrony przed wpływem czynników atmosferycznych nakryto je osłonami, które przypominały niebywale rozrośnięte, jaskrawoczerwone muchomory. Właściwie to tylko pięć z nich chroniło urządzenia telekomunikacyjne, pozostałe dwa kryły w sobie obronne działko maserowe niedużego zasięgu. Budynek usytuowany był we wschodniej części Durringham, pięćset metrów od kontenera zaadaptowanego na pomieszczenia dla gubernatora.
Był to biurowiec o krzemowej strukturze typu 050-6B wyprodukowany w Lunar Sil, przeznaczony dla planet w pierwszym stadium rozwoju i placówek dyplomatycznych położonych w tropikach. Na Lalonde przybył w sześciennym pojemniku o boku pięciu metrów. Uaktywniający go inżynierowie z Floty musieli najpierw wbić do ziemi na głębokość piętnastu metrów wsporniki narożne, aby zabezpieczyć konstrukcję przed działaniem wiatru.
Krzemowe ściany były równie twarde jak majopi, ale nie grubsze od papieru, a zatem wyjątkowo wrażliwe nawet na lżejsze podmuchy. Przy wysokich temperaturach panujących na Lalonde, jak czasem żartobliwie spekulowano, nagromadzone wewnątrz ciepłe powietrze mogło kiedyś wytworzyć siłę nośną zdolną unieść budynek w przestworza.
Oddelegowany na Lalonde personel Sił Powietrznych Konfederacji liczył pięćdziesiąt osób: oficerów, podoficerów i szeregowców pracujących, jedzących i śpiących w tym samym budynku.
Największy ruch panował w dziale rekrutacyjnym, gdzie piętnastu stałych członków komisji przyjmowało młokosów, którzy w kwestii Lalonde podzielali odczucia Marie Skibbow, lecz nie mieli jej niezwykłej zaradności. Kto się zaciągnął do Floty, ten dostawał upragniony bilet w kosmos, a więc możliwość spędzenia reszty życia z dala od deszczów, upałów i codziennej harówki na farmie.
Ilekroć Ralph Hiltch przechodził przez szerokie automatyczne drzwi i wdychał do płuc czyste, suche, klimatyzowane powietrze, czuł się jakby trochę bliżej domu. Z powrotem w świecie kątów prostych, syntetycznych materiałów, mundurów, buczącej maszynerii i mebli z zamówień rządowych.
Młodziutka dziewczyna w randze szeregowca już czekała, aby wyprowadzić go z poczekalni, gdzie pełne nadziei pociechy farmerów stały w kolejce w ręcznie szytych koszulach i pobrudzonych błotem spodniach dżinsowych. Wchodząc po schodach do strefy strzeżonej na piętrze, Ralph odpiął swój lekki sztormiak i strząsnął z niego resztki wilgoci.
Komandor porucznik Kelven Solanki czekał na Ralpha Hiltcha w swoim obszernym narożnym biurze. Przed dwudziestu dziewięciu laty opuścił Mazowieckiego, planetę zamieszkaną przez rdzennie polską ludność. Czterdziestosiedmioletni oficer zawodowy był człowiekiem szczupłej postury i pociągłej twarzy, trochę niższym od Ralpha; kruczoczarne włosy przycinał regulaminowo na długość centymetra. Ciemnoniebieski mundur świetnie na nim leżał, choć marynarka wisiała teraz przerzucona przez oparcie krzesła.
Komandor uścisnął serdecznie rękę przybyłemu, po czym odprawił szeregowca. Zasalutowała dziarsko i znikła za drzwiami.
Ujmujący uśmiech Kelvena Solankiego wyraźnie przygasł, gdy wskazywał Ralphowi miejsce na obitej skajem kanapie.
— Kto zacznie?
Zapytany zawiesił sztormiak na skraju kanapy i oparł się wygodnie.
— Jesteśmy na twoim terytorium, więc powiem najpierw, z czym przybywam.
— W porządku. — Kelven usiadł na krześle naprzeciwko.
— Na początek Joshua Calvert i jego „Lady Makbet”. To zdumiewające, ale według naszych informacji Calvert przeprowadza zwykłą transakcję handlową. Mam wgląd w najdrobniejsze szczegóły, ponieważ moja sekretarka Marie załatwia wszelkie formalności i bez przerwy patrzy mu na ręce. Zakupił tysiąc ton majopi, uzyskał licencję wywozową i ładuje właśnie towar na statek tak szybko, że wynajęte przez niego McBoeingi z trudem nadążają z wynoszeniem drewna na orbitę. Nie próbował kontaktować się z żadnym znanym paserem, nie przywiózł kosmolotem żadnego towaru, legalnego czy nielegalnego, a jutro odlatuje.
Kelven interesował się kapitanem niezależnego transportowca bardziej, niż tego wymagała sytuacja.
— Naprawdę transportuje drewno na inną planetę?
— Owszem. Ściślej mówiąc, na Norfolk. A biorąc pod uwagę tamtejsze ograniczenia importowe, pomysł nie wydaje się taki całkiem szalony. Mogą tam znaleźć zastosowanie dla twardego drewna w przemyśle rolniczym. Jeszcze nie zdecydowałem, czy to wariat czy geniusz. Będę czekał na wieści, jak mu się powiodło.
— I ja. Tylko niech ci się nie zdaje, że to niewiniątko. „Lady Makbet” posiada napęd na antymaterię. Ponadto otrzymałem niedawno z Avon plik z uaktualnieniem danych strategicznych, który zawierał raport, jakoby dwa miesiące temu „Lady Makbet” została przechwycona przez jastrzębia Sił Powietrznych. Nasz wywiad podejrzewał Calverta o próbę przemytu zakazanych technologii. Widziano nawet załadunek urządzeń do ładowni, ale kiedy kapitan jastrzębia przeszukał statek, niczego nie znalazł. A zatem nie wygląda na to, żeby Calvert był wariatem.
— Ciekawe. Został mu dzień, jeszcze może z czymś wyskoczyć. Będę miał na niego oko, a ty?
— Śledziłem Calverta, jak tylko wylądował, i tak pozostanie.
Pomówmy lepiej o sytuacji w hrabstwach nad Quallheimem, która wcale mi się nie podoba. Oglądaliśmy obrazy nadesłane dziś rano przez satelitę szeryfa generalnego. Zamieszki rozprzestrzeniają się na hrabstwo Willow West. W wioskach wiele spalonych domostw, ślady walk, opustoszałe pola.
— Do diabła, nie wiedziałem o tym.
— Tym razem Candace Elford zapobiegła przeciekom informacji, ale czy na długo? Szeryfowie i nadzorcy z Willow West i hrabstw nad Quallheimem nadal utrzymują, że nie dzieje się nic złego. Tak mówią przynajmniej ci, których bloki nadawczoodbiorcze działają.
To chyba najdziwniejszy aspekt całej sytuacji. Wątpię, żeby zesłańcy przykładali im bez przerwy lufę broni laserowej do czoła.
— Nie mieści mi się w głowie, żeby skazańcy mogli w ogóle przejąć władzę w hrabstwie, a cóż dopiero w czterech hrabstwach.
Niewykluczone, że Rexrew ma rację i za tym wszystkim stoi ktoś z zewnątrz. Te nowe obrazy z Willow West były tak samo zamazane jak ostatnie zdjęcia hrabstw nad Quallheimem?
Kelven obrzucił swego rozmówcę wymownym spojrzeniem.
— Niestety. Na domiar złego mój oficer techniczny nie rozumie, jak to w ogóle jest możliwe. W sprawach walki radioelektronicznej nie jest co prawda najwybitniejszym ekspertem we Flocie, lecz jego zdaniem nie istnieją nawet teorie, które tłumaczyłyby takie zjawisko. Muszę więc wziąć pod uwagę, że Rexrew się nie myli. Ale jest coś jeszcze.
Szczególny ton w głosie Kelvena wyrwał Ralpha z zadumy.
— Zostałem upoważniony — położył nacisk na to ostatnie słowo — aby cię poinformować, że w opinii edenistów z agencji wywiadowczej Laton wciąż żyje, przypuszczalnie na Lalonde w hrabstwie Schuster. Podobno skontaktował się z nimi i ostrzegł przed inwazją ksenobiotycznego wirusa. Trzy dni temu opuścili Durringham, płyną w górę rzeki zapoznać się z sytuacją. Kazali mi skontaktować się z Aethrą i powiadomić habitat o rozwoju wydarzeń. I powiem ci, Ralph, że sprawiali wrażenie wystraszonych.
— To u nas działają agenci wywiadu edenistów? — zdziwił się Ralph. Nigdy nic takiego do niego nie dotarło.
— Tak.
— Laton, skądś znam to nazwisko. Chyba jeden z tych węży, renegatów. Nie mam go w nanosystemie, ale pewnie znajdę coś w bloku procesorowym w ambasadzie.
— Oszczędzę ci trudu. Zapoznaj się z plikiem w moim komputerze. Nie będzie to przyjemna lektura, ale proszę bardzo.
Ralph poprosił datawizyjnie o dostęp do komputera biurowego, a potem siedział w grobowym milczeniu, kiedy informacje płynęły do jego mózgu. W trakcie szkolenia słyszał o ebenistach — wężach, lecz były to głównie powierzchowne, akademickie wiadomości.
Miał już do czynienia z najemnikami, czarnymi jastrzębiami, szmuglerami i nikczemnymi politykami, ale nie z kimś takim. Datawizyjny przekaz wydawał się pompować ciecz kriogeniczną do jego rdzenia kręgowego.
— I edeniści sądzą, że jest na Lalonde? — zapytał przerażony.
— Zgadza się. Nie mieli nigdy pewności, jednak czuwali, ponieważ już kilkadziesiąt lat temu okazywał zainteresowanie tą planetą. Teraz nie ma wątpliwości, że Laton wyrwał się z obławy Sił Powietrznych i schronił na Lalonde. Zdaniem agentów, skontaktował się z nimi, bo cokolwiek kryje się za rozruchami w dorzeczu Quallheimu, przełamało jego obronę.
— Chryste Panie!
— Istnieje nikłe prawdopodobieństwo, że blefował, aby zwabić tu jastrzębie. Po ich przejęciu razem z towarzyszami uciekłby z układu. Aleja w to wątpię. Wygląda na to, że nad Quallheimem rzeczywiście działa jakaś siła zewnętrzna.
— Edeniści chcieli, żebym się dowiedział?
— Tak. Sprawa jest na tyle poważna, że uważają za stosowne pominąć drobne polityczne niesnaski. Ich własne słowa. Chcą, żeby powiadomiono admirała, twoich mocodawców Saldanów oraz Konsensus Jowiszowy. Skuteczna rozprawa z samym tylko Latonem wymagać będzie większej operacji wojskowej, zapewne z włączeniem do akcji dywizjonów Sił Powietrznych.
Ralph wlepiał wzrok w Kelvena Solankiego. Strach malował się na obliczu oficera.
— Rozmawiałeś o tym z gubernatorem?
— Nie, Rexrew ma dość własnych kłopotów na głowie. W sypialniach przejściowych czeka cztery tysiące kolonistów, których dobytek spalił się albo został zrabowany. Nie może ich wysłać w górę rzeki, póki nie zdobędzie dla nich zapasowego sprzętu, co się na pewno nie zdarzy w najbliższej przyszłości. Na orbicie czekają trzy statki kolonizacyjne, w kapsułach zerowych śpią zesłańcy. Muszą tam zostać, inaczej tłum rozerwie ich na sztuki, gdy tylko wysiądą z McBoeingów. Dowódcy statków nie są upoważnieni do zabierania pasażerów z powrotem na Ziemię. Nie zdołano jeszcze przywrócić pełnego porządku publicznego we wschodnich dystryktach Durringham. Szczerze mówiąc, w mieście wrze i w ciągu trzech tygodni spodziewamy się poważniejszych zamieszek. Choć wybuchną wcześniej, gdy rozejdzie się wieść, że powstanie nad Quallheimem przesuwa się w dół rzeki. Jeśli ta banda szeryfów nie przestanie wynosić z biura poufnych wiadomości, z pewnością tak się stanie. Stoimy dosłownie na krar wędzi anarchii. Nie uważam gubernatora za kogoś, do kogo można się zwrócić z tego typu informacją. I tak już jest w rozpaczliwej sytuacji.
— Masz rację — zgodził się Ralph niechętnie. Boże, dlaczego Lalonde? Nienawidził tej dziury już wtedy, gdy była zacofaną, dziewiczą planetą z niewiadomą przyszłością. Teraz jednak powrót do tamtych czasów uznałby za błogosławieństwo. — Uważam za swój obowiązek powiadomić Kulu o tym, co tu się zdarzyło i co jeszcze może się zdarzyć w związku z Latonem i domniemanymi ksenobiontami z dorzecza Quallheimu.
— Dobrze. Mam stosowne upoważnienia, aby ogłosić w układzie stan wyjątkowy i przejąć dowodzenie nad każdym dostępnym statkiem kosmicznym. Oby do tego nie doszło. Tymczasem wysyłam oficera na jeden z transportowców kolonizacyjnych, który poleci na Avon. Da się to załatwić, ponieważ wczoraj wyokrętowali się z „Eurydice” wszyscy osadnicy, zostało tylko pięćdziesięciu zesłańców w kapsułach. Przeniesie się ich na „Martijna”, gdzie pozostaną, póki Rexrew nie wymyśli, co z nimi zrobić. „Eurydice” odleci za dwanaście godzin, o ile nic się nie zmieni. Wyślę raport do admirała na dyplomatycznym fleksie, drugi taki dołączę dla ambasadora edenistów na Avon. Ty możesz dorzucić fleks dla placówki Kulu działającej przy Zgromadzeniu Ogólnym.
— Dziękuję. Chociaż nie mam bladego pojęcia, jak ułożyć taki raport. Pomyślą, że nam odbiło.
Kelven wyjrzał przez okno. Deszcz bębnił po ciemnych dachach. Prostota tej sceny nadawała wydarzeniom w odległym dorzeczu Quallheimu niemal surrealistyczny wyraz.
— Może i nam odbiło, ale trzeba działać.
— Pierwsze, co zrobią twoi i moi szefowie, to poproszą nas o potwierdzenie raportu i dodatkowe informacje.
— Owszem, myślałem już o tym. Trzeba im te informacje zawczasu przygotować.
— Ktoś musi się udać w dorzecze Quallheimu.
— Edeniści są już w drodze, lecz wolałbym wysłać własnych ludzi. Żołnierze z piechoty, rzecz jasna, tylko czekają na okazję do bijatyki. A ty dysponujesz kimś odpowiednim do tego rodzaju misji wywiadowczej? Uważam, że powinniśmy połączyć nasze siły.
— Zgadzam się z tobą w zupełności. Do licha, zgadzam się nawet z edenistami. — Ralph uśmiechnął się cynicznie. — Najlepsze rezultaty przyniesie nam joint venture. Owszem, mam paru ludzi zdolnych przeniknąć na tyły wroga i przeprowadzić rozpoznanie. Jeśli dasz mi dostęp do obwodów telekomunikacyjnych satelitów rozpoznawczych, mógłbym uaktywnić paru konfidentów w górze rzeki. Będą zbierać dla nas wiadomości.
— Postaram się, żebyś miał dostęp.
— Dobra, wysyłam porucznik Jenny Harris, będzie dowodzić operacją. Jak zamierzasz przerzucić zwiadowców w górę rzeki?
Kelven przesłał datawizyjne instrukcje komputerowi biurowemu i zaraz zajaśniał ekran ścienny, pokazując mapę całego systemu rzecznego Juliffe. Hrabstwa nad Quallheimem jarzyły się czerwoną smugą w południowej części dorzecza, gdy tymczasem dalej na północny zachód Willow West uzyskiwało ostrzegawcze bursztynowe zabarwienie. Następne z kolei hrabstwo było obwiedzione czarną linią, a mrugał na nim biały ”napis: „Kristo”.
— Szybki statek popłynie do hrabstwa Kristo, skąd dziesięciu ludzi wyruszy konno w rejon konfliktu. Jeżeli wypłyną jutro, powinni przybyć na miejsce dzień po „Swithlandzie” i oddziale szeryfa generalnego, może nawet trochę wcześniej.
— A nie można by ich przerzucić drogą powietrzną? Mogę wystarać się o jeden BK133. Dotarliby do Kristo już jutro wieczorem.
— I co dalej? Pamiętaj, że to misja zwiadowcza. Nie da się zabrać koni samolotem, a bez nich utkną w dżungli.
Ralph spojrzał ponuro na mapę.
— Niech to szlag, masz rację. Co za okropna planeta.
— Ma też swoje zalety. To jeden z nielicznych zakątków w Konfederacji, gdzie odległość tysiąca kilometrów drwi sobie z naszych zwykłych środków transportu. Przyzwyczajeni do natychmiastowych reakcji, gnuśniejemy.
— Święte słowa. Jeśli jakaś planeta może nas cofnąć do korzeni, to jest nią na pewno Lalonde.
Wiązka bali na ciężarówce bagażowej została przygotowana przez personel naziemny kosmodromu w jednym z pobliskich hangarów. Dość prosta praca, nawet przy tak prymitywnych urządzeniach pakunkowych, jakimi dysponowano na tej planecie; bale były niemal idealnie cylindryczne, miały metr średnicy i piętnaście metrów długości. Spinały je razem jasnożółte taśmy, przy czym wiązkę mocowało dodatkowo dziesięć prętów wzmacniających rozmieszczonych w przepisowych odstępach. Pomimo to dwie takie wiązki rozleciały się, kiedy Ashly użył mechanicznego ramienia pojazdu serwisowego, chcąc je przetransportować z kosmolotu do ładowni „Lady Makbet”. Spowodowało to ośmiogodzinne opóźnienie, poza tym trzeba było zamówić i zapłacić za dodatkową partię drewna.
Od tamtej pory Warlow sprawdzał każdą wiązkę przed załadunkiem na McBoeinga. Trzy odesłał z powrotem do hangaru po odnalezieniu luźnych taśm. Dzięki udoskonalonym zmysłom słuchu wyłapywał narzekania pakowaczy, którzy sądzili, że nikt ich nie usłyszy.
W tej wiązce nie znalazł jednak mankamentów. Nasada chwytakowa wetknięta w gniazdo lewej ręki zacisnęła się na ostatnim pręcie wzmacniającym. Wparł stopy w platformę ciężarówki i spróbował poruszyć prętem. Metal pod nogami zaskrzypiał jękliwie, gdy wzmacniane mięśnie kosmonika naciskały z precyzyjnie odmierzoną siłą. Pręt ani drgnął.
— Dobra, ładujcie! — zezwolił czekającej obsłudze naziemnej. Kiedy nasada chwytakowa zwolniła uścisk, Warlow zeskoczył na płytę zrobioną ze zwykłego smołowanego tłucznia.
Kierowca ciężarówki podprowadził pojazd pod stojącego opodal McBoeinga i zaraz dźwigniki hydrauliczne zaczęły wsuwać wiązkę do ładowni dolnego kadłuba. Warlow stał w cieniu obok tylnych kół kosmolotu. Układ odprowadzania ciepła z organizmu z łatwością radził sobie z promieniami niebieskobiałego słońca Lalonde, mimo to „czuł”, że mu chłodniej.
Wtem zza narożnika hangaru wyjechał motorower i skręcił w stronę kosmolotu. Siedziało na nim dwoje ludzi: Marie Skibbow oraz młodzieniec w kraciastej koszuli i szortach koloru khaki.
Dziewczyna zahamowała tuż przed Warłowem, obdarzając wielkiego kosmonika figlarnym uśmiechem.
Tymczasem zaciski mocujące w ładowni kosmolotu zaczęły się zakleszczać wokół prętów wiązki. Mechanizm przeładunkowy ciężarówki wycofywał się wolno.
— Jak idzie? — zapytała Marie.
— Jeszcze tylko dwa loty i będzie po wszystkim — odrzekł Warlow. — Góra dziesięć godzin.
— Super. — Przerzuciła nogę nad siodełkiem motoroweru. Zaraz po niej zsiadł młodzieniec. — Warlow, przedstawiam ci Quinna Dextera.
Quinn uśmiechnął się przyjaźnie.
— Miło cię poznać, Warlow. Marie mówi, że lecicie na Norfolk.
— Zgadza się. — Kosmonik patrzył, jak ciężarówka wraca do hangaru; jasnopomarańczowy pojazd wydał mu się dziwnie błyszczący. Uruchomił program diagnostyczny, ponieważ neuronowy nanosystem informował o niegroźnych zakłóceniach w receptorach optycznych.
— To się dobrze składa — stwierdził Quinn Dexter. — Chciałbym zaokrętować się na „Lady Makbet”. Marie powiedziała, że macie pozwolenie na przewóz pasażerów.
— Bo mamy.
— Świetnie. Więc ile za kabinę?
— Chcesz lecieć na Norfolk? — spytał Warlow. Receptory optyczne znów funkcjonowały prawidłowo, program diagnostyczny nie zdołał zlokalizować usterki.
— Jasne. — Quinn uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Jestem agentem handlowym przedsiębiorstwa Dobson Engineering z Kulu. Wytwarzamy szereg podstawowych narzędzi rolniczych, lemiesze pługów, łożyska do kół w furmankach i tego typu rzeczy. Przeznaczone dla światów o niskim poziomie uprzemysłowienia.
— No tak, trudno w tej branży znaleźć lepszy rynek zbytu niż Lalonde — odparł Warlow, podkręcając basy w membranie, aby stworzyć złudzenie ironii.
— Niby tak, tylko że trzeba jeszcze poczekać z pięćdziesiąt lat, zanim Lalonde osiągnie jakikolwiek stopień uprzemysłowienia. Nie zdołałem przełamać oficjalnego monopolu, nawet z pomocą ambasady, zatem najwyższy czas zmienić klimat.
— Rozumiem. Zaczekaj chwilę. — Warlow otworzył kanał łączności z komputerem pokładowym kosmolotu, prosząc o połączenie z „Lady Makbet”.
— O co chodzi? — zapytał Joshua.
— Mamy klienta.
— Daj mi wizję — poprosił kapitan, kiedy Warlow skończył tłumaczyć.
Kosmonik zogniskował receptory optyczne na twarzy Quinna.
Uśmiech zdawał się przyrośnięty do ust agenta.
— Musi się spieszyć, skoro woli podróżować „Lady Makbet”, zamiast poczekać na firmowy statek — stwierdził Joshua. — Powiedz mu, że przelot w kapsule zerowej kosztuje czterdzieści pięć tysięcy fuzjodolarów.
Niekiedy Warlow żałował, że stracił zdolność wydawania prawdziwie żałosnego westchnienia.
— W życiu tyle nie zapłaci — zaoponował. Gdyby Joshua nie próbował zawsze zdzierać skóry z klientów, mogliby mieć znacznie więcej do roboty.
— Co z tego? — odparował Joshua. — Przecież możemy się potargować. A jak zapłaci? Potrzebujemy pieniędzy. Roztrwoniliśmy tyle szmalu na tej cholernej planecie, że niewiele zostało na koncie. Jeśli nie będziemy uważać, przyjdzie nam pobrać z sumy przeznaczonej na interesy na Norfolku.
— Za przelot na Norfolk w kabinie zerowej kapitan bierze teraz czterdzieści pięć tysięcy fuzjodolarów — rzekł Warlow na głos.
— W kabinie zerowej? — Quinn wyraźnie się zmartwił.
— Tak.
Spojrzał na Marie, która przyglądała się wszystkiemu z obojętną miną.
Warlow czekał cierpliwie, kiedy zamykały się wrota załadunkowe kosmolotu. Neuronowy nanosystem przekazywał mu w tle rozmowę pilota, który przygotowywał maszynę do startu.
— Nie chcę podróżować w kapsule zerowej — oświadczył Quinn z naciskiem.
— Jest nasz. Pięćdziesiąt pięć tysięcy za kabinę i podróż w czasie rzeczywistym — przekazał datawizyjnie Joshua.
— W takim razie obawiam się, że kabina będzie kosztować pięćdziesiąt pięć tysięcy — oznajmił Warlow niezdecydowanie.
— Żywność, środki jednorazowego użytku, utrzymanie systemów podtrzymania życia, wszystko to podnosi cenę.
— Tak, rozumiem. Bardzo dobrze, niech będzie pięćdziesiąt pięć tysięcy. — Quinn wyciągnął z kieszeni szortów dysk kredytowy Banku Jowiszowego.
— Jezu — rzeki datawizyjnie Joshua. — Ten facet ma rachunek na wydatki, którego pozazdrościłby mu królewicz z rodu Saldanów. Chwytaj szmal, zanim pójdzie po rozum do głowy, i pakuj go do McBoeinga. — Zamknął się kanał łączności z „Lady Makbet”.
Warlow wydobył z przegródki w pasie własny dysk kredytowy, po czym wręczył go Dexterowi.
— Witamy na pokładzie! — huknął.