5

Quinn Dexter czekał jak ostatni głupiec na wstrząs i widok zimnej pustki — po tym zamierzał poznać, że jego podróż naprawdę się zaczyna. Tak się oczywiście nie stało. Zawleczono go do kapsuły zerowej o wymiarach trumny, jednej z tysięcy umieszczonych w trójwymiarowej sieci w przestronnym module mieszkalnym międzygwiezdnego transportowca kolonizacyjnego. Nienawykły do nieważkości, wściekły na deprymującą chwiejność przy każdym poruszeniu, Quinn pozwalał się popychać, jakby był jakąś paczką. Kłujący w szyję kołnierz paralizatora kory mózgowej sprawiał, że wszelkie myśli o ucieczce należały do sfery fantazji.

Aż do chwili, kiedy bezszelestnie zatrzasnęło się nad nim wieko kapsuły, nie przyjmował do wiadomości, iż wszystko to dzieje się naprawdę. Łudził się, że Banneth użyje swoich wpływów i wyciągnie go z kłopotów. Banneth wniknęła w struktury administracyjne Kanadyjskiego Stanu Rządu Centralnego niczym najwyższy kapłan w dziewicę. Jedno jej słowo, jedno kiwnięcie głową i znów odzyskałby wolność. Ale stało się inaczej. Wychodziło na to, że i bez Quinna dadzą sobie radę. Wielu tak zwanych młodych wykolejeńców z arkologii Edmonton pewnie już teraz współzawodniczyło o schedę po Quinnie, zabiegając o uwagę Banneth, jej łóżko i uśmiech tudzież wysoką pozycję w hierarchii sekty Nosiciela Światła. Młodzieńcy z ikrą, lepiej od niego trzymający fason. Młodzieńcy, którzy będą raczej kroczyć dumnym krokiem, niż pocić się ze strachu przy wwożeniu do Edmonton przesyłki Banneth z niesamowitymi nanoukładami do sekwestrowania ludzi.

Którzy nie będą na tyle tępi, aby rzucać się do ucieczki, gdy na stacji kolejki wakacyjnej zatrzyma ich patrol policji.

Nawet gliniarze uznali Quinna za wariata: pękali ze śmiechu, wlokąc jego ogłuszone, wstrząsane drgawkami ciało do Gmachu Sprawiedliwości w Edmonton. Kartonowe pudełko uległo oczywiście samozniszczeniu, gwałtownie uwolniona energia zamieniła nanoukłady w nierozpoznawalne grupy rozpadających się molekuł. Uniknął zarzutu szmuglerstwa, lecz oskarżenie o stawianie oporu podczas aresztowania wystarczyło sędziemu, aby skazać go na zesłanie.

Quinn próbował nawet pokazać jednemu z członków załogi znak rozpoznawczy sekty, odwrócony krzyż, zaciskając palce, aż pobielały mu knykcie. „Pomóż mi!” Facet jednak nie zauważył albo nie zrozumiał. Czy tam, między gwiazdami, zakładano w ogóle sekty Jasnego Brata?

Zamknęło się wieko kapsuły.

Banneth miała go w nosie, uzmysłowił sobie z goryczą. Na Bożego Brata, po tylu latach wiernej służby! I jak ohydnych seksualnych ekscesów od niego żądała! „Moje małe słoneczko — mruczała, kiedy pieprzył i jego pieprzono. Ile bólu zniósł z dumą podczas inicjacji, zanim został starszym akolitą. Pomagał rekrutować swoich przyjaciół, potem wydawał ich w ręce Banneth. Te wszystkie nużące godziny, spędzone na załatwianiu najbanalniejszych spraw sekty. Nawet ta cisza po tym, jak go aresztowano, nawet cięgi zebrane na komisariacie. Banneth wypięła się na niego i tyle. A nie powinna.

Po latach włóczęgostwa, jako zwyczajny wykolejony dzieciak, potrzebował dopiero sekty, aby się przekonać, kim jest w istocie: prostym, stuprocentowym zwierzęciem. To, co z nim zrobili — to, co robili ze wszystkimi — było wyzwoleniem, spuszczeniem ze smyczy wężowej bestii, która czaiła się w duszy każdego człowieka. Cóż za wspaniałe uczucie poznać samego siebie! Gdy można dać komukolwiek wycisk tylko dlatego, że ma się na to ochotę.

Życie od razu nabiera smaku.

Z tej właśnie przyczyny niżsi rangą członkowie sekty okazywali mu ślepe posłuszeństwo — przepełnieni strachem, szacunkiem i podziwem. Był kimś więcej niż tylko przywódcą zgromadzenia. Był zbawcą. Za kogoś takiego on uważał Banneth.

Teraz jednak Banneth uważała go za słabeusza i opuściła w potrzebie. A jeżeli Banneth znała prawdziwą siłę Quinna, jego niezłomną wiarę we własne możliwości? Tylko nieliczni w sekcie z taką jak on żarliwością czcili Noc. Czyżby dostrzegła w nim zagrożenie?

Całkiem prawdopodobne, to mogło tłumaczyć jej zachowanie.

Wszyscy się go bali, tej jego czystości. I, na Bożego Brata, mieli słuszność.

Uniosło się wieko kapsuły.

— Jeszcze cię dostanę — syknął przez zaciśnięte zęby. — Nie spocznę, póki mi nie zapłacisz. — Już to sobie wyobrażał: Banneth zgwałcona za pomocą jej własnych nanoukładów do sekwestracji; czarne, połyskliwe włókna wgryzają się w korę mózgową jak robaki, z obsceniczną zapalczywością szturmują nagie synapsy.

A Quinn będzie w posiadaniu kodów dostępu, sprowadzi potężną Banneth do roli marionetki z krwi i kości. Ale świadomej! Zawsze świadomej tego, co każe się jej wykonywać. O, tak!

— Marudny? — prychnął ktoś ochrypłym głosem. — A co powiesz na to, koleś?

Quinn poczuł, jak głęboko do kręgosłupa wbija mu się rozpalona do czerwoności igła. Krzyknął bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Plecy wygięły się konwulsyjnie, wypychając go z kapsuły.

Roześmiany człowiek złapał Quinna, zanim ten wyrżnął o znajdującą się trzy metry dalej przegrodę kratową. Nie był to ten sam mężczyzna, który zamykał go przed kilkoma sekundami. A może dniami? Tygodniami?…

Na Jasnego Brata, pomyślał Quinn, jak długo leciałem? Chwycił się kraty spoconymi rękami i przycisnął czoło do zimnego metalu. Nadal byli w stanie nieważkości. Jego żołądek trząsł się jak galareta.

— Będziesz się stawiał, zesłańcu? — zapytał nadzorca.

Quinn potrząsnął przecząco głową, zrezygnowany.

— Nie. — Na samo wspomnienie niedawnej męczarni drżały mu dłonie. Na Jasnego Brata, ależ zabolało! Lękał się, czy neuronowe bombardowanie nie uszkodziło implantów. Cóż by to była za ironia losu, gdyby po pokonaniu tylu przeszkód teraz zwyczajnie wysiadły. Dwa otrzymane od sekty nanowszczepy były najlepsze w swoim rodzaju, najbardziej niezawodne i niezwykle kosztowne. Oba przemycił niezauważenie mimo rutynowej kontroli na Ziemi. I musiał, już bowiem samo posiadanie układu podrabiania bioelektrycznego modelu człowieka załatwiłoby mu natychmiastowy przydział na planetę więzienną.

Fakt, iż został mu w ogóle powierzony, tylko potwierdzał, jak wielką wiarę sekta pokładała w nim i w jego zdolnościach. Skopiowanie bioelektrycznego modelu po to, by móc opróżnić czyjś dysk kredytowy, oznaczało w dłuższej perspektywie konieczność pozbycia się ofiary. Młodsi członkowie sekty mogliby mieć skrupuły. Ale nie Quinn. W ciągu ostatnich pięciu miesięcy załatwił siedemnaście osób.

Pobieżne sprawdzenie stanu układów pokazało jednak, że wszczepy wciąż działają poprawnie.

— Grzeczny chłopczyk. A teraz idziemy. — Mężczyzna złapał go za ramię i zaczął frunąć wzdłuż kraty, machając nonszalancko wolną ręką.

Mijali przeważnie opuszczone kapsuły. Kontury jeszcze innych Quinn dostrzegał po drugiej stronie przegrody. W wątłym świetle kładły się długie, szare cienie. Rozglądając się bacznie wokół siebie, Quinn zaczynał rozumieć, jak musi czuć się mucha, jeśli wpadnie nieopatrznie do instalacji klimatyzacyjnej.

Po opuszczeniu głównego modułu mieszkalnego przebyli kilka długich korytarzy o okrągłym przekroju. Spotykali kolonistów i członków załogi. Jedna z rodzin skupiła się dokoła czteroletniej dziewczynki, która zaciskała kurczowo palce na obręczy uchwytu.

Żadne namowy rodziców nie umiały jej skłonić do ustąpienia.

Przeszli przez śluzę do długiego, cylindrycznego pomieszczenia, gdzie w rzędach stało kilkaset foteli, przeważnie już zajętych.

Kosmolot, zgadywał Quinn. Opuścił Ziemię na brazylijskiej wieży orbitalnej, gdzie wysiadł po dziesięciogodzinnej podróży zatłoczonym wahadłowcem w kompanii pozostałych dwudziestu pięciu skazańców. Wtem przyłapał się na myśli, że nic nie wie o miejscu swego wygnania. Podczas trwającej pięćdziesiąt sekund rozprawy sądowej słowem nie wspomniano o jego docelowej planecie.

— Gdzie my właściwie jesteśmy? — spytał swego stróża. — Co to za planeta?

Mężczyzna zmierzył go ironicznym spojrzeniem.

— Lalonde. A co, nikt cię nie uprzedził?

— Nie.

— Aha. Ale wierz mi, że mogłeś trafić gorzej. Lalonde to świat kolonizowany przez eurochrześcijańskie grupy etniczne, otwarty trzydzieści lat temu. Zdaje mi się, że jest tu mała społeczność Tyrataków, lecz większość osadników to ludzie. Jakoś się urządzisz. Tylko weź sobie do serca moją dobrą radę: nie wkurzaj nadzorcy zesłańców.

— Rozumie się. — Bał się zapytać, kim są ci Tyratakowie.

Pewnie jakieś ksenobionty. Myśl o nich napawała go nieokreśloną obawą, bądź co bądź nie wyściubiał dotąd nosa poza arkologię i stacje wakacyjnej kolejki. A teraz od niego wymagano, aby zamieszkał na otwartej przestrzeni pod bokiem gadających zwierzaków. Jasny Bracie!

Mężczyzna zaciągnął Quinna na tyły kosmolotu, gdzie zdjął mu kołnierz i kazał poszukać wolnego miejsca. W ostatniej sekcji siedziała grupa mniej więcej dwudziestu osób, wśród których przeważali nieopierzeni młodzieńcy, wszyscy w podobnych stalowoszarych jednoczęściowych kombinezonach roboczych, jaki i jemu wydano. Na rękawach jasnymi, szkarłatnymi literami wypisano IVT, co oznaczało transport skazańców. Wykolejeńcy. Quinn z miejsca ich rozpoznał — wydało mu się, że spogląda w lustro odzwierciedlające jego własną przeszłość. Ujrzał siebie, jaki był przed rokiem, zanim wstąpił do sekty Jasnych Braci — zanim jego życie nabrało sensu.

Quinn zbliżył się do reszty z palcami ułożonymi od niechcenia w znak odwróconego krzyża. Żadnej reakcji. Trudno. Zapiął się pasem obok mężczyzny o bladym obliczu i krótko przystrzyżonych płowych włosach.

— Jackson Gael — odezwał się jego sąsiad.

Quinn kiwnął nieznacznie głową i wymruczał swoje imię. Jackson Gael wyglądał na dziewiętnaście, najwyżej dwadzieścia lat; szczupłe ciało i wzgardliwa mina znamionowały ulicznego zawadiakę, twardego i nieskomplikowanego. Quinn zastanawiał się przez chwilę, co takiego przeskrobał, że tu trafił.

Włączyły się głośniki i pilot oświadczył, iż za trzy minuty nastąpi rozłączenie, co zajmujący przednie rzędy koloniści przyjęli z ogromnym aplauzem. Ktoś zaczął grać na mikrosyntezatorze; skoczna melodia denerwowała Quinna.

— Ale jaja — rzekł Jackson Gael. — Patrz na nich, jak się garną. Naprawdę uwierzyli w ten kit o wytyczaniu nowych granic, który wcisnęła im spółka założycielska. I pomyśleć, że przyjdzie nam spędzić resztę życia z tymi patałachami.

— Mów za siebie — stwierdził Quinn pod wpływem impulsu.

— Co ty powiesz? — Jackson wyszczerzył zęby. — Skoro jesteś taki bogaty, to czemuś nie dał w łapę kapitanowi, żeby cię wysadził w Nowej Kalifornii lub w Kulu?

— Nie jestem bogaty. Ale tu nie zostaję.

— Kapuję. Gdy już odbędziesz karę, wypłyniesz jako gruba ryba, może w branży kupieckiej. Wierzę ci. Co do mnie, nie będę się wychylał. Postaram się, żeby przydzielili mnie na jakąś farmę, gdzie doczekam końca robót. — Mrugnął okiem. — Wśród tych gamoni przyuważyłem parę fajnych laleczek. Jakież będą samotne w tej dziczy w swoich kruchych domeczkach. Ludzie po pewnym czasie zaczynają widzieć w lepszym świetle takich jak my. Może się jeszcze nie zorientowałeś, ale wśród skazańców jest bardzo mało kobitek.

Quinn gapił się na niego z konsternacją.

— Końca robót?

— A jak, końca robót. Nie wiesz, człowieku, na co cię skazali?

Myślałeś, że puszczą nas samopas, gdy dolecimy na planetę?

— Nic mi nie powiedzieli — rzekł Quinn. Czuł, jak otwiera się w nim czarna otchłań rozpaczy. Dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać skalę swej ignorancji w kwestii wszechświata otaczającego arkologię.

— Facet, musiałeś komuś nieźle zaleźć za skórę — powiedział Jackson. — Dałeś się podejść jakiemuś politykowi?

— Nie. — Nie był to polityk, ale ktoś znacznie gorszy i działający z nieskończenie większym wyrachowaniem. Patrzył, jak ostatnia rodzina kolonistów wynurza się ze śluzy, ta z przerażoną czteroletnią dziewczynką, która głośno płakała z rękoma zarzuconymi na szyję ojca. — Mówiłeś coś o robotach?

— Słuchaj, kiedy już zejdziemy na ląd, dla mnie, dla ciebie i dla reszty zesłańców rozpocznie się dziesięć lat ciężkich robót.

Sam rozumiesz, Towarzystwo Rozwoju Lalonde zapłaciło za nasz przelot z Ziemi i teraz chce zwrotu kosztów. Z tego powodu najlepsze lata życia upłyną nam na przerzucaniu gówna za tych kolonistów. Służba dla społeczności, tak to się ładnie nazywa.

W gruncie rzeczy jesteśmy tylko bandą skazańców, Quinn, co tu dużo gadać. Budujemy drogi, wycinamy drzewa, kopiemy latryny.

Każdą bez wyjątku parszywą pracę, którą trzeba będzie wykonać, zwalą na nasze karki. Rób, co ci każą, jedz, co ci rzucą na talerz, i noś, co ci włożą na plecy, a wszystko za piętnaście franków miesięcznie, czyli mniej więcej pięć fuzjodolarów. Witaj w raju pionierów, Quinn.


* * *

Kosmolot McBoeing BDA-9008 nie był luksusową maszyną, zaprojektowano go bowiem do operacji na planetach rolniczych w początkowym stadium zasiedlenia, odludnych i prymitywnych koloniach, gdzie niełatwo o części zamienne, a konserwacją zajmują się nieudacznicy i żółtodzioby na swym pierwszym kontrakcie. Mocna, zwarta konstrukcja typu delta, zaprojektowana w jednym z osiedli asteroidalnych Nowej Kalifornii, miała długość siedemdziesięciu pięciu metrów i sześćdziesięciometrową rozpiętość skrzydeł. Nie było żadnych okien dla pasażerów, jedynie wąski pas przezrocza w kabinie pilota. Kadłub z żaroodpornego stopu berylu i boru migotał w ostrym świetle słońca — oddalonej o sto trzydzieści dwa miliony kilometrów gwiazdy typu F.

Kiedy odłączyły się uszczelnienia, małe strumyczki szarego gazu trysnęły z komory śluzowej. Zaczepy cofające się do wnętrza statku gwiezdnego uwolniły kosmolot.

Pilot włączył silniki sterujące i odsunął maszynę od ogromnej bryły statku. Z daleka McBoeing przypominał ćmę odlatującą od balonika. Gdy odległość wzrosła do pięciuset metrów, wówczas drugie, dłuższe już odpalenie silników sterujących skierowało kosmolot w stronę planety.

Lalonde było światem, który ledwo co zasługiwał na miano terrakompatybilnego. Ze względu na niewielkie nachylenie osi obrotu do płaszczyzny orbity i uciążliwą bliskość jasnego słońca, na planecie dominował gorący i wilgotny klimat, wieczne tropikalne lato. Spośród sześciu kontynentów tylko Amarisk na półkuli południowej został oddany pod osadnictwo przez spółkę założycielską. Człowiek nie mógł zapuszczać się do strefy równikowej bez stosownych kombinezonów z regulacją temperatury. Przez leżący na północy Wyman, jedyny kontynent w polarnej strefie klimatycznej, nieustannie przewalały się straszliwe burze, gdy gorące i chłodne masy powietrza ścierały się z sobą wokół jego brzegów. Skarlałe czapy lodowe pokrywały mniej niż piątą część tej powierzchni, jaka była normą dla terrakompatybilnej planety.

Gdy kosmolot przecinał gładko atmosferę, krawędzie natarcia jarzyły się mdłą czerwienią. W dole błyszczał spokojny lazurowy przestwór oceanu, upstrzonego gdzieniegdzie malutkimi atolami i łańcuchami wysp wulkanicznych. Niemal połowę pola widzenia zasłaniały bielutkie, skłębione obłoki powstające wskutek niemiłosiernego upału. Na Lalonde prawie każdego dnia padało. Między innymi dlatego spółce założycielskiej udało się zebrać potrzebne fundusze: ciepłe powietrze w połączeniu z dużą wilgotnością powietrza stwarzało idealne warunki do uprawy wielu odmian roślin, dzięki czemu farmerzy mogli liczyć na szybkie ich dojrzewanie i obfite plony.

McBoeing wyhamował do prędkości poddźwiękowej, zszedł z pułapu gęstych chmur i zakręcił w stronę zachodniego wybrzeża Amariska. Kontynent o powierzchni przeszło ośmiu milionów kilometrów kwadratowych rozciągał się od podmokłych równin na zachodzie do długiego pasma gór fałdowych na wschodzie. Owa kraina dżungli ustępującej stepom jedynie na południu, gdzie panowały niższe, subtropikalne temperatury, mieniła się szmaragdowo w promieniach południowego słońca.

W dole pod kosmolotem morze było zamulone aż na osiemdziesiąt kilometrów od bagnistego wybrzeża, dokąd sięgała brudna, brązowa plama; wskazywała na ujście Juliffe, której źródła znajdowały się prawie dwa tysiące kilometrów w głębi lądu, u podnóża gór czuwających nad wschodnim wybrzeżem. Pod względem rozległości dorzecza śmiało mogłaby rywalizować z ziemską Amazonką. Wyłącznie z tego powodu spółka założycielska postanowiła na jej południowym brzegu zbudować stołeczne (i na razie jedyne) miasto planety — Durringham.

McBoeing przeleciał nisko ponad nadbrzeżnymi trzęsawiskami, wysuwając podwozie i ustawiając się stożkowatym nosem w stronę odległego o trzydzieści kilometrów pasa startowego. Jedyny kosmodrom na Lalonde położony był w odległości pięciu kilometrów od Durringham, gdzie na wyciętej w puszczy polanie ułożono pojedynczy pas z prefabrykowanych metalowych krat, zbudowano centrum kontroli ruchu lotniczego oraz hangary z wyblakłych ezystakowych paneli.

Kosmolot lądował wśród pisku opon. Spod kół buchnął gęsty dym, gdy komputer pokładowy włączył hamulce. Nos opadł i maszyna się zatrzymała. Potem zaczęła cofać się ku hangarom.


* * *

Obcy świat. Nowy początek. Wynurzywszy się z dusznego wnętrza kabiny kosmolotu, Gerald Skibbow popatrzył z podziwem na okolicę. Widok zwartej ściany dziewiczej dżungli, próbującej wedrzeć się na teren lotniska, umocnił go tylko w przeświadczeniu, że podjął słuszną decyzję. Zanim zszedł po schodkach, uścisnął gorąco swoją żonę Loren.

— O rany, tylko popatrz! Drzewa, najprawdziwsze drzewa!

Miliony, tryliony drzew! Cały świat porośnięty drzewami. — Kiedy zaczerpnął głęboko oddechu, mina trochę mu zrzedła. Tutejsze powietrze było tak gęste, że można by je ciąć nożem. Na oliwkowym kombinezonie pojawiały się duże plamy potu. I jeszcze ten zapach zgnilizny, jakby nieco siarkowy. Ale do diabła z nim, przynajmniej oddychał naturalnym powietrzem, nie skażonym siedmioma wiekami zanieczyszczeń przemysłowych. I to się naprawdę liczyło. Lalonde było krainą spełniających się marzeń, światem niezbrukanym, na którym dzieci mogły dzięki pracy osiągnąć właściwie wszystko.

Zaraz za nim dreptała po schodkach Marie z lekko nadąsaną piękną buzią; marszczyła nos, wdychając zapach dżungli. Ale on się tym nie przejmował, miała wszak siedemnaście lat — młodzieży wszystko wydaje się w życiu nie na miejscu. Po dwóch latach wyrośnie z tego.

Paula, jego najstarsza, dziewiętnastoletnia córka, rozglądała się z zadowoleniem. Stała u boku niedawno poślubionego męża, Franka Kavy, który położył jej rękę na ramionach opiekuńczym gestem i z uśmiechem podziwiał krajobraz. Oboje napawali się tą szczególną chwilą pierwszego kontaktu z nowym światem. Frankowi niczego nie brakowało: był idealnym zięciem, nie stronił od ciężkiej pracy. Każde gospodarstwo, które Frank pomagałby prowadzić, musiałoby dobrze prosperować.

Płytę ze stłuczonych i ubitych kamieni przed hangarem pokrywały kałuże. Obok schodów sześciu urzędników LDC, Towarzystwa Rozwoju Lalonde, odbierało od pasażerów karty podróżne, sprawdzając je w blokach procesorowych. Po zweryfikowaniu danych imigrant dostawał kartę obywatelstwa i dysk kredytowy z walutą Rządu Centralnego zamienioną na miejscowe franki — pieniądz lokalny, nie uznawany nigdzie indziej w Konfederacji.

Gerald przewidział, że tak właśnie się stanie, ukrył więc w zanadrzu dysk kredytowy Banku Jowiszowego z trzema i pół tysiącem fuzjodolarów. Kiwnął z podziękowaniem po otrzymaniu nowej karty i nowego dysku, a wtedy urzędnik wskazał mu drogę do mamuciego hangaru.

— Trochę tu organizacja szwankuje — mruknęła Loren, sapiąc ciężko. Musieli odstać piętnaście minut, zanim dostali swoje karty.

— A co, chcesz już wracać? — zakpił Gerald. Uniósł kartę obywatelstwa, szczerząc zęby.

— Nie, bo nie poleciałbyś ze mną. — Oczy jej się śmiały, lecz w głosie brakowało przekonania.

Gerald nie zwrócił na to uwagi.

W hangarze dołączyli do oczekujących tam ludzi, którzy zabrali się z orbity wcześniejszym kursem. Tam też urzędnik LDC nadał całej gromadzie nazwę Grupy Przesiedleńczej nr 7. Ich opiekunka z Biura Alokacji Gruntów oznajmiła, że za dwa dni wyruszą statkiem na przydzielony im kawałek ziemi. Do czasu wypłynięcia będą spać w przejściowej sypialni w Durringham. Ponadto udadzą się do miasta piechotą, choć dla najmłodszych dzieci zostanie podstawiony autobus.

— Tato! — syknęła Marie przez zęby, kiedy wśród tłumu dały się słyszeć głośne utyskiwania.

— Co znowu? Nie masz nóg? Przecież większość czasu spędzałaś w sali gimnastycznej w dziennym klubie.

— To było tylko kształtowanie mięśni — odparła. — Nie harówka w saunie.

— Przywykniesz.

Marie zamierzała już ostro odpowiedzieć, lecz dostrzegła wyraz jego oczu. Wymieniła nieco stroskane spojrzenie z matką, po czym wzruszyła ramionami.

— Dobra.

— A co z naszym bagażem? — zapytał ktoś opiekunkę.

— Zesłańcy wyładują wszystko z kosmolotu — odpowiedziała. — Już czeka ciężarówka, która zawiezie wasz dobytek do miasta, a potem prosto na statek.

Gdy koloniści wymaszerowali do Durringham, jeden z członków obsługi naziemnej kosmodromu zagonił do pracy Quinna i pozostałych więźniów. Tak więc jego pierwszym doświadczeniem na Lalonde było trwające dwie godziny taszczenie zaplombowanych kompozytowych pojemników z ładowni kosmolotu i układanie ich na ciężarówkach. Była to męcząca praca, toteż zesłańcy szybko rozebrali się do spodenek. Quinn prawie nie odczuł zmiany, pot zdawał się oblepiać jego skórę nieścieralną warstwą.

Ktoś’ im powiedział, że przyciąganie ziemskie na Lalonde jest tylko minimalnie słabsze od standardowego. Tego również miał nie odczuć.

Mniej więcej po kwadransie pracy zauważył, że naziemna obsługa kosmodromu rozsiadła się w cieniu hangaru. Tylko zesłańcami nikt się nie przejmował.

Wylądowały jeszcze dwa McBoeingi BDA-9008, przywożąc kolejną grupę kolonistów z parkującego na orbicie statku. Jeden z kosmolotów wystartował, zabierając do zwolnionych pomieszczeń transportowca pracowników LDC. Wracali do domu, skończyły im się kontrakty. Quinn przystanął, żeby popatrzeć, jak ciemny, kanciasty kształt szybuje w niebo, by zniknąć na wschodzie. Ten widok wzbudził gniewną zazdrość w jego sercu. I nadal nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Mógłby rzucić się do ucieczki, tutaj i zaraz, w stronę tej zatrważającej połaci nieujarzmionej puszczy poza obrębem portu. Ale przecież to kosmodrom był miejscem, dokąd chciałby uciekać. Wyobrażał też sobie, jak osadnicy traktują zbiegłych zesłańców. Może i wykazał się głupotą, dając się wywieźć na tę planetę, ale nie był naiwny.

Przeklinając pod nosem, wywlókł z ładowni McBoeinga kolejną skrzynię z narzędziami stolarskimi i zaniósł ją do ciężarówki.

Gdy zesłańcy uporali się z wyładunkiem i rozpoczęli długą wędrówkę do Durringham, z zachodu napłynęły chmury, przynosząc ciepły, rzęsisty deszcz. Quinn wcale się nie zdziwił, gdy stwierdził, że jego szary kombinezon nie jest nieprzemakalny.


* * *

Biuro kierownika Działu Rejestracji Imigrantów mieściło się w budynku administracyjnym przylegającym do centrum kontroli ruchu lotniczego na kosmodromie. Była to wydłużona, prostokątna budowla z płaskim dachem, zmontowana z ezystakowych paneli nałożonych na metalowy szkielet. Powstała przed dwudziestu pięciu laty, kiedy przybyli pierwsi osadnicy. Ojej wieku świadczyły smętne, surowe wykończenia. Pomieszczenia biurowe na Lalonde nie znały nawet konstrukcji z programowalnego silikonu, pomyślał Darcy posępnie; zaprojektowane na Lunie struktury dawały przynajmniej namiastkę komfortowego życia. Jeśli kiedykolwiek oszczędzano przy zakładaniu kolonii, to na pewno na Lalonde.

W biurze działała jednak zasilana z ogniw słonecznych klimatyzacja. Temperatura była tu na szczęście niższa, lecz wilgotność powietrza pozostawała bez zmian.

Darcy siedział na kanapie, zajęty przeglądaniem kart podróżnych, których pozbyła się najświeższa tura kolonistów w zamian za nowe obywatelstwo i dyski kredytowe. Statek przywiózł pięć i pół tysiąca ludzi z Ziemi — pięć i pół tysiąca straceńców, marzycieli i kryminalistów rozpuszczonych po świecie, aby mogli zniszczyć kolejną planetę w imię szczytnych ideałów. Po sześćdziesięciu latach w służbach wywiadowczych edenistów Darcy nie umiał myśleć o adamistach inaczej. I tacy się upierają, że to oni są normalni, pomyślał zgryźliwie. Co i rusz wymawiają ci bezbożne zdziwaczenie.

Wprowadził zapis kolejnej karty do bloku procesorowego, zerkając przelotnie na hologram. Dość przystojny dwudziestojednoletni mężczyzna o kamiennej twarzy i oczach pałających nienawiścią i strachem. Quinn Dexter, zesłaniec. Chwiejący się na kolanie Darcy’ego blok procesorowy nie rozpoznał imienia.

Odrzucił kartę na rosnący stos jej podobnych. Sięgnął po następną.

— Nigdy mi tego nie wytłumaczyłeś — odezwał się Nico Fnhagen zza biurka. — Czego wy właściwie szukacie?

Darcy podniósł wzrok. Nico Frihagen pełnił na Lalonde funkcję registratora, choć był to zbyt szumny tytuł jak dla osoby zatrudnionej w dziale administracji cywilnej, która przez większość czasu grzebie w papierkach. Zbliżał się już do sześćdziesiątki, miał klasyczne słowiańskie rysy, obwisłe policzki i przerzedzone włosy z łysiną na czole. Darcy podejrzewał, że jego przodkowie dość wstrzemięźliwie korzystali z dobrodziejstw genetycznych modyfikacji. Rozleniwiony służbista popijał z puszki piwo, które na pewno nie było rozlewane na tej planecie, a więc zostało skradzione z bagażu któregoś niczego nie podejrzewającego kolonisty.

Personel kosmodromu robił złote interesy, grabiąc mienie nowych osadników. Nico Frihagen był ważnym ogniwem tego szwindlu: karty podróżne kolonistów zawierały listę wszystkiego, co z sobą przywozili.

Owa gorliwość, z jaką wpychał nos do koryta, czyniła z registratora idealnego partnera dla agentów edenistów. Za okrągłe pięćset fuzjodolarów miesięcznie Darcy i jego współpracowniczka Lori przeglądali personalia imigrantów bez potrzeby szukania dostępu do cywilnych banków danych kolonii.

Szczegóły dotyczące imigrantów były dość ubogie; Towarzystwo Rozwoju Lalonde nie przejmowało się, kto zasiedla planetę, byleby pokrył koszty przelotu i uiścił opłatę rejestracyjną. Towarzystwo miało określić wysokość dywidendy nie wcześniej niż za sto lat, kiedy liczba ludności osiągnie sto milionów, a rozwinięte ośrodki przemysłowe zastąpią dominujące na początku rolnictwo. Planety zawsze wymagały długoterminowych inwestycji.

Jednakże Darcy i Lori wytrwale przekopywali się przez zwały informacji. Rutynowa procedura. Poza tym ktoś mógłby stać się nieostrożny.

— Skąd to nagłe zainteresowanie? Pytano cię o to? — zabrała głos Lori z drugiego końca kanapy. Siedemdziesięciotrzyletnia kobieta z prostymi, kasztanowymi włosami wyglądała na znacznie młodszą od Frihagena. Nie miała wysmukłej figury, tak charakterystycznej dla większości edenistów, w czym też przypominała Darcy’ego, dzięki czemu oboje świetnie się nadawali do tajnych działań operacyjnych.

— Nie. — Nico Frihagen potrząsnął puszką. — Ale siedzicie w tym już od trzech lat, do licha, pewnie nawet dłużej, niż przypuszczam. Nie o forsę wam chodzi, dla takich jak wy pieniądze niewiele znaczą. Czas jest dla was cenniejszy. A to znaczy, że musicie szukać kogoś naprawdę ważnego.

— Niezupełnie — odparła Lori. — Nie poszukujemy konkretnej osoby, ale człowieka o pewnych cechach.

— Niezły wykręt — pochwalił ją Darcy bezgłośnie.

— I oby to mu wystarczyło — odpowiedziała.

Nico Frihagen pociągnął głęboki haust piwa.

— Jakich cechach?

Darcy uniósł swój osobisty blok procesorowy.

— Tutaj zapisane są wszystkie parametry. Dostępne dla każdego, kto chce się zapoznać ze szczegółami. Myślisz, Nico, że chcesz się z nimi zapoznać?

— Nie. Tak tylko się zastanawiałem. Krążą pewne pogłoski, to wszystko.

— Jakie pogłoski, Nico?

Nico Frihagen wyjrzał przez okno, aby popatrzeć na brygadę zesłańców zajętych rozładunkiem McBoeinga BDA-9008.

— Chodzi o jakichś osadników, którzy zaginęli bez śladu w górze rzeki. Kilka rodzin z hrabstwa Schuster. Szeryfowie bezskutecznie przetrząsali okolicę; żadnych śladów walki, żadnych ciał.

Tylko opuszczone domy.

— Gdzie leży to całe hrabstwo Schuster? — zdziwiła się Lori.

Darcy wysłał pytanie do technobiotycznego procesora w swym bloku, zaraz też ujrzał przed oczami błyszczącą mapę dorzecza Juliffe. Hrabstwo Schuster lśniło bursztynową poświatą — zajmowało rozległy obszar ziemi o kształcie zbliżonym do prostokąta; granica hrabstwa na pewnym odcinku przebiegała wzdłuż rzeki Quallheim, jednego z setek dopływów Juliffe.

— Jak już powiedział Nico, daleko w górze rzeki. Ponad tysiąc kilometrów stąd. To ziemie niedawno przekazane pod osadnictwo.

— Może jakieś wielkie zwierzę? Krokolew lub nawet coś, czego nie odkryła ekipa dokonująca analizy ekosystemu?

— Może. — Darcy jednak w to nie wierzył. — A więc jakie słyszałeś pogłoski, Nico? Co mówią ludzie?

— Niewiele, na razie mało kto o tym wie. Gubernator wolałby wyciszyć całą sprawę, żeby nie wybuchły zamieszki wokół wsi Tyrataków. Założyli osiedla po drugiej stronie sawanny graniczącej z hrabstwem Schuster. Szeryf okręgowy nie złożyła oficjalnego doniesienia ze strachu, żeby nie obarczono ich winą. Gospodarstwa zaklasyfikowano jako opuszczone.

— Kiedy to się stało? — spytała Lori.

— Ze dwa tygodnie temu.

— Trudno cokolwiek stwierdzić — powiedziała Lori.

— To wystarczająco odludne miejsce. Mógłby tam się zaszyć.

— Przyznaję. Ale na co mu garstka prymitywnych farmerów?

— Nie sposób zgadnąć.

— Przekonamy się na miejscu?

— Niby o czym? Że gospodarstwa naprawdę są opuszczone? Nie możemy wałęsać się po dżungli w poszukiwaniu kilku rodzin, które złamały warunki kontraktu. A niech to, gdybyś mnie zapędził w środek tej dziczy, pewnie też chciałabym dać nogę.

— Nadal twierdzę, że to dziwne. Jeżeli użalali się na swój los, miejscowy szeryf powinien o tym wiedzieć.

— Owszem. Ale nawet jeśli zaraz wyruszymy, podróż do hrabstwa Schuster zajmie nam dwa lub trzy tygodnie. A po miesiącu wszelkie ślady będą już zatarte. Czyżbyś był aż tak dobrym tropicielem w dżungli?

— Można wyciągnąć z kapsuły zerowej Abrahama i Catlin.

Niech przeprowadzą zwiad.

Darcy rozważał poszczególne opcje. Abraham i Catlin, ich orły, miały udoskonalone zmysły, mimo to jednak posyłanie ich bez chociażby podstawowej znajomości terenu, na którym przebywać mogliby zaginieni, wydawało się pozbawione sensu. Przetrząśnięcie samego tylko hrabstwa Schuster potrwałoby z pół roku. Dysponując większą liczbą agentów, pewnie by się zgodził, ale nie w przypadku, gdy mogli liczyć tylko na siebie. Inwigilacja przybywających na Lalonde imigrantów była kontrowersyjnym działaniem, opartym na nie potwierdzonym meldunku sprzed blisko czterdziestu lat, jakoby Laton zakupił kopię oryginalnego raportu ekipy badającej tutejsze warunki ekologiczne. Zapuszczanie się na tej jednej podstawie na dzikie tereny nie wchodziło w rachubę.

— Nie — odmówił niechętnie. — Jak znajdziemy świeży trop, wtedy je wypuścimy. Za miesiąc przylatuje statek gwiezdny z Jospoola. Poproszę kapitana o wykonanie szczegółowych zdjęć hrabstwa Schuster.

— W porządku, ty tu jesteś szefem.

Przesłał mentalny wizerunek uśmiechu. Tak długo już z sobą pracowali, że rangi miały dla nich jedynie symboliczne znaczenie.

— Dzięki za informację — zwrócił się Darcy do Frihagena.

— Przyda wam się na coś?

— Możliwe. Twoją przysługę na pewno docenimy.

— Dziękuję. — Nico Frihagen uśmiechnął się blado i łyknął piwa.

— Odrażająca szumowina — zauważyła Lori.

— Będziemy ci jeszcze bardziej wdzięczni, jeśli dasz nam znać o dalszych zaginięciach — rzekł Darcy.

Nico Frihagen przechylił puszkę w jego stronę.

— Będę się starał.

Darcy wybrał kolejną kartę podróżną. Na górze widniało nazwisko Marie Skibbow; atrakcyjna nastolatka uśmiechała się do niego wyzywająco z hologramu. Rodziców czeka więc kilka piekielnych lat, pomyślał. Za przybrudzonym oknem gęste, szare chmury zbierały się nad zachodnim widnokręgiem.


* * *

Szeroki pas drogi łączącej Durringham z kosmodromem, wysypanej bladoróżowymi okruchami skalnymi, przecinał na przestrzał zwartą dżunglę. Ojciec Horst Elwes maszerował w stronę stolicy na tyle raźno, na ile mu pozwalały opuchnięte stopy; podejrzewał, że całe pięty ma już pokryte pęcherzami. Raz po raz kierował badawcze spojrzenie na chmury gromadzące się ponad rozkołysanymi wierzchołkami drzew, mając nadzieję, że deszcz się wstrzyma, póki nie dotrą do przejściowej sypialni.

Spośród kamyków unosiły się wiotkie pasemka pary. Panował nieznośny upał, wąska szczelina w puszczy zdawała się zachowywać jak soczewka dla promieni słońca. Na skraj drogi wdzierał się kobierzec krzaczastej trawy. Wegetacja przebiegała na Lalonde w iście zawrotnym tempie. Powietrze wypełniały trele ptaków, ich dźwięczne szczebiotanie nigdy nie milkło. To pewnie gniazdółki, pomyślał, szperając w pamięciowym leksykonie miejscowych stworzeń, w który wyposażył go kościół, nim opuścił Ziemię. Miały rozmiary zbliżone do ziemskich bażantów i jaskrawe, szkarłatne upierzenie. Jadalne, lecz nie polecane — informowała Horsta owa sztuczna pamięć.

Na drodze panował słaby ruch. Wysłużone ciężarówki przetaczały się w obu kierunkach, wożąc drewniane klatki i staroświeckie kompozytowe skrzynie wyładowane najczęściej sprzętem kolonistów.

Pracownicy kosmodromu jeździli na motorowerach o szerokich oponach z głębokim bieżnikiem, piszcząc klaksonami i pokrzykując do dziewcząt. Także kilka furmanek minęło ich z turkotem.

Horst patrzył z nie ukrywanym podziwem na rosłe zwierzęta. Nigdy me odwiedził zoo w arkologii na Ziemi. Czyż to nie dziwne, że spotykał je po raz pierwszy na planecie odległej o ponad trzysta lat świetlnych od ich miejsca narodzin? I jak udawało im się wytrzymać w tym skwarze mimo grubej sierści?

Grupa numer 7, do której należał, liczyła pięćset osób. Wszyscy wyruszyli jednocześnie zwartą gromadą pod przewodnictwem urzędniczki LDC, gawędząc wesoło. Teraz jednak, po przejściu pierwszych kilometrów, rozciągnęli się markotni w wydłużoną linię. Horst człapał w ogonie. Stawy zaczynały protestować i trzeszczeć, czuł olbrzymie pragnienie, jakkolwiek powietrze było przesycone wilgocią. Większość mężczyzn pościągała koszule i bluzy kombinezonów, zawiązując je w pasie. Podobnie zrobiło kilka kobiet. Zauważył, że wszyscy tubylcy na motorowerach noszą szorty i cieniutkie podkoszulki. Również ich opiekunka nosiła lekką odzież.

Przystanął, przez chwilę zdumiony tym, ile krwi odpływa mu z policzków, a następnie przekręcił o pełne dziewięćdziesiąt stopni zaczep uszczelniający pod szyją. Przód bluzy otworzył się natychmiast, odsłaniając cienki, niebieskawy podkoszulek, teraz zabarwiony przez pot na ciemniejszy odcień. Ten lekki, delikatny jak jedwab ubiór zdawał egzamin na pokładzie statku lub nawet w arkologii, ale zapewniał śmiesznie mizerną ochronę przed działaniem dziewiczej przyrody. Gdzieś na łączach telekomunikacyjnych musiały wystąpić usterki, bo koloniści nie przybywali tu w takim ubraniu chyba przez dwadzieścia pięć lat!

Przyglądała mu się uważnie dziewczynka w wieku około jedenastu lat. Miała charakterystyczną dla dzieci twarz aniołka i jasne włosy opadające na ramiona, zebrane w dwa spięte czerwonymi kokardkami warkocze. Spostrzegł z zaskoczeniem, że nosi solidne, sięgające nad kostki buty traperskie, luźne żółte szorty i białą bawełnianą koszulkę. Kark dziewczynki osłaniał zielony filcowy kapelusz o szerokim rondzie. Horst obdarzył ją odruchowym uśmiechem.

— Cześć, co u ciebie? Czemu nie wsiadłaś w porcie do autobusu? — zapytał.

Wykrzywiła twarz, oburzona.

— Nie jestem małym dzieckiem!

— Tego nie powiedziałem. Ale mogłaś zbajerować urzędnika spółki założycielskiej, żeby cię podrzucili. Ja przynajmniej, mając okazję, tak właśnie bym postąpił.

Pobiegła oczami w stronę białego krzyżyka na rękawie jego koszulki.

— Ale pan jest księdzem.

— Ojcem Horstem Elwesem, twoim księdzem, jeśli należysz do grupy numer 7.

— Tak, ale proszenie o miejsce w autobusie byłoby nieuczciwe — upierała się.

— Byłoby rozsądne. I jestem pewien, że Jezus by cię zrozumiał.

Dzień wydał się Horstowi piękniejszy, gdy uśmiechnęła się szeroko.

— Pan nie jest w ogóle podobny do ojca Varhoosa, którego pamiętam z domu.

— Czy to dobrze?

— O, tak. — Pokiwała głową energicznie.

— Gdzie twoja rodzina?

— Jestem tylko ja i mama. — Dziewczynka wskazała na idącą w ich kierunku kobietę, która miała ponad trzydzieści lat, czerstwą twarz i włosy tego samego koloru co córka. Na widok jej krzepkiej figury Horst westchnął za tym, co nigdy nie mogło się ziścić. Nie to, żeby Zunifikowany Kościół Chrześcijański zabraniał kapłanom wstępowania w związki małżeńskie, lecz nawet w kwiecie wieku, przed dwudziestu laty, Horst dźwigał na sobie zbędne kilogramy.

Obecnie koledzy nazywali go pieszczotliwie misiem, mimo że każdą kalorię traktował jak niebezpiecznego wirusa.

Przedstawiła się szybko jako Ruth Hilton, jej córka nosiła imię Jay. Słowem nie wspomniała o mężu czy kochanku. Już w trójkę ruszyli w dalszą drogę.

— Miło spotkać kogoś, kto praktycznie podchodzi do rzeczy — powiedział Horst. — To się nazywa pionierskie życie!

Ruth także ubrała się odpowiednio do pogody: w szorty, płócienny kapelusz i lekki bezrękawnik. Nosiła buty będące większą wersją obuwia Jay, na plecy zarzuciła sporych rozmiarów plecak, a za szeroki, skórzany pas powtykała rozmaite narzędzia. Horst nie znał ich przeznaczenia.

— Leciałeś na tropikalną planetę, ojcze — rzekła Ruth. — Czyżby Kościół nie dał ci przed podróżą dydaktycznej pamięci o Lalonde?

— Dał, ale skąd mogłem przypuszczać, że zaraz po przylocie czekają mnie forsowne marsze? Zgodnie z moim osobistym rozkładem zajęć upłynęło dopiero piętnaście godzin, odkąd opuściłem opactwo w arkologii.

— To kolonia pierwszego stadium zasiedlania — przypomniała mu Ruth bez cienia współczucia. — Myślisz może, że mają czas albo ochotę cackać się z pięcioma tysiącami mieszkańców arkologii, którzy nigdy wcześniej nie widzieli otwartego nieba?

Bez przesady!

— Nadal uważam, że powinni nas uprzedzić, żebyśmy mogli przebrać się zawczasu w jakiś stosowniejszy ubiór.

— Trzeba było zabrać trochę rzeczy do kapsuły zerowej. Ja tak właśnie zrobiłam. W kontrakcie dopuszczają dwadzieścia kilogramów podręcznego bagażu.

— Za mój przelot płacił Kościół — odparł Horst nieśmiało.

Widział, że Ruth ma wszystko, czego potrzeba do przeżycia w tym nowym, obfitującym w wyzwania świecie; jeśli jednak nie popracuje nad swoim zgryźliwym usposobieniem, pewnie trzeba będzie któregoś dnia, wyobrażał sobie, powstrzymywać tłum żądny linczu. Stłumił w sobie uśmiech. O tak, tutaj mógł wykazać się swymi zdolnościami.

— Wiesz, ojcze, na czym polega twój problem? — zapytała Ruth. — Masz w sobie zbyt dużo wiary.

Wprost przeciwnie, pomyślał Horst, sporo mi jeszcze brakuje.

Dlatego właśnie znalazłem się w najodleglejszym zakątku ludzkiego dominium, gdzie nie mogę zdziałać nic złego. Biskup okazał nadzwyczajną uprzejmość, ujmując to w ten sposób.

— Co zamierzasz robić, gdy już dotrzemy na miejsce? — zapytał. — Prowadzić gospodarstwo? A może łowić ryby w Juliffe?

— Co to, to nie! Oczywiście, będziemy samowystarczalne, zabrałam w tym celu dosyć nasion. Ale jestem też wykwalifikowaną opiekunką dydaktyczną. — Uśmiechnęła się łobuzersko. — Zamierzam zostać wiejską belferką. Kto wie, może nawet jedyną taką w hrabstwie, zważywszy na bałagan, jaki tu wszędzie panuje.

Mam z sobą laserowy imprinter i właściwie każdy przydatny kurs dokształcający. — Poklepała plecak. — To wystarczy, abym się tu z Jay wygodnie urządziła. Nie masz wyobrażenia, ile tizziy musi wiedzieć ten, kogo pakują do leśnej głuszy.

— Chyba masz rację — odparł bez zbytniego entuzjazmu. Czy również w serca innych kolonistów wkradało się teraz zwątpienie, gdy stanęli oko w oko z przygnębiającą rzeczywistością Lalonde?

Omiótł wzrokiem najbliższych ludzi. Wszyscy człapali jak w letargu. Minęła go prześliczna nastolatka z nosem spuszczonym na kwintę i wargami ściśniętymi w udręce. I ona górę kombinezonu owinęła wokół talii; pomarańczowa koszulka bez rękawów z głębokim wycięciem odsłaniała sporo gładkiej skóry, teraz pokrytej warstwą kurzu i potu. Cicha męczennica, skonstatował Horst. Odkąd w arkologii poświęcił się pracy w przytułku, często się spotykał z podobnymi przypadkami. Żaden z mężczyzn nie zwracał na nią jakiejkolwiek uwagi.

— A żebyś wiedział — rzekła tym samym gromkim, zdecydowanym głosem. — Weźmy dla przykładu buty. Wziąłeś pewnie z sobą dwie albo trzy pary.

— Dwie pary, zgadza się.

— Mądrze. Ale w dżungli nie wytrzymają nawet pięciu lat, choćby z nie wiem jak mocnego kompozytu je zrobili. Potem będziesz musiał postarać się o nowe. A wtedy przyjdziesz do mnie z prośbą o kurs szewstwa.

— Rozumiem. Dobrze to sobie wszystko przemyślałaś, co?

— Inaczej by mnie tu nie było.

Jay uśmiechnęła się do matki z głębokim podziwem.

— Nie jest ci ciężko taszczyć ten imprinter? — zapytał Horst z ciekawością.

Ruth zarechotała głośno i przetarła czoło wierzchem dłoni w teatralnym geście.

— Jasne, że sporo waży. Ale to cenna rzecz, zwłaszcza najnowsze kursy techniczne, o jakich na tym świecie jeszcze nie słyszano. Czegoś takiego nie zostawię w rękach ludzi z lotniska. Nie ma głupich.

Przebiegł po nim dreszcz zgrozy.

— Chyba nie myślisz, że oni…

— A czemu by nie? Ja na ich miejscu robiłabym to samo.

— Dlaczego wcześniej nic nie powiedziałaś? — zapytał z irytacją. — Mam w pojemnikach katechizmy, lekarstwa, wino mszalne. Ktoś z nas mógł popilnować bagaży.

— Posłuchaj, ojcze, ani myślę być przywódcą grupy, niech tę godność sprawuje jakiś rosły facet z jajami, ja dziękuję. Wątpię też, czy ktoś mi przyklaśnie, jeśli stanę przed opiekunką i powiem, że ktoś powinien zostać i dopilnować, aby jej przyjaciele nie rozkradli naszych rzeczy. Ty byś tak postąpił, z tą swoją bezinteresowną życzliwością?

— Nie, na pewno nie publicznie — odrzekł Horst. — Ale są inne sposoby.

— W takim razie lepiej zacznij o nich myśleć, bo nasze cenne pojemniki mają leżeć na kupie w miejskim magazynie jeszcze przez dwa dni, póki nie wsiądziemy na statek. A będziemy potrzebować tego, co jest w środku, oj, będziemy. Komu się ubzdurało, że do przetrwania w dżungli wystarczy jedynie determinacja i ciężka, uczciwa praca, tego życie nauczy jeszcze moresu!

— Czy zawsze musisz mieć we wszystkim rację?

— Słuchaj no, ojcze, masz tu za zadanie dbać o nasze duszyczki. Dasz sobie radę, widać po tobie, że jesteś z natury człowiekiem opiekuńczym. Choć się z tym głęboko kryjesz. Ale troska o to, żebym nie rozstała się z duszą, to już moja działka. Dlatego me zamierzam zaniedbywać żadnych środków ostrożności.

— W porządku. Myślę, że powinienem wieczorem pogadać z całą grupą. Może zorganizujemy jakąś straż w magazynie.

— Nie wadziłoby też zażądać rekompensaty za rzeczy, które gdzieś się zawieruszyły. Poskładają w jednym miejscu mienie wielu grup, więc nie powinno być z tym większych problemów.

— Inne wyjście to pójść do biura szeryfa i poprosić, aby poszukali wszystkiego, co nam ukradziono — rzekł Horst niepewnie.

Ruth parsknęła głośnym śmiechem. Przez kilka minut szli w milczeniu.

— Ruth? — zapytał w końcu. — Dlaczego tu przyleciałaś?

Kobieta wymieniła z Jay żałosne spojrzenie; obie wyglądały teraz na słabe i zalęknione.

— Ja? Uciekam — odpowiedziała. — A ty?


* * *

Durringham założono w roku 2582, kilka lat po tym, jak zespół badawczy działający z ramienia Konfederacji potwierdził wyniki analiz dokonanych przez ekipę ekologów spółki założycielskiej, oświadczając, iż fauna i flora Lalonde nie stanowi nadmiernego zagrożenia dla ludzi — bez takiego certyfikatu żadna planeta nie mogła marzyć o ściągnięciu osadników. W następnych latach spółka — po wykupieniu praw osiedleńczych od statku zwiadowczego, który odkrył planetę — szukała partnerów, przeobrażając się stopniowo w Towarzystwo Rozwoju Lalonde. Gdy zgromadzono kapitał umożliwiający wybudowanie kosmodromu, położenie podwalin pod cywilną administrację oraz doprowadzenie do umowy z edenistami na zawiązanie technobiotycznego habitatu na orbicie Murory, największego gazowego olbrzyma w układzie planetarnym, rozpoczęto wielkie dzieło sprowadzania kolonistów.

Wziąwszy pod uwagę uwarunkowania kulturowe innych planet pierwszego stadium zasiedlania, a także procedury ściągania osadników, wywodzących się w tym sektorze głównie z południowo-wschodniej Azji, zarząd LDC postanowił skoncentrować się na ludności o eurochrześcijańskim rodowodzie, aby zapewnić sobie odpowiednio wysoki napływ imigrantów. Powstała ze wszech miar demokratyczna konstytucja, mająca wejść w życie jeszcze w pierwszym stuleciu rozwoju planety; Towarzystwo zobowiązało się przekazać uprawnienia administracji cywilnej wybranym w drodze elekcji radom, a władzę, po upływie stu lat, kongresowi i prezydentowi.

Teoria zakładała, że zanim ten proces dobiegnie końca, na Lalonde rozwinie się wielkoprzemysłowa technika, a LDC będzie największym udziałowcem we wszystkich komercyjnych przedsięwzięciach na planecie. Dopiero wtedy Towarzystwo zacznie osiągać prawdziwe dochody.

W fazie wstępnej frachtowce gwiezdne dostarczyły na niską orbitę trzydzieści pięć kontenerów zrzutowych: przysadzistych, stożkowatych obiektów przeznaczonych do wejścia w atmosferę, wyładowanych po brzegi ciężką maszynerią, prowiantem, paliwem, pojazdami naziemnymi i prefabrykowanymi sekcjami pasa startowego. Kontenery, wyhamowane do prędkości mniejszej niż pierwsza prędkość kosmiczna, zaczęły po kolei spadać ku dżungli długim, płomienistym łukiem. Sygnały naprowadzające skierowały je na południowy brzeg Juliffe, gdzie wylądowały w linii długiej na piętnaście kilometrów.

Każdy kontener zrzutowy miał trzydzieści metrów wysokości i piętnaście szerokości u podstawy, a ważył z ładunkiem trzysta pięćdziesiąt ton. Niewielkie stateczniki kierunkowe przeprowadzały je przez atmosferę z rozsądną dokładnością, póki nie znalazły się siedemset metrów nad ziemią, poruszając się teraz z prędkością poddźwiękową. Ostatnie kilkaset metrów przebywały zawieszone na pękach ośmiu gigantycznych spadochronów, dzięki którym lądowanie przypominało kontrolowane zderzenie w oczach nielicznego personelu obsługi lotów, który obserwował z bezpiecznej odległości przebieg całej operacji. Kontenery zaprojektowano do podróży w jedną stronę: gdzie wylądowały, tam zostały.

Brygady montażowe dotarły do nich małymi kosmolotami i rozpoczęły wyładunek. Po opróżnieniu mogły już pełnić funkcję szczelnych pomieszczeń dla rodzin montażystów i biur urzędników administracji cywilnej gubernatora.

Otaczającą kontenery dżunglę natychmiast zrównano z ziemią; strategia palenia i wycinania dała w efekcie szeroki pokos zmaltretowanej roślinności i zwęglonych zwierząt. W podobny sposób zdobyto miejsce na przyszły kosmodrom. Kiedy powstały pasy startowe, na pokładzie McBoeingów przybyła druga tura robotników, a z nimi dodatkowy sprzęt. Ci musieli budować mieszkania od podstaw, do czego wykorzystali pnie drzew gęsto porozrzucane przez swoich poprzedników. Wokół kontenerów wyrastały jak grzyby po deszczu pierścienie prymitywnych drewnianych chat, przypominających tratwy na morzu błota. Odarta z zarośli czarnoziemna gleba wskutek nieustającego ruchu ciężkich pojazdów i codziennych deszczów przekształciła się w cuchnącą maź, grubą miejscami na ponad pół metra. Kruszarki harowały bez wytchnienia, miażdżąc kamienie dwadzieścia sześć godzin na dobę, nie nadążały jednak z dostarczaniem tłucznia potrzebnego do utwardzania błotnistych dróg rozrastającego się miasta.

Widok z podrapanego i umazanego glonami okna w biurze Ralpha Hiltcha, na drugim piętrze kontenera mieszczącego ambasadę Kulu, ukazywał mu skąpane w promieniach słońca dylowe dachy Durringham, rozrzucone po lekko falistym terenie nad rzeką. Przy rozbudowie miasta nie uwzględniano żadnego sensownego rozmieszczenia ulic. Durringham wyrósł jak wrzód, zamiast powstać w zgodzie z logicznym planem. Podejrzewał, że nawet osiemnastowieczne miasta na Ziemi miały w sobie więcej uroku.

Lalonde było już czwartą planetą, na której objął placówkę, lecz nigdy dotąd nie widział czegoś tak prymitywnego. Poplamione korpusy kontenerów zrzutowych wznosiły się nad niechlujną okolicą niby tajemnicze świątynie, połączone z ruderami miasta pajęczą siecią czarnych kabli rozpiętych od słupa do słupa. Wewnętrzne generatory termojądrowe kontenerów zaspokajały dziewięćdziesiąt procent zapotrzebowania planety na energię elektryczną, wobec czego miasto było od nich całkowicie uzależnione.

Ponieważ Królewski Bank Kulu wykupił dwuprocentowy pakiet udziałów w LDC, gdy tylko zakończył się pierwszy etap kolonizacji, Ministerstwo Spraw Zagranicznych Kulu otrzymało kontener dla swoich urzędników, przejmując pomieszczenia po pracownikach Wydziału Klasyfikacji Owoców Autochtonicznych.

Ralph Hiltch był wdzięczny za tamten zręczny manewr polityczny sprzed dwudziestu lat; dzięki niemu otrzymał gabinet z klimatyzacją, a obok malutkie dwupokojowe mieszkanko. Jako attache handlowemu, przysługiwało mu wygodniejsze mieszkanie w rezydencjalnym budynku ambasady, ale że pełnił równocześnie funkcję kierownika działającej na Lalonde placówki ESA, Agencji Bezpieczeństwa Zewnętrznego, potrzebował bezpiecznego lokum, jakie zapewnić mu mogła tylko karbotanowa konstrukcja starego kontenera. Poza tym, jak wszystko w Durringham, budynek rezydencjalny zbudowany był z drewna, a więc gnił i przeciekał.

Obserwował nieprzeniknioną, srebrzystoszarą kurtynę deszczu, która zbliżała się od strony morza. Wąska linia zieleni oznaczająca skraj dżungli bladła stopniowo nad dachami domostw. Już druga ulewa tego dnia. Naprzeciwko biurka jeden z pięciu ekranów ściennych pokazywał w czasie rzeczywistym obraz satelitarny Amanska wraz ze skrawkiem oceanu zasnutym spiralnymi ramionami chmur. Oceniał okiem znawcy, że deszcz ustanie nie prędzej niż za półtorej godziny.

Ralph odchylił się na oparcie krzesła i przyjrzał człowiekowi, który siedział skupiony po drugiej stronie biurka. Maki Gruter nawet nie drgnął pod jego twardym spojrzeniem. Był dwudziestoośmioletnim menadżerem trzeciego stopnia, zatrudnionym w Biurze Transportu. Miał na sobie szarobrązowe szorty i zieloną koszulkę, cytrynowy sztormiak przewiesił przez oparcie krzesła. Jak niemal każdego w administracji cywilnej na Lalonde, i jego można było kupić, albowiem wszyscy bez wyjątku urzędnicy uważali swój pobyt na tym odludnym świecie jako okazję do żerowania zarówno na LCD, jak i kolonistach. Ralph zwerbował Grutera przed dwu i pół laty, miesiąc po swoim przylocie. I nie musiał zarzucać jakichś specjalnych sieci, wystarczyło po prostu wybrać kogoś z chmary gorliwych ochotników. Bywało, że tęsknił za spotkaniem z urzędnikiem odpornym na zapach wszechpotężnego fuzjodolara. Kiedy za trzy lata skończy się jego praca na Lalonde, będzie musiał przejść wiele kursów odświeżających. Tak łatwo było tutaj zatracić człowieczeństwo.

Czasami wręcz się zastanawiał, dlaczego Agencja przystąpiła do operacji na planecie, która stawała się dżunglą zaludnioną przez psychopatycznych neandertalczyków. Jednakże Lalonde znajdowało się w odległości zaledwie dwudziestu dwóch lat świetlnych od księstwa Ombey — układu słonecznego, który królestwo Kulu objęło niedawno swoją władzą, a który sam dopiero co przeszedł drugie stadium rozwoju. Rządząca dynastia Saldanów chciała mieć pewność, że Lalonde nie przystąpi do wrogich jej frakcji. Ralph i jego współpracownicy zostali przydzieleni do obserwowania politycznych przeobrażeń w kolonii, a w razie potrzeby potajemnego wspierania aspirantów o zbieżnych poglądach — pieniędzmi bądź faktami obciążającymi rywali, czymkolwiek, o co by poprosili.

We wczesnym okresie samorządności krystalizowała się scena polityczna na następne wieki, toteż Agencja starała się ze wszystkich sił, ażeby pierwsi wybrani przywódcy byli ideologicznie spokrewnieni z politykami Królestwa. Słowem, miał powstać rząd marionetkowy.

Sensowna strategia, jeśli rozważyć długofalowe konsekwencje: zestawić kilka milionów funtów wydanych teraz z miliardami, jakie pochłonęłaby ewentualna akcja zbrojna przeciwko rozwiniętemu technologicznie i ekonomicznie światu, zdolnemu zbudować własną flotę wojenną. Saldanowie podchodzili do każdego problemu pod tym właśnie kątem — mając przed sobą długie lata życia, podejmowali działania zakrojone na szeroką skalę.

Ralph uśmiechnął się uprzejmie do Makiego Grutera.

— Jakieś podejrzane ptaszki w tej ostatniej grupie?

— Nie sądzę — odparł urzędnik. — Sami rodowici Ziemianie.

Wśród więźniów wyłącznie wykolejeńcy, młodzi i na tyle głupi, żeby dać się złapać. Żadnych politycznych zesłańców, a przynajmniej tych z listy. — Za jego głową ekran przedstawiający mizerny ruch na orbicie Lalonde pokazywał kosmolot cumujący do kolejnego transportowca z kolonistami.

— Dobrze. Chcę to jeszcze sprawdzić, ma się rozumieć — rzekł Ralph, po czym zawiesił głos z wyczekiwaniem.

— W porządku. — Maki Gruter wykrzywił wargi w niepewnym uśmiechu. Wyciągnął blok procesorowy i przekazał datawizyjnie odpowiednie pliki.

Ralph nadzorował przepływ informacji do swego neuronowego nanosystemu, wypełniając nimi wolne komórki pamięci. Programy detekcyjne porównały pięć i pół tysiąca nazwisk z podstawową listą najbardziej kłopotliwych ziemskich agitatorów politycznych, jakich znała Agencja. Żadne nie pasowało. W wolnej chwili cały wykaz zostanie jeszcze przesłany do jego bloku procesorowego i tam nastąpi szczegółowe ich porównanie z obszernym katalogiem zawierającym nazwiska recydywistów, zdjęcia twarzy, a w pewnych przypadkach również próbki DNA, wszystko to wyłowione przez Agencję z najdalszych zakątków Konfederacji.

Wyjrzał ponownie przez okno, żeby popatrzeć na gromadę nowo przybyłych kolonistów: wlekli się grząską drogą przechodzącą obok porośniętego trawą i rzadkimi kępami róż skweru, który uchodził za ogród ambasady. Spadł deszcz i w ciągu paru sekund przemoczył ich do suchej nitki. Kobiety, dzieci i mężczyźni z ociekającymi wodą włosami, w kombinezonach przylepionych do ciała na podobieństwo ciemnej, pomarszczonej jaszczurczej skóry — wszyscy sprawiali równie żałosne wrażenie. Być może łzy płynęły po niektórych twarzach, lecz z powodu deszczu nie sposób było ich dostrzec.

A przecież pozostały im jeszcze trzy kilometry do rzeki, gdzie niedaleko brzegu zbudowano przejściową sypialnię.

— Chryste, co za widok — mruknął. — I tacy mają współtworzyć wspaniałą przyszłość tej planety? Nawet nie umieli zorganizować sobie przyzwoicie wędrówki z kosmodromu, żaden nie pomyślał o zabraniu odzieży przeciwdeszczowej.

— Był pan kiedyś na Ziemi? — zapytał Maki Gruter.

Ralph odwrócił się od okna, zaskoczony tym pytaniem. Zazwyczaj Maki ulatniał się pospiesznie po zgarnięciu pieniędzy.

— Nie.

— A ja tak. Cała ta planeta to jedna gigantyczna wylęgarnia nieudaczników. Nasze szlachetne korzenie, dobre sobie. W porównaniu z Ziemią tutejsza przyszłość może się wydać całkiem sympatyczna.

— Być może. — Ralph wysunął szufladkę i wyciągnął dysk kredytowy Banku Jowiszowego.

— Jest jeszcze ktoś, kto popłynie w górę rzeki z tą grupą osadników — oświadczył Maki. — Mam dla niego zorganizować kajutę, tyle wiem na pewno.

Ralph zatrzymał się w połowie zatwierdzania przelewu na zwykłą sumę trzystu fuzjodolarów.

— Kto taki?

— Komisarz z biura szeryfa. Nie znam imienia, ale wysyłają go do hrabstwa Schuster, żeby rozejrzał się w sytuacji.

Ralph słuchał wywodu Makiego o zaginięciu rodzin farmerskich, myśląc z niepokojem, jakie konsekwencje mogą z tego wyniknąć. Ktoś w biurze gubernatora musiał nadać tej sprawie duże znaczenie, na planecie było bowiem tylko pięciu komisarzy, wyszkolonych do walki, znakomicie uzbrojonych fachowców o polepszonej przemianie materii. Gubernatorzy kolonii odsyłali ich do rozwiązywania poważnych problemów, wyłapywania bandytów bądź tłumienia rozruchów — wszędzie tam, gdzie należało natychmiast przywrócić porządek.

Jednym z obowiązków Ralpha było wypatrywanie w układzie słonecznym śladów pirackiej działalności. Bogate Kulu ze swoją flotą handlową prowadziło nieustanną wojnę ze statkami najemników. Niezdyscyplinowane, słabo patrolowane planety kolonialne z kulejącą siecią telekomunikacyjną stanowiły idealny rynek zbytu dla skradzionych ładunków, tym bardziej że większość imigrantów miała choć tyle rozumu w głowie, by przywieźć z sobą dysk płatniczy pełen fuzjodolarów. Kontrabandę sprzedawano zawsze na obrzeżach zamieszkanych terenów; tam marzenia rozwiewały się po kilku tygodniach, kiedy było już wiadomo, jak trudno przeżyć poza ostoją zamkniętej arkologii. Nikogo tam też nie obchodziło, skąd pochodzą skomplikowane urządzenia techniczne i palii kiety opatrunkowe.

Może zaginieni pytali zbyt natarczywie o pochodzenie towarów?

— Dzięki za wiadomość — powiedział, po czym zwiększył wypłatę do pięciuset fuzjodolarów.

Maki Gruter uśmiechnął się z wdzięcznością, kiedy jego dysk kredytowy potwierdził przyjęcie premii pieniężnej.

— Drobiazg.

Minutę po wyjściu kierownika Biura Transportu weszła Jenny Harris, trzydziestoletnia pracowniczka Agencji w randze porucznika, wykonująca swą drugą planetarną misję. Miała płaską twarz, haczykowaty nos, krótkie ciemnorude włosy i szczupłą figurę, która jakby zaprzeczała jej sile. W ciągu dwóch lat pobytu na Lalonde udowodniła, że jest kompetentnym oficerem, chociaż w każdej sytuacji trochę zbyt gorliwie odwoływała się do przepisowych procedur.

Przysłuchiwała się z uwagą, kiedy Ralph powtarzał słowa Makiego Grutera.

— Nie doszły mnie żadne słuchy, żeby w górze rzeki pojąwiały się urządzenia niewiadomego pochodzenia — stwierdziła.

— Notujemy tylko zwyczajne czarnorynkowe interesy, jak sprzedaż sprzętu, który personel kosmodromu kradnie kolonistom.

— Czy dysponujemy dużą siatką w rejonie Schuster?

— Raczej niewielką — odparła z wahaniem. — Polegamy głównie na kontaktach w biurze szeryfa, to oni nam ślą raporty o kontrabandzie. Swoje dorzucają też załogi statków. Największe kłopoty, jak zawsze, mamy z łącznością. Moglibyśmy rozdać bloki nadawczoodbiorcze naszym ludziom w górze rzeki, ale satelity Sił Powietrznych Konfederacji przechwycą każdą transmisję, choćby najlepiej zaszyfrowaną.

— Dobra. — Ralph pokiwał głową. Odwieczny dylemat: z jednej strony pilna potrzeba, z drugiej ryzyko wpadki. Tylko że na tym etapie rozwoju Lalonde pośpiech nie był konieczny. — Ktoś z naszych wypływa w górę rzeki?

Jenny Harris zwlekała z odpowiedzią, gdy jej neuronowy nanosystem przeglądał rozkład rejsów.

— Owszem. Zgodnie z planem, za dwa dni kapitan Lambourne wypływa z nową grupą kolonistów. Będą się osiedlać zaraz za Schuster. To dobra kurierka, zbiera dla mnie meldunki od naszych konfidentów w terenie.

— Dobrze. Każ jej zasięgnąć języka w sprawie zaginionych rodzin i niech się dowie, czy nie pokazały się tam ostatnio jakieś podejrzane urządzenia. Póki co, skontaktuję się z Solankim. Zobaczymy, czy wie już coś na ten temat. — Kelven Solanki pracował w małym biurze Sił Powietrznych Konfederacji w Durringham. Zgodnie z polityką Konfederacji, nawet najnędzniejszej z planet kolonialnych przysługiwała nie mniejsza ochrona niż rozwiniętym światom, a biuro miało być widomym tego dowodem.

Aby nikt w to nie wątpił, dwa razy do roku odwiedzała Lalonde fregata 7 Floty, bazująca na co dzień na odległym o czterdzieści dwa lata świetlne Roherheimie. Między tymi wizytami nad układem słonecznym czuwało nieustannie stado satelitów obserwacyjnych typu ELINT, przekazując wyniki swoich obserwacji bezpośrednio do centralnego biura Sił Powietrznych.

Ich drugorzędna rola, podobnie jak Ralpha i Agencji, polegała na wypatrywaniu wszelkich oznak piractwa.

Komandor porucznik Solanki przyjął Ralpha zaraz po jego przybyciu na planetę. Saldanowie zawsze popierali poczynania Konfederacji, tak więc nawiązanie współpracy w zakresie ścigania piractwa obaj uznali za rozsądny pomysł. Z komandorem układało się Ralphowi w miarę dobrze, do czego poniekąd przyczyniała się mesa, gdzie serwowano niezaprzeczalnie najlepsze posiłki w mieście; poza tym żaden z nich nie wspominał nigdy o pozostałych obowiązkach Ralpha.

— Doskonały pomysł — rzekła Jenny Harris. — Jeszcze dzisiaj spotkam się z Lambourne i wytłumaczę jej, na czym nam zależy. Będzie chciała zapłaty — dodała ostrożnym tonem.

Ralph sięgnął do nanosystemu po plik z informacjami o Lambourne i potrząsnął głową, widząc, jak drogie są usługi tej kobiety.

Mógł przypuszczać, ile zażąda za swą misję zbierania informacji w górze rzeki.

— Trudno, zapłacimy. Ale proszę, spróbuj zejść poniżej tysiąca.

— Postaram się.

— Kiedy się z nią dogadasz, uruchom wtyczkę w biurze gubernatora i dowiedz się, dlaczego czcigodny Colin Rexrew uważa za konieczne wysłać komisarza do zbadania sprawy zaginionych farmerów, o których nikt wcześniej nie słyszał.

Po wyjściu Jenny przesłał datawizyjnie listę nowych kolonistów do analizy w bloku procesorowym, potem usiadł wygodnie i zaczął się zastanawiać, co powinien powiedzieć komandorowi Solankiemu.

Przy odrobinie szczęścia przeciągnie spotkanie i wprosi się na obiad w mesie.

Загрузка...