ROZDZIAŁ 51

Kiedy zmęczeni i wystraszeni milicjanci zebrali siły i odważyli się ponownie wyjrzeć ponad krawędź dachu, zobaczyli stopy Isaaca, Derkhan i Yagharka. Woleli raczej zachować ostrożność, niż pchać się na oślep przed siebie.

Z dołu pomknęły w ich stronę trzy szybko wystrzelone kule. Jedna z nich trafiła funkcjonariusza, który bez krzyku czy szeptu skargi oderwał się od stromizny i zniknął w ciemności. Po chwili rozległ się brzęk tłuczonego szkła, gdy martwe ciało przebiło się przez okno dachowe cztery piętra niżej. Dwaj inni wtulili się mocniej w ścianę dachówek, odruchowo osłaniając się przed deszczem odłamków.

Isaac spojrzał w dół i zobaczył ciemną sylwetkę stojącą na gzymsie odległym o nie więcej niż dwadzieścia stóp.

– To znowu Pół-Pacierza! – zawołał. – Jak on tam wlazł? I co tam robi?!

– Chodź już – odpowiedziała szorstko Derkhan. – Musimy uciekać. Milicjanci zatrzymali się tuż pod dachem, ale gdy tylko któryś z nich próbował wysunąć głowę ponad krawędź, Pół-Pacierza natychmiast posyłał kulę w jego stronę. Byli blisko, ale nie mogli wykonać żadnego ruchu. Dwaj próbowali odpowiedzieć ogniem, ale czynili to bez przekonania, jakby ich morale przestało istnieć.

Pod osłoną dalszych, wysokich dachów ciemne sylwetki zsuwały się sprawnie z podbrzusza sterowca ku śliskiej połaci z betonu i smoły. Kiwały się swobodnie na wietrze, uczepione lin za pomocą haków wmontowanych w pancerze.

– Bogowie jedyni wiedzą dlaczego, ale on stara się dać nam czas na ewakuację – syknęła Derkhan, zbliżywszy się do Isaaca. – Wkrótce skończy mu się amunicja. Ci tutaj – dodała, wskazując na ukrytych poniżej milicjantów – to tylko lokalne platfusy patrolujące dachy. Sukinsyny, które zjeżdżają ze sterowców, to prawdziwi żołnierze. Przed nimi naprawdę trzeba wiać.

Isaac wychylił się poza krawędź, szukając drogi odwrotu, ale wszędzie zobaczył milicjantów. Gdy tylko się poruszył, kule zagrzechotały o stromą połać. Krzyknął ze strachu, ale zaraz dotarło do niego, że to Jack Pół-Pacierza próbuje oczyścić przed nim drogę z przyczajonych funkcjonariuszy.

„To na nic” – pomyślał. Milicjanci schowali się jeszcze lepiej w zagłębienia dachu i czekali.

– Niech to szlag – warknął Isaac. Schylił się i wyciągnął wtyczkę z hełmu Andreja, odłączając od aparatury Radę Konstruktów, która raz po raz usiłowała obejść przerywacz i przejąć kontrolę nad funkcjonowaniem maszyny kryzysowej. Wyszarpnął kabel i zwarł przewody, posyłając niszczący impuls sprzężenia zwrotnego w stronę dalekiego mózgu śmietniskowego olbrzyma. – Zbieraj te graty! – rzucił w stronę Yagharka, wskazując na urządzenia rozłożone na całym dachu, zachlapane kwaśnym deszczem i posoką bestii. Garuda przyklęknął natychmiast i chwycił przemoczony worek.

– Tkaczu! – zawołał Grimnebulin, podbiegając do wielkiego pająka. Raz po raz oglądał się przez ramię, bojąc się, że zobaczy któregoś z bardziej bojowych milicjantów, gotowego posłać za nim kulę. Ponad szum deszczu coraz wyraźniej wybijały się kroki podkutych butów, dobiegające z sąsiedniego, niższego dachu. – Tkaczu! – powtórzył Isaac, klaszcząc głośno tuż przed oczami potężnej istoty. Fasetkowe oczy pająka poruszyły się i spojrzały na uczonego. Tkacz wciąż miał na głowie hełm, który łączył go z martwym ciałem Andreja. Mrucząc niezrozumiale, wycierał ludzkie dłonie o lepkie wnętrzności ciem. Isaac popatrzył przelotnie na zwłoki wielkich drapieżców, których skrzydła miały teraz wyblakłe, ponure barwy, bez śladu fascynujących wzorów. – Tkaczu, musimy uciekać… – wyszeptał. Pająk nie pozwolił mu mówić dalej. Odezwał się cichym, monotonnym głosem.


…JESTEM ZMĘCZONY STARY I CORAZ ZIMNIEJSZY MÓJ MAŁY GRYMAŚNY TY PRACUJESZ Z FINEZJĄ MUSZĘ TO PRZYZNAĆ I ODDAĆ CI SPRAWIEDLIWOŚĆ ALE TA ŁAŹNIA FANTOMÓW WPRAWIŁA MOJĄ DUSZĘ W MELANCHOLIĘ I DOSTRZEGAM WZORY SIECI ŚWIATA NAWET W TYCH ŻARŁOCZNYCH ISTOTACH KTÓRE BYĆ MOŻE ZBYT POCHOPNIE OSĄDZIŁEM MÓJ SMAK ZMIENIA SIĘ NIEUSTANNIE I SAM JUŻ NIE JESTEM PEWIEN…


Tkacz uniósł garść błyszczących, ćmich wnętrzności na wysokość oczu Isaaca i zaczął rozrywać je delikatnymi ruchami.

– Uwierz mi, Tkaczu – wtrącił pospiesznie Isaac. – To, co zrobiliśmy, było słuszne. Uratowaliśmy miasto, żebyś mógł… osądzać dalej jego formę i tkać… I tyle. Teraz jednak musimy stąd odejść i potrzebujemy twojej pomocy. Proszę, zabierz nas stąd…

– Isaacu… – syknęła Derkhan. – Nie wiem, kim są te psy, które tu lezą, ale to na pewno nie milicjanci.

Isaac zerknął na sąsiednie dachy i jego oczy rozszerzyły się z niedowierzaniem.

W stronę renegatów kroczył oddział niezwykłych, metalowych żołnierzy. Światło prześlizgiwało się łagodnie po ich pancerzach, błyskając zimno na załamaniach i krzywiznach blach. Wyglądali jak zdumiewająco szczegółowe rzeźby. Ich ramiona i nogi poruszały się z wielką siłą dzięki hydraulicznym mechanizmom. Syk tłoków był coraz głośniejszy z każdym ich krokiem. Drobne błyski światła pojawiały się znikąd po bokach i jakby z tyłu ich głów.

– Kurwa, co to za jedni? – jęknął Isaac zduszonym głosem. Tkacz znowu się odezwał, tym razem głośno i dość wyraźnie.


…WIELKIE NIEBA PRZEKONAŁEŚ MNIE SPÓJRZ TYLKO NA TE ZAWIŁE WŁÓKNA KTÓRE NAPRAWIAMY ZNISZCZONE PRZEZ TEN POMIOT ŚMIERCI LECZ PRZECIEŻ MOŻEMY WRÓCIĆ DO NICH JESZCZE RAZ I NASTAWIĆ I ZAPLEŚĆ I NAPRAWIĆ PIĘKNIE…


Tkacz podskakiwał w podnieceniu, wpatrując się w ciemne niebo. Jednym płynnym ruchem zsunął z głowy hełm i rzucił go daleko w mrok. Isaac nie usłyszał huku grubej blachy o ceramiczny stok dachu.


…A OSTATNIA UCIEKA BO CHCE OCALIĆ SWOJĄ SKÓRĘ I NA GWAŁT SZUKA KRYJÓWKI BIEDNY WYSTRASZONY POTWÓR MUSIMY GO ZMIAŻDŻYĆ JAK JEGO BRACI ZANIM WYGRYZIE W NIEBIE NOWE DZIURY I KOLORY NAD MIASTEM ZNOWU ZACZNĄ BROCZYĆ WIĘC ŚLIZGAJMY SIĘ PO DŁUGICH WŁÓKNACH SIECI ŚWIATA I SZUKAJMY UCIEKINIERA ZNAJDŹMY PRĘDKO JEGO LEŻE…


Tkacz postąpił o kilka kroków naprzód, jak zawsze niepewnie, jakby za chwilę miał się przewrócić. Otworzył ramiona przed Isaakiem jak kochający rodzic i przygarnął go szybko, bez wysiłku. Uczony skrzywił się ze strachu, kiedy poczuł dotyk dziwnego, zimnego ciała. „Tylko mnie nie potnij” – pomyślał błagalnie. „Nie potnij mnie znowu!”

Struchlali milicjanci przyglądali się ukradkiem temu, co działo się na dachu. Olbrzymi pająk stąpał ostrożnie po zakrwawionym betonie, kołysząc masywnym ciałem Grimnebulina jak niedorzecznie wyrośniętym niemowlakiem.

Poruszał się coraz szybciej i pewniej po roztopionej smole i rozsmarowanych wnętrznościach bestii. Nikt nie mógł nadążyć za nim wzrokiem. Tkacz to pojawiał się, to znikał z realnej przestrzeni, a czynił to zbyt szybko dla ludzkiego oka.

Wreszcie stanął przed Yagharkiem. Garuda z rozmachem zarzucił sobie na plecy worek z elementami maszyny kryzysowej i z wdzięcznością oddał się w ramiona tańczącego szalonego boga, chwytając się ze wszystkich sił wąskiej talii między głową a odwłokiem pająka.


…TRZYMAJ MOCNO MÓJ MAŁY MUSIMY ZNALEŹĆ DROGĘ UCIECZKI… zanucił Tkacz.


Dziwaczni, metalowi żołnierze zbliżali się do ostatniego wzniesienia dachowego krajobrazu, pracując ergonomicznie parowymi tłokami. W milczeniu i pośpiechu minęli niedobitki zwyczajnego oddziału młokosów, którzy teraz wpatrywali się w zdumieniu w ludzkie twarze widoczne w tylnej części głów żelaznych wojowników.

Derkhan również mierzyła wzrokiem osobliwe postacie, póki nie zebrała w sobie odwagi i nie odwróciła się w stronę Tkacza, stojącego z szeroko rozwartymi, ludzkimi ramionami. Isaac i Yagharek siedzieli już u nasady uzbrojonych kończyn pająka, zapierając się nogami o nierówności pancerza.

– Tylko nie urządź mnie tak jak ostatnim razem – wyszeptała Derkhan, odruchowo przesuwając dłonią po ranie na skroni. Szybko wsunęła pistolety za pasek i skoczyła wprost w przerażające, szeroko rozłożone ramiona Tkacza.

Nad dachami Dworca Perdido pojawił się drugi aerostat. I z jego ładowni wysypały się długie liny z metalowymi żołnierzami. Oddział prze-tworzonych Motleya ruszył biegiem w stronę miejsca akcji, gdy tylko twarde buciory sięgnęły powierzchni dachu. Przyczajeni za kominami milicjanci wpatrywali się w mechanicznych wojowników, niczego nie rozumiejąc.

Prze-tworzeni szybko pokonali ostatnie wzniesienie dachu i zwątpili w swoją misję dopiero wtedy, gdy ujrzeli olbrzymie cielsko Tkacza i trzy małe postacie podobne do lalek, uczepione jego grzbietu.

Po chwili jednak wspięli się na najwyższy dach, nie zważając na strugi ciepłego deszczu spływające po ich nieruchomych, stalowych twarzach. Ciężkie stopy zmiażdżyły resztki maszyn walające się wśród strzępów ciał.

Na oczach prze-tworzonych Tkacz chwycił za głowę jednego z milicjantów – który zawył ze strachu i zaczął miotać się jak oszalały – odtrącił jego wirujące w panice ramiona i siłą przytulił go jak dziecko do gładkiego, błyszczącego odwłoka.


…PORA ZBIERAĆ SIĘ PĘDZIĆ WYRUSZAĆ NA POLOWANIE ZATEM CHODŹMY…


Pająk szepnął wystarczająco głośno, by wszyscy go usłyszeli. Następnie jak gdyby nigdy nic zrobił kilka kroków w bok, poza krawędź dachu, i zniknął.

Przez dwie lub trzy sekundy nad mokrą połacią smołowanego betonu rozbrzmiewało tylko przygnębiające bębnienie deszczu. Potem Jack Pół-Pacierza wystrzelił ostatnią serię pocisków z wysokiego gzymsu, zmuszając milicjantów i prze-tworzonych do szukania kryjówek. Kiedy wyjrzeli z nich ostrożnie, tajemniczego snajpera już nie było.

Po Tkaczu i jego kompanii również nie został żaden ślad.


*

Ogarnięta paniką ćma przedzierała się przez prądy powietrzne.

Dość często wydawała z siebie głos, lecz na jej krzyki, rozbrzmiewające na rozmaitych częstotliwościach, nikt nie odpowiadał. Była coraz bardziej zdezorientowana i przygnębiona brakiem odzewu.

Lecz mimo to ani na chwilę nie przygasał w niej piekielny głód. Nawet śmierć rodzeństwa nie mogła stępić jej apetytu.

W dole ćma wyczuwała nurt Egzemy płynącej leniwie przez miasto, a na jej powierzchni liczne barki i łodzie, niczym małe świetliki unoszące się pośród ciemności. Bestia zwolniła nieco i zaczęła opadać spiralnym kursem.

Ponad obliczem Nowego Crobuzon snuła się kolumna dymu, podobna do grubej linii nakreślonej ołówkiem: zostawił ją nocny pociąg mknący na wschód linią Dexter, przez Gidd i most Barguest i dalej, do Lud Fallow i Sedim Junction.

Ćma szybowała nisko nad Ludmead, tuż nad dachami uniwersytetu, i wreszcie przysiadła na moment na dachu Katedry Sroki w Saltbur, by zaraz polecieć dalej pod wpływem nieznośnego głodu i samotności. Ani przez chwilę nie zaznała spokoju i wiedziała, że nie zazna go, póki się nie nasyci.

Lecąc, rozpoznała nagle w dole zapamiętaną niegdyś konfigurację światła i ciemności. Poczuła, że coś ciągnie ją w tę stronę.

Za wiaduktami linii kolejowej, przecinającej zrujnowaną architekturę Miasta Kości, piętrzyły się Żebra – kolosalne, łukowate obeliski wyblakłej kości. W głowie ćmy ożyły nagle wspomnienia. Przypomniała sobie złowrogi wpływ monumentalnych szczątków nieznanej istoty, za sprawą którego Miasto Kości stało się dla niej miejscem nieprzyjaznym, kojarzącym się z ucieczką, nieprzewidywalnymi prądami w powietrzu i trującymi wyziewami kalającymi eter. W umyśle bestii pojawiły się zamglone obrazy długich dni w kajdanach i codziennego dojenia do czysta każdej porcji mleka, wizje karmienia potomstwa, którego przecież nie było… Wspomnienia były naprawdę silne.

Ćma była przestraszona i przede wszystkim potrzebowała chwili wytchnienia. Tęskniła za gniazdem, w którym mogłaby nabrać sił, gdzie czułaby się swojsko, gdzie mogłaby zadbać o siebie i gdzie inni troszczyliby się o nią. Głęboka depresja sprawiła, że w jej umyśle przeszłość została przefiltrowana, a jej obraz wypaczony, wybielony. Pamiętała już tylko to, że tutaj, w Mieście Kości, dbali o nią troskliwi opiekunowie. Tutaj było jej schronienie.

Dezorientacja, głód i pragnienie odpoczynku były silniejsze niż drzemiący gdzieś w podświadomości strach przed Żebrami.

Bestia skręciła na południe, językiem odnajdując prawie zapomniany szlak. Wiedziała, że musi odnaleźć u podnóża wielkich kości długi, ciemny budynek w wąskiej uliczce, okryty smołą szeregowiec, z którego uciekła przed tygodniami.

Krążąc nad niebezpiecznym zakątkiem miasta, czuła, że powraca do domu.


*

Isaac miał wrażenie, że przespał kilka dni. Przeciągnął się z lubością i poczuł, że spoczywa w dość niewygodnej pozycji. Zsuwał się na przemian do przodu i do tyłu.

Nagle usłyszał przerażający wrzask.

Zamarł na moment, kiedy wspomnienia wróciły do niego wysoką falą. Gdy uświadomił sobie, gdzie jest i co robi, mocniej zacisnął dłonie na ramionach Tkacza, drżąc na samą myśl o tym, co niedawno przeszli.

Wielki pająk stąpał lekko po włóknach sieci świata, nieomylnie przeskakując nad metarealnymi węzłami, które łączyły ze sobą sąsiednie chwile rzeczywistości.

Isaac przypomniał sobie zawroty głowy, które poczuł niegdyś na widok dzieła Tkacza. Mdłości wywołane niewiarygodnym, niepojętym, niezmierzonym pejzażem sieci świata poważnie nadwerężyły jego zdrowie. (Teraz więc używał całej siły woli, by nie otworzyć oczu. Z bliska dobiegał cichy klekot dziobu Yagharka i szeptane przekleństwa Derkhan. Właściwie nie były to dźwięki, lecz nagłe objawienia podobne do szybujących z wiatrem strzępów jedwabiu, które wślizgiwały się jakoś pod czaszkę i znienacka stawały się jasne. Towarzyszył im jeszcze jeden głos – nieustające okrzyki trwogi, którym w świecie Tkacza odpowiadała wizja jaskrawych, poszarpanych włókien.

Uczony zastanawiał się, kto może tak wrzeszczeć.

Tkacz tymczasem sunął pospiesznie po włóknach równoległych do tych, które zerwała lub mogła zerwać dotychczasowa i przyszła działalność ćmy. Wreszcie zanurzył się w rozpadlinę, mglistą studnię połączeń między wymiarami przestrzeni i znowu znaleźli się w mieście.

Isaac poczuł na policzku powiew ciepłego powietrza, a pod nogami drewno. Ocknął się całkowicie i otworzył oczy.

Bolała go głowa. Spojrzał w górę, zapominając o ciężkim hełmie, który wygiął mu kark mocniej, niż sobie tego życzył. O dziwo, lusterka jakimś cudem przetrwały bitwę z milicją i podróż po sieci świata.

Grimnebulin zdał sobie sprawę, że spoczywa w smudze księżycowego światła na podłodze zakurzonego poddasza. Między drewniane belki ścian i deski podłoża docierały ciche, przefiltrowane odgłosy nocnego miasta.

Derkhan i Yagharek pomału podnosili się na kolanach i łokciach, w oszołomieniu potrząsając głowami. Isaac spoglądał ukradkiem, jak kobieta w pośpiechu unosi rękę i dotyka obu stron głowy. Jej zdrowe ucho – podobnie jak jego, co uczony zauważył z zadowoleniem – znajdowało się wciąż na swoim miejscu.

Tkacz stał w kącie poddasza. Kiedy przesunął się o krok, Grimnebulin dostrzegł za nim milicjanta. Funkcjonariusz wyglądał na skamieniałego z przerażenia. Siedział sztywno, oparty o ścianę i drżący. Maska zakrywająca jego twarz zsunęła się nieco i zwisała groteskowo. Karabin spoczywał nieruchomo na jego kolanach. Oczy Isaaca rozszerzyły się, kiedy przyjrzał się broni.

Szklanej broni. Był to absolutnie doskonały i najzupełniej bezużyteczny model karabinu skałkowego, wykonany z pięknego szkła.


…TO MUSI BYĆ KRYJÓWKA SKRZYDLATEGO UCIEKINIERA… Zajęczał Tkacz.


W jego głosie wyczuwało się zmęczenie, jakby podróż przez sieć świata do reszty wyczerpała jego energię.


…SPÓJRZ NA MOJEGO NOWEGO KOLEGĘ NA MAŁEGO PRZYJACIELA Z KTÓRYM ZAMIERZAM SPĘDZIĆ TROCHĘ CZASU NIE TYLKO TU W MIEJSCU SPOCZYNKU ĆMY-WAMPIRA W KTÓRYM ONA SKŁADA SKRZYDŁA BY UKRYĆ SIĘ I POŻYWIĆ I NABRAĆ SIŁ PODCZAS GDY JA BĘDĘ GRAŁ W KÓŁKO I KRZYŻYK Z MOIM STRZELCEM ZE SZKLANYM KARABINKIEM…

Tkacz wszedł głębiej w kąt pomieszczenia i raptownie ugiął wszystkie odnóża, obniżając korpus niemal do poziomu podłogi. Jedna z kończyn przypominających noże błysnęła ostrzem ze zdumiewającą szybkością i na deskach tuż przed zszokowanym milicjantem pojawił się rysunek pola do gry, złożonego z dziewięciu kwadratów.

Tkacz wyrył krzyżyk w narożniku szachownicy, cofnął się i zamarł w oczekiwaniu, szepcąc coś niezrozumiale.

Isaac, Derkhan i Yagharek wolno przeszli na środek poddasza.

– Myślałem, że zabierze nas w bezpieczne miejsce – mruknął półgłosem uczony. – A on poleciał za tą pieprzoną ćmą… Ona musi gdzieś tu być.

– Musimy ją załatwić – odpowiedziała mu szeptem Derkhan i bojowo zacisnęła usta. – O mało nie rozwaliliśmy ich wszystkich… Dokończmy to, co zaczęliśmy.

– Ale jak? – syknął Isaac. – Mamy tylko te zasrane hełmy i nic więcej. Nie mamy broni, którą moglibyśmy przeciwstawić się czemuś takiemu… A poza tym nawet nie wiemy, gdzie jesteśmy.

– Więc musimy spróbować przekonać Tkacza, żeby nam pomógł – ucięła Blueday.

Próby, które podjęli, nie przyniosły jednak rezultatu. Wielki pająk ignorował ich całkowicie, pomrukiwał coś ledwie słyszalnie i czekał w napięciu, jakby wiele zależało od ruchu, który porażony strachem milicjant miał wykonać w grze w kółko i krzyżyk. Isaac i jego towarzysze namawiali Tkacza i błagali, ale wszystko wskazywało na to, że są dla niego przezroczyści. Wreszcie, zrażeni i sfrustrowani, zaprzestali wszelkich prób zwrócenia na siebie uwagi olbrzyma.

– Musimy się stąd wydostać – odezwała się niespodziewanie Derkhan. Isaac spojrzał jej w oczy i bardzo, bardzo wolno skinął głową. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.

– Nie umiem powiedzieć, gdzie jesteśmy – oznajmił po chwili. – Widzę tylko ulicę. – Raz jeszcze omiótł wzrokiem pejzaż na zewnątrz, ale nie dostrzegł żadnej charakterystycznej budowli na ciemnym horyzoncie. Potrząsając głową, wrócił na środek pomieszczenia. – Masz rację, Dee – powiedział. – Może najlepiej będzie… jeśli znajdziemy jakąś drogę… jeśli zabierzemy się stąd jak najszybciej.

Yagharek wymknął się bezszelestnie z ciasnego poddasza na słabo oświetlony korytarz. Rozejrzał się ostrożnie, próbując przebić ciemność ptasim wzrokiem.

Po lewej stronie miał ścianę biegnącą pochyło, zgodnie z płaszczyzną stromego dachu. Po prawej, w wąskim korytarzu widać było dwoje zamkniętych drzwi, a dalej zakręt w prawo, ginący w półmroku.

Nie oglądając się, Yagharek przykucnął i ręką dał znak Derkhan i Isaacowi, by wolno i ostrożnie ruszyli za nim. Oboje ściskali w dłoniach pistolety naładowane resztką wilgotnego prochu, na wszelki wypadek mierząc w ciemność, choć nie mieli pewności, czy broń w ogóle wypali.

Czekali, aż Yagharek pokona kolejnych kilka jardów, a potem zaczynali iść za nim, stawiając jak najcichsze, niepewne kroki.

Garuda zatrzymał się przy pierwszych drzwiach i przyłożył do zamka swą ptasią głowę. Odczekał chwilę, a następnie powoli uchylił drewniane skrzydło. Isaac i Derkhan podkradli się bliżej i razem z nim zajrzeli do nieoświetlonego magazynu.

– Widzisz tu coś, co mogłoby się przydać? – spytał szeptem Isaac. Po chwili już wiedział, że na pustawych półkach nie ma nic prócz nielicznych próżnych butelek i paru rozpadających się mioteł.

Yagharek dotarł do drugich drzwi, z zamiarem powtórzenia całej operacji, z rym że najpierw dał Isaacowi i Derkhan znak, by byli cicho, i przez moment w napięciu nasłuchiwał czegoś przez cienkie deski. Był to moment zdecydowanie dłuższy niż poprzednim razem. Drzwi zamknięto na kilka zamków i garuda stracił nieco więcej czasu na ich rozbrojenie. Na jednej z zasuw wisiała masywna kłódka, ale ktoś nie zamknął jej chyba celowo, jakby wyszedł tylko na chwilę. Yagharek wolniutko popchnął drzwi i wsunął głowę w szczelinę. Stał tak, na progu nie całkiem ciemnego pokoju, przez niepokojąco długą chwilę.

Wreszcie cofnął się i odwrócił.

– Isaac – szepnął. – Chodź tu.

Grimnebulin zmarszczył brwi i pospieszył w stronę garudy, czując, że serce zaczyna mu bić jak szalone.

„O co chodzi?” – zastanawiał się. „Co tam się dzieje?” (A kiedy tak myślał, w najgłębszej części jego duszy rozległ się cichy głos podpowiedzi, ale Isaac nawet nie chciał go słuchać, bojąc się, by nie okazało się, że jest to podpowiedz fałszywa).

Przecisnął się obok Yagharka i z wahaniem wszedł do pokoju.

Pomieszczenie było duże i prostokątne, z pochyłymi ścianami, właściwymi bodaj wszystkim poddaszom. Oświetlały je trzy małe lampki oliwne oraz wątły blask latarni gazowej stojącej za brudnym, szczelnie zamkniętym oknem. Powietrze śmierdziało, a drewniana podłoga tonęła w śmieciach i drobnych skrawkach metalu.

Isaac jednak miał tylko niejasne pojęcie o tym, co go otacza.

W ciemnym kącie, tyłem do drzwi, żując posłusznie pastę i dotykając gruczołem niesamowitej, pokręconej rzeźby, klęczała Lin.

Isaac zaczął krzyczeć.

Z jego piersi wyrywało się właściwie zwierzęce wycie, które przybierało na sile mimo ostrzegawczych syków Yagharka.

Na dźwięk jego głosu Lin spłoszyła się i odwróciła gwałtownie. Zadrżała, gdy zobaczyła znajomą postać.

Isaac popędził w jej stronę, łkając radośnie na widok rdzawej skóry i poruszającego się z ożywieniem głowoskarabeusza, a potem z rozpaczą na widok tego, co uczynili oprawcy.

Ciało Lin było posiniaczone i pokryte zadrapaniami oraz oparzeniami, widomymi śladami wyjątkowo brutalnego traktowania. Przez poszarpaną koszulę prześwitywały głębokie rany na plecach. Skóra na piersiach naznaczona była nacięciami krzyżującymi się we wszystkich kierunkach. Podbrzusze i uda były zsiniałe i opuchnięte.

Lecz dopiero widok jej głowy, prężącego się, owadziego głowociała, omal nie zwalił Grimnebulina z nóg.

Delikatne skrzydła zostały wyrwane; o tym wiedział już od dawna z przesyłki znalezionej w mieszkaniu, ale obraz, który nosił w wyobraźni, był niczym w porównaniu z oglądaniem prawdziwych, poruszających się bezradnie kikutów… Tu i ówdzie pancerz chroniący głowociało został roztrzaskany lub odgięty, a odsłonięta przezeń, wrażliwa tkanka – mocno poraniona. Jedno ze złożonych oczu zapadło się w sobie, tracąc zdolność widzenia. Środkowe lewe i tylne prawe głowoodnóża zostały wyrwane ze stawów.

Isaac otworzył ramiona i z całej siły przytulił Lin. Była taka szczupła… taka wątła, zmasakrowana i załamana. Drżała, dotykając ciała ukochanego, i podświadomie naprężała mięśnie, jakby nie mogła uwierzyć, że to naprawdę on; jakby bała się, że zaraz ktoś go zabierze, aby zadać jej jeszcze wymyślniejsze męczarnie.

Isaac ściskał ją i płakał. Rozluźnił nieco ramiona, wyczuwając cienkie kości pod poranioną skórą khepri.

– Przyszedłbym wcześniej – jęknął na poły radośnie, na poły żałośnie. – Przyszedłbym, ale byłem pewien, że nie żyjesz…

Lin odsunęła go lekko, by zrobić miejsce dla gestykulujących dłoni.

Potrzebowałam cię, kocham cię, nadała chaotycznie. Pomóż mi, ratuj, zabierz stąd; on nie chciał, nie chciał pozwolić mi umrzeć, póki nie skończę tego…

Isaac po raz pierwszy spojrzał na niezwykłą rzeźbę, która stała za plecami Lin, tę samą, którą jeszcze przed chwilą wykańczała khepri-śliną. Było to zdumiewające, wielobarwne dzieło; portret postaci z kalejdoskopu koszmarów, kombinacji łap, oczu i nóg sterczących w najdziwniejszych miejscach. Praca była prawie skończona, brakowało jedynie wykończenia bryły, która zapewne miała stać się głową. Przyjrzawszy się bliżej, Grimnebulin dostrzegł też pustą przestrzeń, którą być może miał zapełnić bark dziwnej istoty.

Isaac długo wpatrywał się w dzieło z półotwartymi ustami, a potem znowu spojrzał na swoją khepri.

Lemuel miał rację. Ze strategicznego punktu widzenia Motley nie miał absolutnie żadnego powodu, by utrzymać Lin przy życiu. Każdego innego więźnia uśmierciłby pierwszego dnia. Lecz jego próżność, jego mistyczna mania wielkości podparta filozoficznymi rojeniami znalazły w pracy Lin doskonałą pożywkę. O tym Lemuel nie mógł wiedzieć.

Motley nie mógł znieść myśli o tym, że rzeźba mogłaby pozostać niedokończona.

Teraz dopiero do pokoju weszli Derkhan i Yagharek. Kiedy reporterka zobaczyła Lin, krzyknęła z wrażenia podobnie jak Isaac. Puściła się biegiem i po chwili obejmowała już oboje, płacząc i śmiejąc się na przemian.

Yagharek zbliżył się niepewnym krokiem.

Isaac szeptał do Lin, przepraszając ją bez końca i zapewniając, że zjawiłby się znacznie wcześniej, gdyby nie pewność, że jest za późno.

Kazał mi pracować, bił i… i torturował, dręczył, tłumaczyła gorączkowo Lin, nagle wyczerpana nadmiarem emocji.

Yagharek chciał coś powiedzieć, ale nagle zamknął półotwarty już dziób i błyskawicznie odwrócił głowę.

Teraz i inni usłyszeli tupot nóg na korytarzu.

Isaac stanął bokiem do drzwi, obejmując i podtrzymując Lin. Derkhan odsunęła się nieco, wyciągnęła pistolety i wymierzyła w stronę wejścia. Yagharek wtulił się w ścianę w cieniu rzeźby, ściskając w dłoni zwinięty, gotowy do akcji bicz.

Drzwi otworzyły się z takim impetem, że uderzyły w ścianę i odbiły się od niej.

Z korytarza wyłonił się Motley.

Właściwie Isaac widział na tle czarnych ścian jedynie jego skomplikowaną sylwetkę. Zobaczył zarys gąszczu niedobranych kończyn, żywą plątaninę organicznych elementów. Z szeroko otwartymi ustami patrzył, jak ów mutant porusza się na kozich, ptasich i psich łapach, zaciska macki i bojowo napręża niepojęte skupiska mięśni, jak pracują dziwacznie złożone kości i połatana skóra – a patrząc, nie miał wątpliwości, że Lin stworzyła swe dzieło z natury.

Na widok Motleya khepri omal nie straciła przytomności ze strachu i na wspomnienie bólu. Isaac poczuł, że ogarnia go bezgraniczna wściekłość.

Bandyta cofnął się o krok i odwrócił nieznacznie w stronę drzwi.

– Straż! – krzyknął jednymi z niewidocznych ust. – Do mnie, natychmiast! – ponaglił i zwrócił się w stronę intruzów. – Grimnebulin – wycedził głosem pełnym napięcia. – Więc jednak przyszedłeś. Nie dostałeś mojej wiadomości? Nieładnie się spóźniać, nieprawdaż? – ciągnął, stając w bladym świetle kaganków. Derkhan wypaliła z obu luf. Kule przedarły się przez łaty bujnego futra i pancerną skórę Motleya. Król podziemia zachwiał się na swych niezliczonych nogach i ryknął z bólu, ale jego krzyk szybko przerodził się w śmiech. – Mam zdecydowanie zbyt wiele organów wewnętrznych, żebyś mogła mnie poważnie zranić, parszywa suko – zagrzmiał w stronę Blueday, która splunęła z pogardą w jego stronę i cofnęła się pod ścianę.

Przyglądając się Motleyowi, Isaac dostrzegł rzędy zębów zgrzytających w jego mnogich ustach. Podłoga zawibrowała nagle, gdy w korytarzu rozległ się narastający tupot nóg.

W drzwiach za plecami Motleya pojawili się ludzie wymachujący bronią. Na moment zatrzymali się z wahaniem i Isaac poczuł dziwny ucisk w żołądku: strażnicy nie mieli twarzy, a jedynie płaty skóry rozciągnięte na gładkich czaszkach. „Do diabła, cóż to za prze-tworzeni?” – pomyślał w panice. Dopiero po chwili dostrzegł lusterka sterczące z tylnych części ich hełmów.

Wreszcie dotarło do niego, że ma przed sobą prze-tworzonych o gładko wygolonych głowach, które obrócono o sto osiemdziesiąt stopni. Było to genialnie proste i celowe przystosowanie do obcowania z ćmami. Strażnicy czekali na rozkazy szefa, zwróceni muskularnymi piersiami i ramionami w stronę Isaaca, głowami zaś w przeciwnym kierunku.

Jedna z kończyn Motleya – paskudna, segmentowana, pokryta dziwnymi wypustkami parodia ręki – skierowała się w stronę Lin.

– Kończ wreszcie tę przeklętą robotę, robacza suko, bo jak nie, to wiesz, co cię czeka! – wrzasnął, zbliżając się do przerażonej khepri.

Isaac ryknął jak dzikie zwierzę i odepchnął Lin. Natychmiast wyczuł w powietrzu chymiczny sygnał rozpaczy. Ręce kobiety wyciągnęły się ku niemu w błagalnym geście, ale on już gnał w stronę Motleya, niesiony żalem, poczuciem winy i ślepą furią.

Bandyta zawył nieartykułowanie, cofając się w kierunku drzwi i szykując się do odparcia ataku.

Nagle rozległ się potężny huk. Jakaś siła wepchnęła do pokoju na poddaszu chmurę szklanych odłamków, która dotarła nawet do najdalszych kątów, zostawiając po sobie ślady krwi i przekleństwa rannych.

Isaac zamarł w bezruchu na środku izby, tuż obok równie oszołomionego Motleya. Strażnicy unosili broń gotową do strzału, wykrzykując do siebie nawzajem sprzeczne rozkazy. Grimnebulin uniósł wzrok i spojrzał w lusterka hełmu.

Za jego plecami stała ostatnia ćma. Jej obraz otaczała rama wybitego okna ze sterczącymi groźnie odłamkami szkła. Ostre drobiny wciąż jeszcze rozlewały się po podłodze jak niebezpieczny, żrący płyn.

Isaac wstrzymał oddech.

Istota była potężna i przerażająca. Na poły stała, na poły klęczała pod ścianą przy oknie, wpijając w podłogę pazury i kolce dziwacznych kończyn. Była masywna jak dorodny goryl, sprawiała wrażenie nieskończenie brutalnej i niezwyciężonej.

Bestia rozłożyła skrzydła. Ukryte dotąd ruchome wzory eksplodowały nagle feerią ponurych barw jak negatyw sztucznych ogni.

Motley stał twarzą do ćmy i jego umysł natychmiast znalazł się pod hipnotyzującym wpływem niesamowitych skrzydeł. Wpatrywał się w nie bez mrugnięcia okiem. Żołnierze, którzy stali za jego plecami, pokrzykiwali w podnieceniu, mierząc w kierunku bestii.

Yagharek i Derkhan znajdowali się pod ścianą, pod którą wylądowała ćma. Isaac widział ich w lusterkach. Wzorzyste, wewnętrzne części skrzydeł były ukryte przed ich wzrokiem; oboje byli zszokowani, ale z całą pewnością nie zahipnotyzowani.

Między monstrum a Isaakiem, na brudnych deskach zasypanych warstwą tłuczonego szkła, leżała khepri.

– Lin! – krzyknął rozpaczliwie Grimnebulin. – Nie odwracaj się! Nie oglądaj się! Chodź do mnie!

Kobieta zamarła, zaskoczona paniką w jego głosie. Zobaczyła, jak niezdarnym gestem wyciąga za siebie ręce i nie odwracając się, zaczyna iść tyłem w jej stronę.

Powoli, bardzo powoli popełzła mu na spotkanie.

Za sobą słyszała cichy, zwierzęcy pomruk.

Bestia wyprostowała się, węsząc niepewnie. Wyczuwała wokół siebie wiele umysłów poruszających się w różnych kierunkach. Bała się, bo emanowały aurą poważnego zagrożenia.

Wciąż była poruszona i załamana śmiercią rodzeństwa. Jedna z kolczastych macek biła o podłogę jak ogon dzikiego kota.

Ćma rozłożyła skrzydła najpełniej, jak umiała, a jednak tylko jeden umysł sprawiał wrażenie owładniętego ich mocą. Zastanawiała się, jak to możliwe, że tylko jeden z tak wielu…

Była zdezorientowana. Wyprężyła się przed zgrają przeciwników, zaciekle bijąc skrzydłami, próbując wciągnąć ich w hipnotyczną grę wstępną, aby wydobyć na powierzchnię ukryte w ich umysłach sny i marzenia.

Daremnie.

Ćma wpadła w panikę.

Strażnicy stojący za plecami Motleya nerwowo przestępowali z nogi na nogę. Próbowali przepchnąć się do wnętrza, ale masywne ciało ich szefa niewzruszenie stało na progu. Sprawiało wrażenie zastygłego; nogi trzymały się podłoża jak przymarznięte, a oczy wpatrywały się w skrzydła bestii w głębokim transie.

Mimo nerwowości pięciu prze-tworzonych panowało nad sobą. Stworzono ich specjalnie po to, by umieli bronić się przed atakiem ćmy; mieli być polisą ubezpieczeniową Motleya, na wypadek gdyby potwory wyrwały się z niewoli. Wszyscy nosili przy sobie broń krótką, trzej ściskali w mocarnych garściach miotacze płomieni, czwarty dzierżył rozpylacz mocnego kwasu, a piąty – elyktro-taumaturgiczny karabin. Widzieli cel, ale nie mogli zaatakować zza pleców szefa.

Nie mogli ryzykować uszkodzenia jego masywnego ciała, więc jedynie pokrzykiwali z narastającą nerwowością, bezskutecznie próbując opracować jakąkolwiek rozsądną strategię działania. Obserwowali bestię w lusterkach, przez szpary między niezliczonymi ramionami i nogami Motleya. Widok prężącej się ćmy wzbudzał w nich respekt. Isaac wciąż wyciągał ręce za siebie.

– Chodź do mnie, Lin – powtórzył. – I nie oglądaj się za siebie…

To, co się działo, było dla niej jak przerażająca wersja dziecięcej zabawy.

Yagharek i Derkhan przesuwali się pomału wzdłuż ściany, za plecami ćmy. Bestia zaklekotała dziobem, wykrywając jakiś ruch, ale bardziej interesowało ją zagęszczenie emanacji ludzkich umysłów, które miała przed sobą. Nie odwróciła się.

Lin pełzła mozolnie po podłodze w kierunku pleców Isaaca i jego rozpaczliwie wyciągniętych ramion. Była blisko, kiedy zaczęła się wahać. Spojrzała na Motleya, wpatrującego się w coś z głęboką fascynacją, nie zwracającego uwagi na Isaaca, bez reszty pochłoniętego obserwacją… czegoś.

Nie wiedziała, co działo się za jej plecami.

Nie wiedziała nic o ćmach.

Isaac dostrzegł jej wahanie i z rozpaczą w głosie zawołał:

– Nie zatrzymuj się!

Lin była artystką. Tworzyła, używając zmysłów dotyku i smaku, a zasadniczą wartością jej dzieł była ich faktura. Kreowała przedmioty materialne, widzialne, przeznaczone do dotykania i oglądania.

Fascynowały ją kolor, światło i cień, a także interakcje między kształtami a liniami, między negatywnymi a pozytywnymi fragmentami przestrzeni.

Przebywała na poddaszu od bardzo długiego czasu.

Ktoś inny na jej miejscu być może dopuściłby się sabotażu na imponującej rzeźbie przedstawiającej Motleya. Zlecenie stało się wszak wyrokiem. Ale Lin nie umiała pracować źle czy też zniszczyć własnego dzieła. Wlewała wszystkie siły, całą twórczą energię w ten dziwaczny monolit. Motley od początku wiedział, że tak będzie.

To była jej jedyna ucieczka. Jedyny środek wyrazu. Pozbawiona światła, kolorów i kształtów świata skoncentrowała się obsesyjnie na własnym strachu i bólu. Tworząc, próbowała oszukać samotność.

A teraz do mikroświata na poddaszu wdarło się coś nowego, coś niezwykłego. Nie miała pojęcia o zwyczajach ciem. Komenda „nie odwracaj się” brzmiała jak cytat z bajki; miała zapewne sens jako element historyjki z morałem. „Isaac chciał powiedzieć:»Spiesz się i zaufaj mi«, na pewno o to chodzi” – myślała gorączkowo. Jego polecenie miało dla niej sens wyłącznie jako wyraz emocji, troski.

Lin była artystką.

Brutalnie traktowana, torturowana, oszołomiona niewolą, bólem i poniżeniem Lin myślała już tylko o tym, że za jej plecami pojawiło się coś nadzwyczajnego, coś, co warto zobaczyć. Spragniona jakiejkolwiek odmiany po tygodniach uwięzienia wśród bezbarwnych, pochyłych ścian, zatrzymała się na moment, a potem szybko obejrzała się przez ramię.

Isaac i Derkhan krzyknęli jednocześnie, a ułamek sekundy później do ich głosów dołączył ptasi pisk zszokowanego Yagharka.

Swym jedynym zdrowym okiem Lin spojrzała z podziwem na niewiarygodne kształty potwora, a potem na mieniące się barwami skrzydła. Jej żuwaczki zadrżały spazmatycznie i znieruchomiały. Wpadła w trans.

Usiadła na podłodze i wsparła głowociało na lewym ramieniu, wpatrując się tępo w wielką bestię. Podobnie jak Motley, zahipnotyzowany ruchomymi wzorami na skórze ćmy, zapomniała o wszystkim, zatraciła się w zdumiewającej wizji.

Isaac jęknął żałośnie i przyspieszył, idąc wciąż tyłem i desperacko wyciągając za siebie rozcapierzone dłonie.

Ćma była szybsza. Jednym pewnym ruchem długich macek przyciągnęła Lin do siebie. Wielki, ociekający śliną pysk otworzył się szeroko jak brama do królestwa śmierci. Śmierdzący zgniłą cytryną śluz polał się na twarz khepri.

Isaac w panice szukał rąk swojej kobiety, ale z pomocą lusterek nie było to łatwe. Z paszczy ćmy wysunął się cuchnący jęzor, który musnął głowoskarabeusza Lin. Isaac krzyczał raz po raz, ale nie mógł powstrzymać tego, co miało się stać.

Długi język, dobrze nasmarowany śliną, wtargnął między bezwładne żuwaczki owadziej głowy Lin i zniknął w jej wnętrzu.

Słysząc dramatyczne krzyki Isaaca, dwaj prze-tworzeni spośród pięciu uwięzionych za cielskiem Motleya wychylili się i strzelili z karabinów skałkowych. Pierwszy chybił, drugi posłał kulę w pierś ćmy, lecz nic nie wskórał, jeśli nie liczyć kropli gęstego płynu, która spłynęła po ciele bestii i jej pełnego wściekłości syku. Skałkówki nie były odpowiednią bronią na to polowanie.

Dwaj strzelcy skrzyknęli swoich towarzyszy i razem z nimi zaczęli ostrożnie, bez zbędnej gwałtowności popychać ciało swego szefa.

Isaac coraz mocniej ściskał bezwładną dłoń Lin.

Gardziel ćmy puchła i kurczyła się na przemian za każdym łykiem mentalnej strawy.

Yagharek schylił się i podniósł lampkę oliwną stojącą u podnóża wielkiej rzeźby. Zważył ją ostrożnie w lewej dłoni, a w prawej ścisnął mocniej zwinięty bicz.

– Ciągnij ją, Isaacu – zawołał.

Grimnebulin wbił palce w nadgarstek Lin, dociśniętej do piersi potwora jego niezliczonymi mackami. Ciągnął z całej siły, zaciskając zęby. Wytężając mięśnie, płakał i klął na przemian.

Yagharek cisnął kaganek w stronę głowy bestii. Szkło rozprysło się, a mgiełka łatwopalnego oleju spoczęła na pancernym karku i rozlała się nieznacznie w dół. Wraz z nią po ciele ćmy rozprzestrzeniły się płomienie.

Rozległ się przenikliwy pisk. Kończyny bestii odwróciły się i wygięły ku tyłowi, by zdławić ogień, a wielki łeb odruchowo szarpnął się ku górze. W tej samej chwili Yagharek strzelił z bicza. Gruby, czarny rzemień z dramatycznym trzaskiem owinął się wokół ciemnej skóry na szyi potwora.

Garuda szarpnął biczem z całej siły swych żylastych ramion i grzbietu. Rzemień naprężył się, a Yagharek zamarł w oczekiwaniu na kontratak.

Ogień wciąż drażnił szyję bestii, a zaciśnięty na niej bicz uniemożliwiał przełykanie i oddychanie.

Ćma szarpała wytrzymały rzemień, wydając z siebie jedynie zduszone charczenie. Jej język zaczął puchnąć i po chwili wystrzelił z szeroko otwartych ust Lin jak z procy. Żarłocznie pochłaniana świadomość wycieńczonej khepri stanęła w gardle bestii, która w panice chwyciła ciasno zwiniętą końcówkę bicza, daremnie próbując odwiązać ją lub rozerwać.

Isaac ze wszystkich sił trzymał w dłoniach wychudły nadgarstek Lin. Ciągnął mocno, nie zwracając uwagi na gwałtowny, potworny taniec duszącej się ćmy. Wreszcie kurczowo zaciśnięte kończyny rozluźniły się i puściły osłabioną khepri, by pochwycić naprężony rzemień. Isaac raz jeszcze pociągnął ku sobie Lin i tym razem oboje upadli na podłogę, próbując w pośpiechu odpełznąć od szalejącej bestii.

Szamocąc się w panice, ćma złożyła skrzydła i odwróciła się tyłem do drzwi. W tej samej sekundzie Motley ocknął się z głębokiego transu. Zatoczył się i upadł na podłogę, powoli odzyskując władzę nad własnym umysłem i ciałem. Jego ludzie przecisnęli się obok i ruszyli w stronę kłębowiska rąk, nóg i macek wirującego na środku pokoju.

Wreszcie bestia obróciła się gwałtownie na dwóch łapach, bębniąc pazurami o deski. Wyszarpnęła Yagharkowi bicz, którego szorstka rękojeść rozcięła skórę na jego dłoniach. Garuda cofnął się w stronę Derkhan, poza zasięg ostrych jak brzytwa, wirujących bezwładnie macek.

Motley odzyskał przytomność i podniósł się z podłogi. Cofnął się natychmiast i zniknął za drzwiami, na korytarzu.

– Zabijcie to przeklęte bydlę! – wrzasnął zza ściany.

Taniec wściekłej bestii nie ustawał ani na chwilę. Pięciu przetworzonych stanęło zwartą grupą w pobliżu drzwi, mierząc do przeciwnika za pomocą lusterek.

Z dysz trzech miotaczy ognia bluznęły strumienie płonącego gazu. Wszystkie dosięgły potwora. Ćma próbowała skrzeczeć przeraźliwie z bólu, czując, jak skóra skrzydeł i chityna pancerza puchną, pękają i łuszczą się płatami, ale ciasno zawinięty rzemień wciąż dławił jej szyję. Solidna dawka kwasu wystrzelonego z miotacza trafiła prosto w jej pysk. Denaturacja białka i rozpad innych składników skóry dokonały się w ciągu paru sekund. Egzoszkielet ćmy powoli przestawał istnieć.

Kwas i płomienie przeżerały także czarny rzemień bicza. Resztki wyprawionej skóry rozleciały się na wszystkie strony, gdy bestia raz jeszcze naprężyła mięśnie karku. Znowu mogła oddychać – i wyć.

Jej obłąkańczy wrzask nasilił się, gdy dopadła ją kolejna salwa ognia i kwasu. Bestia zebrała siły i na oślep rzuciła się w kierunku napastników.

Czarne błyskawice energii wystrzeliły w jej stronę z broni piątego żołnierza. Rozeszły się po powierzchni ciała, wywołując odrętwienie i paląc żywym ogniem, choć wcale nie były gorące. Ćma zawyła jeszcze głośniej, ale nie przerwała szturmu. Pędziła przed siebie jak kula ognia, ociekając żrącymi substancjami i przy każdym ruchu odsłaniając nagie, wypalone kości.

Pięciu prze-tworzonych cofnęło się pospiesznie i wypadło na korytarz w ślad za Motleyem. Rozpędzony stos płonących tkanek odbił się od ściany pokoju, przy każdym kroku gubiąc krople płonącej cieczy. Za drugim razem ćmie udało się trafić w otwarte drzwi.

Z korytarza dobiegały teraz trzaski płomieni, syk rozlewającego się kwasu i pohukiwanie elyktro-taumaturgicznego karabinu.

Derkhan, Yagharek i Isaac przez długie sekundy w oszołomieniu wpatrywali się w pusty otwór drzwi. Ćma zniknęła im z oczu, ale wciąż słychać było jej zawodzenie, a z głębi korytarza rozchodziło się jaskrawe światło, któremu towarzyszyły podmuchy gorąca.

Wreszcie Grimnebulin zamrugał nerwowo powiekami i spojrzał na Lin, która spoczywała bezwładnie w jego objęciach.

Potrząsnął nią i zawołał po imieniu.

– Lin – szepnął po chwili. – Lin… musimy uciekać.

Yagharek podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, widoczną na dnie pięciopiętrowego kanionu. Tuż obok z elewacji budynku wystawała gruba kolumna cegieł, w której kryły się przewody kominowe. Wzdłuż niej umocowano rurę spustową połączoną z systemem rynien. Garuda stanął na parapecie, wychylił się i z całej siły szarpnął blaszaną tubę. Trzymała się mocno.

– Isaacu, daj ją tutaj – powiedziała Derkhan. Uczony uniósł nieprzytomną Lin. Przygryzł wargi, czując, jak bardzo zeszczuplała. Spojrzał na jej poranione ciało i nagle na jego ustach pojawił się pełen niedowierzania uśmiech. Trzymając Lin na rękach, zaczął płakać.

Z korytarza nadal dobiegało żałosne zawodzenie rannej ćmy.

– Spójrz, Dee! – powiedział Isaac. Dłonie Lin poruszały się niespokojnie. – Ona daje znaki! Wszystko będzie dobrze! – Derkhan pochyliła się, usiłując odczytać słowa języka migowego. Isaac także próbował, ale po chwili pokręcił głową. – Jest nieprzytomna, to tylko przypadkowe znaki, ale jednak znaki, Dee… Zdążyliśmy.

Derkhan uśmiechnęła się z ulgą. Pocałowała Isaaca w policzek i delikatnie pogładziła głowoskarabeusza Lin.

– Zabierzmy ją stąd – szepnęła. Grimnebulin wyjrzał przez okno i w odległości kilku stóp zobaczył Yagharka uczepionego rynny i zaklinowanego w miejscu, w którym bok komina stykał się z płaszczyzną ściany, tuż pod krawędzią dachu.

– Daj mi ją i chodźcie za mną – zakomenderował Yagharek i skinął głową, wpatrując się w ciemność ponad ramieniem Isaaca. Wschodni kraniec długiego, dwuspadowego dachu kryjącego szeregowiec Motleya stykał się z rzędem domów stojących przy sąsiedniej, prostopadłej ulicy. Ich dachy wyraźnie opadały ku południu. Ze wszystkich stron widać było dachówkowy krajobraz Miasta Kości, unoszący się falami nad otchłanią niebezpiecznych ulic. Ciągnął się w ciemność przez długie mile, sięgając od Żeber aż po Mog Hill i dalej.


*

Nawet wtedy, gdy jej ciało trawiły płomienie i kwas, zamroczona błyskawicami taumaturgicznej energii ćma miała szansę przeżyć.

Była zdumiewająco wytrzymałą istotą. Potrafiła regenerować zniszczone tkanki w zastraszającym tempie.

Gdyby toczyła bój w otwartej przestrzeni, mogłaby skoczyć w górę, rozpostrzeć swe ogromne skrzydła i zniknąć prześladowcom z oczu. Mogłaby to zrobić, ignorując ból i nie myśląc o płatach spalonej skóry oraz pancerza, które ciągnęłyby się za nią w powietrzu. Mogłaby zanurkować w wilgotnych chmurach, by zdusić płomienie i zmyć plamy żrącego kwasu.

Gdyby przetrwały jej siostry, gdyby miała pewność, że wróci do nich i znowu razem zapolują, być może nie wpadłaby w panikę. Gdyby nie była świadkiem rzezi pozostałych bestii, gdyby nie wyczuła ich śmierci wywołanej eksplozją sztucznej, złej, morderczej emanacji, być może nie szalałaby ze strachu i wściekłości, tracąc kontrolę nad sobą i grzęznąc coraz głębiej w pułapce.

Była jednak sama. Uwięziona wśród murów, w klaustrofobicznych wnętrzach krępujących ruchy skrzydeł, nie miała dokąd uciec. Zewsząd otaczał ją ogień, a wraz z nim pojawiał się morderczy, niekończący się ból. Płomienie atakowały zbyt szybko, by umęczone ciało nadążało z regeneracją.

Bestia kuśtykała korytarzem rezydencji Motleya jak żywa kula ognia, mimo ciężkich ran wciąż próbując sięgać przed siebie pazurami i kolcami, wciąż polując. Upadła dopiero na szczycie schodów.

Motley i jego prze-tworzeni przyglądali się jej z podziwem, przyczajeni w połowie drogi na niższe piętro. Modlili się, by nie poruszyła się więcej, by nie podpełzła bliżej i nie stoczyła się na nich, niosąc śmierć w płomieniach.

Nie uczyniła tego. Skonała.

Kiedy upewnili się, że ćma nie żyje, Motley, posłał swoich ludzi na górę. Za pomocą mokrych koców i wiader z wodą walczyli z płomieniami, które bestia zostawiła na swej drodze.

Minęło dwadzieścia minut, zanim pożar został opanowany. Belki i deski poddasza były spękane i osmalone, farba odłaziła ze ścian płatami. Na podłodze korytarza widniały wielkie, czarne ślady płonących stóp. Zwęglone ciało ćmy spoczywało u szczytu schodów. Niewiarygodna plątanina zniekształconych gorącem tkanek wyglądała teraz jeszcze bardziej egzotycznie niż za życia bestii.

– Grimnebulin i jego banda zniknęli – rzekł Motley. – Znajdźcie ich. Dowiedzcie się, dokąd poszli. Śledźcie ich. Macie ich dopaść; natychmiast, jeszcze tej nocy. – Łatwo było odtworzyć drogę ich ucieczki z płonącego poddasza: przez okno, po rynnie na dach, a potem… w zasadzie w dowolnym kierunku. Ludzie Motleya spojrzeli po sobie, nerwowo przestępując z nogi na nogę. – Ruszać się, prze-tworzone ścierwa! – ryknął król podziemia. – Znaleźć mi ich natychmiast i przyprowadzić do mnie!

Oddziały przerażonych ludzi, kaktusów i vodyanoich opuściły wkrótce bazę i zagłębiły się w labirynt miasta. Po drodze żołnierze Motleya snuli bezsensowne plany poszukiwań i wymieniali mało rozsądne uwagi. Wreszcie rozbiegli się w stronę Sunter, Echomire i Ludmead, do Kelltree i Mog Hill, a nawet do Badside i na drugą stronę rzeki, w stronę Brock Marsh, West Gidd, Griss Feli, Murkside i Saltpetre.

Niewykluczone, że tysiąc razy minęli o włos Isaaca i jego towarzyszy.

Nowe Crobuzon było miastem nieskończonej liczby kryjówek. Było ich w istocie znacznie więcej niż ludzi, którzy mogliby szukać w nich schronienia. Żołnierze Motleya nie mieli najmniejszych szans.

W noc taką jak ta, gdy deszcz i blada poświata ulicznych latarń sprawiały, że linie miasta zlewały się i przyjmowały nieoczekiwane kształty – zacierając granice między kępami drzew, dziełami architektury, dźwiękami, starożytnymi ruinami, ciemnością, katakumbami, placami budowy, gospodami, nagą ziemią, światłami domów, pubami i wylotami kanałów ściekowych – Nowe Crobuzon było nie kończącą się, genialną kryjówką. Ludzie Motleya wrócili do domu z niczym, jeśli nie liczyć potężnej porcji strachu.

Motley dostał szału, gdy popatrzył na porzuconą przez Lin rzeźbę, która zdawała się drwić z niego – doskonała i niedokończona. Jego ludzie zajęli się przetrząsaniem budynku na wypadek, gdyby wcześniej przeoczono jakiś trop uciekinierów.

W ostatnim pokoju, przy końcu poddaszowego korytarza, znaleźli samotnego milicjanta siedzącego pod ścianą w stanie głębokiego szoku. Na jego kolanach leżał piękny, dziwaczny, szklany karabin. Na deskach u jego stóp wyryte było pole do gry w kółko i krzyżyk.

Krzyżyki zwyciężyły w trzech ruchach.


Umykamy i chowamy się jak tropiona zwierzyna, lecz czynimy to z ulg i radością.

Wiemy, że zwyciężyliśmy.

Isaac niesie Lin na rękach, czasem tylko z niechęcią zarzucają sobie na ramię, kiedy teren staje się trudniejszy. Uciekamy. Biegniemy jak duchy, zmęczeni i rozradowani. Zapomniane, wschodnie dzielnice miasta nie są dla nas przeszkodą. Przeskakujemy nad niskimi ogrodzeniami i przemierzamy wąskie podwórka, zaniedbane ogródki pełne zmutowanych jabłoni i splątanych jeżyn, a także zapomnianego kompostu, zwykłego błota i porzuconych, zepsutych zabawek.

O czasu do czasu Derkhan mamrocze ponuro i widzę, że na jej twarzy pojawia się cień. Rozmyśla o Andreju, ale w taką noc trudno czuć się winnym, nawet jeśli zasłużyło się na wyrzuty sumienia. Zdarzają się ponure chwile, ale w tym ciepłym deszczu i w łagodnym blasku miasta wolimy spoglądać na siebie z uśmiechem i z niemałym zdumieniem myśleć o tym, czego dokonaliśmy.

Ćmy zginęły.

To prawda, trzeba było zapłacić straszliwą, straszliwą cenę. Piekielnie wysoką cenę. Lecz teraz, gdy układamy się do snu w szopie na dachu jednego z domów w Pincod, z dala od milicyjnych wież, na północ od linii kolejowej i smrodu stacji Dark Water, jeszcze raz przeżywamy chwilę naszego triumfu.

Rankiem gazety pełne są ponurych ostrzeżeń. „Quarrell” i „The Messenger” sugerują, że władze miasta szykują się do „podjęcia daleko idących kroków”.

Derkhan śpi przez długie godziny, a potem siedzi samotnie. Smutek i poczucie winy wreszcie mają czas i miejsce, by rozkwitnąć w niej bez ograniczeń. Lin porusza się od czasu do czasu; często traci przytomność. Isaac drzemie i pożywia się tym, co udało nam się ukraść. Bezustannie tuli do siebie Lin. Z wielkim zaciekawieniem mówi o pojawieniu się Jacka Pół-Pacierza.

Teraz zagląda do torby i przekłada z miejsca na miejsce poobijane komponenty maszyny kryzysowej. Pogwizduje z cicha i zaciska usta. Mówi mi, że uruchomi ją bez problemu.

Te słowa przypominają o tęsknocie, którą żyję. O ostatecznej wolności. Pragnę jej tak mocno… Pragnę latać.

Ponad moim ramieniem czyta brudną gazetę.

Dowiadujemy się razem, że w tej napiętej sytuacji milicji nada się specjalne uprawnienia. Być może pojawią się jawne, umundurowane patrole. Może zawiesi się niektóre prawa obywatelskie. Ogłasza się stan wyjątkowy.

Ale ja czują, że w ten wietrzny dzień brud spowijający niebo – zatruwające sen odchody tych przeklętych bestii – zaczyna znikać pomału z eteru i osiadać na ziemi. Mam wrażenie, leżąc sobie pod tymi nadgniłymi deskami, że masy tego świństwa są coraz rzadsze, jakby rozkładało je słoneczne światło. Być może dryfują jeszcze przez niepojęte wymiary nad miastem, przenikając materią, ale pomału opuszczają naszą rzeczywistość.

A kiedy zapada noc, wiem już, że koszmary minęły.

Wydaje się, jakby całe miasto szlochało i wzdychało z bezgraniczną ulgą. Fala spokoju wpada do naszej kryjówki z nocnym powietrzem znad Gallmarch, Zakola Smogu, Gross Coil, Sheck, Brock Marsh, Ludmead, Mog Hill i Abrogate Green.

Nowe Crobuzon zapada w oczyszczającą toń snu. Na mokrej, zaszczanej słomie w Creekside czy innych slumsach, na puchatych pierzynach w Chnum, parami lub samotnie obywatele miasta nareszcie odpoczywają.

Życie jednak nie zamiera; to oczywiste. Nie ustaje praca nocnej zmiany w dokach, nie milkną też metaliczne odgłosy pracy walcowni i odlewni. Ostre dźwięki przebijające noc kojarzą się z wojną. Strażnicy snują się po dziedzińcach fabryk. Dziwki szukają klientów, gdzie się da. Źli ludzie popełniają zbrodnie. Przemoc nigdy nie ustaje.

Lecz śpiący i czuwający nie są już nękani przez zmory. Strachy, które im towarzyszą, należą już wyłącznie do nich.

Niczym niewyobrażalny, niemrawy olbrzym Nowe Crobuzon przewraca się z boku na bok w spokojnym śnie.

Zapomniałem już, jak przyjemna może być taka noc. Kiedy budzę się ze słońcem, mój umysł jest jasny. Ból minął. Jesteśmy wolni. Tym razem na pierwszych stronach piszą o końcu „Koszmaru nocy letniej” albo „Choroby śpiących”, albo „Przekleństwa snu” i jeszcze wielu innych zjawisk, których niedorzeczne nazwy wymyślono w poszczególnych gazetach.

Czytamy te historie i śmiejemy się do rozpuku, Derkhan, Isaac i ja. Zadowolenie wyczuwam nawet w powietrzu. Miasto wróciło do siebie. Odmienione.

Teraz czekamy już tylko, aż Lin wróci do siebie.

Ale nie wraca.

Pierwszego dnia spała. Jej ciało zaczynało się goić. Mocno przyciskała się do Isaaca i nie chciała się obudzić. Była wolna i po raz pierwszy od długiego czasu mogła spać bez strachu.

Teraz wreszcie obudziła się i usiadła leniwie. Jej głowoodnóża drżą nieznacznie. Żuwaczki pracują z zapałem: jest głodna, więc szukamy owoców w naszym kradzionym prowiancie. Dajemy jej śniadanie.

Spogląda niepewnie to na mnie, to na Derkhan, to na Isaaca, ale je. On ściska jej uda i szepce coś, zbyt cicho, bym mógł usłyszeć. Ona odsuwa głowę jak małe dziecko. Jej ruchy są gwałtowne, spazmatyczne.

Lin unosi ręce, daje znaki Isaacowi.

On obserwuje ją w napięciu i coraz bardziej marszczy czoło w pogłębiającej się rozpaczy, widząc jej koślawe, niepewne ruchy.

Oczy Derkhan otwierają się coraz szerzej z każdym znakiem.

Isaac potrząsa głową, słowa tłumaczenia ledwie przechodzą mu przez gardło.

„Rano… jedzenie… ociepla… owad…podróż… szczęśliwy…”

Lin nie może sama jeść. Jej zewnętrzne żuwaczki zaciskają się nagle i rozcinają owoc na pól, a potem rozluźniają się równie niespodziewanie, wypuszczając go na podłogę. Trzęsie się ze złości, kołysząc głową. Wydziela chmurę zapachu. Isaac mówi, że to łzy kheprich.

Pociesza ją i trzyma dla niej jabłko. Pomaga ugryźć i wyciera sok, który spływa po jej ciele. Boi się, sygnalizuje Lin, a Isaac tłumaczy z wahaniem. Umysł, męczy, rozlewa, luźno, sztuka, Motley! Lin trzęsie się gwałtownie i rozgląda z niezmiernym przerażeniem. Isaac uspokaja ją, pociesza. Derkhan przygląda się temu z głębokim smutkiem. Sama, sygnalizuje zdesperowana Lin i wypuszcza chymiczną wiadomość, której nikt z nas nie rozumie. Potwór, ciepło, prze-tworzony… Rozgląda się. „Jabłko”, dodaje. Jabłko.

Isaac unosi owoc i karmi ją. Lin wierci się jak małe dziecko.

Kiedy nadchodzi wieczór, znowu zasypia, szybko i głęboko. Isaac i Derkhan naradzają się półgłosem, a potem on zaczyna krzyczeć i płakać.

„Dojdzie do siebie!” – woła, a Lin przewraca się we śnie na drugi bok. Jest półżywa z wyczerpania; omal nie zatłukli jej na śmierć, nic dziwnego, powtarzam: nic dziwnego, że jest zdezorientowana…

Ale Lin nie dochodzi do siebie. On wie, że już nie dojdzie.

Wyrwaliśmy ją z objęć ćmy, gdy jej umysł był już w połowie wypity. Połowa myśli, polowa snów i marzeń trafiła do kałduna ohydnej bestii. I znikła – spalona najpierw przez żołądek, a potem przez ludzi Motleya.

Lin budzi się szczęśliwa i z zapałem plecie głupstwa, gestykulując dłońmi. Próbuje wstać i nie może, upada i płacze lub śmieje się chymicznie. Klekoce żuwaczkami i moczy się jak dziecko.

Raczkuje po naszym skrawku dachu, korzystając z tej połowy umysłu, która jej została. Bezradna. Zniszczona. Została z niej osobliwa kombinacja dziecinnego śmiechu i dorosłych marzeń. Jej mowa jest dziwna, niezrozumiała, złożona, gwałtowna i infantylna.

Isaac jest załamany.

Musimy opuścić ten dach, niepokoją nas odgłosy z dołu. Lin nie chce przeprowadzki, urządza nam scenę. Wścieka się, bo nie rozumiemy jej dziwacznych potoków słów. Tupie nogami z całej siły i niezdarnie próbuje bić Isaaca. Jej znaki stają się obelżywe, próbuje nas kopać.

Obezwładniamy ją i trzymamy mocno. Unosimy ze sobą.

Wędrujemy nocą. Boimy się milicji i ludzi Motleya. Uważamy też na konstrukty, które mogłyby donieść Radzie o naszym położeniu. Mamy baczenie na gwałtowne ruchy w otoczeniu i podejrzliwe spojrzenia. Nie możemy ufać sąsiadom. Jesteśmy skazani na życie w półmroku, w izolacji, w nierealnym świecie. Kradniemy to, czego nam potrzeba, albo kupujemy u nocnych sprzedawców wiele mil od naszej kryjówki. Każde pytające spojrzenie, każdy krzyk, nagły stukot kopyt lub butów, każdy syk tłoków konstruktu staje się chwilą strachu.

Jesteśmy najbardziej poszukiwanymi istotami w Nowym Crobuzon. Wątpliwy to zaszczyt.

Lin chce kolorowych jagód.

Isaac tłumaczy nam jej gesty: dziwną mieszankę symboli oznaczających żucie oraz pulsowania gruczołu (moim zdaniem jest w tym coś seksualnego).

Derkhan mówi, że pójdzie. Ona też kocha Lin.

Spędzają z Isaakiem długie godziny, przygotowując przebranie. Używają wody, masła i sadzy, poszarpanych szmat, jedzenia z naszych zapasów i znalezionych resztek barwników. Wreszcie Derkhan pojawia się jako zgarbiona i wykrzywiona staruszka o czarnych włosach lśniący jak kryształy węgla i z obrzydliwą, głęboką blizną na czole.

Kiedy nas opuszcza, czekamy ze strachem na jej powrót. Prawie się nie odzywamy.

Lin kontynuuje swój idiotyczny monolog, a Isaac próbuje odpowiadać jej w mowie znaków. Głaszcze ją i porusza dłońmi powoli, co doprowadza ją do szalu. Próbuje odejść i znowu upada; kończyny nie chcą jej słuchać. Zaczyna się bać własnego ciała. Isaac pomaga jej, sadza i karmi, masuje naprężone, posiniaczone ramiona.

Derkhan wraca i wszyscy czujemy niewymowną ulgę. Przyniosła papkę i wielką garść kolorowych jagód różnych odmian. Ich barwy są żywe, soczyste.

„Myślałam, że ta przeklęta Rada już nas ma” – mówi Derkhan. – „Wydawało mi się, że śledzi mnie konstrukt. Na wszelki wypadek kluczyłam po Kinken, żeby go zgubić”.

Nikt z nas nie wie, czy rzeczywiście ktoś ją śledził.

Lin jest podniecona. Jej czułki i głowoodnóża drżą niecierpliwie. Próbuje żuć porcję białej papki, ale trzęsie się tak mocno, że przestaje panować nad żuwaczkami. Isaac jest bardzo delikatny. Powoli wciska w nią tę papkę, jakby chciał ją przekonać, że sama tak dobrze sobie radzi.

Mija kilka minut, zanim głowoskarabeusz przetrawi papkę i skieruje ją do gruczołu. Czekamy, a Isaac potrząsa przed okiem Lin garścią kolorowych jagód. Czeka, aż będzie mógł zinterpretować kolejny niepewny gest jako wybór. Wreszcie wolno i ostrożnie podaje jej kiść, na którą – jak mu się zdaje – wskazała Lin.

Siedzimy w milczeniu. Lin przełyka i żuje z wielką uwagą. Obserwujemy ją.

Mijają minuty. Wreszcie gruczoł otwiera się. Pochylamy się nad nim, z niecierpliwością oczekując nowego dzieła Lin.

Wargi zamykające gruczoł rozchyliły się, by wypuścić dużą kroplę gęstej khepri-śliny. Podekscytowana Lin wymachuje ramionami, formując w przypadkowy sposób bezkształtną masę, która w kawałkach opada na podłogę.

Po chwili ślini się kolorową mazią z jagód, bryzgając nią na „dzieło”, które przed chwilą stworzyła.

Derkhan odwraca głowę. Isaac płacze tak, jak nie płakał jeszcze żaden człowiek, którego znałem.

Tymczasem na zewnątrz miasto rozkoszuje się swoją wolnością, raz jeszcze bezczelne i nieustraszone. Ignoruje nas. Jest niewdzięczne. Ten tydzień jest jakby chłodniejszy, daje wytchnienie po dniach upalnego lata. Wiatr dociera do nas znad wybrzeża; znad ujścia Wielkiej Smoły i znad Zatoki Żelaznej. Nowe statki przybywają każdego dnia. Na rzece jak zawsze tworzy się kolejka oczekujących na załadunek i rozładunek. Statki handlowe z Kohnid i Tesh; podróżnicy z Cieśnin Ognistej Wody; pływające fabryki z Myrshock; piraci z Figh Yadiso, udający uczciwych obywateli na wodach tak dalekich od otwartego morza… Chmury kłębią się wokół słońca jak rój pszczół. Miasto znowu staje się hałaśliwe. Już zapomniało. Zostało mu tylko mgliste wspomnienie o koszmarnych nocach, nic więcej.

Widzę niebo. Między szorstkimi dechami, które nas otaczają, są prześwity jaskrawego światła. Bardzo bym chciał być teraz tam, w górze. Wyobrażam sobie to uczucie, kiedy smaga mnie wiatr, a powietrze poniżej wydaje się cięższe ode mnie. Chciałbym popatrzeć z wysoka na ten dom i na tę ulicę. Tak bym chciał, żeby nic mnie tu nie trzymało, żeby grawitacja była tylko sugestią, którą mógłbym zignorować…

Lin daje znaki. Lepki, przestraszona, szepce Isaac, pociągając nosem. W skupieniu obserwuje jej ręce. „Siku i mama, jedzenie, skrzydła, szczęśliwa. Boi się. Boi się”.

Загрузка...