12

Idria krążyła po lekko spłaszczonej orbicie w pasie planetoid układu Nowej Kalifornii, oddalona średnio o siedemdziesiąt milionów kilometrów od gwiazdy typu G5. Ta żelazo — kamienna skała wyglądała jak pomarszczona, łuszcząca się brukiew, miała siedemnaście kilometrów w najszerszym miejscu i jedenaście wzdłuż krótkiej osi obrotu. Nad czarną, nierówną powierzchnią wisiał pierścień trzydziestu dwu stacji przemysłowych, nienasyconych odbiorców surowca, który bez ustanku wywoziły masowce z nieobrotowego kosmodromu.

Zróżnicowanie złóż zachęcało do inwestowania pokaźnych sum w tę skałę. Idria mogła się pochwalić rzadką kombinacją minerałów, a wszystko, co rzadkie, zawsze przyciąga pieniądze.

W roku 2402 statek badawczy natrafił tu na długie, poprzeplatane rudami zwyczajnych metali żyły mineralne o ciekawym zestawieniu składników, przede wszystkim siarczków, krzemionek i tlenków glinu. Na posiedzeniu zarządu najbliższej planety stwierdzono, że owa szczególna koncentracja warstw minerałów krystalicznych gwarantuje opłacalność wydobycia. W roku 2408 pojawili się górnicy z ciężkim sprzętem i rozpoczęto drążenie szybów w głąb planetoidy. Wkrótce powstały stacje przemysłowe, rafinujące i przetwarzające na miejscu urobek. Rosła liczba ludności, poszerzano komory, przystąpiono do tworzenia biosfery.

W roku 2540 główna pieczara miała już pięć kilometrów długości i cztery szerokości, a prędkość obrotową Idrii tak zwiększono, by przyspieszenie grawitacyjne przy powierzchni osiągnęło połowę wartości standardowej. Dziewięćdziesiąt tysięcy mieszkańców tworzyło społeczność samowystarczalną w większości dziedzin życia. Idria uzyskała autonomię i zdobyła fotel w Zgromadzeniu układu. W rzeczywistości jednak osiedle należało do pewnej spółki o nazwie Lassen Interstellar.

Spółka działała w przemyśle wydobywczym i transportowym, zajmowała się operacjami finansowymi, produkcją sprzętu wojskowego i części do statków kosmicznych, nie licząc wielu innych przedsięwzięć. Stanowiła typowy dla Nowej Kalifornii konglomerat, produkt niezliczonych fuzji i zmian w koncepcji zarządzania; wywodziła się w prostej linii ze staruszki Ziemi, gdzie na zachodnim wybrzeżu Ameryki rozwinął się jej zalążek. Kierownictwo korporacji było zagorzałym wyznawcą reguł skrajnego kapitalizmu: agresywnej ekspansji, bezpardonowej walki o zamówienia rządowe, wiecznych żądań o dodatkowe ulgi podatkowe, otwierania ekspozytur w całej Konfederacji, gnębienia konkurencji przy każdej sposobności.

W Nowej Kalifornii powstały tysiące podobnych spółek — korporacyjnych tygrysów, których zdobycze podnosiły standard życia w układzie. Drapieżnie i brutalnie walczyły o rynki zbytu.

Zgromadzenie Ogólne Konfederacji przyjmowało sporo wniosków o wydanie zakazu na eksport podejrzanych towarów i zarządzało śledztwa w sprawie niektórych indywidualnych kontraktów. Nowa Kalifornia zawdzięczała swą sławę osiągnięciom techniki, toteż istniał duży popyt na produkowany tu sprzęt bojowy. Przedsiębiorstwa nie zawracały sobie głowy tym, do czego będzie on wykorzystany: gdy tylko znaleziono kupca, sporządzono umowę i zebrano fundusze, nic już nie mogło przeszkodzić w transakcji. Ani urzędnicy wydający licencje wywozowe, ani tym bardziej wścibscy inspektorzy Konfederacji. Wobec powyższego przewóz towarów mógł być kłopotliwy, zwłaszcza w przypadku pokątnych kontraktów z którymś z układów planetarnych objętych niezrozumiałym embargiem. Kapitanowie decydujący się na takie trasy mogli się spodziewać wysokich zarobków. A podobne wyzwania zawsze przyciągały szczególnego rodzaju typy.


* * *

„Lady Makbet” spoczywała na platformie dokowej w jednej spośród przeszło trzydziestu stacji przemysłowych rozmieszczonych na orbitach wokół Idrii. Otwarte w przedniej części kadłuba wrota okrągłej ładowni dawały dostęp do metalowej jaskini, pełnej zacisków do mocowania ładunku, gniazd interfejsowych systemów regulacji otoczenia, prętów usztywniających omotanych wiązkami kabli sygnałowych i zasilających; wszystko to było owinięte matową złotą folią i słabo oświetlone.

Zbudowany z kompozytu i karbotanu, opleciony siecią przewodów i rur przedział dokowy przypominał wyglądem krater. Reflektory wiszące na okrągłych ścianach rzucały snopy białego światła na posępny kadłub statku kosmicznego, zastępując wątły blask słońca, gdy stacja pogrążała się w cieniu planetoidy. Naokoło obrzeża doku stało kilka szkieletowych urządzeń przeładunkowych, które wyglądały jak wieże rusztowań nie rozebrane po budowie stacji. Każde z nich miało długie, czteroprzegubowe ramię do załadunku towarów. Ramionami sterowało się z konsol umieszczonych wewnątrz przezroczystych baniek sterczących z karbotanowych pancerzy niby błyszczące wąsonogi.

Uczepiony kabłąka w pomieszczeniu inspektora Joshua Calvert wisiał z nosem przy półokrągłej szybie antyradiacyjnej, obserwując, jak ramię dźwignicy przenosi następny zasobnik. Kontenery miały dwa metry długości: cylindry ciśnieniowe z lekko zaokrąglonymi końcami; przed nagłymi skokami temperatury w przestrzeni kosmicznej chroniła je gruba, biała powłoka z kompozytu.

Naniesiono na nie geometryczne logo z orłem Lassen Interstellar i rządki drobnych czerwonych literek. Zgodnie z opisem, zawierały cewki indukcyjne do magnetycznego ściskania supergęstej plazmy w tokamakach. Dziewięćdziesiąt procent zasobników rzeczywiście zawierało to, co wymieniały wykazy, lecz w pozostałych schowano mniejsze, bardziej zwarte cewki, które wytwarzały jeszcze silniejsze pole magnetyczne stosowane w komorach utrzymania antymaterii.

Ramię dźwignicy opuściło zasobnik do ładowni „Lady Makbet”, gdzie unieruchomiły go zaciski mocujące. Joshuę dręczył ciągły niepokój. W granicach układu Nowej Kalifornii cewki te nie były zakazanym towarem, przy czym mylne oznaczenia nie odgrywały tu żadnej roli. W przestrzeni międzygwiezdnej legalność ich przewozu budziła już szereg poważnych zastrzeżeń, aczkolwiek przyzwoity prawnik umiałby oczyścić go z zarzutów. Jednakże w układzie Puerto de Santa Maria, dokąd się udawał, takich jak on witano słowami: Wdepnąłeś w gówno, synku, z którego już nie wyjdziesz.

Sara Mitcham ścisnęła jego dłoń.

— Czy to nam naprawdę potrzebne? — zapytała półszeptem.

Tutaj, w przezroczystej półkuli, ściągnęła watowany ochraniacz na głowę, przez co jej jasnobrązowe włosy falowały ospale w nieważkości. Zaciskała wargi, zmartwiona.

— Niestety. — Pogłaskał palcem wewnętrzną część jej dłoni; często używali tego sygnału na pokładzie „Lady Makbet”. Sara była kochanką z dużym temperamentem, toteż długie godziny upłynęły im na eksperymentach w klatce. Tym razem jednak nie poprawił jej humoru.

Nie to, żeby „Lady Makbet” nie przynosiła pieniędzy. W ciągu tych ośmiu miesięcy, jakie upłynęły od podpisania pierwszego kontraktu z Rolandem Framptonem, przewieźli siedem ładunków i jedną grupę pasażerów, bakteriologów mających dołączyć do ekipy zwiadu ekologicznego na planecie Northway. Ale też „Lady Makbet” pochłaniała pieniądze w zastraszającym tempie: ilekroć dokowali, należało uzupełnić zapasy i paliwo, przy czym nie było lotu, żeby coś się nie przepaliło lub nie podlegało regulaminowej wymianie. Do tego dochodziły pobory załogi, opłaty celne i portowe, wizy wjazdowe. Joshua nie zdawał sobie wcześniej sprawy z ogromu kosztów związanych z eksploatacją „Lady Makbet”.

Marcus Calvert przemilczał tę stronę kosmicznych wędrówek. Zyski były małe, czasem wręcz znikome, a nie mógł podnieść stawek, gdyż nie dostałby żadnego zamówienia. Więcej zarabiał na zbieraniu artefaktów.

Teraz więc poznał prawdę kryjącą się za słowami kapitanów, którzy odwiedzali bar Harkeya i inne tego typu lokale w całej Konfederacji. Opowiadali zawsze, jak dobrze im się wiedzie, jak to latają raczej z czystej miłości do gwiezdnych podróży niż z finansowej konieczności. Okazało się, że to wszystko stek bzdur, artystycznie zmyślonych kłamstw. Tylko bankierzy siedzieli sobie wygodnie w fotelach i zgarniali szmal, oprócz nich każdy tyrał, żeby się dorobić.

„Nie ma się czego wstydzić — powiedział mu Hasan Rawand przed dwoma tygodniami. — Każdy tkwi w tym bagnie. Do diabła, Joshua, ty i tak masz się lepiej niż wielu z nas. Nie musisz spłacać kredytu”.

Hasan Rawand był kapitanem „Dechala” — niezależnego transportowca, mniejszego od „Lady Makbet”. Dobiegał osiemdziesiątki i latał już od półwiecza, z czego ostatnie piętnaście lat jako kapitan własnego statku.

„Prawdziwej kasy nie zarobisz na oficjalnych kontraktach — tłumaczył. — I nic na to nie można poradzić. Cienko przędziemy, bo wielkie przedsiębiorstwa przewozowe trzymają łapę na najbardziej dochodowych trasach. Powstały szczelne kartele, do których ty czy ja w życiu się nie wciśniemy”.

Popijali drinki w barze na krążącej wokół Baydona stacji przemysłowej: dwukilometrowym alitynowym kole, obracającym się na tyle szybko, żeby zapewnić na obrzeżu dwie trzecie standardowej grawitacji. Oparty o bufet, Joshua patrzył, jak nocna strona planety przesuwa się za panoramicznym oknem. Świetliste cętki metropolii i miast rysowały dziwne wzory w mroku.

„W takim razie gdzie szukać pieniędzy?” — zapytał. Pił tak już od dobrych trzech godzin, a więc dość długo, by alkohol przetoczył się przez jego wzmocnione organy i dotarł do mózgu. Dzięki temu wszechświat jawił mu się w weselszych kolorach.

„Ano tam, gdzie mógłbyś przetestować ten poczwórny napęd, w który wyposażyłeś Lady Makbet”.

„Daj spokój, aż tak napalony na kasę to ja nie jestem”.

„Dobra, w porządku. — Hasan Rawand gestykulował żywiołowo, krople rozlewanego piwa zataczały w powietrzu wolne łuki.

— Wiedz tylko, co się liczy w tym biznesie: akcje bojowe i łamanie sankcji. Po to właśnie istnieją w tej galaktyce niezależni przewoźnicy. Każdy bierze taką fuchę raz na jakiś czas. A niektórzy, jak ja, trochę częściej niż inni. Dzięki temu stać mnie na remont kadłuba i solidne deflektory antyradiacyjne”.

„Pewnie robisz wiele kursów”.

„Nie aż tak wiele. Stąd właśnie bierze się zła sława otaczająca niezależnych przewoźników. Ludzie myślą, że zawsze działamy poza prawem, ale to nieprawda. Nie słyszą o tych wszystkich zwyczajnych lotach, które zajmują nam pięćdziesiąt tygodni w roku.

Słyszą o nas wtedy, gdy się damy złapać, a agencje prasowe bombardują sieci reportażami z aresztowania. Padamy ofiarą antyreklamy, powinniśmy wnieść skargę”.

„Ciebie jednak nie łapią?”

„Dotąd im się nie udało. Opracowałem pewną metodę, stuprocentowo niezawodną. Ale potrzebne są dwa statki”.

„Aha. — Joshua musiał być jednak bardziej pijany, niz mu się wydawało, bo następną rzeczą, którą usłyszał, były jego własne słowa: — Opowiedz coś o tym”.

No i teraz, dwa tygodnie później, zaczynał żałować, że go wtedy wysłuchał. Aczkolwiek, musiał przyznać, metoda była diabelnie chytra. Te dwa tygodnie zeszły mu więc na gorączkowych przygotowaniach. Fakt, że Hasan Rawand potraktował go jak partnera, stanowił poniekąd wyróżnienie, albowiem tylko najlepszym kapitanom mogło się powieść takie przedsięwzięcie. Ostatecznie to nie on ponosił największe ryzyko, nie tym razem. Był podrzędnym partnerem. Któż by jednak pogardził dwudziestoma procentami zysku? Tym bardziej że dostawał na czysto osiemset tysięcy fuzjodolarów, w tym połowę z góry.

A tymczasem ostatni zasobnik z cewkami magnetycznymi został bezpiecznie zamocowany w ładowni „Lady Makbet”. Ciche westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Sarze Mitcham, gdy ramię dźwignicy złożyło się na swym łożu. Lękała się tego lotu, ale i ona wraz z resztą załogi wyraziła zgodę, kiedy Joshua wyjaśnił wszystkie niuanse operacji. Ostatnio ich sytuacja finansowa wyglądała dość marnie. Słabo sprzedawały się nawet fleksy z nagraniami zespołów mood fantasy, które załoga wpychała w portach nie zarejestrowanym dystrybutorom. Jej prywatne zbiory powoli się starzały, legalne sieci dystrybucyjne doganiały ją ze swoją ofertą.

Na Idrii więcej albumów kupiła, niż sprzedała. Przynajmniej kultura mood fantasy miała się doskonale w układzie Nowej Kalifornii, będzie mogła sprzedawać nowe nagrania przez następne sześć miesięcy, szczególnie na zacofanych światach, dokąd podróżowała „Lady Makbet”.

Pieniądze miały zasilić wspólne konto załogi i umożliwić im za jakieś dwa miesiące zakup pierwszego własnego ładunku. Tylko temu pięknemu marzeniu zawdzięczali, że nie przygniotła ich jeszcze szara rzeczywistość. Norfolk miał wkrótce znaleźć się w koniunkcji. Ładunek „Łez” powinien przynieść im spore zyski, jeśli będą jego właścicielami, zamiast wynajmować komuś ładownię.

I może długo sytuacja nie zmusi ich do wykonywania podobnych lotów.

— Wszystko na miejscu, a kadłub nawet nie zarysowany — obwieściła z zadowoleniem operatorka ramienia dźwignicy.

Joshua spojrzał przez ramię z uśmiechem. Była szczupła i jak na jego gust, nieco za wysoka, lecz pod szmaragdowym, jednoczęściowym kombinezonem uwydatniały się miłe dla oka krągłości.

— Świetna robota, dzięki. — Połączył się datawizyjnie z jej konsolą, aby osobistym kodem potwierdzić przełożenie zasobników do ładowni „Lady Makbet”.

Sprawdziła dane i wręczyła mu fleks z jego manifestem.

— Bon voyage, kapitanie.

Joshua i Sara wyfrunęli z pomieszczenia. Sunąc labiryntem wąskich korytarzyków, dotarli do teleskopowego tunelu śluzy, która łączyła stację z modułami mieszkalnymi „Lady Makbet”.

Operatorka dźwignicy odczekała kilka minut, po czym przymknęła powieki.

— Wszystkie zasobniki załadowane. Planowane rozłączenie „Lady Makbet” od stacji za osiemnaście minut.

— Dziękuję — odparł „Oenone”.


* * *

Zmysły Tranquillity natychmiast wykryły zaburzenie pola grawitacyjnego, gdy w strefie dozwolonego wyjścia w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów od habitatu otworzył się wylot tunelu czasoprzestrzennego. Na tle olbrzymiej tarczy brudnożółtego Mirczuska terminal jawił się jako bezbarwny, dwuwymiarowy dysk.

Obserwując go za pośrednictwem czujników optycznych jednej i czuwających nad tą strefą platform strategiczno — obronnych, Tranquillity doznało niezwykle potężnego wrażenia głębi.

Z tunelu wynurzył się „Ilex”: jastrząb, którego kadłub był wprawdzie niebieski, lecz z szarym odcieniem. Obrócił się z gracją dookoła swej pionowej osi, uskakując płynnie od kurczącego się gwałtownie terminalu.

— „IIex”, okręt Sił Powietrznych Konfederacji ALV-90100, prosi o zezwolenie na podejście do lądowania.

— Udzielam zezwolenia — odparło Tranquillity.

Jastrząb pomknął w stronę habitatu, niemal od razu osiągając przyspieszenie 3 g.

— Witam serdecznie — rzekł habitat. — Nieczęsto odwiedzają mnie jastrzębie.

— Dziękuję. Choć przyznaję, że nie spodziewałem się tego przywileju. Jeszcze trzy dni temu pełniliśmy zwykłą służbę patrolową w sektorze EUas, aż tu raptem nakładają na nas obowiązki kuriera dyplomatycznego. Auster, mój kapitan, jest cokolwiek rozżalony. Twierdzi, że nie po to się zaciągaliśmy, aby teraz służyć jako taksówka.

— Oho, to brzmi interesująco.

— Wierzę, że nastąpiły wyjątkowe okoliczności. W związku z tym mój kapitan ma jeszcze jedno życzenie. Prosi mianowicie, aby Ione Saldana przyjęła niejakiego kapitana Maynarda Khannę, specjalnego wysłannika admirała Samuala Aleksandro vicha.

— Wieziesz tego kapitana bezpośrednio z Avon?

— Owszem.

— Lord Ruin przyjmie z honorami wysłannika od admirała, a kapitana Austera i jego załogę zaprasza wieczorem na obiad.

— Mój kapitan się zgadza. Ciekawi go Ione Saldana, na temat której tak szczegółowo rozwodziły się agencje prasowe.

— Mógłbym ci o niej opowiedzieć kilka historyjek.

— Naprawdę?

— Chętnie się też dowiem, co słychać w sektorze Ellas. Dużo tam macie piratów?


* * *

Gdy wagonik kolejki tunelowej przystanął, kapitan Khanna wyszedł na peron niedużej stacyjki. Miał trzydzieści osiem lat, krótko przycięte rudawe włosy, bladą skórę pokrywającą się piegami w promieniach słońca, regularne rysy twarzy i ciemnobrązowe oczy. Nienaganną sylwetkę zawdzięczał zalecanym przez wojsko wyczerpującym, czterdziestominutowym porannym ćwiczeniom, których nigdy jeszcze nie zaniedbał. Spośród stu pięćdziesięciu słuchaczy akademii wojskowej ukończył ją z trzecią lokatą; byłby najlepszy, gdyby komputerowa diagnoza psychiki nie wykazała u niego pewnego braku elastyczności: był „doktrynalnie zorientowany”.

W sztabie generalnym admirała pracował od osiemnastu miesięcy i w ciągu tego czasu nie popełnił ani jednej pomyłki. Jednakże ta pierwsza indywidualna misja przejmowała go grozą. Radził sobie ze strategią i odpowiedzialnością dowódcy, nawet z polityką biura admiralicji, lecz częściowo przebywająca w ukryciu, powszechnie uwielbiana nastolatka z okrytej złą sławą odnogi rodu Saldanów, w dodatku połączona afinicznie z nie należącym do edenistów technobiotycznym habitatem — to już zupełnie inna sprawa. I jak tu, do diabla, naszkicować sobie portret psychologiczny takiej istoty?

„Poradzisz sobie bez trudu — rzekł admirał Aleksandrovich na ostatniej odprawie. — Jesteś wystarczająco młody, aby ją sobą zainteresować, i wystarczająco bystry, aby nie zrazić jej niską inteligencją. Poza tym wszystkie dziewczyny kochają się w mundurze”. Starszy mężczyzna mrugnął i poklepał go przyjacielsko po ramieniu.

Maynard Khanna wygładził marynarkę nieskazitelnie błękitnego munduru galowego, włożył czapkę z daszkiem, wyprostował ramiona i ruszył schodami w górę. Po chwili wyszedł na wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec, który ozdabiały donice pełne wielobarwnych begonii i fuksji. Stąd na wszystkie strony rozbiegały się ścieżki, tonące dalej w subtropikalnej zieleni. Kątem oka złowił oddalony o sto metrów budynek, lecz nie poświęcił mu większej uwagi, zajęty podziwianiem walorów okolicy. Po przejściu śluzą z półki kosmodromu wsiadł od razu do czekającego wagonika, więc dopiero teraz miał sposobność przyjrzeć się wnętrzu. Same rozmiary Tranquillity budziły zdumienie: można byłoby tu zmieścić kilka przeciętnych habitatów edenistów i potrząsnąć nimi jak kośćmi do gry. Z góry przygrzewała oślepiająca tuba świetlna, w powietrzu płynęły spokojnie obłoczki podobne do strzępów waty cukrowej. Panorama lasów i łąk, srebrnych jeziorek i wężyków strumieni rozciągała się na lewo i prawo niczym stoki bożej doliny. A jeszcze w odległości ośmiu kilometrów było morze — nie mógł inaczej tego nazwać, patrząc na skrzące się fale i malownicze wysepki. Unosił wzrok, aby objąć cały łuk wody, zadzierając głowę tak, że o mało mu czapka nie spadła. Miliony ton wody wisiały nad nim, gotowe runąć z siłą potopu, któremu nie sprostałby Noe.

Gwałtownie spuścił wzrok, próbując sobie przypomnieć, jak zwalczył zawroty głowy podczas wizyty w habitatach przy Jowiszu.

„Proszę nie patrzeć ponad płaszczyznę horyzontu i zawsze pamiętać, że nieboraki na górze też się boją, abyśmy im na głowę nie spadli” — doradzał wtedy stary zrzędliwy przewodnik.

Wiedząc, że poniósł porażkę, zanim tak naprawdę rozpoczął swoją misję, Maynard Khanna ruszył dróżką z żółtobrązowego kamienia w kierunku budynku, który przypominał wyglądem starogrecką świątynię. Była to długa bazylika z wysuniętym ku przodowi, nakrytym kopułą portykiem z jakiegoś czarnego materiału, wspartym na białych kolumnach, między którymi wstawiono panele z błękitnego, lustrzanego szkła.

Ścieżka zaprowadziła go na tyły bazyliki, gdzie przy sklepionym wejściu, niby posągi koszmarnych straszydeł, stali na warcie dwaj sierżanci.

— Kapitan Khanna? — zapytał jeden z nich. Głos brzmiał ciepło, przyjaźnie i zupełnie nie pasował do tak groźnej postaci.

— To ja.

— Lord Ruin oczekuje, proszę pójść za moim serwitorem. — Sierżant odwrócił się i poprowadził go do środka. Szli główną nawą, gdzie na ścianach z białego i brązowego marmuru wisiały wielkie obrazy w złoconych ramach. Początkowo Maynard brał je za hologramy, wkrótce jednak spostrzegł ich dwuwymiarowość, a przyjrzawszy się uważniej, stwierdził, że są to arcydzieła malarstwa olejnego. Przedstawiały przeważnie sceny wiejskie, ludzi odzianych w wykwintne, staroświeckie stroje, dosiadających koni bądź zebranych w ostentacyjnych pozach. Obrazki ze starej Ziemi, z epoki preindustrialnej. Ktoś taki jak Saldana nie zadowoliłby się kopią, to musiały być oryginały. Na samą myśl o ich wartości kręciło mu się w głowie. Prawdopodobnie za jedno takie malowidło można byłoby kupić krążownik liniowy.

Na końcu nawy, przykryta ochronnym kloszem, spoczywała na postumencie kapsuła Wostoka. Maynard przystanął, by przyjrzeć się z mieszaniną lęku i podziwu starej, wysłużonej kuli. Była taka mała, taka prymitywna, chociaż przez kilka lat stanowiła szczytowe osiągnięcie ludzkiej techniki. Co kosmonauta niegdyś w niej siedzący pomyślałby sobie, widząc Tranquillitę?

— Z której to rakiety? — zapytał sierżanta przyciszonym głosem.

— Wostok 6. Wyniósł na orbitę Walentinę Tierieszkową, pierwszą kobietę w kosmosie.

Ione Saldana czekała w wielkiej, okrągłej sali audiencyjnej, siedząc za ustawionym pośrodku drewnianym biurkiem w kształcie półksiężyca. Przez gigantyczne szklane panele między kolumnami wpadały szerokie smugi światła, rozsnuwając w powietrzu srebrzystobiałą mgiełkę.

Na białej polipowej podłodze widniało godło: ogromnych rozmiarów niebieskoczerwony feniks w koronie. Wydawało mu się, że nigdy nie dojdzie do biurka; stukot obcasów na wypolerowanej posadzce budził dźwięczne echa w pustej przestrzeni.

Wszystko po to, aby onieśmielić, pomyślał. Stając przed jej obliczem, człowiek zdaje sobie sprawę ze swej samotności.

Dotarłszy do biurka, wyprężył się na baczność i zasalutował.

Bądź co bądź, była głową państwa. Objaśnienia protokolarne admirała kładły duży nacisk na to, jak ma się zachowywać w jej obecności.

Ione włożyła na tę okazję prostą, szmaragdowozieloną sukienkę z długimi rękawami. Jej krótkie, złociste włosy połyskiwały w jasnym świetle.

Wyglądała tak samo jak na tych wszystkich nagraniach AV, które przejrzał. Była śliczna.

— Proszę usiąść, kapitanie Khanna — rzekła z uśmiechem.

— Na pewno nie jest ci zbyt wygodnie na stojąco.

— Dziękuję pani. — Po jego stronie biurka stały dwa krzesła z wysokimi oparciami. Usiadł sztywno na jednym z nich.

— Rozumiem, że przybywasz ze sztabu głównego Pierwszej Floty na Avon tylko po to, żeby się ze mną zobaczyć?

— Tak, proszę pani.

— Jastrzębiem?

— Tak, proszę pani.

— Ze względu na cokolwiek niezwykłą naturę tego świata nie mamy tu korpusu dyplomatycznego ani służb cywilnych — powiedziała swobodnym tonem. Delikatną rączką potoczyła po sali audiencyjnej. — Wszystkie funkcje administracyjne spełnia bez zarzutu osobowość habitatu. Jednakże na Avon Lordowie Ruin korzystają z usług firmy prawniczej, która reprezentuje interesy Tranquillity na forum Zgromadzenia Ogólnego Konfederacji. Jeśli wyniknie jakaś pilna sprawa, zawsze się możesz z nimi skonsultować. Spotkałam się z zarządem i całkowicie mu ufam.

— Tak, proszę pani.

— Daj spokój, Maynard. Skończ wreszcie z tym „proszę pani”. To nieoficjalne spotkanie i nie chcę się czuć jak opiekunka niedorosłych arystokratów w klubie dziennym.

— Zgoda, Ione.

Uśmiechnęła się promiennie. Efekt był piorunujący. Zachwyciły go jej oczy w niespotykanym odcieniu błękitu.

— Od razu lepiej — powiedziała. — O czym chciałbyś ze mną porozmawiać?

— O doktor Mzu.

— Aha.

— Znasz to imię?

— Imię i większość związanych z nim okoliczności.

— Admirał Aleksandrovich wolał nie poruszać tej sprawy z twoimi przedstawicielami na Avon. Wychodzi z założenia, że im mniej ludzi będzie orientować się w sytuacji, tym lepiej.

Uśmiechała się ironicznie.

— Mniej ludzi? Posłuchaj, Maynard: osiem agencji wywiadowczych prowadzi działalność w Tranquillity i każda z nich sprawuje tajny nadzór nad nieszczęsną doktor Mzu. Czasem boję się, że popadną w bezmyślną rutynę. Nawet Agencja Bezpieczeństwa Zagranicznego z Kulu założyła tu swoje biuro. Przypuszczam, że to obraża królewską dumę mojego kuzyna Alastaira.

— Moim zdaniem, admirał miał na myśli ludzi spoza kręgów wysokich urzędników rządowych.

— No tak, oczywiście. Ludzi, którzy szybko znaleźliby wyjście z tej przykrej sytuacji.

Maynard Khanna wzdrygnął się w duchu, słysząc szyderstwo w jej głosie.

— Biorąc pod uwagę, że doktor Mzu kontaktuje się z dowódcami statków kosmicznych, a sankcje nałożone na Omutę niebawem wygasną, admirał będzie ci bardzo wdzięczny, jeżeli poinformujesz nas o swych zamiarach wobec doktor Mzu — rzekł formalnym tonem.

— Nagrasz to dla admirała?

— Tak, w pełnej sensywizji.

Ione patrzyła mu głęboko w oczy, mówiąc niezwykle wyraźnie i starannie:

— Mój ojciec obiecał poprzednikowi admirała Aleksandremcha, że doktor Alkad Mzu nigdy nie dostanie pozwolenia na opuszczenie Tranquillity, a ja tę obietnicę podtrzymuję. Nie pozwolę jej stąd odlecieć i zareaguję natychmiast, jeśli zechce sprzedać bądź odstąpić komukolwiek posiadane informacje, nawet Flocie Konfederacji. Po śmierci zostanie poddana kremacji, co zniszczy doszczętnie jej neuronowy nanosystem. I niech Bóg sprawi, żeby uwolniło nas to od groźby.

— Dziękuję.

Ione trochę się odprężyła.

— Kiedy przybyła tu przed dwudziestu sześciu laty, mnie jeszcze nie było w egzołonie. Powiedz mi, bo jestem bardzo ciekawa, czy wywiad Floty odkrył, jak zdołała przetrwać zniszczenie Garissy?

— Na pewno nie było jej wtedy na planecie. Ewakuację organizowały Siły Powietrzne Konfederacji, jej imię musiałoby figurować na którejś z list pasażerów. Nadaremnie pytaliśmy w osiedlach asteroidalnych. Narzuca się tylko jedno logiczne wyjaśnienie: kiedy Omutanie bombardowali Garissę, doktor Mzu uczestniczyła w jakiejś tajnej pozasystemowej misji wojskowej.

— Nadzorowała „Alchemika”?

— Kto wie? Urządzenie nie zostało użyte, to nie ulega wątpliwości. Albo nie zadziałało, albo zostali przechwyceni. Sztab generalny skłania się ku temu drugiemu wytłumaczeniu.

— Jeśli ona przetrwała, „Alchemik” również musiał przetrwać.

— O ile go w ogóle skonstruowano.

Uniosła brwi.

— Myślałam, że skoro upłynęło tyle czasu, uznaliście to za pewnik.

— Otóż to, upłynęło tyle czasu, że powinniśmy już usłyszeć o nim coś więcej niż tylko pogłoski. Bo jeśli istnieje, to dlaczego rozbitkowie z Garissy nie próbowali wykorzystać go przeciwko Omucie?

— Oby zawsze kończyło się na pogłoskach, gdy chodzi o machiny końca świata.

— Oby.

— Wiesz, czasami ją obserwuję, kiedy pracuje w wydziale fizyki instytutu badawczego. Jest dobrym fachowcem, koledzy ją szanują. Ale jeśli chodzi o zdolności umysłowe, to niczym specjalnym się nie wyróżnia.

— Czasem wystarczy jedno wspaniałe olśnienie.

— Rzeczywiście. To sprytne z jej strony, że się tutaj schroniła.

W jedynym miejscu, gdzie może się czuć całkowicie bezpieczna, a zarazem w jedynym mininarodzie, który, o czym wszyscy wiedzą, nie stanowi militarnego zagrożenia dla innych członków Konfederacji.

— Czy to oznacza, że nie będziesz się sprzeciwiać, jeśli pozostawimy tu nasz zespół obserwacyjny?

— Owszem, tylko nie nadużywajcie mojej pobłażliwości. Pocieszcie się jednak, bo prawdopodobnie doktor Mzu korzysta z dobrodziejstw niewielu genetycznych modyfikacji, a możliwe, że z żadnych. Pożyje jeszcze trzydzieści, najwyżej czterdzieści lat.

Później będzie po wszystkim.

— Doskonale. — Pochylił się kilka milimetrów do przodu, wykrzywiając wargi w delikatnym uśmieszku. — Ale to nie wszystko.

Ione otworzyła szerzej oczy z niewinnym zaciekawieniem.

— Tak?

— Joshua Calvert, kapitan niezależnego statku handlowego, wymienił twoje imię w odniesieniu do jednego z naszych agentów.

Skierowała wzrok na sufit, jakby z największym wysiłkiem usiłowała coś sobie przypomnieć.

— A tak, Joshua. Pamiętam go, spowodował tu wielkie poruszenie na początku roku. Znalazł w Pierścieniu Ruin cenny moduł elektroniczny Laymilów. Poznałam go na przyjęciu, to miły młody człowiek.

— Owszem — przytaknął Maynard Khanna z wahaniem. — A więc nie ostrzegałaś go, że Erick Thakrar jest jednym z naszych najtajniejszych agentów?

— Imię Ericka Thakrara nie przeszło nigdy przez moje usta.

Nawiasem mówiąc, Thakrar wystarał się właśnie o miejsce wśród załogi kapitana Andre Duchampa na statku „Villeneuve’s Revenge”, jednostce adamistów wyposażonej w napęd na antymaterię.

Komandor Olsen Neale niewątpliwie potwierdzi tę informację.

Erick Thakrar nie został zdekonspirowany. Mogę cię zapewnić, że Andre Duchamp niczego nie podejrzewa.

— Cóż, to dla nas wielka ulga, admirał się ucieszy.

— Miło mi to słyszeć. I nie przejmuj się, proszę, Joshuą Calvertem. Jestem przekonana, że nie zrobi niczego, co jest niezgodne z prawem, to naprawdę przykładny obywatel.


* * *

— „Lady Makbet” przygotowuje się do skoku w głąb układu — przestrzegł załogę „Oenone”. Znajdowali się w odległości dwóch tygodni świetlnych od gwiazdy Puerto de Santa Maria; w jej nikłym blasku na okrytym pianką kadłubie jastrzębia kładły się prawie niewidoczne cienie. „Nephele” dryfował tylko osiemset kilometrów nad górnym pokładem, a mimo to nie dostrzegały go optyczne sensory okrętu.

Dwadzieścia tysięcy kilometrów bliżej słabo widocznej gwiazdy „Lady Makbet” chowała zespoły czujników i panele termozrzutu z wdziękiem lądującego orła.

Gdybyż cała podróż statku adamistów przebiegała tak płynnie, rozmyślała Syrinx. Ten kapitan Calvert musiał być urodzonym nieudacznikiem. Dystans pięćdziesięciu lat świetlnych, jaki dzielił ich od Nowej Kalifornii, przebyli w ciągu sześciu dni. Manewry „Lady Makbet” przy każdorazowym podejściu do współrzędnych skoku przeciągały się godzinami. A w transporcie czas to pieniądz. Jeżeli Calvert pilotował w ten sposób statek, to nic dziwnego, że tak rozpaczliwie potrzebował pieniędzy.

— Uwaga — zwróciła się do Larry’ego Kouritza. — Nakierował się na planetoidę Ciudad.

— Zrozumiałem — potwierdził dowódca oddziału piechoty.

— Ach, Ciudad — mruknęła Eileen Carouch, przeglądając w neuronowym nanosystemie plik z informacjami o układzie Puerto de Santa Maria. — Zgodnie z raportem służb wywiadowczych rządu planetarnego swoje bazy założyło tam kilka ugrupowań rebelianckich, które walczą o niepodległość.

— Zwracam się do wszystkich — nadała Syrinx. — Zaraz po wynurzeniu wychodzimy z trybu niewykrywalności. „Lady Makbet” ma na wyposażeniu działka maserowe, więc nie róbmy żadnych głupstw. Chi, odpowiadasz za kierowanie ogniem.

Jeśli spróbują jakiejś sztuczki, rozwal ich bez namysłu. „Nephele”, ty wypatruj obcych statków. Rebelianci, którzy tak desperacko zabiegają o technologię utrzymania antymaterii, mogą wysłać eskortę wraz z kurierem.

— Będziemy cię osłaniać — odparł Targard, kapitan „Nephele”.

Uwagę Syrinx przykuły teraz dane napływające z sensorów „Oenone”. „Lady Makbet” przybrała wygląd idealnej kuli. Błękitne płomienie jonów rozpłynęły się w nicość. Nastąpiło krótkotrwałe odkształcenie w jednorodnej strukturze przestrzeni.

— W drogę — zakomenderowała.

„Oenone” wystrzelił z terminalu tunelu czasoprzestrzennego w odległości tysiąca siedmiuset kilometrów od „Lady Makbet”.

Z kadłuba posypała się chmura płatków pianki ochronnej, gdy wokół toroidu załogi wysunęły się czujniki elektroniczne i panele termozrzutu. Generatory termonuklearne systemów bojowych toroidu w dolnym kadłubie jastrzębia wznowiły wytwarzanie energii. Zaczęły się rozkładać lasery promieniowania X. W toroidzie załogi powstała sztuczna grawitacja. Równocześnie zwiększyło swą objętość pole dystorsyjne, nadając jastrzębiowi przyspieszenie 7 g. Statek zakręcił ostro, by wejść na trajektorię lotu „Lady Makbet”. Dwieście kilometrów dalej „Nephele” otrząsał się z płaszcza ochronnego.

Ciudad jawił się stąd jako odległa, matowa plamka z towarzyszącą jej niewielką konstelacją stacji przemysłowych. Czujniki systemów strategicznoobronnych omiotły swym promieniowaniem korpus „Oenone”.

Syrinx wyczuwała osobliwe, uboczne oscylacje pola dystorsyjnego. Pianka odpadała na całej powierzchni kadłuba.

— Od razu lepiej — westchnął „Oenone” niemal podświadomie.

Syrinx nie miała czasu na żadne reprymendy, z toroidu dolnego kadłuba wychodziła już bowiem czasza nadajnika, przekręcając się w stronę ściganego transportowca.

— Do statku gwiezdnego „Lady Makbet” — przekazała Syrinx za pośrednictwem procesorów technobiotycznych nadajnika.

— Tu okręt Sił Powietrznych Konfederacji „Oenone”. Nie zmieniajcie pozycji, nie włączajcie silników odrzutowych, nie inicjujcie skoku. Przygotujcie się do spotkania. Wejdziemy na pokład.

„Oenone” objął polem dystorsyjnym statek adamistów.

Syrinx słyszała, jak Tulą kontaktuje się z wojskowym ośrodkiem dowodzenia w Ciudad, zawiadamiając o uruchomieniu procedury przechwycenia statku.

Wtem z projektorów AV dobiegł beztroski głos Joshuy Calverta:

— Cześć, „Oenone”. Masz jakieś kłopoty? W czym możemy pomóc?

Przy przyspieszeniu 4 g Syrinx leżała sztywno w fotelu z zaciśniętymi zębami, spoglądając tylko na wstrętną kolumnę w zdumieniu i konsternacji.


* * *

Ostatnie pięć kilometrów „Oenone” pokonał z maksymalną ostrożnością, kierując na „Lady Makbet” każdy czujnik i każdą broń, gotów zareagować na najmniejszy przejaw oszustwa. Gdy odległość zmniejszyła się do stu pięćdziesięciu metrów, jastrząb powoli obrócił się górnym kadłubem do statku adamistów. Dwa rękawy śluzowe wyciągnęły się z obu stron, zetknęły i szczelnie zwarły. Larry Kouritz wprowadził swój oddział do modułów mieszkalnych „Lady Makbet”, stosując się do procedur zabezpieczenia i przeszukania z iście podręcznikową skrupulatnością.

Za pośrednictwem pęcherzy sensorowych jastrzębia Syrinx obserwowała, jak rozwierają się podwójne wrota załadunkowe hangaru w toroidzie załogi „Oenone”. Oxley wyleciał w przestrzeń małym, kanciastym wielofunkcyjnym pojazdem serwisowym; pomarańczowożółte gazy wylotowe popychały go w kierunku otwartego luku ładunkowego „Lady Makbet”.

Dwaj żołnierze w pancernych kombinezonach z ciemnego karbotanu wprowadzili na mostek Joshuę Calverta, który rozdawał członkom załogi „Oenone” przyjacielskie uśmiechy; na widok Syrinx jego twarz jeszcze bardziej się rozjaśniła.

Nie umiała ukryć zakłopotania, gdy przystojny młodzieniec świdrował ją wzrokiem.

— Wykiwali nas — zawyrokował nagle Ruben.

Syrinx zerknęła na kochanka. Siedział za konsolą z wyrazem ponurej rezygnacji, przeczesując palcami białe, kręcone włosy.

— Co masz na myśli?

— Wystarczy na niego spojrzeć, Syrinx. Czy tak wygląda człowiek, któremu grozi czterdzieści lat za przemyt?

— Przez cały lot siedzieliśmy mu na ogonie, z nikim się nie spotykał.

Ruben drwiąco uniósł brwi.

Skierowała uwagę z powrotem na wysokiego kapitana. Denerwowało ją, jak przewiercał wzrokiem jej piersi.

— Kapitanie Syrinx — rzekł ciepło. — Chciałbym złożyć gratulacje zarówno pani, jak i temu wspaniałemu statkowi. Cóż za przedniej marki lot, naprawdę. Jezu, niektórzy z mojej załogi najedli się strachu co niemiara, kiedy tak na nas skoczyliście. Myśleliśmy, że to dwa czarne jastrzębie. — Wyciągnął rękę. — Miło mi spotkać tak niezwykle utalentowanego kapitana. Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale dodam jeszcze, że również wyjątkowo atrakcyjnego.

— O tak, z pewnością nas wykiwali.

Syrinx zignorowała wyciągniętą rękę.

— Kapitanie Calvert, mamy powody przypuszczać, że jest pan zamieszany w import technologii zakazanej w tym układzie planetarnym. Ostrzegam, że na mocy przepisów ustanowionych przez Zgromadzenie Ogólne Konfederacji „Lady Makbet” zostanie dokładnie przeszukana. Każdy sprzeciw wobec moich żądań zostanie potraktowany jako pogwałcenie kodeksu prawa kosmicznego, który zezwala upoważnionemu oficerowi na pełny dostęp do systemów pokładowych i nagrań z przebiegu lotu, jeśli wyrazi życzenie.

I ja właśnie takie życzenie wyrażam. Zrozumiał pan?

— No cóż?! Zgadzam się — odparł Joshua z powagą. Nuta zwątpienia wkradła się w ton jego głosu. — Proszę się nie gniewać, ale czy jest pani pewna, że macie właściwy statek?

— W stu procentach — odparła Syrinx lodowato.

— Cóż, trudno. Oczywiście, we wszystkim pójdę wam na rękę. Uważam, że Siły Powietrzne odwalają kawał dobrej roboty.

Dla nas, statków handlowych, to duża pociecha, że tacy jak wy czuwają nad porządkiem między gwiazdami.

— Dałbyś już spokój, synku — odezwał się Ruben zmęczonym głosem. — Nie psuj wrażenia. Tak dobrze ci szło.

— Jestem tylko zwykłym obywatelem, dlatego bez sprzeciwu poddam się procedurze.

— Zwykłym obywatelem, który posiada statek z napędem na antymaterię — burknęła Syrinx z przekąsem.

Joshua wbił wzrok w przód jej bladoniebieskiego kombinezonu.

— Nie ja go projektowałem. Tak po prostu został zbudowany.

Ściślej mówiąc, zbudowany został w Ferring Astronautics w ziemskim Halo 0’Neilla. A zdaje mi się, że Ziemia jest największym sojusznikiem edenistów w Konfederacji. W każdym razie tak mówią moje dydaktyczne kursy historii.

— Mamy wspólny pogląd na świat — odparła Syrinx z niechęcią; cokolwiek innego zabrzmiałoby jak przyznanie się do winy.

— Nie mogłeś wymontować tego napędu? — zapytał Ruben.

Stosownie do sytuacji, Joshua natychmiast przybrał zafrasowaną minę.

— Ba, gdybym tylko mógł sobie na to pozwolić. Nie macie pojęcia, jak poważnych uszkodzeń doznał statek, gdy mój ojciec ratował edenistów przed piratami. Naprawa pochłonęła wszystkie moje oszczędności.

— Jakich edenistów? — wypsnęło się Cacusowi.

— Ty idioto — oburzyli się na niego Ruben i Syrinx. Inżynier odpowiedzialny za moduły mieszkalne bezradnie rozłożył ręce.

— Zorganizowano kiedyś konwój ratunkowy do Anglade — zaczął opowieść Joshua. — Przed laty wybuchła tam epidemia jakiejś choroby bakteryjnej. Mój ojciec, ma się rozumieć, przyłączył się do akcji, bo czymże są interesy handlowe w porównaniu z ratowaniem ludzkiego życia? Zabierali na planetę sprzęt do wytwarzania bakteriofagów, żeby na miejscu wyprodukować antidotum. Zły los sprawił, że zaatakowały ich czarne jastrzębie w celu przejęcia ładunku, gdyż tego rodzaju sprzęt jest bardzo drogi. Jezu, niektórzy ludzie są jak zwierzęta. Wywiązała się walka i jeden z jastrzębi eskortowych został ranny. Czarne jastrzębie szykowały się do zadania decydującego ciosu, lecz ojciec czekał, aż załoga opuści uszkodzony statek. Skoczył, mimo że objęło go już swym zasięgiem pole dystorsyjne wrogów. To była ich jedyna szansa.

Poczciwa „Lady Makbet” doznała wielu zniszczeń, lecz dzięki niej uszli z życiem. — Joshua zamknął oczy, jakby wspominał stary ból. — Ojciec rzadko o tym mówił.

— Czy on nie buja? — spytał Ruben.

— Rzeczywiście mieli na Anglade jakąś epidemię? — chciała wiedzieć Tulą.

— Tak — odparł „Oenone”. — Dwadzieścia trzy lata temu.

Chociaż nie ma żadnych wzmianek o napaści na konwój ratunkowy.

— Zaskakujesz mnie — rzekła Syrinx.

— Ten kapitan wydaje się przyzwoitym człowiekiem — stwierdził „Oenone”. — I widać, że wpadłaś mu w oko.

— Prędzej bym wstąpiła do klasztoru adamistów. A zresztą, pozostaw analizy psychologiczne ludziom, zgoda?

Nastąpiła pełna wyrzutu cisza w jej myślach.

— W porządku, ale to już przeszłość — powiedziała Syrinx z lekkim zakłopotaniem. — Natomiast pański problem odnosi się do dnia dzisiejszego.

— Syrinx? — odezwał się Oxley wyważonym, ostrzegawczym tonem.

— Tak?

— Na razie otworzyliśmy dwa zasobniki. Oba zawierają cewki do tokamaków wyszczególnione w manifeście. Ani śladu technologii utrzymania antymaterii.

— Co takiego? Oni nie mogą wieźć cewek do tokamaków.

Oczami Oxleya rozejrzała się po ciasnej kabinie pojazdu serwisowego. Na kilku ekranach dominowały zawiłe, wielobarwne wykresy. Przy pilocie w oplotach pasów siedziała Eileen Carouch, oficer łącznościowy, obserwując ekrany z zatroskaną miną. Poza szybą Syrinx widziała jeden z zasobników z ładowni „Lady Makbet” w objęciach mechanicznych ramion o dużym udźwigu. Z odemkniętego zasobnika podobne do szczęk łapy manipulatora wydobywały cewki do tokamaków.

Eileen Carouch odwróciła się twarzą do Oxleya.

— Nie wygląda to dobrze. Zgodnie z naszymi informacjami, te właśnie zasobniki powinny zawierać cewki do komór utrzymania antymaterii.

— Wykiwali nas — utrzymywał Ruben.

— Przestaniesz wreszcie to powtarzać? — zirytowała się Syrinx.

— Co dalej? — spytał Oxley.

— Sprawdźcie każdy zasobnik, w którym mogą być przemycane cewki.

— Już się robi.

— Wszystko w porządku? — zapytał Joshua.

Syrinx otworzyła oczy i przywołała na usta zabójczo słodki uśmiech.

— Jak najbardziej, dziękuję.

Eileen Carouch i Oxley otworzyli wszystkie osiemnaście zasobników, które miały rzekomo zawierać nielegalne cewki. W każdym z nich znaleźli starannie zapakowane cewki do tokamaków.

Syrinx poleciła im otworzyć jeszcze pięć losowo wybranych zasobników. Zawierały cewki do tokamaków.

Poddała się. Ruben miał rację, zostali wykiwani.


* * *

Tej nocy, gdy leżała na koi, sen nie przychodził, ale przynajmniej zmęczenie ciała spowodowane dziesięcioma dniami morderczej pracy niemal ją opuściło. Obok spał Ruben. Po służbie nie mieli ochoty na seks, była w zbyt ponurym nastroju. Na dodatek Ruben przyjmował porażkę z obojętnością, która ją drażniła.

— Kiedy popełniliśmy błąd? — zapytała jastrzębia. — Przez cały czas obserwowałeś pilnie tego starego gruchota. Nieomylnie za nim podążałeś. Bałam się czasem, czy „Nephele” za nami nadąży. Jego orientacja przestrzenna nie umywa się do twojej.

— Może agenci w Idrii stracili z oczu cewki?

— Byli stuprocentowo pewni, że trafiły do ładowni „Lady Makbet”. Jeden taki zasobnik Calvert mógł ukryć w którymś z licznych pomieszczeń na statku. Ale nie osiemnaście.

— Musiało dojść do podmiany.

— Ale jak?

— Nie wiem. Przykro mi.

— Słuchaj, to nie twoja wina. Wykonałeś wszystko, o co cię poproszono, chociaż byłeś pokryty pianką.

— Nie znoszę tego świństwa.

— Wiem. Ale cóż, przed nami jeszcze tylko dwa miesiące służby. Potem znowu będziemy cywilami.

— I dobrze!

Syrinx uśmiechnęła się w skąpo oświetlonej kabinie.

— A myślałam, że podoba ci się służba wojskowa.

— Podoba.

— Ale?

— Czuję się samotny na tych wszystkich patrolach. Podczas rejsów handlowych zaczniemy spotykać inne jastrzębie i habitaty. Będzie weselej.

— Pewnie masz rację. Tylko że wolałabym zakończyć służbę z klasą.

— Czyżby Joshua Calvert tak ci dopiekł?

— Przecież się z nas naśmiewał!

— A mnie się wydał sympatyczny. Młody i beztroski, przemierza pustkę wszechświata. Bardzo romantyczne.

— Daj spokój! Nie będzie jej długo przemierzał. Nie z takim usposobieniem. Wkrótce popełni jakiś błąd, ta jego arogancja go zgubi. Żałuję tylko, że nie będzie nas przy tym. — Otoczyła ramieniem Rubena, aby wiedział po przebudzeniu, że nie na niego się gniewała. Zaraz jednak po zamknięciu oczu towarzyszącą jej zwykle przy zasypianiu panoramę gwiazd wyparł łobuzerski uśmiech na kościstej twarzy.

Загрузка...