ROZDZIAŁ 12

Czy kiedy zabójca czai się gdzieś między rezydencjami na Flag Hill lub w Canker Wedge, milicja traci czas lub szczędzi środków? Ależ skąd! Dowodzi tego chociażby obława na Jacka Pół-Pacierza! A przecież gdy w Zakolu Smogu atakuje Złodziej Oczu, nic się nie dzieje! W ubiegłym tygodniu wydobyto z wód Smoły kolejną, piątą już, pozbawioną oczu ofiarę – a odziani w błękit brutale ze Szpikulca nie mają nic do powiedzenia w tej sprawie. Mówimy: INNE PRAWO OBOWIĄZUJE BOGATYCH, A INNE BIEDNYCH!


W całym Nowym Crobuzon pojawiają się plakaty domagające się twojego głosu – o ile masz dość szczęścia, by go mieć! Partia Pełne Słońce burmistrza Rudguttera pohukuje i grozi, partia Nareszcie Przejrzeliśmy rozsiewa chytre słowa, partia Różne Drogi okłamuje gnębionych obcych, a ludzkie śmiecie z Trzech Piór otwarcie rozlewają swoją truciznę. Mając tak żałosny wybór,»Runagate Rampant«wzywa do bojkotu elekcji! Zbudujmy od podstaw nową partię i wyrzeknijmy się cynicznej gry zwanej wyborczą loterią. Mówimy: NIECH KAŻDY MA PRAWO GŁOSOWANIA ZA ZMIANĄ NA LEPSZE!


Dokerzy rasy vodyanoi z Kelltree dyskutują o możliwości strajku po tym, jak władze portowe dramatycznie obniżyły ich zarobki. Tymczasem Ludzka Gildia Dokerów w haniebny sposób odmówiła im poparcia. Mówimy: TRZEBA DĄŻYĆ DO WSPÓŁPRACY WSZYSTKICH RAS PRZECIWKO SZEFOM!


Derkhan przerwała czytanie i uniosła głowę, gdy do wagonu wsiadła para młodych ludzi. Spokojnie i dyskretnie złożyła gazetkę „Runagate Rampant” i wsunęła ją do torebki.

Siedziała w przedniej części wagonu, zwrócona plecami do kierunku jazdy. Mogła obserwować nielicznych pasażerów, nie rozglądając się nienaturalnie na wszystkie strony. Para, która chwilę wcześniej wsiadła na stacji Sedim Junction, zakołysała się, gdy pociąg ruszył, i czym prędzej usiadła. Młodzi mieli na sobie proste, ale dobrze skrojone i utrzymane ubrania, czym wyróżniali się na tle innych podróżnych zmierzających w stronę Dog Fenn. Derkhan pomyślała, że muszą być misjonarzami Veruline’a, być może studentami uniwersytetu w Ludmead, zapuszczającymi się pobożnie i z podziwu godnym poświęceniem w głębiny Dog Fenn, aby naprawiać dusze biedoty. W myślach parsknęła pogardliwie pod ich adresem i sięgnęła do torebki po lusterko.

Sprawdziwszy, czy nie jest obserwowana, Derkhan przyjrzała się krytycznie swojej twarzy. Minimalnie poprawiła białą perukę i docisnęła do policzka gumową bliznę, by upewnić się, że nie odleci. Ubrała się tego dnia wyjątkowo starannie: strój był brudny i poszarpany – zdecydowanie nie sugerował zamożności właścicielki, a tym samym nie przyciągał uwagi podejrzanych indywiduów w Fenn – a jednocześnie nie na tyle zniszczony, by sprowadzić na nią święty gniew pasażerów w Crow, gdzie rozpoczynała swą podróż.

Notatnik trzymała na kolanie i korzystając z wolnej chwili, próbowała przygotować wstępną wersję materiału na temat konkursu o nagrodę Shintacost. Pierwsza runda miała odbyć się gdzieś pod koniec miesiąca; Derkhan zamierzała napisać dla „Beacona” o tym, które prace mają, a które nie mają szans na zakwalifikowanie się do drugiej fazy konkursu. Miała pomysł na artykuł z humorem, ale niepozbawiony poważnych wniosków na temat polityki realizowanej przez jurorów. Patrząc na niezbyt udany wstęp, westchnęła ciężko. „To chyba nie jest najlepszy moment” – pomyślała.

Spojrzała przez okno po lewej, na panoramę miasta. Fragment linii kolejowej Dexter między Ludmead a południowo-wschodnią, przemysłową strefą Nowego Crobuzon przebiegał estakadą mniej więcej w połowie wysokości największych gmachów, toczących nieustanną bitwę z niebem. Ponad połacie dachów wybijały się wieże milicji w Brock Marsh i na Strack Island, a także – w dalszej perspektywie – we Flyside i Sheck. Pociągi kursujące linią Sud skręcały na południe, na drugi brzeg Wielkiej Smoły.

Wyblakłe Żebra piętrzyły się wzdłuż toru, sięgając ponad dachy wagonów. Dym i kurz unosiły się w powietrzu tak gęstym obłokiem, że pociąg dawał się płynąć na fali smogu. Odgłosy pracy fabrycznych maszyn były coraz głośniejsze. Wagony w pędzie minęły kolonię ogromnych kominów górujących nad Sunter niczym kępa gigantycznych drzew. Leżąca nieco dalej na wschód dzielnica Echomire była już strefą czysto industrialną. „Gdzieś tam, na dole i odrobinę na południe – pomyślała Derkhan – vodyanoi przygotowują swój marsz protestacyjny. Powodzenia, bracia”.

Gdy pociąg skręcił, siła odśrodkowa pchnęła ją nieco ku zachodowi. Oddalali się od linii Kelltree i mknęli na wschód, szykując się do przeprawy na drugą stronę rzeki.

W polu widzenia pojawiły się nagle maszty wysokich statków cumujących w Kelltree. Wielkie i małe kadłuby kołysały się łagodnie na falującej wodzie. Derkhan zauważyła zwinięte żagle, ogromne wiosła i ziejące czeluście kominów należące do jednostek handlowych z Myrhock, Shankell i Gnurr Kett. Woda kipiała tu i ówdzie ponad okrętami zbudowanymi z wielkich muszli nautilusów. Pociąg zakręcał, a Derkhan coraz mocniej odwracała głowę, nie odrywając wzroku od panoramy.

Na południu, ponad dachami, widziała połyskliwą powierzchnię Wielkiej Smoły, a na niej nieustający ruch małych i dużych statków. Zgodnie z pradawnym rozporządzeniem władz, większe jednostki – z reguły zagraniczne – zatrzymywały się pół mili w dół rzeki przed zlewiskiem Smoły i Egzemy; w dokach za Strack Island. Przez ponad półtorej mili na północnym nabrzeżu Wielkiej Smoły jeżyły się setki wież dźwigów, ani na chwilę nieustających w pracy, pochylających się nad ładowniami niczym olbrzymie, brodzące ptaki. Roje barek i holowników przejmowały towary i transportowały je dalej w górę rzeki, do Zakola Smogu i Gross Coil, a potem w podejrzane rewiry Creekside. W coraz mniejszych skrzyniach ładunki płynęły kanałami Nowego Crobuzon, zasilając magazyny niewiele znaczących firm i upadających warsztatów; szukając drogi w labiryncie niczym laboratoryjne szczury.

W glinę Kelltree i Echomire wgryzały się głęboko kwadratowe baseny portowe, wodne zaułki miasta, połączone z rzeką siecią wiecznie zatłoczonych kanałów. Tylko raz próbowano stworzyć duplikat doków Kelltree, w Badside. Derkhan widziała, co pozostało z ambitnych planów: trzy wielkie kanały pełne śmierdzącego, malarycznego błocka, ponad powierzchnię którego wystawały gnijące resztki na poły zatopionych wraków i poskręcane, metalowe dźwigary.

Grzechot i łomot żelaznych kół o torowisko zmienił nagle ton, gdy buchająca parą lokomotywa wciągnęła swój ładunek na masywną konstrukcję mostu Barley. Pociąg zachwiał się nieco i zwolnił na zaniedbanych szynach, unoszących się coraz wyżej, jakby w pogardzie dla Dog Fenn.

Nieliczne, szare bloki z sypiącego się betonu wyrastały z ciemnych ulic jak chwasty z kloacznego dołu. Wiele z nich było niewykończonych; żelazne pręty zbrojenia wciąż jeszcze sterczały z murów tam, gdzie zabrakło dachów. Krwawiły rdzą od deszczu i wiecznie wilgotnego powietrza, plamiąc starzejące się lica domów. Wyrmeni śmigali ponad owymi monolitami niczym sępy wypatrujące padliny, przysiadając sporadycznie na najwyższych kondygnacjach i paskudząc na dachy sąsiednich budynków. Za każdym razem, gdy Derkhan przyglądała się pejzażowi Dog Fenn, slumsy zdawały się mieć inny kształt niż poprzednio; jakby puchły i przeobrażały się bez ustanku. Tunele wykopane pod Nowym Crobuzon tworzyły drugie miasto – stale rozrastającą się sieć kanałów i katakumb. Drabina oparta o mur następnego dnia była już przybita na stałe, a tydzień później, odpowiednio wzmocniona, stawała się schodami na nowo wzniesione piętro, wsparte ryzykownie na dachach dwóch sąsiednich budynków. Gdziekolwiek Derkhan spojrzała, widziała ludzi leżących, biegających lub walczących ze sobą wysoko na dachach. Wstała z wysiłkiem, czując zapach Fenn wsączający się wolno do wnętrza hamującego pociągu.


*

Jak zawsze przy wyjściu z dworca nikt nie sprawdzał jej biletu. Gdyby nie to, że mało prawdopodobna wpadka mogła mieć dramatyczne konsekwencje, Derkhan nigdy nie zaprzątałaby sobie głowy płaceniem za przejazd. Rzuciła świstek na zaśmiecony kontuar i ruszyła schodami w dół.

Drzwi stacji Dog Fenn zawsze były otwarte. Rdza i bluszcz zatrzymały je raz na wieki w jednej pozycji, przytulone do ścian. Derkhan przekroczyła próg i znalazła się na bruku Silverback Street, tonącej w smrodzie i dzikich wrzaskach. Pod ścianami domostw, lepkich od grzybów i pleśniejącego tynku, stały gęsto upakowane stragany. Wszelkiego rodzaju towary – niektóre zaskakująco dobrej jakości – można było kupić właśnie tu, w pobliżu dworca. Derkhan ruszyła dalej, w głąb slumsów. Zaraz też otoczyły ją okrzyki dobiegające ze wszystkich stron jednocześnie. Sprzedawcy reklamujący swoje dobra z powodzeniem mogli uchodzić za prowodyrów wyjątkowo gwałtownej demonstracji. Oferowali przede wszystkim żywność:

– Cebula! Kto kupi moją doskonałą cebulę?

– Ślimaki! Jedzcie ślimaki!

– Bulionik na rozgrzewkę!

Jednak również inne towary i usługi dostępne były dosłownie na każdym rogu.

Dziwki zbierały się w obleśne i hałaśliwe bandy. Paradowały w brudnych halkach z tandetnymi falbanami z kradzionego jedwabiu, skrywając siniaki i popękane naczynka krwionośne pod maską biało-szkarłatnego makijażu. Śmiały się ustami pełnymi połamanych zębów i ochoczo wdychały drobiny shazbahu, dla oszczędności zaprawionego sadzą i trutką na szczury. Niektóre z nich były jeszcze dziećmi: kiedy nikt nie patrzył, bawiły się papierowymi lalkami i drewnianymi kółkami, gdy zaś w pobliżu zjawiał się mężczyzna, wydymały usta, wysuwały lubieżnie języki i waliły potencjalnych klientów odważnymi słowy.

Kurwy z Dog Fenn stały najniżej w hierarchii tej – i tak pogardzanej – profesji. Prawdziwi koneserzy szukali gdzie indziej wybitnie dekadenckiej, pomysłowej, obsesyjnej, ocierającej się o fetyszyzm rozrywki: w dzielnicy czerwonych latarń między Crow a Spit Hearth. W Dog Fenn dostępne były jedynie najprostsze, najszybsze i najtańsze formy folgowania potrzebom ciała. Tutejsi klienci byli równie biedni, brudni i chorzy jak prostytutki.

Prze-tworzeni w stylu industrialnym dobrze nadawali się na bramkarzy w klubach, z których mimo wczesnej pory wysypywały się już grupki kompletnie znieczulonych pijaków. Przestępowali nerwowo na swych kopytach i wielkich stopach, agresywnie zaciskając metalowe szczypce. Mieli twarze ofiar wiecznie spodziewających się ataku. Na szyderstwa przechodniów odpowiadali jedynie spojrzeniami; ze spokojem przyjmowali nawet splunięcie w twarz, bojąc się utraty pracy. Ich strach był w pełni zrozumiały: Derkhan mijała właśnie z lewej strony mroczną niszę pod jednym z łuków wspierających tory kolejowe. Rozchodził się stamtąd fetor gówna i oleju; słychać było metaliczny szczęk i ludzkie jęki prze-tworzonych – konali w żałosnej sforze, głodni i pijani.

Kilka starych, rozklekotanych maszyn kuśtykało ulicami, niezgrabnie uchylając się przed kamieniami i błotem ciskanymi przez małych, obdartych uliczników. Wszystkie ściany pokrywały warstwy graffiti. Chamskie wierszyki i obsceniczne rysunki sąsiadowały na murach z hasłami z poprzednich wydań „Runagate Rampant” i z pobożnymi życzeniami tubylców:


„Pół-Pacierza nadchodzi!”

„Odrzućmy Loterię!”

„Smoła i Egzema – rozłożone nogi;

Myśli Metropolia: gdzie kochanek drogi?

Myśli, lecz nie czuje, że król dobrych chęci,

Kutas zwany Rządem, rżnie ją bez pamięci!”


Nie oszczędzono nawet murów kościelnych. Verulińscy mnisi stali nerwową grupką obok swej kaplicy i w pośpiechu zacierali ślad pornografii,” który wykwitł niespodziewanie na jej ścianach.

W tłumie nie brakowało obcych. Niektórych gnębiono, zwłaszcza nieliczne khepri. Inni śmiali się, żartowali i przeklinali wraz ze swymi sąsiadami. W jednej z bram vodyanoi spierał się żarliwie z kaktusem, przy wtórze okrzyków licznie zebranych ludzi dopingujących sprawiedliwie obie strony kłótni.

Dzieci gwizdały i wołały w stronę Derkhan, prosząc o parę stiverów. Ignorowała zaczepki, ale też nie przyciskała do siebie zbyt kurczowo torebki, by nie zostać zidentyfikowana jako potencjalna ofiara. Pewnie, wręcz agresywnie, wkraczała w samo serce Dog Fenn.

Ściany zamknęły się nagle ponad jej głową, gdy weszła pod galerię byle jak skleconych kładek i dobudowanych na dziko pokoi, łączących budynki z obu stron ulicy. W ich cieniu nawet powietrze wydawało się mokre i złowieszcze. Gdzieś za plecami Derkhan rozległ się świst i w ciemnym tunelu pojawił się podmuch wiatru. Rozpędzony wyrmen akrobatycznym manewrem przemknął przez zaułek i wzbił się w powietrze po drugiej stronie, zanosząc się szaleńczym śmiechem. Kobieta zatoczyła się i oparła o ścianę, dołączając do chóru oburzonych głosów, który rozbrzmiał nagle na trasie przelotu wyrmena.

Tutejsza architektura zdawała się podlegać zgoła odmiennym prawom niż w pozostałych częściach miasta. Kryterium funkcjonalności z całą pewnością było dla jej twórców kategorią najzupełniej obcą. Dzielnica Dog Fenn sprawiała wrażenie zrodzonej z walki, w której mieszkańcy byli nieliczącymi się pionkami. Węzły dziwacznie spojonych cegieł, desek i betonu żyły niejako własnym życiem, rozprzestrzeniając się jak nowotwory rodem z sennego koszmaru.

Derkhan skręciła w cuchnący pleśnią zaułek i rozejrzała się. Na końcu uliczki stał prze-tworzony koń, którego tylne nogi zastąpiono dźwigniami napędzanymi przez tłoki. Tuż za nim widać było kryty wóz, niemalże dosunięty do ściany. Każdy z ludzi o martwych oczach, którzy kręcili się w pobliżu, mógł być informatorem milicji – było to ryzyko, które chcąc nie chcąc, musiała podjąć.

Obeszła wóz dookoła. Z budy wyładowano właśnie sześć świń i zaperzono je do obskurnej zagrody przylegającej do muru. Dwaj mężczyźni wdali się w komiczny pościg za wystraszonymi zwierzętami. Świnie piszczały i kwiliły jak małe dzieci, uciekając daremnie w zamkniętej przestrzeli. Jedynym wyjściem z zagrody był mały otwór w ścianie na poziomie zieli, nie wyższy niż cztery stopy. Derkhan zajrzała przezeń do środka, w ciernią sztolnię wiodącą dziesięć stóp pod ziemię. W głębi widać było jedynie wątły, chyboczący niepewnie, czerwonawy blask lamp gazowych. Spod zieli dobiegały stłumione syki i łomoty, w plamie słabego światła pojawiały się raz po raz przygarbione sylwetki, dźwigające ciężary niczym potępione usze w piekielnej czeluści.

Derkhan przeszła nieco dalej i zniknęła w bramie pozbawionej drzwi, by stromymi schodami zejść do podziemnej rzeźni.


*

Ciepło wiosennego dnia potęgował żar piekielnej energii. Spocona Derkhan kluczyła ostrożnie między zwisającymi spod sufitu tuszami i plamami gęstniejącej krwi. Gdzieś w głębi sali potężny mechanizm ciągnął wy)ko zawieszony pas z masywnymi hakami, który tworzył ponury krąg śmierci znikający w mrocznych trzewiach podziemnej umieralni.

Nawet błyski naostrzonych noży sprawiały wrażenie przepuszczonych przez czerwonawy filtr. Derkhan zasłoniła nos i usta, by nie czuć zbyt mocno ciężkiego zapachu krwi i ciepłego mięsa.

W głębi sali zauważyła trzech mężczyzn zebranych pod łukowatym zsypem, który widziała wcześniej, idąc ulicą. W tej mrocznej i cuchnącej dziurze światło i powietrze Dog Fenn sączące się z góry były czymś nieprzyzwoicie czystym.

Nagle, jak na niewypowiedzianą komendę, trzej rzeźnicy rozstąpili się. Dostawcy świń uganiający się za zwierzętami po zagrodzie wreszcie złapali jedno z nich i klnąc głośno, przy wtórze żałosnego kwiku przerażenia, cisnęli ciężar prosto w otwór. Świnia zniknęła w ciemności i niemal wyjąc ze strachu, pomknęła ku czekającym na nią nożom.

Rozległ się makabryczny trzask i krótkie, sztywne kończyny zwierzęcia pękły na gładkich kamieniach posadzki, śliskich od krwi i gówna. Świnia stanęła niezgrabnie na kikutach broczących z otwartych złamań, chwiejąc się i kwicząc z bólu, niezdolna do ucieczki czy walki. Trzej mężczyźni otoczyli ją z dobrze wyćwiczoną precyzją. Jeden z nich przycisnął zad świni na wypadek, gdyby próbowała zwinąć się w kłębek. Drugi odciągnął do tyłu jej łeb, trzymając za obwisłe uszy. Trzeci wprawnym ruchem ostrza otworzył gardło zwierzęcia.

Rozpaczliwe odgłosy ucichły szybko, przechodząc w cichy gulgot i chlupot lejącej się krwi. Mężczyźni podnieśli wielkie, miotające się jeszcze ciało i rzucili na stół, o który oparli wcześniej długą, pordzewiałą piłę. Jeden z nich zauważył Derkhan i szturchnął drugiego.

– No, no, Ben, ty czarny ogierze, ty łotrze! To ta twoja elegancka kurewka! – wykrzyknął rubasznie i wystarczająco głośno, by Derkhan usłyszała każde słowo. Ten, do którego wołał, odwrócił się i machnął ręką na powitanie.

– Pięć minut! – krzyknął. Derkhan skinęła głową, nie odsłaniając nosa ani ust i z obrzydzeniem przełykając żółć i ślinę.

Jedna po drugiej, masywne, przerażone świnie spadały z ulicy wprost w spienione, organiczne błoto, z nogami podkurczonymi pod brzuchy w nienaturalnych pozycjach, by dać gardła pod nóż i wykrwawić się na śmierć na starych, drewnianych stołach. Języki i płaty skóry zwisały bezwładnie, ociekając posoką. Kanały wydrążone w posadzce nie mogły pomieścić wartko płynącej krwi, która rozlewała się wokół wiader z wnętrznościami i wyblakłymi, wygotowanymi, krowimi łbami.

Wreszcie ubito ostatnią świnię. Wyczerpani mężczyźni chwiali się na nogach, zbryzgani krwią, mokrzy od potu i parujący. Przez chwilę konferowali półgłosem, nim roześmieli się lubieżnie, a potem ten, którego nazywali Benem, oddalił się, by dołączyć do Derkhan. Dwaj pozostali zajęli się rozcinaniem pierwszego zwierzęcia i wyrzucaniem stygnących flaków do wielkiego otworu w podłodze.

– Dee – powiedział cicho Flex. – Chyba nie pocałuję cię na powitanie – dodał, wskazując na mokre ubranie i zakrwawioną twarz.

– Jestem wdzięczna – odpowiedziała. – Możemy już stąd wyjść? Pochyleni przeszli pod sunącymi chwiejnie hakami na mięso i ruszyli w stronę ciemnego wyjścia, by schodami dotrzeć na poziom ziemi. Światło stało się mniej sine, gdy wysoko nad nimi pojawiło się niebieskoszare niebo z odrobiną słonecznego blasku przeciskającego się przez brudne lufciki w suficie brudnego korytarza.

Benjamin i Derkhan weszli do izby pozbawionej okien, której całe wyposażenie stanowiły wanna, pompa i kilka wiader. Za drzwiami wisiały na hakach grube, ciężkie ubrania. Derkhan przyglądała się w milczeniu, jak mężczyzna zdejmuje brudną odzież i ciskają do miednicy pełnej wody z mydłem. Podrapał się i przeciągnął z lubością, po czym zaczął machać dźwignią pompy, napełniając wannę. Jego nagie ciało było naznaczone smugami oleistej krwi, jakby dopiero się narodził. Wrzuciwszy odrobinę mydła w proszku pod strumień wody, zamieszał ją ręką, by wytworzyć pianę.

– Twoi koledzy są wyjątkowo wyrozumiali, skoro pozwalają ci zrobić sobie przerwę w pracy na małe ruchanko, co? – spytała pogodnie Derkhan. – Co im powiedziałeś? Że ukradłam ci serce, czy na odwrót? A może że nasze spotkania to czysty interes?

Benjamin roześmiał się. W jego słowach słychać było silny akcent Dog Fenn, Derkhan mówiła raczej dialektem dzielnic śródmiejskich.

– W końcu jestem tu na dodatkowej zmianie, prawda? Już zrobiłem, co do mnie należało, teraz walę nadgodziny. Uprzedziłem ich, że przyjdziesz. Według nich jesteś zwyczajną dziwką, która leci na mnie z odrobiną wzajemności. Aha, i jeszcze zanim zapomnę: świetną masz perukę – pochwalił, uśmiechając się krzywo. – Pasuje ci, Dee. Wyglądasz odjazdowo. – Mężczyzna stanął w wannie i powoli opuścił się do wody, czując gęsią skórkę la całym ciele. Na powierzchni pozostała gruba plama spienionej krwi. Posoka i brud odrywały się wolno od jego skóry i leniwie płynęły ku górze. Benjamin leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami. – To nie potrwa długo, Dee, obiecuję – wyszeptał.

– Nie spiesz się – odpowiedziała.

Głowa mężczyzny osunęła się pod pianę i po chwili nad powierzchnię wystawały już tylko zlepione kępki włosów, a potem i one zostały wciągnięte pod wodę. Ben zaczął szorować całe ciało, wynurzając się raz po raz dla zaczerpnięcia powietrza.

Derkhan napełniła wodą jedno z wiader i stanęła u szczytu wanny. Kiedy mężczyzna wynurzył się ponownie, polała wolno jego głowę, spłukuje krwawą pianę.

– Ooo, cudownie – zamruczał. – Błagam cię, jeszcze. Usłuchała.

W końcu wyszedł z wanny, która wyglądała teraz tak, jakby dokonano w niej wyjątkowo brutalnego morderstwa. Wyjął korek, by spuścić brudną maź do lejka wystającego z podłogi. Usłyszeli plusk wody spływającej gdzieś między ściany.

Benjamin zarzucił na siebie szorstką szatę i kiwnął głową w stronę Derkhan.

– Może przejdziemy do interesów, skarbie? – spytał, mrugając porozumiewawczo.

– Powiedz mi tylko, jakie usługi cię interesują, mój panie – odparła. Wyszli z umywalni i skierowali się w głąb korytarza, gdzie za ostatnią plamą światła padającego z góry znajdował się pokój Benjamina. Mężczyzna otworzył drzwi i zamknął je starannie, gdy weszli do środka. Izba przypominała kształtem studnię, jej wysokość znacznie przekraczała szerokość. W kwadratowym skrawku sufitu widać było kolejne małe i brudne okienko. Derkhan i Benjamin przestąpili ponad cienkim materacem i stanęli przed starą, rozpadającą się szafą – reliktem dawnej świetności, ostro kontrastującym z ponurym i nędznym otoczeniem.

Benjamin wsunął ręce do środka i rozsunął na boki kilka niezbyt czystych koszul. Wyczuł palcami otwory wywiercone w strategicznych punktach i z cichym stęknięciem uniósł masywne plecy szafy. Odsunął je nieco na bok i postawił na podłodze.

Derkhan zajrzała w głąb wąskiego, wyłożonego cegłami przejścia. Mężczyzna ściągnął z półki świecę i pudełko zapałek. Zapalił jedną z sykiem siarkowej główki, osłaniając ją przed podmuchem powietrza z ukrytego pomieszczenia. Wiodąc za sobą Derkhan, przeszedł przez szafę i po chwili płomień świecy rozjaśnił biuro redakcji biuletynu „Runagate Rampant”.


*

Derkhan i Benjamin zapalili lampy gazowe. Pokój był obszerny, znacznie większy niż przylegająca do niego sypialnia. Panował w nim zaduch i brakowało naturalnego światła. Wysoko, w stropie, widać było zarys okna, ale taflę szyby zamalowano czarną farbą.

W całym pokoju stały sfatygowane krzesła oraz kilka biurek zawalonych papierami, maszynami do pisania, nożycami i innym sprzętem biurowym. Na jednym z siedzeń spoczywał wyłączony konstrukt – jedna z jego nóg była zmiażdżona, krwawiła miedzianymi drutami z odłamkami szkła. Ściany ginęły pod niezliczonymi plakatami. Po kątach walały się sterty gnijących wydań „Runagate Rampant”. Pod najbardziej zawilgoconą ścianą stała niezgrabna prasa – wielka, żelazna machina utytłana w smarze i farbie drukarskiej.

Benjamin zasiadł przy największym biurku i przyciągnął ku sobie drugie krzesło. Spokojnie zapalił długie, nieco wygięte cigarillo, które zadymiło obficie. Derkhan przysiadła obok, wskazując kciukiem na nieczynny konstrukt.

– Co z tym staruszkiem? – spytała.

– Za bardzo hałasuje, żeby używać go za dnia. Muszę czekać, aż inni rozejdą się do domów, wtedy prasa zaczyna drukować. Nie jest zbyt cicha, więc już jest wszystko jedno. Miło, że mogę sobie ulżyć i nie kręcić co dwa tygodnie tym cholernym kołem przez całą pieprzoną noc. Wystarczy, że wrzucę temu cudakowi trochę węgla w bebechy, postawię go przy maszynie i mogę pokimać.

– Jak tam najnowszy numer?

Benjamin wolno skinął głową i wskazał na stertę papieru przewiązaną schludnie sznurkiem i stojącą obok jego krzesła.

– Niczego sobie. Zamierzam dodrukować jeszcze trochę. Dajemy ten twój kawałek o prze-tworzonym z cyrku osobliwości.

Derkhan machnęła ręką.

– Nic wielkiego.

– Nie, ale za to… no, wiesz… z pazurem. Głównym tematem są wybory: ”Pieprzyć Loterię”, choć może w mniej dosadnych słowach – wyjaśnił z uśmiechem. – Wiem, że o tym samym pisaliśmy w poprzednim numerze, ale wiesz, jak to jest: taka pora roku.

– Zdaje się, że nie miałeś w tym roku szczęścia w losowaniu, prawda? – spytała Derkhan. – Wybrali twój numer?

– Nie. Udało mi się tylko raz w życiu, wiele lat temu. Od razu pobiegłem do komisji wyborczej, dumnie ściskając los w ręku, i zagłosowałem na Nareszcie Przejrzeliśmy. Młodzieńczy entuzjazm – dodał, parskając śmiechem. – A ty? Nie zakwalifikowałaś się automatycznie, prawda?

– Na Diabli Ogon, Benjaminie, nie mam tyle pieniędzy! Gdybym miała, na pewno dawałabym więcej na „RR”. A w tym roku też nie wygrałam.

Mężczyzna rozsunął sznurki opasujące stos biuletynów i podał Derkhan garść kartek. Wzięła do ręki jedną z nich i spojrzała na pierwszą stronę. Każdy egzemplarz był pojedynczym arkuszem papieru złożonym na czworo. Czcionka na pierwszej stronie była podobna do tej, której używano w „Beaconie”, „Quarrelu” i innych legalnych pismach Nowego Crobuzon. Jednak wnętrze „Runagate Rampant” wyglądało inaczej: artykuły, hasła i apele, zebrane w zwarte kolumny, drukowano najmniejszą czcionką. Była to metoda mało efektowna, ale bardzo efektywna.

Derkhan wyjęła z torebki trzy szekle i popchnęła je po blacie w stronę Benjamina. Przyjął pieniądze z pomrukiem wdzięczności i włożył do puszki stojącej na biurku.

– Kiedy spotykasz się z pozostałymi? – spytała kobieta.

– Jestem umówiony z paroma w pubie, mniej więcej za godzinę, reszta przychodzi wieczorem i jutro. – W zmiennej, niebezpiecznej, nieszczerej, represyjnej atmosferze politycznej Nowego Crobuzon należało zachować ostrożność: autorzy współpracujący z „RR” nie spotykali się w komplecie, jeżeli nie było to absolutnie konieczne. Tym sposobem szanse infiltrowania ekipy przez milicję były minimalne. Benjamin był wydawcą i jako jedyna osoba we wciąż zmieniającym się zespole znał wszystkich i był wszystkim znany.

Derkhan zauważyła obok swego siedziska kupkę niewyraźnie zadrukowanych arkuszy – gazetek podobnie jak „Runagate Rampant” nawołujących do buntu, na poły towarzyszy sojuszniczych, na poły konkurencyjnych.

– Mają coś ciekawego? – spytała, trącając nogą stosik pism. Benjamin wzruszył ramionami.

– „The Shout” daje w tym tygodniu same śmieci. „Forge” ma na pierwszej stronie dobry artykuł o konszachtach Rudguttera z firmami transportowymi. Będę musiał zlecić komuś przyjrzenie się tej sprawie. No, ale poza tym jednym kawałkiem – raczej skromnie.

– A jaki temat masz dla mnie?

– Cóż… – Benjamin przejrzał swoje notatki. – Gdybyś mogła pochylić się nad sprawą strajku w dokach… Zależy mi na opiniach ludzi; spróbuj znaleźć pozytywny odzew, zacytuj parę osób, sama wiesz. Może skrobnęłabyś też z pięćset słów na temat historii Loterii Wyborczej?

Derkhan kiwnęła głową.

– Co jeszcze mamy w zanadrzu? – spytała. Benjamin na moment zacisnął usta.

– Pojawiły się plotki o chorobie Rudguttera i niesprawdzonych lekach… Chciałbym, żeby ktoś poszedł tym tropem, chociaż nikt nie wie, przez ile ust została przefiltrowana ta wieść. Mimo to nadstawiaj uszu. Jest coś jeszcze… Na tym etapie to bardzo niepewna rzecz, ale interesująca. Gadałem z ludźmi, którzy twierdzą, że rozmawiali z kimś, kto chce ujawnić powiązania między Parlamentem a zorganizowaną przestępczością.

Derkhan z uznaniem pochyliła głowę.

– Brzmi to bardzo smakowicie. O co konkretnie chodzi? Prochy? Prostytucja?

– Cholera, to jasne jak słońce, że Rudgutter macza palce w każdym zasranym interesie, jaki tylko można wymyślić. Pozostali zresztą też. Sprzedać towar, zgarnąć zysk, wysłać milicję, żeby zrobiła porządek z klientami, wysłać nową partię prze-tworzonych albo niewolników do Arrowhead, zapełnić więzienia… piękna rzecz. Nie wiem, o czym dokładnie mówili moi informatorzy, ale są cholernie nerwowi i widać, że sprawa już dojrzała. Ale ty mnie przecież znasz, Dee. Pomalutku, pomalutku. – Benjamin mrugnął porozumiewawczo. – Nie spuszczę z oka tego tematu.

– Informuj mnie, dobrze? – poprosiła Derkhan. Mężczyzna skinął głową. Wcisnąwszy garść papierów na dno torby, Derkhan przysypała je warstwą kobiecych drobiazgów i wstała. – W porządku. Dostałam rozkazy… A przy okazji: w tych trzech szeklach zawiera się dochód ze sprzedanych czternastu egzemplarzy „RR”.

– I dobrze – mruknął Benjamin i zanotował ten fakt w jednym z notesów leżących bezładną kupą na biurku. Gestem zaprosił Derkhan do wyjścia przez starą szafę. Zaczekała w ciasnej sypialni, póki nie wygasił wszystkich świateł w biurze. – Czy ten Grim-jak-mu-tam nadal kupuje? – spytał, zbliżając się do przejścia. – Mówię o tym naukowcu.

– Tak. Niezły jest.

– Słyszałem wczoraj zabawną plotkę na jego temat – ciągnął Benjamin, wynurzając się z szafy i wycierając szmatą dłonie. – Czy to on tak się interesuje ptakami?

– A, tak. Zdaje się, że prowadzi jakieś badania. Benjaminie, czyżbyś rozmawiał ostatnio z przestępcami? – spytała Derkhan, szczerząc zęby. – Rzeczywiście, kolekcjonuje skrzydła. O ile wiem, zawsze przestrzega jednej zasady: nie kupuje niczego oficjalnie, jeśli może to zdobyć z nielegalnych źródeł.

Benjamin pokręcił głową z uznaniem.

– Trzeba przyznać, że wie, jak się do tego zabrać. Jego słowo dotarło wszędzie. – Mówiąc to, sięgał w głąb szafy, by zaciągnąć na miejsce drewnianą płytę. Umocowawszy ją, zwrócił się do Derkhan. – Dobra. Najwyższy czas wrócić do roli.

Derkhan przytaknęła ruchem głowy i zabrała się do roboty: zmierzwiła nieco białą perukę i rozwiązała fantazyjnie zaplecione sznurowadła. Benjamin wyciągnął koszulę ze spodni, po czym wstrzymał oddech i zaczął wymachiwać rękami, aż jego twarz nabrała intensywnie czerwonej barwy. Gwałtownie wypuścił powietrze i jął dyszeć ciężko, spoglądając z ukosa na Derkhan.

– No – odezwał się błagalnie. – Postaraj się trochę. Co z moją reputacją? Mogłabyś przynajmniej wyglądać na zmęczoną…

Kobieta uśmiechnęła się i z westchnieniem zaczęła rozcierać dłońmi twarz i oczy.

– Och, panie B. – pisnęła absurdalnie. – Jest pan najlepszym klientem, jakiego kiedykolwiek miałam!

– Tak lepiej… – mruknął, mrugając szelmowsko.

Po chwili otworzyli drzwi i wyszli na korytarz. Przygotowania były zbędne: zostali sami.

Gdzieś głęboko pod ziemią słychać było monotonną pracę maszyn do mielenia mięsa.

Загрузка...