3

„Iasius” raz jeszcze odwiedził Saturna, tym razem po to, aby umrzeć.

Trzysta pięćdziesiąt tysięcy kilometrów ponad blado — beżową powłoką chmur gazowego olbrzyma otworzył się terminal tunelu czasoprzestrzennego, skąd do rzeczywistej przestrzeni wypadł jeden jastrząb. Czujniki rozmieszczone na strategiczno — obronnych platformach satelitarnych patrolujących strefę dozwolonego wyjścia statków kosmicznych błyskawicznie wykryły jarzący się w podczerwieni korpus „Iasiusa”, omiatając go falami radarowymi. Gdy statek przedstawił się i przywitał afinicznie z najbliższym habitatem, sensory satelitarne przestały się nim interesować, podejmując swoją wachtę.

Załoga na czele z kapitanem korzystała z wyczulonych zmysłów technobiotycznego statku, podziwiając ozdobioną cudownymi pierścieniami planetę, choć wszystkim było ciężko na sercu na myśl o tym, co wkrótce miało nastąpić. Przelatywali akurat nad szerokim sierpem oświetlonej półkuli gazowego olbrzyma.

Pierścienie rozciągały się z przodu i nieco niżej, z pozoru nieruchome, a jednak drgające, jakby między dwie szyby dostały się drobinki pyłu. Gdy tak migotały w blasku słońca, ich majestatyczne piękno zaprzeczało smutnemu powodowi, dla którego tutaj wrócili.

Afiniczna refleksja „Iasiusa” dotknęła ich umysłów.

— Nie smućcie się — rzekł bezgłośnie technobiotyczny statek — ponieważ ja się nie smucę. Będzie, co ma być. Pomogliście mi znaleźć sens w życiu. Za to wam dziękuję.

Sama w swojej kabinie kapitan Athene płakała już nie tylko w duchu: czuła łzy także na policzkach. Była wysoka — jak każda z kobiet wywodzących się z owych stu rodzin, w których genetycy skoncentrowali się na zwiększeniu siły i odporności ciała, tak aby nowe generacje mogły sprostać niemałym wymaganiom lotów kosmicznych. Drobiazgowo zaplanowana ewolucja obdarzyła ją ładną, pociągłą twarzą (teraz pooraną zmarszczkami) oraz grzywą kasztanowych włosów, które straciły już młodzieńcze lśnienie na rzecz matowej siwizny. W swej nieskazitelnie błękitnej oficjalnej tunice promieniowała iście królewską pewnością siebie, co zjed nywało jej całkowite zaufanie załogi. Jednakże teraz opuścił ją spokój ducha, wyraziste fiołkowe oczy odzwierciedlały wzbiera jące w sercu cierpienie.

— Athene, proszę, nie.

— Nic na to nie poradzę — załkała w myślach. — To takie niesprawiedliwe. Powinniśmy wspólnie z tym skończyć, powinni nam pozwolić.

Dreszczem przejęła ją czuła, słodka pieszczota, jaką nie mógłby obdarzyć nawet najbardziej zmysłowy kochanek. Doświadczała jej każdego dnia w ciągu tych wszystkich stu osiemdziesięciu lat.

Jedyna prawdziwa miłość. Z żadnym z trzech mężów nie łączyły jej tak bliskie więzi emocjonalne jak z „Iasiusem”, ani też — musiała przyznać, choć zakrawało to wręcz na bluźnierstwo — z żadnym z ośmiorga dzieci, a przecież trójkę nosiła we własnym łonie.

Pozostali edeniści rozumieli ją i okazywali współczucie; połączeni jedną wspólną więzią afiniczną, nie mogli taić swoich uczuć czy prawdy. Serdeczna zażyłość łącząca jastrzębie i ich kapitanów była w stanie pokonać każdą przeszkodę, jaką napotkaliby we wszechświecie. Z wyjątkiem śmierci, dobiegł ją szept gdzieś z głębin umysłu.

— Mój czas nadszedł — rzekł filozoficznie „Iasius”. Można było wyróżnić pewien cień ukontentowania w jego niemym głosie.

Gdyby jastrząb miał płuca, pomyślała Athene, pewnie teraz by westchnął.

— Wiem — odparła melancholijnie. W ciągu ostatnich tygodni stawało się to coraz bardziej oczywiste. Wszechpotężne niegdyś komórki modelowania energii teraz ostatnim wysiłkiem otwierały wlot tunelu czasoprzestrzennego. Podczas gdy pół wieku temu doświadczali uczucia, jakby jednym zręcznym manewrem mogli przemierzyć galaktykę, teraz oboje cieszyli się skrycie, jeżeli planowany skok na odległość piętnastu lat świetlnych przeniósł ich w miejsce oddalone o rok świetlny bliżej niż punkt o wyznaczonych współrzędnych. — Cholerni genetycy. Czy zrównanie życia jastrzębia i człowieka jest dla nich aż takie trudne?

— Może pewnego dnia sprawią, że statek będzie żył tak długo jak jego dowódca, choć dostrzegam pewną prawidłowość w losie, jaki nam przypadł. Ktoś przecież musi być matką dla naszych dzieci. Będziesz równie dobrą matką, jak byłaś kapitanem. Wiem to na pewno.

Niezachwiane przekonanie, jakie dało się wyczuć w tym mentalnym glosie, przywołało uśmiech na jej twarz. Lepkie rzęsy strząsnęły nieco wilgoci.

— Wychowywać dziesięć szkrabów w moim wieku. Kto to widział?

— Poradzisz sobie. Będzie im się dobrze wiodło. Jestem szczęśliwy.

— Kocham cię, „Iasiusie”. Gdybym mogła powtórnie przeżyć życie, nie zmieniłabym w nim ani jednej sekundy.

— A ja tak.

— Niby co? — zapytała zaskoczona.

— Przez jeden dzień chciałbym być człowiekiem. Zobaczyć, jak to jest.

— Możesz mi wierzyć, że zarówno przyjemności, jak i cierpienia są grubo przesadzone.

„lasius” zachichotał. Światłoczułe komórki sterczące z kadłuba statku na kształt pęcherzy zlokalizowały habitat Romulus; o jego masie powiedziały „Iasiusowi” delikatne zaburzenia w przestrzennym polu dystorsyjnym, generowanym przez komórki modelowania energii. Świadomość jastrzębia zarejestrowała zwartą konstrukcję habitatu, pokaźny pyłek umieszczony na zewnętrznej krawędzi pierścienia F. Pokaźny, lecz w środku wydrążony — technobiotyczny cylinder z polipa długości czterdziestu pięciu kilometrów i szerokości dziesięciu. Stanowił jedną z pierwszych baz dla jastrzębi, zawiązany wspólnym wysiłkiem stu rodzin jeszcze w roku 2225. Obecnie wokół Saturna krążyło sześćdziesiąt podobnych habitatów wraz z pomocniczymi stacjami przemysłowymi, których liczba stanowiła przekonywający dowód na to, jak ważną rolę w ekonomii edenistów pełniły technobiotyczne statki.

Jastrząb ożywił komórki modelowania, ogniskując energię w nieskończoności; miejsca geometryczne tak wybierał, aby przestrzeń poza kadłubem uległa dystorsji, lecz nie otworzył się wlot tunelu. Płynęli na fali dystorsyjnej w kierunku habitatu niczym pędzący do brzegu żeglarz, szybko przyspieszając do 3 g. Drobna manipulacja polem spowodowała pojawienie się wewnątrz statku siły skierowanej przeciwnie do siły ciężkości, dzięki czemu załodze mogło się wydawać, że przyspieszenie wynosi 1 g. Wygodna i bezproblemowa podróż, nie to, co w statkach adamistów z ich termojądrowymi napędami.

Athene wiedziała, że nigdy już nie będzie czuć się tak dobrze na pokładzie innego jastrzębia. Z „Iasiusem” mogła niemal namacalnie doświadczyć otaczającej ich nicości, kiedy mknęli przez próżnię; podobnych wrażeń doświadczał zapewne wioślarz na wiejskiej rzeczce, zanurzając dłoń w spokojnej wodzie. Pasażerowie nie mogli liczyć na takie doznania. Pasażerowie byli mięsem.

— Na co czekasz? — zwróciła się do statku. — Wołaj.

— W porządku.

Uśmiechnęła się, wyczuwając jego zapał.

I „Iasius” zawołał. Wykorzystał cały swój potencjał afiniczny, wydając okrzyk radości i smutku, którym objął sferyczną przestrzeń o promieniu trzydziestu jednostek astronomicznych. Witał się z przyjaciółmi.

Jak w przypadku każdego jastrzębia, żywiołem „Iasiusa” były kosmiczne otchłanie; z trudnością manewrował w zasięgu silnego pola grawitacyjnego. Miał kształty dwuwypukłej soczewki: sto dziesięć metrów średnicy i pośrodku trzydzieści metrów grubości. Ciemnogranatowy kadłub zbudowany był z twardego polipa; w próżni warstwa zewnętrzna stopniowo wyparowywała, zastępowana na bieżąco nowymi komórkami z kariokinetycznej warstwy wewnętrznej, gdzie zachodził podział komórek. Dwadzieścia procent masy statku stanowiły wyspecjalizowane organy: zespół pęcherzy pokarmowych, pompy sercowe obsługujące rozległą sieć naczyń włoskowatych, komórki neuronowe — a wszystko to starannie umieszczone w cylindrycznej komorze pośrodku ciała. Pozostałe osiemdziesiąt procent organizmu jastrzębia tworzyły gęste plastry komórek modelowania energii, zdolne wygenerować przestrzenne pole dystorsyjne wykorzystywane w obu sposobach pokonywania odległości. Właśnie owe komórki podlegały najszybszemu obumieraniu. Podobnie jak ludzkie neurony, nie potrafiły się w pełni zregenerować, co determinowało długość życia statku.

Wiek jastrzębi rzadko przekraczał sto dziesięć lat.

Zarówno górna, jak i dolna powierzchnia kadłuba miała szerokie, umiejscowione w połowie między środkiem a krawędzią statku koliste wgłębienie, gdzie wbudowano urządzenia mechaniczne. Dolne wgłębienie wyposażone było głównie w konstrukcje kratowe dla zabezpieczenia ładunku; w sieci składanych tytanowych prętów widniały gdzieniegdzie szczelnie zamknięte moduły systemów pomocniczych. Pomieszczenia załogi rozlokowano we wgłębieniu górnej powierzchni kadłuba; srebrzystobiały toroid wypełniały kajuty wypoczynkowe, kabiny, niewielki hangar dla aeroplanu, generatory termonuklearne, zbiorniki paliwowe, urządzenia regulacji składu powietrza. Wszystko, co niezbędne dla ludzi.

Athene po raz ostatni spacerowała głównym korytarzem toroidu. W towarzystwie obecnego męża Sinona spełniała swoją świętą powinność, zapoczątkowując wzrost dzieci mających w przyszłości kapitanować na statkach następnego pokolenia. Zygot było dziesięć: gamety Athene zapłodnione plemnikami trzech mężów i dwóch niezapomnianych kochanków. Od momentu poczęcia zarodki przebywały w kapsule zerowej, chronione przed entropią, czekając na ten właśnie dzień.

Sinon dał nasienie tylko dla jednego dziecka. Gdy jednak szedł obok Athene, nie czuł wcale żalu. Wywodził się z pierwszych stu rodzin, więc kilku jego przodków było kapitanami, podobnie jak dwójka przyrodniego rodzeństwa. To, że jedno z jego własnych dzieci dostąpiło tego przywileju, w zupełności mu wystarczało.

Gładkie, bladozielone ściany korytarza o sześciokątnym przekroju lśniły od wewnątrz. Athene i Sinon kroczyli na czele milczącej procesji, którą tworzyła siedmioosobowa załoga. Ciszę mącił jedynie szum powietrza nawiewanego z góry przez kratki. Dotarli wreszcie do tego fragmentu korytarza, gdzie kompozytowy pas dolnej płaszczyzny ściany łączył się bezszwowo z kadłubem, odsłaniając owalny skrawek granatowego polipa. Athene przystanęła naprzeciwko.

— Nadaję temu jaju imię „Oenone” — oznajmił „Iasius”.

Polip wybrzuszał się w środku, pęczniejąca powłoka stawała się cieńsza i przezroczysta. Pod spodem ukazała się świeża czerwona tkanka, zwieńczenie łodygi o grubości ludzkiej nogi, która wnikała do samego rdzenia statku. Nabrzmiały wierzchołek pękł i na posadzkę korytarza wyciekła gęsta, żelowa maź. Mięsień zwierający na czubku czerwonej łodygi rozszerzył się, zaskakująco podobny do otwartych bezzębnych ust. Ciemna wewnętrzna rura pulsowała wolno.

Athene uniosła kulisty, bladoróżowy technobiotyczny sustentator o średnicy pięciu centymetrów, utrzymujący wewnątrz stałą temperaturę. Zgodnie z danymi wskaźników kapsuły zerowej, przechowywana w niej zygota wykazywała cechy żeńskie. Ojcem był właśnie Sinon. Pochyliła się i wepchnęła ją delikatnie do otworu.

— Nadaję temu dziecku imię Syrinx.

Sustentator został połknięty z cichym siorbnięciem. Zwieracz się zacisnął, a łodyga cofnęła i wkrótce zniknęła im z oczu. Sinon poklepał Athene po ramieniu. Uśmiechnęli się do siebie z dumą.

— Będą razem dorastać — stwierdził radośnie „Iasius”.

— Tak.

Athene ruszyła dalej. Należało zapoczątkować wzrost jeszcze czterech zygot, a sylwetka Romulusa powiększała się nieubłaganie.

Habitaty Saturna wyrażały swój żal, usłyszawszy zawołanie „Iasiusa”. Jastrzębie z całego układu słonecznego odpowiadały z szacunkiem i przyjacielską pociechą; te, które nie wybierały się w rejs handlowy, porzucały dotychczasowe zajęcia, gromadząc się w napięciu wokół Romulusa.

„Iasius” zakręcił łagodnie wokół nieobrotowego doku przy północnej czapie biegunowej habitatu. Athene zamknęła oczy; obraz z pęcherzy sensorowych jastrzębia rozwinął się w jej umyśle z ponadludzką wyrazistością. Niebawem poza krawędzią kadłuba statku wyrosła czapa biegunowa. Niczym ściana urwiska zbliżała się rozległa, delikatnie fakturowana połać brunatnego polipa z czterema koncentrycznie ułożonymi półkami, jakby przed wiekami rozbiegły się tu fale i zamarzły w ruchu.

Jastrząb doganiał drugą półkę, oddaloną o dwa kilometry od osi, naśladując ruch obrotowy habitatu. Statkom adamistów zaopatrzonym w tradycyjne silniki brakowało zwrotności, aby wylądować na takiej półce, więc siadały tutaj tylko jastrzębie.

„Iasius” przeleciał ponad krawędzią i na chwilę zawisł nad długim szeregiem przypominających grzyby cokołów cumowniczych, zanim wypatrzył wolne miejsce. Mimo swoich gabarytów lądował z gracją kolibra.

Kiedy rozproszyło się pole dystorsyjne, przeciążenie zmalało do 0,5 g. Athene przyglądała się wielkiemu autobusowi na spłaszczonych oponach, który toczył się wolno w stronę technobiotycznego statku, unosząc na podobieństwo słoniowej trąby rękaw przewodu śluzowego.

— Chodź już — ponaglił ją Sinon, walcząc ze wzruszeniem.

Dotknął jej łokcia, zdając sobie doskonale sprawę, że pragnęłaby odbyć razem z „Iasiusem” ten ostatni lot.

Kiwnęła niechętnie głową.

— Masz rację — powiedziała na głos.

— Przykro mi, że to ci nie ulży w bólu.

Smutny uśmiech zadrżał na jej ustach, gdy pozwalała mu się wyprowadzić z kajuty. Autobus zatrzymał się przy krawędzi jastrzębia. Rękaw śluzy wydłużał się, sunąc po górnym kadłubie w stronę toroidu załogi.

Sinon przeniósł uwagę z żony na stado jastrzębi dostosowujących swą prędkość do obrotów habitatu. Czekało ich tam już blisko siedemdziesiąt, przy czym w polu widzenia pojawiały się wciąż nowe, spóźnione trochę statki, które porzuciły swoje załogi na innych półkach. Nie dało się odfiltrować fal emocji, jakie napływały od czekających jastrzębi — Sinon czuł, jak krew szumi mu w żyłach.

Dopiero jednak, gdy wraz z Athene dotarł do przejścia prowadzącego bezpośrednio do komory śluzowej, zauważył pewną nieprawidłowość w stadzie. „Iasius” zainteresował się usłużnie ekscentrycznym statkiem.

— Ależ to czarny jastrząb! — zdumiał się Sinon.

Wśród soczewkowatych kształtów przyciągał wzrok swą dziwną nieforemnością. Spłaszczona łza, nieco asymetryczna, z grzbietową wypukłością górnego kadłuba grubszą niż ta na podbrzuszu.

Od tego, co wydawało się Sinonowi dziobem, mierzył do rufy pełne sto trzydzieści metrów. Błękitny polipowy korpus pocięty był zwichrowanymi, purpurowym pręgami.

Rozmiary wyróżniające czarne jastrzębie oraz ich nietypowe konfiguracje, które tak odbiegały od standardów zwyczajnych jastrzębi (czasami nazywano to ewolucją) brały się z tego, że kapitanowie wymagali od nich jak największej sprawności. Zależało im zwłaszcza na ich zwiększonej wartości bojowej, pomyślał Sinon z goryczą. Ceną było zazwyczaj krótsze życie statku.

— A, to ten „Udat” — stwierdził „Iasius” beznamiętnie. — Jest szybki i potężny. Godny kandydat.

— Wybór należy do ciebie — odparła Athene używając trybu jednokanałowej rozmowy afinicznej, aby nie usłyszał jej nikt z załogi. Miała szkliste oczy, kiedy się zatrzymali przy wewnętrznej grodzi komory śluzowej.

Sinon przybrał cierpiętniczą minę, po czym wzruszył ramionami i ruszył przez rękaw do autobusu, zostawiając ją po raz ostatni sam na sam ze statkiem.

W korytarzu wzmógł się szum, jakiego nigdy wcześniej nie słyszała, odgłos świadczący o podnieceniu „Iasiusa”. Kiedy jednak położyła dłoń na lśniącej kompozytowej ścianie, nie wyczuła niczego, żadnego drżenia ani wibracji. Czyżby wyobraźnia płatała jej figla? Odwróciła się i rzuciła okiem na wnętrze toroidu, swojskie korytarze i kabiny. Na ich cały świat.

— Żegnaj — wyszeptała.

— Zawsze będę cię kochał.


* * *

Autobus toczył się ślamazarnie po półce w stronę ściany polipowego urwiska, by u jego podstawy wpiąć swój nochal do metalowej śluzy. W publicznym zakresie afinicznym rozbrzmiał gromki śmiech „Iasiusa”: statek czuł dziesięć jaj, które w jego ciele płonęły chęcią do życia, z niecierpliwością oczekując narodzin. Bez ostrzeżenia poderwał się z cokołu, prosto ku gromadzie swoich pobratymców. Rozpierzchły się, zaskoczone i podniecone.

Tym razem nie musiał zmniejszać przeciążenia w toroidzie załogi, przejmować się wrażliwymi ludźmi. Żadnych sztucznych granic bezpieczeństwa. „Iasius” z łatwością osiągnął 9 g podczas ostrego zakrętu, następnie wyrównał trajektorię lotu, śmigając pomiędzy czapą habitatu a gigantycznym metalowym ramieniem przeciwbieżnego doku. Kiedy wyszedł z cienia półki, mdłe szarobiałe promienie słońca oświetliły kadłub. Przed nim wisiał Saturn, pocięty na części ostrą jak brzytwa linią pierścieni. Z przyspieszeniem 12 g technobiotyczny statek kierował się ku opasującym planetę wstęgom lodowych kryształków i prymitywnych drobin; fala czołowa pola dystorsyjnego odgarniała na boki wszelki pył. Z tyłu pędziły rozentuzjazmowane jastrzębie — w świetle przypominały kropkowany warkocz komety.

W pomieszczeniach załogi metal wyginał się, poddawany niespotykanym naprężeniom. W opuszczonych kajutach i korytarzach rozlegały się przeciągłe zgrzyty, kompozytowe umeblowanie łamało się i przewracało; każdy jego fragment uderzał z siłą młota, pozostawiając głęboką wklęsłość. Woda tryskająca z popękanych rur zalewała kuchnię i kabiny, marszcząc się osobliwie, kiedy „Iasius” dokonywał drobnych korekt kursu.

Wleciał wreszcie w obszar pierścieni; pole widzenia narządów optycznych kurczyło się gwałtownie, w miarę jak gęstniała otaczająca statek zamieć. „Iasius” zakręcił, dostosowując kurs do kierunku, w jakim krążyły po orbicie cząsteczki, wciąż jednak trzymał się pod kątem, wciąż się przybliżał do masywnej sylwety gazowego olbrzyma. Była to pyszna zabawa — omijanie większych kawałków, sztyletowatych fragmentów lodu błyszczących zimnym światłem, matowych głazów, czarnych jak sadza brył niemal czystego węgla. Technobiotyczny statek śmigał zwinnie, wykonując spirale, nurkując, opasując wielkie pętle, nie zwracając w swym zapale uwagi na przeciążenia i nadwerężenie bezcennych komórek modelowania. W pierścieniu było pod dostatkiem energii — dostarczały mu jej silne podmuchy wiatru słonecznego, promieniowanie kosmiczne, tętniący strumień magnetyczny planety. „Iasius” wchłaniał to wszystko swym polem dystorsyjnym, skoncentrowane w potężny, zwarty strumień, który komórki modelowania absorbowały i kierowały w dowolną stronę.

Kiedy dotarł do przerwy Enckego, nadmiar energii pozwalał mu już wzbudzić pierwsze jajo. „Iasius” wydał dziki okrzyk triumfu. Odpowiedziały mu pozostałe jastrzębie. Podążały za nim wytrwale, próbując naśladować nagłe, zygzakowate zwroty „Iasiusa”, usiłując nie zboczyć ze ścieżki, jaką dla nich utworzył w materii pierścienia, zaciekle odbijając cząsteczki wirujące po jego przejściu. Przywódca stada ciągle się zmieniał, nikt bowiem nie mógł dorównać „Iasiusowi” prędkością ani beztroską odwagą. Jastrzębie często dawały się zaskoczyć furiackim manewrom — spóźnione z zakrętem, błąkały się we mgle nie poruszonych cząsteczek. Odbywał się sprawdzian zręczności i siły. Nawet szczęście odgrywało tu pewną rolę: było cechą wartą przekazania następnemu pokoleniu.

Kiedy „Iasius” zawołał po raz pierwszy, najbliżej znajdował się „Hyale”, zaledwie dwieście kilometrów z tyłu. Przyśpieszył, a „Iasius” dał mu szansę: nieco zwolnił i trzymał się stałego kursu. Nastąpiło spotkanie, „Hyale” zwinnie przybliżył się na odległość dziesięciu metrów. Oba kadłuby idealnie do siebie pasowały. Materia pierścienia rozbiegała się na boki jak śnieg przed czubami nart.

Za pomocą więzi afinicznej „Hyale” rozpoczął przekazywanie swego strukturalnego wzorca, software’owe DNA napełniło „Iasiusa” rozkosznym uczuciem spełnienia. „Iasius” uwzględnił dane „Hyale’a” w matrycy energetycznej, którą wstrzyknął do pierwszego jaja.

„Acetes” ocknął się przepełniony zdumieniem i radością, ożywiony wzburzonymi strumieniami mocy. Każda komórka doznawała zachwytu, marząc już o dorosłości.

„Iasius” wysłał w przestrzeń falę zadowolenia.

„Acetes” został wystrzelony w zimną próżnię. Roztrzaskane odłamki kadłuba „Iasiusa” wirowały w przestrzeni, ciemnoczerwona dziura w granatowej powłoce kurczyła się z oszałamiającą prędkością.

— Wolność! — zaśpiewało jajo. — Jestem wolny!

Wisiał nad nim olbrzymi ciemny korpus. Siły, jakich nie potrafił zrozumieć, choć je wyczuwał, zaprzestawały z wolna dzikich harców. Wszechświat wydawał się złożony z drobnych odprysków materii, przenikanych przez świecące wstęgi energii. Nieopodal z przerażającą prędkością przelatywały jastrzębie.

— Tak, jesteś wolny — oznajmił „Hyale”. — Witam w życiu.

— Co to za miejsce? Kim jestem? Czemu nie mogę ruszać się jak ty? — „Acetes” usiłował połączyć w swoim rozstrojonym umyśle strzępy wiedzy, będące ostatnim darem „Iasiusa”.

— Cierpliwości — doradził mu „Hyale”. — Będziesz rósł, będziesz się uczył. Informacje, które posiadasz, z czasem się zintegrują.

„Acetes” otworzył z ostrożnością kanały więzi afinicznej, zdolny teraz odbierać sygnały z całej strefy Saturna. Natychmiast powitały go chóralnie habitaty; jeszcze gorętszą falą napłynęły pozdrowienia dorosłych edenistów, przemieszane z piskami podnieconych dzieci. Dodawali mu również otuchy jego krewniacy: niedorosłe, dojrzewające wewnątrz pierścieni jastrzębie.

Przestał się miotać w przestrzeni i zawisł przy dolnym kadłubie „Hyale’a”, chłonąc otoczenie niewprawnymi zmysłami. „Hyale” zaczął zmieniać trajektorię ich lotu, aby przemieścić jajo na stałą orbitę wokół gazowego olbrzyma, gdzie przez osiemnaście lat miało dorastać do pełnych rozmiarów.

A „Iasius” gnał już dalej w stronę powłoki chmur, żłobiąc ciemną bruzdę w pierścieniach, wielce wymowną dla każdej istoty zaopatrzonej w odpowiednie narządy optyczne. Zanim jeszcze opuścił pierścień A, zgromadził dość energii do ożywienia następnych dwóch jaj, „Briseisa” i „Epopeusa”. „Hesperus” wyszedł na świat jeszcze w przerwie Cassiniego. „Graeae”, „bcion”, „Laocoón” i „Merope” przebudzili się w pierścieniu B, a odprowadziły je te jastrzębie, które użyczyły im swoich wzorców strukturalnych.

„Udat” dopędził „Iasiusa” niedaleko wewnętrznej krawędzi pierścienia B. Był to długi, morderczy lot, zdolny nadwątlić rezerwy mocy nawet czarnego jastrzębia, najtrudniejsza z możliwych próba zręczności. „Iasius” wszakże znowu zawołał, pragnąc raz jeszcze połączyć się w parę. „Udat” pokonał szybko dzielącą ich odległość, aż naszły na siebie oba pola dystorsyjne, a kadłuby się niemal zetknęły. Kanałem więzi afinicznej przesłał własny wzorzec strukturalny, doznając przy tym uczucia błogiego zadowolenia.

— Dziękuję — rzekł „Iasius” na koniec. — Mam przeczucie, że ten będzie szczególny. Wydaje się powołany do wielkich rzeczy.

Jajo wystrzeliło jak z katapulty wśród licznych odprysków polipa. Gdy „Iasius” się oddalił, „Udat” wyhamował swym polem dystorsyjnym lot zaintrygowanego, pełnego entuzjazmu maleństwa. Skonsternowany czarny jastrząb nie zdążył nawet zapytać, co miało oznaczać to ostatnie tajemnicze stwierdzenie.

— Witam w życiu — rzekł „Udat” oficjalnie, gdy udało mu się wreszcie powstrzymać ruch wirowy siedmiometrowej bryłki.

— Dziękuję — odparł „Oenone”. — Dokąd teraz?

— Na wyższą orbitę. Tu jest za blisko planety.

— Aha! — Nastąpiła pauza, gdy młodzik zaczął badać niewprawnie najbliższą okolicę. Po chwili zdołał wprowadzić niejaki ład w splątane myśli. — A co to takiego planeta?

Ostatnie jajo, „Priam”, wyskoczyło poniżej wąskiego obrzeża pierścienia B. Około trzydziestu jastrzębi, które towarzyszyły dotąd „Iasiusowi” w jego eskapadzie, teraz zawróciło. I tak zbliżyły się niebezpiecznie blisko warstwy chmur wypełniających trzecią część nieba. Na tej wysokości zaznaczał się już destruktywny wpływ grawitacji wichrzącej obrzeża pól dystorsyjnych i ograniczającej tym samym ich możliwości manewrowe.

„Iasius” niezmiennie opadał; na niższej, szybszej orbicie dystansował pozostałe statki. Jego pole dystorsyjne zaczęło szwankować, ostatecznie rozproszone przez siły grawitacyjne pięćset kilometrów od powierzchni gazowego olbrzyma.

Wreszcie ukazał się terminator, gdzie czarne zaciemnienie pożerało błąkające się w ciszy chmury. Blade widmowe cętki przepływały przez zawirowania i wierzchołki, nikły w gęstszych warkoczach amoniaku; światełka to gasły, to znów chwiejnie rozbłyskiwały. „Iasius” wleciał w strefę nocy, mrok rozprzestrzeniał się wkoło niczym groźny żywioł. Saturn przestał być planetą, obiektem astronomicznym: wielki glob rozrastał się z każdą chwilą. Technobiotyczny statek parł w dół pod coraz ostrzejszym kątem. Z przodu błyszczała pojedyncza ognista smuga, wyraźna w czujnikach optycznych. Przebiegający przez zaciemnioną półkulę równik, owo zamarznięte i jałowe pustkowie, promieniał majestatycznym pięknem.

„Iasius” spadał w gęstym, ciemnym deszczu cząsteczek pierścienia wyłapywanych przez pajęcze macki jonosfery — zdradziecko namiętna pieszczota, gdyż pozbawiała je prędkości, możliwości ucieczki, a na koniec życia. Kiedy wlatywały w objęcia jonosfery, wokół nich płonęły lodowate obłoki wodorowe, emitując sztandary spektralnego światła. W miarę jak zniżały swój lot, narastał opór atmosfery, sprawiając, że początkowo błyszczące niczym węgle w palenisku, stopniowo uzyskiwały rozżarzoną koronę; słoneczne iskry ciągnęły za sobą stukilometrowe warkocze smug kondensacyjnych. Lot trwający miliony lat kończył się pięknym spektaklem, gdy siła olśniewającego uderzenia rozrzucała grad migocących, szybko gasnących odłamków. Wszystko, co pozostawało, to cienki ślad czarnej sadzy, natychmiast zamazywany przez rozhukane cyklony.

„Iasius” dotarł do górnych warstw jonosfery. Błyski ginących cząsteczek pierścienia oświetlały dolny kadłub. Przy krawędziach pojawiła się drżąca poświata. Polip zaczął się zwęglać i łuszczyć, pomarańczowe płatki uciekały w dal. Wskutek przegrzania wyspecjalizowanych komórek receptorowych technobiotyczny statek tracił zewnętrzne sensory. Coraz gęstsze chmury wodoru tłukły o kadłub. Statkiem zaczęło trząść, uderzyły w niego szalejące ponaddźwiękowe wichry. „Iasius” obrócił się górnym kadłubem do dołu. Ten nagły zwrot wpłynął niekorzystnie na ptasi lot jastrzębia: kiedy tępe czoło statku nurzało się w wodorze, zadziałały potężne siły hamujące. Na całej powierzchni kadłuba wybuchały dzikie, niebezpieczne płomienie, wykruszały się szerokie płaty polipa. „Iasius” spływał bezradnie w stronę palącej rzeki światła.

Orszak jastrzębi patrzył na to w skupieniu ze swej bezpiecznej orbity tysiąc kilometrów wyżej, śpiewając cichą pieśń żałobną.

Uhonorowały odejście „Iasiusa” pojedynczym okrążeniem planety, po czym rozszerzyły swe pola dystorsyjne i ruszyły w drogę powrotną do Romulusa.


* * *

Załoga „Iasiusa” oraz kapitanowie jastrzębi biorących udział w locie godowym spędzili ten czas w okrągłej, przeznaczonej tylko do tego celu sali. Kojarzyła się Athene ze średniowiecznymi kościołami, które zwiedzała podczas krótkich wycieczek na Ziemię, były tu podobne wysklepione stropy i ozdobne kolumny, panował nastrój dostojeństwa — pomimo śnieżnobiałych ścian z polipa i antycznej marmurowej Wenus w fontannie zamiast ołtarza.

Stojąc w otoczeniu swej załogi, wciąż miała w pamięci rozpaloną rysę równika i ostatnią łagodną emanację spokoju, którą odebrała w momencie, gdy powłoka plazmy zamykała „Iasiusa” w swym morderczym uścisku.

Skończyło się.

Kapitanowie przystawali niedaleko jeden po drugim i składali gratulacje, dotykając jej umysłu, okazując zrozumienie i pewne współczucie. W żadnym razie ubolewanie; takie spotkania miały być afirmacją życia, świętowaniem narodzin młodego pokolenia.

A „Iasius” ożywił wszystkie dziesięć jaj; niektóre jastrzębie, wciąż nosząc w sobie kilka jaj, ginęły przedwcześnie na równiku.

O tak, „Iasiusowi” należało się uznanie.

— Patrz, kto tu idzie — rzekł Sinon z pewną niechęcią.

Athene odwróciła wzrok od dowódcy statku „Pelion” i dostrzegła Meyera, który lawirował w tłumie w jej kierunku. Dowódca „Udata” był barczystym, dobiegającym czterdziestki mężczyzną z czarnymi, krótko przystrzyżonymi włosami. W odróżnieniu od jedwabistych, błękitnych tunik kapitanów jastrzębi miał na sobie praktyczny szarozielony, jednoczęściowy kombinezon i buty w tym samym kolorze. Kiwał lekko głową w odpowiedzi na formalne pozdrowienia zgromadzonych.

— Jeśli nie możesz powiedzieć nic miłego, to lepiej się nie odzywaj — napomniała Athene Sinona w trybie jednokanałowym.

Nie chciała, żeby coś zakłóciło żałobną ceremonię, poza tym czuła odrobinę sympatii do kogoś, kto, jak Meyer, musiał czuć się tu obco.

Stu rodzinom nie stanie się żadna krzywda, jeżeli pojawi się ktoś odmienny w ich gronie. Wolała jednak schować tę myśl w najgłębszych pokładach swego umysłu, zdając sobie doskonale sprawę, jak ta sfora tradycjonalistów zareagowałaby na podobną herezję.

Meyer zatrzymał się przed nią i szybkim ruchem pochylił głowę. Przewyższała go o dobre pięć centymetrów, a przecież sama należała do najniższych edenistów na sali.

— Kapitanie… — zaczęła. Odchrząknęła z zażenowaniem.

Ależ strzeliła głupstwo: więź afiniczna łączyła go tylko z „Udatem”. Pojedynczy symbiont neuronowy, zintegrowany z rdzeniem kręgowym, zapewniał mu niezakłócony kontakt z bliźniaczym symbiontem „Udata”, co jednak nie mogło się równać z dziedzicznymi zdolnościami afinicznymi edenistów. — Kapitanie Meyer, gratuluję statku. Wykonał wspaniały lot.

— Dziękuję za miłe słowa, kapitanie. Czuję się zaszczycony, że wziąłem w tym udział. Masz powody do dumy: wszystkie jaja zostały ożywione.

— Owszem. — Uniosła kielich białego wina, pijąc jego zdrowie. — Co cię zatem sprowadza do Saturna?

— Handel. — Zerknął podejrzliwie na rzeszę edenistów. — Przywiozłem z Kulu partię sprzętu elektronicznego.

Athene miała ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem; jego świeżość była środkiem tonicznym, jakiego właśnie potrzebowała.

Lekceważąc zdumione spojrzenia ludzi, wsunęła mu dłoń pod ramię i razem odeszli na bok.

— Przecież widać, że wśród nich czujesz się nieswojo. A ja już jestem za stara, żeby się przejmować, ile wyroków za naruszenie regulaminu lotów ciąży nad twoją głową. „Iasius” i ja dawno już z tym skończyliśmy.

— Służyłaś w Siłach Powietrznych Konfederacji?

— Tak. Większość z nas otarła się o służbę we Flocie. Nam, edenistom, wszczepiono silne poczucie obowiązku.

Uśmiechnął się szeroko, wpatrzony w swój kieliszek.

— Stanowiliście pewnie przerażający duet. Cóż to był za lot godowy!

— Stare dzieje. A co z tobą? Chcę usłyszeć wszystko o życiu na krawędzi noża. O zuchwałych eskapadach niezależnego przewoźnika, pokątnych układach, szaleńczych lotach. Jesteś bajecznie bogaty? Mam kilka wnuczek, które chętnie wydałabym za mąż.

Meyer parsknął śmiechem.

— Nie masz żadnych wnuczek. Jesteś zbyt młoda.

— Bzdura. Nie musisz być taki szarmancki. Niektóre z dziewcząt są starsze od ciebie. — Cieszyła się, że zdołała naciągnąć go na zwierzenia. Z przyjemnością słuchała jego opowieści, gdy mówił o swych kłopotach ze spłatami kredytu zaciągniętego na zakup „Udata” i złościł się na kartele właścicieli statków. Był niczym analgetyk na czarną, pustą szczelinę, jaka otworzyła się w jej w sercu i co do której miała pewność, że nigdy się nie zasklepi.

A kiedy odszedł — po zakończeniu ceremonii i pożegnaniu gości — położyła się na łóżku w swoim nowym domu i wczuła w obecność dziesięciu młodych gwiazdek, płonących jasno na dnie jej świadomości. „Iasius” miał rację: nadzieja będzie żyć wiecznie.


* * *

Przez następne osiemnaście lat „Oenone” unosił się biernie wewnątrz pierścienia B, gdzie pozostawił go „Udat”. Pływające wkoło cząstki podlegały niekiedy nagłym zakłóceniom — podczas interakcji z magnetosferą gazowego olbrzyma ziarenka pyłu układały się w niezwykłe wzory, podobne do szprych potężnego koła.

Najczęściej jednak były posłuszne prostszym prawom mechaniki nieba i wirowały potulnie, bez odchyleń, wokół swego grawitacyjnego pana. „Oenone” wcale się tym wszystkim nie przejmował, nigdy bowiem nie brakowało mu pokarmu.

Zaraz po odlocie czarnego jastrzębia jajo zaczęło wchłaniać fale energii i drobiny materii, które omiatały jego skorupę. W ciągu pięciu miesięcy najpierw się wydłużało, a później pęczniało, gdy z ciała wykształcały się dwie bulwy. Jedna z nich spłaszczyła się w zwyczajny soczewko waty kształt jastrzębia, druga pozostała sferyczna, choć wklęśnięta w miejscu, gdzie w przyszłości miał się rozwinąć dolny kadłub technobiotycznego statku. Wyrastały delikatne wici przewodów organicznych, działające na zasadzie mechanizmu indukcyjnego; w magnetosferze przepływał przez nie silny prąd elektryczny, zasilając wewnętrzne narządy trawienne.

Ziarenka lodu i węglowe okruchy wraz z całą gromadą innych minerałów były wsysane w pory rozsiane na powierzchni skorupy i przetwarzane na gęste, bogate w proteiny płyny, które odżywiały mnożące się komórki głównego kadłuba.

W samym rdzeniu kuli produkującej pokarm zaczęła się rozwijać zygota o imieniu Syrinx, umieszczona w analogicznym do łona organie, oplatana pękiem narządów krwiotwórczych.

Człowiek i jastrząb dorastali razem przez rok, kiedy umacniała się między nimi więź silniejsza nawet od tej łączącej edenistów.

Przekazane im przez „Iasiusa” fragmenty pamięci oraz instynkty nawigacyjne stanowiły ich wspólne dziedzictwo. W ciągu życia każde będzie wiedzieć, gdzie w danym momencie przebywa drugie. Intuicja zawsze im podpowie tę samą trajektorię lotu czy strategię wykonania skoku.

Dokładnie rok po ostatnim locie „Iasiusa” „Volscen” odwiedzi! niedorosłego jastrzębia, który krążył z zadowoleniem w pierścieniu. Z kuli produkującej pokarm wykluło się — wraz z całym zespołem peryferyjnych organów — zgrabnie zapakowane egzołono, które odebrała załoga „Volscena”.

Athene czekała z niecierpliwością w komorze śluzowej na organiczny pakunek. Ciemna, pofałdowana muszla miała rozmiary ludzkiego torsu; miejscami była oszroniona, tam gdzie podczas krótkotrwałego pobytu w otwartej przestrzeni zamarzły płyny.

W atmosferze „Volscena” szybko zaczęły topnieć, tworząc na zielonym kompozytowym pokładzie kleiste kałuże.

Athene wyczuwała w środku umysł dziecka, cichy i zadowolony, do pewnego stopnia zaciekawiony. Przysłuchała się szmerom w paśmie afinicznym w poszukiwaniu owadzich sygnałów technobiotycznego procesora nadzorującego stan pakunku. Rozkazała mu otworzyć powłokę łona.

Powłoka podzieliła się na pięć segmentów, które rozchyliły się na kształt płatków kwiatu. Na zewnątrz wylał się płyn pomieszany ze śluzem. Pośrodku znajdował się mlecznobiały worek połączony z resztą organów za pomocą lepkich przewodów. Pulsował rytmicznie. Niemowlak był niczym cień; poruszył się nerwowo, gdy po raz pierwszy padło na mego światło. Płyny owodniowe wylały się z bulgotem i worek zaczął się kurczyć. Błona płodowa odpadała płatami.

— Jak się czuje? — zapytał „Oenone” z niepokojem. Ton tej myśli obudził w wyobraźni Athene wizerunek dziesięcioletniego chłopca z wytrzeszczonymi oczami.

— Po prostu doskonale — odparł Sinon łagodnie.

Syrinx uśmiechnęła się na widok pochylających się nad nią ciekawskich dorosłych, po czym kopnęła nóżkami w powietrzu.

Athene nie mogła ukryć rozbawienia, patrząc na pogodnego dzieciaka. W ten sposób wszystko jest prostsze, pomyślała. Gdy mają jeden rok życia, o wiele łatwiej im znieść zmianę otoczenia.

I żadnego bólu, krwi — zupełnie tak, jakbyśmy same nie były powołane do rodzenia.

— Oddychaj — pouczyła dziewczynkę.

Synnx przeżuła i wypluła z ust kleistą masę. Zwiększywszy maksymalnie wrażliwość afiniczną, Athene poczuła, jak do płuc niemowlaka wpływa chłodne powietrze. Było dla niego dziwne i nieprzyjemne, a światła i kolory napawały strachem po sennych, pastelowych obrazach pierścieni, do których był przyzwyczajony.

Malec zaniósł się płaczem.

Athene, pocieszając dziecko słowami i myślami, odłączyła od pępka technobiotyczną pępowinę i dźwignęła je ze śliskich pozostałości worka. Sinon kręcił się naokoło z ręcznikiem do wytarcia dziewczynki, promieniał dumą i troską. Załoga „Volscena” zaczęła porządkować pokład, szykując się do wyrzucenia za śluzę lepkich resztek pakunku. Athene zakołysała niemowlakiem i ruszyła korytarzem w stronę kajuty mającej tymczasowo pełnić funkcję pokoju dziecinnego.

— Jest głodna — stwierdził „Oenone”. Syrinx natychmiast podchwyciła tę myśl.

— Nie marudźcie — odrzekła Athene. — Zostanie nakarmiona, ale najpierw trzeba ją ubrać. Poza tym jest jeszcze sześć dzieciaków do odebrania. Będzie musiała nauczyć się czekać na swoją kolej.

Syrinx wydała przeciągły mentalny jęk sprzeciwu.

— Oj, czuję, że będzie z ciebie niezłe ziółko.


* * *

I tak też się stało, choć to samo można byłoby powiedzieć o każdym z jej rodzeństwa. Athene zamieszkała w okrągłym, jednokondygnacyjnym domu, w którym pomieszczenia otaczały pierścieniem główny dziedziniec. Ściany zrobiono z polipa, a gięty dach z jednego wielkiego arkusza przezroczystego kompozytu, który dało się w każdej chwili uczynić matowym. Całość powstała na zamówienie emerytowanego kapitana przed dwustu laty, kiedy panowała moda na krągłości i łuki. W skład domu nie wchodził ani jeden płaski element.

Dolina, gdzie go wybudowano, nosiła w sobie cechy typowe dla wnętrza Romulusa: miała niskie, pofałdowane zbocza, bujną tropikalną roślinność, strumyk zasilający kilka jezior. Wśród gałęzi oplecionych lianami starych drzew pomykały kolorowe ptaszki, a powietrze przesycał zapach kwitnących łąk. Dolina była niczym ukryta w dziczy rajska enklawa, nasuwała skojarzenia z Puszczą Amazońską sprzed epoki industrializacji, chociaż — jak w przypadku wszystkich habitatów edenistów — każdy centymetr kwadratowy był tu drobiazgowo zaplanowany i utrzymany.

Syrinx oraz jej bracia i siostry mogli do woli hasać po dolinie, jak tylko nauczyli się chodzić. Nic złego nie mogło się przytrafić dzieciom (właściwie nikomu), skoro przez cały czas nad wszystkim czuwała osobowość habitatu. Athene i Sinon mieli, rzecz jasna, pomoc — zarówno ludzi najętych do opieki nad dziećmi, jak i wywodzące się z małp technobiotyczne serwitory. Mimo to czuli się zmęczeni pracą.

Gdy Syrinx podrosła, odziedziczyła po matce kasztanowe włosy i nieco skośne, szmaragdowe oczy, po ojcu natomiast wzrost i długie ramiona. Żadne z rodziców nie czuło się odpowiedzialne za jej impulsywność. Sinon starał się ze wszystkich sił nikogo nie faworyzować, jednakże całe potomstwo wkrótce odkryło (i wykorzystywało do swych chytrych celów), że nie potrafi niczego odmówić swej córce ani długo się na nią gniewać.

W wieku pięciu lat po raz pierwszy usłyszała we śnie szepty.

Nie wypowiadane przez „Oenone”, ale Romulusa odpowiedzialnego za jej edukację. Osobowość habitatu pełniła rolę nauczyciela, kierując nieprzerwany strumień informacji do jej uśpionego mózgu; proces odbywał się interaktywnie, co pozwalało habitatowi zadawać nieme pytania i powtarzać wszystko, czego nie przyswoiła sobie za pierwszym razem. Poznała różnicę między edenistami i adamistami, ludźmi wyposażonymi w gen więzi afinicznej i tymi zwyczajnymi, „oryginałami”, których kod genetyczny został zmodyfikowany, ale nie rozszerzony. Nadmiar wiedzy rozbudzał w mej wielką ciekawość. Romulus nie narzekał; okazywał bezbrzeżną cierpliwość swej półmilionowej populacji.

— Głupia różnica — zwierzyła się pewnej nocy, leżąc w łóżku. — Wszyscy adamiści mogliby mieć więź afiniczną, gdyby tylko chcieli. Pustka w głowie, jakie to musi być straszne! Nie mogłabym żyć bez ciebie.

— Jeśli ktoś nie chce czegoś zrobić, nie wolno go przymuszać — odpowiedział „Oenone”.

Przez chwilę podziwiali wspólnie panoramę pierścieni. Tej nocy „Oenone” krążył wysoko nad oświetloną półkulą szafranowego olbrzyma, który ukazywał się w kształcie półksiężyca spod mglistych obłoków cząsteczek, co zawsze fascynowało Syrmx. Niekiedy całymi nocami obserwowała, jak olbrzymie armie chmur toczą z sobą wojnę.

— Jakie to głupie z ich strony — upierała się.

— Pewnego dnia odwiedzimy światy adamistów, wtedy zrozumiemy.

— Och, gdybyśmy tak mogli zaraz wyruszyć. Szkoda, że jeszcze nie dorosłeś.

— Już niedługo, Syrinx.

— Ale ten czas się dłuży.

— Osiągnąłem już szerokość trzydziestu pięciu metrów.

Trudniej było o cząsteczki w tym miesiącu. Jeszcze tylko trzynaście lat.

— Jejku, to przecież cała wieczność — odparła z żalem sześciolatka.

Z założenia edeniści mieli tworzyć w pełni egalitarną społeczność. Każdy posiadał swój udział w zasobach przemysłowych, technicznych i kapitałowych habitatu, każdy też (dzięki więzi afinicznej) miał prawo głosu przy podejmowaniu kluczowych decyzji. Innego rządu me było. Jednakże we wszystkich habitatach Saturna dowódcy jastrzębi należeli do swego rodzaju elity, wybrańców losu. Zwykłe dzieci nie okazywały im wrogości — nie dopuściliby do tego ani dorośli, ani osobowość habitatu, każdą zaś wrogość łatwo było wytropić w afinicznej wspólnocie. Odbywały się wszakże pewne podchody; bądź co bądź, dowódcy mieli dobrać sobie kiedyś członków załogi spośród najlepszych przyjaciół. Dlatego też grupy dzieciaków skupiały się nieodmiennie wokół osób niedorosłych kapitanów.

W wieku sześciu lat Syrinx była najlepszą pływaczką spośród rodzeństwa; długie pająkowate ramiona dawały jej bez wątpienia przewagę w wodzie. Grupa dzieci, której przewodziła, większość czasu spędzała w dolinie wokół strumieni i jezior na pływaniu lub budowaniu tratw i czółen. Wtedy to odkryli, jak zmylić wiecznie czujnego Romulusa: nadużywając więzi afinicznej, generowali urojone, sielankowe obrazy w komórkach sensytywnych, które pokrywały każdą odsłoniętą powierzchnię polipa.

Rok później Syrinx wyzwała brata Thetisa na zawody mające być sprawdzianem ich nowo nabytych zdolności. Obie dziecięce drużyny popłynęły na prymitywnych tratwach przecinającym dolinę strumieniem. Synnx i jej młodociane kohorty dotarły aż do wielkiego słonowodnego zbiornika, otaczającego dolne krawędzie południowej czapy biegunowej. Drągi stały się zbędne na stumetrowej głębinie. Dryfowali tak w błogiej konspiracji, póki nie przygasła osiowa tuba świetlna. Dopiero wtedy odpowiedzieli na rozpaczliwe afiniczne wezwania rodziców.

— Nie powinnaś była tego robić — napomniał ją „Oenone” poważnie. — Nawet nie mieliście z sobą kamizelek ratunkowych.

— Przynajmniej było zabawnie. A jak później pędziliśmy łodzią oficerską Służb Ratowniczych! Tryskały fontanny wody, wiatr dmuchał w oczy!

— Zamierzam porozmawiać z Romulusem na temat cech twojej moralnej odpowiedzialności. Wątpię, czy się poprawnie zintegrowały. Wiedz, że Athene i Sinon bardzo się o ciebie martwili.

— Przecież wiedziałeś, że nic mi się nie stanie. A więc i mama musiała wiedzieć.

— Jest coś takiego, co się nazywa dobre wychowanie.

— Wiem. I przykro mi, naprawdę. Jutro będę grzeczna, słowo. — Przetoczyła się na plecy, podciągając kołderkę pod brodę. Sufit był przezroczysty, co pozwalało jej dostrzec za chmurami wątłą, srebrzystą księżycową poświatę tuby świetlnej habitatu. — Wyobrażałam sobie, że kieruję tobą, a nie tą głupią tratwą.

— Naprawdę?

— Tak. — Ogarnęła ich wyjątkowa radość, kiedy ich myśli pocałowały się na wszystkich poziomach świadomości.

— Po prostu próbujesz przeciągnąć mnie na swoją stronę — oskarżył ją „Oenone”.

— Jasne, że tak. Inaczej nie byłabym sobą. Myślisz, że jestem okropna?

— Myślę, że będę się cieszył, kiedy już dorośniesz i nauczysz się odpowiedzialności.

— Przepraszam. Od dzisiaj żadnych wycieczek na tratwach. Poważnie. — Zachichotała. — Ale przynajmniej był ubaw!

Sinon umarł, gdy dzieci miały po jedenaście lat. Sam dożył stu sześćdziesięciu ośmiu. Synnx płakała wiele dni, mimo że uczynił wszystko, aby przygotować ją na taką ewentualność.

„Nigdy was nie opuszczę — powiedział rozżalonej gromadce zebranej wokół łóżka. Syrinx i Pomona zerwały na łące świeże anielskie trąbki i włożyły je do wazonów. — My, edeniści, trwamy dalej. Stanę się cząstką osobowości habitatu… Będę patrzył, co się z wami dzieje, w każdej chwili możemy porozmawiać. A zatem nie smućcie się i nie bójcie. Śmierć nie jest czymś, czego można by się bać, nie dla nas. Popatrzę też z przyjemnością, jak dorastasz i obejmujesz dowództwo statku — zwrócił się prywatnie do Syrinx. — Jeszcze zostaniesz najlepszym kapitanem w historii, spryciarko, zobaczysz”.

Uśmiechnęła się nieznacznie, po czym wtuliła w jego kruche ciało, czując gorącą, mokrą od potu skórę i słysząc w myślach, jak stęka bezdźwięcznie przy zmianie ułożenia.

Tamtej nocy wysłuchiwała wraz z „Oenone” wspomnień uciekających z jego obumierającego mózgu — oszałamiającego zestawu obrazów, zapachów i bodźców emocjonalnych. To wtedy po raz pierwszy dowiedziała się o jego tajonym, związanym z „Oenone” zmartwieniu, okruchu nie rozstrzygniętej wątpliwości co do niezwykłego rodzica młodego jastrzębia. Troska ojca zdawała się unosić w przyciemnionej sypialni niby jedna z owych zjaw, dzięki którym wyprowadzała w pole komórki receptorowe habitatu.

— Widzisz, spryciarko, mówiłem ci, że nigdy cię nie opuszczę. Nie ciebie.

Uśmiechnęła się w pustce, gdy usłyszała w głowie charakterystyczny ton jego myśli. Oprócz tatusia nikt jej tak nigdy nie nazywał. W tle pobrzmiewał osobliwy gwar, jakby gdzieś daleko za nim tysiące osób prowadziły ściszone rozmowy.

Jednakże następnego ranka widok jego owiniętego białym całunem ciała, wynoszonego z domu na pogrzeb w gaju, przytłoczył ją tak, że nie umiała powstrzymać łez.

— Jak długo będzie żył we wspólnocie habitatu? — zapytała matkę po krótkiej uroczystości pogrzebowej.

— Jak długo zechce — odpowiedziała wolno Athene. Nigdy nie okłamywała dzieci, lecz zdarzały się chwile, kiedy żałowała, że musi być tak cholernie szlachetna. — W większości ludzie we wspólnocie zachowują swoją integralność przez kilka stuleci, potem stopniowo wtapiają się w wieloskładnikową osobowość habitatu. A zatem nawet wtedy coś po nich pozostaje. Tak czy inaczej, to o wiele lepszy los od zbawienia w niebie, które religie adamistów proponują swoim wyznawcom.

— Opowiedz mi o religii — poprosiła Syrinx osobowość habitatu jeszcze tego samego dnia. Siedziała przy ogrodzie, zajęta obserwowaniem żwawych, brązowych rybek, które dostrzegała wśród lilii w toni otoczonego kamieniami stawu.

— To zorganizowana forma oddawania czci bóstwu, mająca zwykle swe źródło wśród pierwotnych kultur. Większość religii postrzega Boga jako mężczyznę, ponieważ wszystkie one wywodzą się z czasów sprzed emancypacji kobiet. Co daje wyobrażenie o ich pokrętności.

— Ale ludzie wyznają je do dzisiaj?

— Owszem, większość adamistów zachowała swoje wierzenia. W ich kulturze obecnych jest kilka religii, lecz dominują obrządki chrześcijańskie i sekty muzułmańskie. Wszyscy jednak wyznają pogląd, jakoby w zamierzchłej przeszłości na Ziemi żyli prorocy, obiecując pewną formę wiecznego zbawienia dla tych, którzy będą postępować zgodnie z naukami tychże proroków.

— Aha. W takim razie dlaczego edeniści w to nie wierzą?

— Nasza kultura niczego nie zabrania, pod warunkiem, że nie krzywdzi większości. Możesz oddawać cześć dowolnemu bóstwu, jeśli sobie tego życzysz. Najważniejszym powodem, dla którego żaden edenista nie wybiera tej drogi, jest nasza doskonale stabilna osobowość. Rozpatrujemy koncepcję Boga i spirytualizmu z punktów widzenia opartych na logice i zasadach fizyki.

Poddana rygorystycznej, naukowej analizie religia nie wytrzymuje próby argumentów. Nasza wiedza w dziedzinie kosmologii kwantowej jest dziś na tyle ugruntowana, że możemy zdecydowanie odrzucić wiarę w istnienie Boga. Wszechświat to wyłącznie naturalne zjawisko, chociaż niebywale złożone. Nie powstał pod wpływem żadnego zewnętrznego aktu woli.

— A więc nie mamy duszy?

— Koncepcja duszy również jest ułomna. Pogańscy kapłanie żerowali na ludzkim strachu przed śmiercią, obiecując im życie wieczne, w którym otrzymają nagrodę, o ile będą wiedli cnotliwe życie na ziemi. Wobec powyższego wiara w duszę także jest indywidualnym wyborem każdego człowieka. Ponieważ jednak edeniści po śmierci trwają nadal jako część osobowości habitatu, żaden z nich nie był skłonny uznać tego szczególnego aspektu wiary za słuszny. Edeniści wiedzą, że ich istnienie nie kończy się z chwilą fizycznej śmierci. Techniczne założenia naszej kultury poniekąd wyparły religię.

— A co z tobą? Masz duszę?

— Nie. Mój umysł jest przecież sumą wielu indywidualności. Nigdy też nie byłem stworzeniem bożym. Jestem całkowicie sztuczny.

— Ale żyjesz.

— Owszem.

— Gdyby więc były dusze, też byś ją chyba miał?

— Celna uwaga. A czy ty wierzysz, że są dusze?

— No, niezupełnie. To wydaje się trochę dziwne. Ale rozumiem, dlaczego adamiści tak łatwo wierzą. Gdybym sama nie miała możliwości przenieść wspomnień do habitatu, też chciałabym wierzyć, że mam duszę.

— Świetne spostrzeżenie! Właśnie zdolność do transferu wspomnień spowodowała, że w roku 2019 papież Eleonora obłożyła zbiorową klątwą chrześcijańskich edenistów. Nasz protoplasta WingCit Czong był pierwszym człowiekiem, który przekazał swoje wspomnienia warstwie neuronowej habitatu, a wtedy papież potępiła jego czyn i ogłosiła świętokradztwem, próbą uniknięcia sądu bożego. W następstwie tego uznano gen więzi afinicznej winnym zbrukania boskiego dziedzictwa; Watykan bał się wystawienia wiernych na zbyt dużą pokusę. Rok później muzułmanie wydali dekret o podobnej treści, zakazując wiernym wszczepiania dzieciom wspomnianego genu. To wtedy powstały pierwsze zręby kultur edenistów i adamistów.

Ci ostatni wyrzekli się stosowania naszych wynalazków. Bez afinicznej kontroli pożytek z technobiotycznych organizmów jest niewielki.

— Twierdzisz, że są różne religie. Ale czy może być wielu bogów? Chyba musi istnieć tylko jeden stwórca? Jest w tym jakaś sprzeczność.

— Znowu trafna uwaga. Kilka wielkich wojen na Ziemi toczyło się z powodu tejże niejasności. Każda religia mówi, że to ona jest tą właściwą. A w gruncie rzeczy wszystkie uzależnione są całkowicie od siły przekonań wyznawców.

Syrinx dała za wygraną i wsparła głowę na rękach, przyglądając się rybkom przepływającym pod różowymi liliami. Wszyst ko, co usłyszała, wydawało jej się nieprawdopodobne.

— Co ty na to? — zapytała „Oenone”. — Wyznajesz jakąś religię?

— Nie widzę potrzeby modlić się do bóstwa. Wiem, czym jestem. Wy, ludzie, wręcz uwielbiacie komplikować sobie życie.

Syrirw wstała i wygładziła czarną sukienkę żałobną. Wystraszone ryby zanurkowały w głębinę.

— Wielkie dzięki.

— Kocham cię — rzekł „Oenone”. — Przykro mi, że czujesz smutek z powodu Sinona. Zawsze dbał, abyś była szczęśliwa.

Bądź taka dalej.

Koniec ze smutkiem, postanowiła. Tatuś ze mną porozmawia, kiedy tylko zechcę. Rany, to musi oznaczać, że mam już w pełni zintegrowaną osobowość. Świetnie.

Gdyby jeszcze nie czuła tak bolesnego ucisku w piersi… mniej więcej tam, gdzie biło jej serce.


* * *

Kiedy skończyła piętnaście lat, jej nauka skoncentrowała się głównie na przedmiotach związanych z dowodzeniem statkiem.

Poznawała inżynierię systemów napędowych, prawo kosmiczne Konfederacji, astronawigację, technobiotyczne organy podtrzymania życia, mechanikę, dynamikę płynów, nadprzewodnictwo, termodynamikę, fizykę jądrową. Wraz z „Oenone” wysłuchiwała długich wykładów na temat zdolności i ograniczeń jastrzębi. Uczestniczyła też w zajęciach praktycznych, jak: wkładanie kombinezonów, drobne naprawy w warunkach słabej grawitacji, wycieczki aklimatyzacyjne na zewnętrzne półki jastrzębi, żmudne powtarzanie procedur obowiązujących na pokładzie statku.

W stanie nieważkości czuła się jak ryba w wodzie. Modyfikacje genetyczne zwiększyły umiejętność poruszania się w takich warunkach wszystkich edenistów, a członkowie stu rodzin poszli nawet krok dalej, wzmacniając i pogrubiając swe błony wewnętrzne, aby mogły wytrzymać duże przyspieszenia. Edeniści niechętnie się godzili na nanoniczne suplementy, chyba że nie mieli innego wyjścia.

W tym czasie zaczęła tracić zbędny tłuszcz (choć nikt jej nigdy nie uważał za grubą) i wyraźnie nabierać kształtów dorosłej osoby.

II Starannie zmodyfikowane geny przodków obdarzyły ją pociągłą twarzą z lekko wklęsłymi policzkami, podkreślającymi silnie zaznaczone kości, oraz szerokimi ustami, na które w dowolnej chwili mógł wypłynąć najbardziej czarujący uśmiech. Wzrostem dorównywała prawie wszystkim braciom, figura nabierała kobiecych kształtów. Pozwalała włosom opadać do połowy pleców, wiedząc, że to ostatnia ku temu okazja: gdy zaczną się loty operacyjne, będzie musiała ostrzyc się na krótko. Na statku długie włosy stanowiły w najlepszym przypadku przeszkodę, w najgorszym zali grożenie.

W wieku siedemnastu lat przeżyła trwającą miesiąc przygodę miłosną z Auliem, mężczyzną czterdziestoczteroletnim, co nie wróżyło dobrze ich związkowi, lecz zarazem było niezwykle romantyczne. Bez najmniejszych skrupułów oddawała się uciechom; nic sobie nie robiła z plotek i oburzenia przyjaciół i rodziny, doświadczając nowych, upajających doznań w ramionach pomysłowego kochanka. A był to ktoś, kto naprawdę umiał korzystać z dobrodziejstw nieważkości.

Owiane legendą dokonania seksualne nastoletnich edenistów były czymś, czego najbardziej im zazdrościli adamiści. Albowiem ci pierwsi dzięki ulepszonym systemom immunologicznym nie musieli obawiać się chorób, a więź afiniczna skutecznie zapobiegała scenom zazdrości czy przemocy psychicznej. Naturalna żądza nie była niczym wstydliwym; dorastająca młodzież chciała się wyszumieć, choć zdarzały się też nierzadko autentyczne zauroczenia.

Skoro zaś nawet kandydaci na pilotów mieli dziennie tylko pięć godzin zajęć z inżynierii i technologii, a nocą ich młode organizmy zadowalały się sześcioma godzinami snu, resztę czasu spędzali na poszukiwaniu wrażeń miłosnych, jakie zadziwiłyby nawet starożytnych Rzymian.


* * *

Wreszcie nadszedł dzień jej osiemnastych urodzin. Syrinx nie mogła się przemóc, aby tego ranka wyjść z domu. Athene miała jak zwykle pogodny wyraz twarzy i nawet najbardziej wytężone podsłuchiwanie nie mogło wyjawić dziewczynie uczuć matki. Syrinx dobrze jednak wiedziała, jak bardzo musi cierpieć na widok wszystkich dziesięciorga dzieci przygotowujących się do odejścia.

Po oficjalnym śniadaniu długo się wahała, lecz Athene ponagliła ją do wyjścia z kuchni, całując przelotnie.

— To cena, którą wszyscy płacimy — powiedziała. — A wierz mi, że warto.

Całe rodzeństwo wdziało kombinezony i wyszło na wewnętrzną półkę północnej czapy, przemieszczając się długimi skokami w czterokrotnie słabszym polu grawitacyjnym. Przed śluzami kręciło się mnóstwo ludzi, przeważnie z obsługi technicznej i załóg jastrzębi usadowionych na cokołach. Wszyscy niecierpliwie oczekiwali przybycia nowych statków. Nagły zalew domysłów — również osób, które pozostały w habitacie — zaskoczył Syrinx, lecz pozwolił jej przynajmniej przezwyciężyć własne zdenerwowanie.

— To ja powinienem się denerwować — żachnął się „Oenone”.

— Niby czemu? Tobie wszystko przychodzi naturalnie.

— Ha!

— Jesteś gotów?

— A gdybyśmy tak się wstrzymali? Może jeszcze trochę urosnę?

— Nie rośniesz od dwóch miesięcy. Jesteś już wystarczająco duży.

— Tak, Syrinx — odparł statek potulnie, aż się uśmiechnęła.

— Daj spokój i pamiętaj, że też miałam wątpliwości przed związkiem z Hazatem. Później okazało się, że jest fantastycznie!

— Wątpię, czy można porównywać seks z lotem kosmicznym. Poza tym nie nazwałbym tego wątpliwościami, bardziej już niecierpliwością. — Dał się wyróżnić ton urazy w mentalnym głosie jastrzębia.

Synnx wsparła ręce na biodrach.

— Bierz się do roboty.

Przez ostatni miesiąc „Oenone” czerpał energię elektryczną z kuli produkującej pokarm; gdy faza wzrostu nareszcie dobiegła końca, obciążenie kabli indukcyjnych przez narządy kuli pokarmowej zmniejszyło się zasadniczo, co pozwoliło statkowi rozpocząć długi proces ładowania komórek modelujących. Teraz poziom energii wzrósł w nich na tyle, że mogły już wzbudzić pole dystorsyjne umożliwiające jastrzębiowi pobieranie energii bezpośrednio z przestrzeni. Gdyby pole dystorsyjne okazało się defektywne, komórki straciłyby moc i trzeba byłoby podjąć akcję ratunkową. W przeszłości kilka takich akcji skończyło się niepowodzeniem.

Pewność Syrinx i jej pełne zachęty myśli dodawały otuchy jastrzębiowi, który zaczął oddzielać się od kuli pokarmowej. Włókniste rurki pękały wzdłuż linii naprężeń. Ciepłe płyny tryskające w przestrzeń, działając jak prymitywne silniki odrzutowe, przyczyniały się do wzrostu ciśnienia w pozostałych rurkach. Przewody organiczne rwały się i zaraz zasklepiały, ich końce miotały się w obłoku parujących płynów. Gdy zerwała się ostatnia rurka, kula wystrzeliła w dal jak przekłuty balon.

— Widzisz? To łatwe — rzekła Syrinx. Oboje wspólnie przypomnieli sobie, podobne do miraży, wspomnienia jastrzębia zwanego „Iasiusem”. Ażeby wygenerować pole dystorsyjne, należało po prostu zainicjować przepływ energii przez komórki modelujące… o, właśnie w ten sposób. Energia zaczynała płynąć w labiryntowym plastrze komórek, ulegając zagęszczeniu, w ciągu nanosekund osiągając niewyobrażalne wartości.

Rozwinęło się pulsujące dziko pole dystorsyjne.

— Tylko spokojnie — napomniała łagodnie Syrinx. Fluktuacje pola wyraźnie się zmniejszyły. Ustabilizowało się, zmieniło kształt, koncentrując promieniowanie z lokalnej przestrzeni w jeden życiodajny strumień, absorbowany przez komórki modelowania. Ku gwiazdom pomknęły fale niebiańskiego uczucia radości.

— Tak! Udało się! — Uścisnęli się w myślach. Edeniści i jastrzębie składali im serdeczne gratulacje. Syrinx zorientowała się w sytuacji: wszystkie statki rodzeństwa wygenerowały stabilne pole dystorsyjne. Jakby dzieci Athene mogły się nie spisać!

„Oenone” i Syrinx zaczęli eksperymentować, modyfikować kształt pola, zmieniać jego natężenie. Jastrząb wykonał pierwsze ruchy. Wynurzył się spomiędzy pierścieni w pustą przestrzeń, zdolny wreszcie zobaczyć czystą sferę gwiazd. Syrinx odniosła wrażenie, jakby wiatr dmuchał jej w twarz, targając włosy. Była starożytnym żeglarzem — stała na drewnianym pokładzie okrętu, który pruł fale bezkresnego oceanu.

Trzy godziny później „Oenone” wśliznął się w lukę między północną czapą Romulusa a przeciwbieżnym dokiem. Ruszył łukiem, ścigając półkę.

Syrinx dostrzegła, jak wyłania się znienacka na tle przesuwających się w tle gwiazd.

— Widzę cię! — Nareszcie się doczekała.

— A ja ciebie — odparł czule „Oenone”.

Skoczyła z radości trzy metry ponad półkę.

— Uważaj — ostrzegł jastrząb.

Tylko się roześmiała.

Statek minął krawędź i zawisł nad najbliższym cokołem. Kiedy usiadł, puściła się ku niemu szalonym biegiem, krzycząc dziko i wymachując rękami dla zachowania równowagi. Smukły granatowy korpus jastrzębia pokrywała delikatna purpurowa siatka.

Загрузка...