ROZDZIAŁ 13

Gdy Lin obudziła się z głową Isaaca tuż przy swojej, wpatrywała się w nią przez długi czas. Pozwoliła, by jej czułki trzepotały na łagodnym wietrze jego oddechu. Myślała o tym, że sporo czasu minęło, odkąd po raz ostatni mogła cieszyć oczy takim widokiem.

Przewróciła się lekko na bok i pogłaskała go. Śpiący zamruczał coś, a jego usta zamknęły się na moment i zaraz rozchyliły. Lin przebiegła palcami po jego pełnych kształtach.

Była zadowolona z siebie – zadowolona i dumna z tego, co udało jej się osiągnąć poprzedniego wieczoru. Doskwierały jej smutek i samotność, więc zaryzykowała rozgniewanie Isaaca, pojawiając się bez zaproszenia w jego części miasta. Zdołała jednak sprawić, że wieczór i noc były zdecydowanie udane.

Nie zamierzała grać na współczuciu Isaaca, ale jego gniew i bez jej pomocy szybko zmienił się w troskę. Fakt, że jej widoczny smutek i zmęczenie wystarczyły, by przekonać mężczyznę o potrzebie odrobiny czułości, dał jej sporą satysfakcję. Ucieszyła się i tym, że potrafił już odczytywać emocje z ruchów głowociała.

Wysiłki Isaaca, które miały na celu ukrycie ich związku, przyniosły tylko jeden nieoczekiwanie pozytywny aspekt: kiedy szli razem ulicą, w wolnym tempie, nie dotykając się, skojarzenia z cudowną nieśmiałością ludzkich zalotów były nieuniknione.

W kulturze kheprich nie było czegoś podobnego. Głowoseks w celach prokreacyjnych był nieprzyjemnym obowiązkiem, spełnianym jedynie z przyczyn demograficznych. Samce kheprich były bezmózgimi skarabeuszami podobnymi do głów samic. Lin cieszyła się, że od lat nie doświadczała tego obrzydliwego wrażenia, kiedy pokaźnych rozmiarów żuk wpełza na jej głowę i kopuluje z nią. Seks dla przyjemności, praktykowany między samicami, był zbiorową i popularną, acz dość zrytualizowaną rozrywką. Symbole oznaczające flirt, odrzucenie lub akceptację między jednostkami lub grupami były bardzo formalne, jak figury tańca. Nie było w nich tego plączącego języki, nerwowego erotyzmu, który cechował kontakty młodych ludzi.

Lin zanurzyła się w ludzką kulturę wystarczająco głęboko, by rozumieć tradycyjną powściągliwość Isaaca, kiedy tak spacerowali we dwoje ciemnymi ulicami miasta. Zanim weszła w ten zakazany związek z człowiekiem, z entuzjazmem oddawała się erotycznym przygodom z przedstawicielkami własnego gatunku i z logicznego punktu widzenia szczerze potępiała te jąkane rozmowy i półsłówka, którymi zachwycali się zakochani ludzie z Nowego Crobuzon. Lecz, ku swemu zdumieniu, przekonała się, że od czasu do czasu czuje przy Isaacu podobną niepewność i nieśmiałość – i podoba jej się to wrażenie.

W ostatni, chłodny wieczór owe pozytywne emocje umocniły się znacznie, kiedy szli w stronę dworca, a potem jechali pociągiem ponad miastem w stronę Żmijowej Nory. A najbardziej przyjemnym skutkiem tego zbliżenia były jeszcze silniejsze doznania, które towarzyszyły później ich erotycznym igraszkom.

Isaac chwycił ją, gdy tylko zamknęli za sobą drzwi. Odwzajemniła uścisk, obejmując go ramionami za szyję. Trzymając go tak, otworzyła pancerz na głowie i pozwoliła gładzić skrzydła – robił to drżącymi palcami. Pozwoliła, by czekał, rozkoszując się jego delikatnymi pieszczotami, nim wreszcie pociągnęła go do łóżka i ułożyła na plecach, pod sobą. Zrzuciła z siebie ubranie i zdarła odzież z Isaaca, po czym dosiadła go i oddała w jego ręce wrażliwą, owadzią głowę i całe ciało – piersi i poruszające się miarowo biodra.

Kiedy skończyli, przygotował kolację, którą zjedli, rozmawiając. Lin nie wspomniała jednak o panu Motleyu. Była zakłopotana, kiedy Isaac pytał o przyczynę wczorajszej melancholii. Zaczęła więc brnąć w półprawdy, opowiadając o wielkiej i wyjątkowo trudnej rzeźbie, której nie chciała nikomu pokazać, przez którą nie mogła nawet myśleć o starcie w konkursie Shintacost i której tworzenie – w dość dalekiej okolicy, której nazwy nie chciała zdradzić – wyciska z niej wszystkie soki.

Słuchał uważnie, może nawet zbyt uważnie. Wiedział, że Lin bywa czasem obrażona, kiedy w ferworze badań nie zwraca wystarczającej uwagi na jej sprawy. Tym razem słuchał więc i błagał, by powiedziała mu, gdzie pracuje. Oczywiście nie zrobiła tego.

Zmiótłszy ze stołu okruchy i ziarna, znowu poszli do łóżka. Isaac przytulił ją mocno we śnie.

A teraz, kiedy się obudziła, przez długie minuty cieszyła oczy jego obecnością, nim wreszcie wstała niechętnie i zaczęła smażyć kromki chleba na śniadanie. Kiedy ocknął się, czując zapach jedzenia, radośnie ucałował ją w szyję i głowobrzuch. W odpowiedzi Lin pogładziła jego policzki głowoodnóżami.

Musisz dziś popracować? – zapytała ponad stołem, wgryzając się żuwaczkami w świeży grejpfrut.

Isaac niechętnie podniósł wzrok znad talerza z grzankami.

– Niestety, tak. Naprawdę, kochanie – odpowiedział, nie przestając żuć.

Nad czym?

– Wiesz, mam u siebie tyle tego drobiazgu, ptaków i cholera wie czego, a wszystko to… po prostu śmieszne. Przestudiowałem anatomię gołębi, drozdów, drzemlików, a nie widziałem jeszcze z bliska ani jednego sprawnego garudy. Dlatego wybieram się na polowanie. Odkładałem je tak długo, jak się dało, ale obawiam się, że już czas. Jadę do Spatters – oznajmił na koniec, krzywiąc się na samą myśl. Czekając, aż znaczenie tych słów dotrze do Lin, wziął do ust duży kęs chleba. Kiedy przełknął, spojrzał na kochankę spod zmarszczonych brwi. – Pewnie… nie chciałabyś pojechać ze mną?

Isaacu, odpowiedziała natychmiast, nie mów tak, jeżeli nie chcesz, żebym pojechała. Jeśli nie będziesz ostrożny, powiem „tak” i wybierzemy się razem. Nawet do Spatters.

– Ależ… ja… chcę. Mówię poważnie. Jeżeli nie pracujesz dziś rano nad swym opus magnum, to jedźmy razem – rzekł, z każdym słowem coraz pewniej. – Możesz być na przykład moją mobilną laborantką. Nie, wiem, co mogłabyś zrobić: zostać heliotypistką. Weź swój aparat. Przyda ci się dzień przerwy.

Isaac był coraz śmielszy. Opuścili dom razem, nie okazując w żaden sposób zmieszania czy wstydu. Przeszli kawałek na północny zachód ulicą Shadrach, w stronę stacji kolejowej na Polach Salacusa, ale uczony szybko stracił cierpliwość i zatrzymał przejeżdżającą dorożkę. Włochaty woźnica uniósł brew, widząc Lin, ale zachował swe obiekcje dla siebie. Kiwnął głową, wskazując pasażerom miejsce w wozie i nie przestając mruczeć do konia.

– Dokąd, łaskawco? – spytał.

– Do Spatters, proszę – odrzekł uroczyście Isaac, jakby mówił o nieuchronności przeznaczenia.

Woźnica odwrócił się, z niedowierzaniem wybałuszając oczy.

– Chyba żartujesz, mistrzu. Do Spatters nie jadę. Mogę was zawieść aż do Vaudois Hill, ale dalej martwcie się sami. Szkoda zachodu. W Spatters ukradliby mi koła, zanim jeszcze zatrzymałbym wóz.

– Dobrze już, dobrze – prychnął zirytowany Isaac. – Zawieź nas tak daleko, jak się ośmielisz.

Trzęsąc się na nierównych kocich łbach, dorożka potoczyła się przez Pola Salacusa. Lin dotknęła ręki Isaaca.

Czy to naprawdę takie niebezpieczne? spytała niespokojnie.

Isaac rozejrzał się i odpowiedział w mowie znaków. Posługiwał się nią znacznie wolniej, mniej płynnie, ale tylko tym sposobem mógł okazać dorożkarzowi maksymalne lekceważenie.

No cóż… To po prostu kurewsko biedna okolica. Kradną tam wszystko, co się nawinie, ale nie są zbyt brutalni. A ten dupek to zwyczajny tchórz. Czyta za dużo… Isaac zamarł i zmarszczył czoło w głębokiej koncentracji.

– Nie znam tego znaku – szepnął. – Brukowców. Czyta za dużo brukowców. – Wyprostował się na siedzeniu i wyjrzał przez lewe okno kabiny na zarys dachów Howl Barrow, który pojawił się w oddali.

Lin nigdy nie była w Spatters. Znała tę dzielnicę tylko z jej fatalnej reputacji. Czterdzieści lat wcześniej linia kolejowa Sink została przedłużona na południowy zachód od Lichford, za Vaudois Hill i dalej, na skraj zielonych połaci Rudewood, a potem ku południowym krańcom miasta. Planiści i spece od finansów postanowili, że w Spatters staną wysokie bloki mieszkalne – nie tak wielkie jak monolity w pobliskim Ketch Heath, ale i tak dość imponujące. Otwarto stację Feli i rozpoczęto budowę kolejnej, właściwie już na terenie Rudewood, zanim jeszcze wycięto las dalej niż na kilka metrów od wąziutkiego pasa torowiska. Istniały projekty wzniesienia jeszcze jednego dworca i nawet przedłużono w tym celu tor. Co więcej, snuto absurdalnie butne plany pociągnięcia szyn o kilkaset mil dalej na południe lub zachód, by połączyć Nowe Crobuzon z Myshock lub Cobsea.

I wtedy skończyły się pieniądze. Nastał kryzys finansowy, pękła cenowa bańka napędzana spekulacją, gigantyczna sieć handlowa zbankrutowała pod naporem konkurencji i ciężarem gigantycznych zapasów zbyt tanich produktów, których nikt nie chciał kupić, toteż i projekty budowlane zginęły nagłą śmiercią we wczesnym stadium rozwoju. Pociągi wciąż jeszcze docierały do stacji Feli, bezsensownie czekając kilka minut przed powrotem do centrum miasta. Rudewood szybko upomniał się o tereny na południe od opustoszałych budowli: wchłonął prawie bez śladu pustą, bezimienną stację i rdzewiejące szyny ułożone na ziemi. Przez kilka lat nikt nie jeździł pociągiem do stacji Feli. I wreszcie zaczęli się pojawiać pierwsi, bardzo nieliczni pasażerowie.

Puste skorupy strzelistych gmachów zapełniały się stopniowo. Wiejska biedota z Grain Spiral i Mendican Foothills zaczęła ściągać pomału do dzielnicy-widma. Szybko rozniosła się wieść, iż jest to sektor duchów – ziemia niczyja, leżąca poza zasięgiem Parlamentu, gdzie podatki i prawa są rzeczą równie egzotyczną jak kanalizacja. Przestronne piętra zapełniały się stopniowo ścianami i drzwiami z kradzionego drewna. Wzdłuż kanionów martwo urodzonych ulic pojawiały się z wolna chaty sklecone z brył betonu i skrawków metalu. Osadnictwo rozprzestrzeniało się jak pleśń. Nie było latarni gazowych, które odebrałyby nocy jej grozę, nie było lekarzy ani pracy, a jednak w ciągu dziesięciu lat dzielnica zapełniła się tymczasowymi domostwami. Ni stąd, ni zowąd pojawiła się też nazwa Spatters – „Rozbryzgi” – dobrze oddająca przypadkowość zabudowy: okolica istotnie wyglądała tak, jakby ktoś spuścił z nieba gówno w sprayu.

Była to osada podmiejska, oficjalnie nienależąca już do Nowego Crobuzon. Życie wymusiło powstanie alternatywnej infrastruktury: osobnej służby pocztowej i sanitarnej, a nawet czegoś w rodzaju prawa. Były to jednak rozwiązania szkieletowe i kalekie w swej nieskuteczności. W zasadzie nikt, nawet funkcjonariusze milicji, nie odwiedzał Spatters. Jedynymi gośćmi z zewnątrz bywały pociągi pojawiające się regularnie na zadziwiająco dobrze utrzymanym Dworcu Feli, a także gangi zamaskowanych bandytów, którzy siali nocami terror i śmierć. Mali ulicznicy ze Spatters byli najbardziej narażeni na barbarzyństwo owych grup.

Mieszkańcy slumsów takich jak Dog Fenn czy nawet Badside uważali Spatters za okolicę, której odwiedzanie było poniżej ich godności. Po prostu był to teren nienależący do Nowego Crobuzon, dziwaczna, mała osada, która przywarła do metropolii, nie pytając o pozwolenie. Nie było w niej pieniędzy, które mogłyby przyciągnąć jakichkolwiek przedsiębiorców, nawet tych stojących poza prawem. Zbrodnie popełniane w Spatters nie były niczym więcej, niż tylko kameralnymi aktami desperackiej walki o przetrwanie.

Było w tej dzielnicy coś jeszcze, coś, co kazało Isaacowi zapuścić się w jej niegościnne zaułki. Od trzydziestu lat okolice Spatters były dla Nowego Crobuzon gettem garudów.

Lin przyglądała się potężnym wieżowcom Ketch Heath. Dostrzegła ponad nimi drobniutkie sylwetki szybujące dzięki prądom wstępującym, kreowanym przez same gmachy. Bez wątpienia byli to wyrmeni i być może paru garudów. Dorożka przejeżdżała właśnie pod napowietrznym kablem niknącym gdzieś w pobliskiej wieży milicji, wzniesionej opodal blokowiska.

Woźnica zatrzymał pojazd.

– Dalej nie jedziemy, mistrzu – oznajmił.

Isaac i Lin wysiedli. Po jednej stronie dorożki zobaczyli rząd schludnych, białych domków i małych, uroczych, w większości bardzo zadbanych ogródków. Oba pobocza brukowanego traktu obsadzono bujnie rozrośniętymi figowcami. Po drugiej stronie ulicy znajdował się długi i raczej wąski park – pasmo zieleni liczące co najwyżej trzysta jardów szerokości, dość mocno nachylone. Była to ziemia niczyja, granica między porządnymi domostwami urzędników, lekarzy i prawników w Vaudois Hill, a oazą chaosu widoczną w dole: dzielnicą Spatters.

– Cholerny świat, nic dziwnego, że Spatters nie należy do najpopularniejszych miejsc, co? – odezwał się Isaac. – Spójrz, jak te bloki zepsuły widok miłym ludziom z białych domków – dodał, szczerząc zęby w złośliwym uśmiechu.

W oddali khepri zauważyła rozpadlinę, z której wyłaniały się tory linii Sink. Pociągi kursowały w głębokim wykopie, wżynającym się mocno w zachodni kraniec parku. Ponad bagnem Spatters piętrzyła się dumnie wykonana z czerwonej cegły stacja Feli. W tym zakątku miasta tory prowadzono estakadami minimalnie powyżej poziomu dachów, ale w otoczeniu byle jak skleconych chałup nawet niewysoki dworzec prezentował się imponująco. Spośród wszystkich budowli w Spatters jedynie zajęte przez dzikich lokatorów wieżowce były odeń wyższe.

Lin poczuła szturchnięcie. Isaac wskazał na grupę wysokich budynków, stojących nieopodal toru.

– Widzisz? – spytał, a Lin kiwnęła głową. – Spójrz wyżej.

Lin skierowała wzrok ku miejscu, na które wskazywał palcem. Dolne kondygnacje wielkiej budowli wyglądały na opuszczone. Jednakże od szóstego lub siódmego piętra w górę w szparach między betonowymi płytami zaczynały się pojawiać drewniane „konary”. Okna zakrywały płachty szarego papieru. Wysoko, na płaskich dachach, mniej więcej na tym samym poziomie, na którym znajdowali się na wzgórzu Lin i Isaac, widać było maleńkie postacie. Lin zadarła głowę jeszcze wyżej i zaraz poczuła dreszcz podniecenia. Po niebie krążyły wielkie, skrzydlate istoty.

– To garudowie – stwierdził Isaac. Poszli razem w dół, po stoku wzgórza, w stronę torów, po czym zboczyli nieznacznie w prawo, by nie stracić z oczu podobnych do orlich gniazd, trudno dostępnych mieszkań garudów.

– Niemal wszyscy garudowie mieszkają właśnie w tych czterech budynkach. W całym Nowym Crobuzon jest ich może ze dwa tysiące. To oznacza, że stanowią… mniej więcej… zero przecinek zero trzy całej populacji…

– Isaac uśmiechnął się dumnie. – Widzisz? Przygotowałem się jak należy.

Przecież nie wszyscy mieszkają tutaj. Na przykład Krakhleki.

– Naturalnie, zdarzają się i tacy, którym udaje się stąd uciec. Uczyłem kiedyś takiego jednego, miły gość. Pewnie jest ich paru w Dog Fenn, trzech czy czterech w Murkside, sześciu w Gross Coil. Domyślam, że i w Jabber’s Mound czy Syriac znalazłoby się kilku. Tak słyszałem. I raz na całe pokolenie zdarza się ktoś taki jak Krakhleki, komu się udaje. A swoją drogą, nigdy nie czytałem jego książek. Dobry jest? – Lin kiwnęła głową. – No, więc jest paru takich jak on, na przykład… no, jak się nazywał ten sukinsyn?… Ten z Różnych Dróg… o, wiem: Shashjar. Trzymają go tam, żeby udowodnić, że RD jest partią wszystkich obcych. – Isaac parsknął lekceważąco. – Zwłaszcza bogatych.

Jednak większość jest tutaj. A skoro ktoś już tu jest, to chyba niełatwo mu zmienić otoczenie…

– Raczej niełatwo. Zresztą może to zbyt łagodne określenie… Przeskoczyli nad strumieniem i zwolnili nieco, wchodząc na przedpole Spatters. Lin złożyła ramiona na piersiach i pokręciła głowociałem.

Co ja tutaj robię? – zamigała ironicznie.

– Rozwijasz umysł i ducha – odparł wesoło Isaac. – Dobrze wiedzieć, jak żyją inne rasy w naszym mieście.

Pociągnął Lin za ramię. Przez chwilę udawała, że stawia opór, a potem pozwoliła, by wyprowadził ją z cienia drzew w stronę uliczek zapomnianej dzielnicy.

Chcąc dotrzeć do serca Spatters, musieli przejść przez chwiejący się mostek, a ściślej kilka desek przerzuconych nad szerokim na osiem stóp rowem okalającym teren parku zasłaniającego Vaudois Hill. Szli gęsiego, od czasu do czasu rozkładając ramiona, by utrzymać równowagę.

Pięć stóp pod nimi przelewała się wolno galaretowata zupa gówna, ścieków przemysłowych i kwaśnego deszczu. Nad powierzchnię wybijały się jedynie bąble gazu i fragmenty spuchniętych ciał zwierząt. Tu i ówdzie pływały rdzewiejące puszki i niezidentyfikowane szczątki mięsistej tkanki, podobne do nowotworowych narośli lub obumarłych płodów. Ciecz raczej falowała lekko, niż marszczyła się – napięcie powierzchniowe oleistej substancji było zbyt silne. Kamień zrzucony z mostu znikał w głębinach bez najcichszego plusku.

Nawet zasłaniając dłonią usta i nos, Isaac nie mógł w pełni zapanować nad odruchem wymiotnym wywołanym przez niewyobrażalny fetor. Czknął kilkakrotnie i poczuł nieprzyjemne ciśnienie w brzuchu, ale w ostatniej chwili powstrzymał torsje. Myśl o tym, że mógłby zachwiać się, stracić równowagę i runąć w dół, była wprost przerażająca.

Smród ścieków był dla Lin równie odrażający jak dla Isaaca. Dobry humor opuścił ich na dobre, nim jeszcze zeskoczyli z drewnianego mostka. W ponurym milczeniu weszli w labirynt slumsów.

Lin orientowała się bez trudu w terenie pokrytym tak niską zabudową: bloki opodal stacji, ku którym podążali, były doskonale widoczne. Chwilami prowadziła, a czasem puszczała przodem Isaaca, gdy szukali drogi ponad niczym nie zabezpieczonymi rowami cuchnących ścieków, wykopanymi tuż obok domostw. To, co widzieli, nie robiło na nich szczególnego wrażenia: już dawno pokonali granicę obrzydzenia.

Mieszkańcy Spatters obserwowali przybyszów.

Kobietom i mężczyznom o posępnych twarzach towarzyszyły setki dzieci poubieranych w dziwaczne kombinacje starych ciuchów i byle jak pozszywanych płóciennych worków. Małe dłonie chwytały poły stroju Lin – odpychała je cierpliwie, torując drogę Isaacowi. Dokoła rozległy się najpierw szepty, a potem coraz głośniejsze okrzyki domagających się pieniędzy. Nikt jednak nie próbował zatrzymać gości.

Ciągnąc za sobą tłum ciekawskich, Isaac i Lin lawirowali obojętnie po ciasnych i krzywych uliczkach, starając się nie tracić z oczu wysokich bloków. Wkrótce sylwetki szybujących po niebie garudów stały się wyraźne.

Nagle wielki i tłusty mężczyzna – niemal tak postawny jak Isaac – zastąpił przybyszom drogę.

– Łaskawco… robalu… – zakrzyknął, kłaniając się obojgu na powitanie i nerwowo strzelając oczami. Isaac trącił lekko Lin, nakazując jej, by stanęła.

– Czego chcesz? – rzucił niecierpliwie. Nieznajomy mówił bardzo szybko.

– Rzadko miewamy gości w Spatters; tak żem sobie pomyślał, że przyda się łaskawcy mała pomoc. Nie?

– Nie bądź durniem, człowieku! – huknął na niego Isaac. – Nie jestem tu przypadkowym gościem. Kiedy byłem tu ostatnio, podejmował mnie sam Dziki Peter – ciągnął z wyższością. Umilkł na moment, gdy w tłumie rozległy się głośne szepty. – A tym razem mam sprawę do nich – dodał, wskazując kciukiem na niebo i fruwających z gracją garudów. Grubas skurczył się nieco.

– Chcesz pan dyskutować z ptaszynami? A o czym, jeśli wolno wiedzieć?

– Nie twój zasmarkany interes! Pytanie mam jedno: czy chcesz mnie zaprowadzić do ich domów?

Mężczyzna uniósł ręce w pojednawczym geście.

– Nie powinienem był pytać, łaskawco. W istocie, nie moja to sprawa. Ale rad będę zabrać was do ptaszarni za bardzo skromną zapłatą.

– Na Jabbera! Nie bój się, człowieku, nie będziesz stratny. Tylko nie ważcie się – zawołał Isaac, rozglądając się po gęstniejącym dokoła tłumie – choćby marzyć o rabunku czy innym bezeceństwie. Mam przy sobie dość pieniędzy, żeby zapłacić uczciwemu przewodnikowi i ani stivera więcej! Wiem też, że Dziki byłby dogłębnie wkurwiony, gdyby jego przyjaciela spotkała na tej ziemi jakakolwiek krzywda.

– Daj spokój, mistrzu, obrażasz mieszkańców Spatters. Skończmy tę gadaninę – po prostu trzymajcie się mojego ogona, zgoda?

– Prowadź, człowieku – zgodził się łaskawie Isaac.


*

Kiedy zagłębili się między zawilgocone, betonowe rudery i rdzewiejące, blaszane dachy, Lin zwróciła się do niego w dyskretnej mowie znaków.

Co to wszystko miało znaczyć, na Jabbera? I co to za jeden, ten Dziki Peter?

Isaac odpowiedział, nie zatrzymując się.

Kupa bzdetów. Byłem tu kiedyś z Lemuelem w pewnej… śmierdzącej sprawie. Wtedy spotkałem Dzikiego. To tutejszy ważniak. Nie wiem nawet, czy jeszcze żyje! A jeśli tak, to na pewno mnie nie pamięta.

Lin była coraz bardziej rozdrażniona. Nie mogła uwierzyć, że tubylcy tak łatwo dali się nabrać na idiotyczny blef Isaaca. A jednak tak się stało – przewodnik wiódł ich w stronę wież należących do garudów. Być może to, czego była świadkiem, stanowiło bardziej rytuał niż prawdziwą konfrontację? A może Isaac nie zdołał ani nabrać, ani nastraszyć nikogo? Może udzielono mu pomocy z litości?

Żałosne rudery przykleiły się do wieżowców, ich dachy układały się w nieforemne fale. Przewodnik entuzjastycznie machnął rękaw stronę Isaaca i Lin, wskazując na cztery strzeliste budowle ustawione na planie kwadratu. W cienistej przestrzeni pomiędzy nimi urządzono ogród, w którym dziwacznie powyginane drzewa walczyły desperacko o choćby odrobinę naturalnego światła, a chwasty wszelkich gatunków wybijały się ponad inne krzewy. Wysoko, pod chmurami, krążyli majestatycznie garudowie.

– Oto cel twej wyprawy, łaskawco! – zawołał z dumą mężczyzna. Isaac zawahał się.

– Jak mam… Wiesz, nie chciałbym pchać się na górę niezapowiedziany… – Uczony utknął na moment. – Więc… jak mam zwrócić na siebie ich uwagę?

Przewodnik wyciągnął rękę. Isaac gapił się na niego przez chwilę, a potem sięgnął do kieszeni po szeklę. Mężczyzna rozpromienił się i wsunął monetę za pazuchę. Dopiero wtedy odwrócił się i odstąpił nieco od ściany wieżowca. Osłoniwszy usta dłońmi, gwizdnął przeciągle.

– Hej! – wrzasnął. – Ptasie móżdżki! Gość chce z wami rozmawiać!

Tłumek, który wciąż jeszcze otaczał Isaaca i Lin, przyjął te okrzyki entuzjastycznie. Wołanie dotarło też do garudów: grupka szybujących sylwetek zawisła ponad gromadą przybyszów ze Spatters. Nieznaczna zmiana ustawienia skrzydeł wystarczyła, by trzy latające istoty efektownie runęły w dół, ku ziemi. Na ten widok z piersi gapiów wyrwało się zbiorowe westchnienie i jęk podziwu.

Trzej garudowie spadali jak kamienie, wprost na tłum zapatrzonych. Dwadzieścia stóp nad ziemią rozciągnęli gwałtownie skrzydła, przerywając karkołomny lot nurkowy. Zawzięcie młócąc powietrze, posyłali w stronę twarzy gapiów potężne podmuchy wiatru i tumany pyłu. Zawiśli, unosząc się nieco i opadając w rytmie pracy skrzydeł, tuż poza zasięgiem ramion stojących ludzi.

– Czego się drzesz? – zaskrzeczał garuda pierwszy z lewej.

– Fascynujące – szepnął Isaac do Lin. – Ma ptasi głos, ale w niczym nie podobny do niezrozumiałego krakania Yagharka… Ragamoll musi być jego ojczystą mową, pewnie w życiu nie używał innego języka.

W milczeniu przyglądali się imponującym postaciom. Garudowie byli półnadzy, odziani tylko w cienkie, brązowe pantalony. Skóra i pióra jednego z nich były czarne, ciała dwóch pozostałych umaszczone były beżowo i brązowo. Lin podziwiała przede wszystkim ogromne, bijące z wielką siłą skrzydła, których rozpiętość sięgała dwudziestu stóp.

– Ten oto dżentelmen… – zaczął przewodnik, lecz Isaac przerwał mu w pół zdania.

– Miło mi was poznać – zawołał, zadzierając głowę. – Mam dla was propozycję. Czy moglibyśmy porozmawiać?

Trzej garudowie spojrzeli po sobie.

– Czego chcesz? – odkrzyknął czarny.

– Chodzi o to… – Isaac z zakłopotaniem wskazał ręką na tłum obdartusów -…że nie tak wyobrażałem sobie tę dyskusję. Znacie może jakieś bardziej kameralne miejsce?

– Jasne! – zaśmiał się pierwszy. – Do zobaczenia na górze!

Trzy pary skrzydeł zafurczały zgodnie z jeszcze większą siłą i garudowie zniknęli w przestworzach, pozostawiając daleko w dole wymachującego ramionami Isaaca.

– Zaczekajcie! – krzyczał, ale było już za późno. Rozejrzał się, szukając przewodnika. – Nie podejrzewam – odezwał się ponuro – żeby windy w tych blokach były sprawne.

– Nigdy ich tam nie wstawiono, łaskawco – odparł mężczyzna, uśmiechając się przewrotnie. – Lepiej ruszajmy w drogę.

– Na słodziutką dupę Jabbera, Lin… idź dalej beze mnie. Umieram. Położę się tu i wyzionę ducha.

Isaac leżał na półpiętrze między szóstą a siódmą kondygnacją. Sapał, rzęził i pluł, podczas gdy zirytowana Lin stała nad nim z rękami wojowniczo wspartymi na biodrach.

Wstawaj, tłusty drabie, zasygnalizowała. Owszem, ja też jestem zmęczona. Ale pomyśl o złocie. I o nauce.

Jęcząc jak na torturach, Isaac podniósł się z wysiłkiem i chwiejnie stanął na nogi. Lin popędziła go w stronę betonowych schodów. Z trudem przełknąwszy ślinę, zebrał siły i niepewnie ruszył w górę.

Klatka schodowa była szara i nie oświetlona, jeśli nie liczyć odrobiny światła wpadającej z bocznych korytarzy i ze szpar w kruszących się płytach. Dopiero gdy docierali do siódmego piętra, stopnie zaczynały wyglądać tak, jakby ich od czasu do czasu używano. W kątach pokazały się śmieci, a same schody były raczej usmarowane brudem, niż pokryte grubą warstwą drobniutkiego kurzu. Na każdym piętrze znajdowało się dwoje drzwi z nieheblowanego drewna, lecz dopiero teraz zaczęły dobiegać spoza nich stłumione rozmowy garudów.

Wycieńczony Isaac wspinał się w żółwim tempie. Lin szła tuż za nim, ignorując jego ostrzeżenia o rychłym ataku serca. Po kilku długich i bolesnych minutach dotarli na ostatnie piętro. Ponad nimi były już tylko drzwi prowadzące na dach bloku. Isaac oparł się ciężko o ścianę i z ulgą otarł zlaną potem twarz.

– Daj mi tylko chwilę, skarbie, żebym doszedł do siebie – wymamrotał i nawet uśmiechnął się z wysiłkiem. – O bogowie! Dla dobra nauki, tak? Przygotuj aparat, Lin… W porządku. Chodźmy.

Isaac stanął prosto i odetchnął głęboko, po czym wstąpił na schody prowadzące ku ostatnim drzwiom. Otwarłszy je, wyszedł na płaski dach. Lin trzymała się tuż za nim, z aparatem w dłoniach.

Oczy kheprich nie potrzebowały wiele czasu, by przystosować się do nagłych zmian oświetlenia. Stanąwszy na połaci chropowatego betonu, pośród stosów śmieci i gruzu, Lin najpierw popatrzyła spokojnie na Isaaca – mrużącego oczy i na próżno usiłującego dostrzec cokolwiek poza nagłą jasnością – a potem rozejrzała się dokoła.

Niedaleko, na północnym wschodzie, zobaczyła Vaudois Hill – pofalowaną linię wzgórza, które próbowało za wszelką cenę zasłonić mieszkańcom Spatters panoramę miasta. Szpikulec, Dworzec Perdido, Parlament i kopuła Szklarni były jednak widoczne; ich wierzchołki jakoś znalazły drogę ponad ten wywyższony horyzont. Po przeciwnej stronie Lin ujrzała ciągnące się w nieskończoność, zielone pagórki Rudewood. Tu i ówdzie spomiędzy listowia wystawały samotne czubki szarych skałek. W kierunku północnym rozciągał się nie zakłócony naturalnymi przeszkodami widok, aż po najdalsze przedmieścia Serpolet i Gallmarch, z wieżą milicji na St Jabber’s Mound i torami linii Verso przecinającymi Creekside i Chimer. Lin wiedziała też, że za osmolonymi, betonowymi łukami, nie dalej niż o dwie mile od Spatters, wiją się czarne wody Smoły, po której suną barki załadowane po burty dobrami sprowadzanymi z południowych stepów.

Źrenice Isaaca zwęziły się wreszcie na tyle, że mógł odsłonić oczy.

Ponad głowami pary przybyszów wirowały w przestworzach setki garudów. Jedna po drugiej, istoty poczęły obniżać lot łagodnie spiralnym kursem i lądować zbrojnymi w pazury łapami wokół Lin i Isaaca. Garudowie opadali na dach wieżowca niczym przejrzałe jabłka.

Lin oszacowała, że było ich co najmniej dwustu. Niespokojna, przysunęła się o krok bliżej do partnera. Każdy z dorosłych garudów liczył co najmniej sześć stóp i kilka cali wzrostu, nie wspominając o sterczących ponad ich głowami, zgiętych przegubach skrzydeł. Nie było znaczących różnic w muskulaturze mężczyzn i kobiet – samice ubrane były w luźne, kuse sukienki, a samce w przepaski biodrowe lub krótko przycięte spodnie i nic ponadto.

Lin miała pięć stóp wzrostu. Widziała więc tylko pierwszy szereg garudów stojących na odległość wyciągniętego ramienia, za to ponad ich głowami dostrzegała kolejne zastępy istot przymierzających się dopiero do lądowania; wyczuwała, że tłum gęstnieje z każdą chwilą. Isaac machinalnie poklepał ją po ramieniu. Na niebie pozostało już niewielu polujących i bawiących się garudów. Kiedy ostatni z chętnych do rozmowy usiadł na dachu, Isaac postanowił przerwać milczenie.

– W porządku – zawołał. – Bardzo dziękuję, że zechcieliście zaprosić nas tutaj. Mam dla was propozycję.

– Dla kogo? – krzyknął ktoś z tłumu.

– No… dla was wszystkich – odparł uczony. – Otóż prowadzę pewne badania nad… techniką lotu. Wy zaś jesteście jedynymi istotami w Nowym Crobuzon, które potrafią latać i mają w głowach porządne mózgi. Wyrmeni raczej nie słyną z talentów konwersacyjnych – dodał rubasznie. Żart nie wzbudził żadnej reakcji, więc Isaac odchrząknął i podjął wątek. – Tak więc… eee… Pomyślałem sobie, że być może któryś z was chciałby przyjść do mnie i popracować przez kilka dni: pokazać się w locie, pozwolić na zrobienie paru heliotypów. – Uczony uniósł do góry i pomachał ręką Lin, w której trzymała aparat. – Oczywiście zapłacę za poświęcony mi czas. Naprawdę przydałaby mi się wasza pomoc…

– Co robisz? – Głos należał do jednego z samców stojących w pierwszym rzędzie. Pozostali spojrzeli na niego z szacunkiem, gdy tylko się odezwał. „To ich przywódca” – pomyślała Lin.

Isaac także spojrzał nań z uwagą.

– Co robię? To znaczy…

– To znaczy: po co ci te obrazki? Do czego zmierzasz?

– Jak mówiłem, prowadzę badania nad naturą lotu. Jestem naukowcem i…

– Gówno prawda. Skąd mamy wiedzieć, że nas nie pozabijasz?

Isaac zamarł ze zdumienia. W ciżbie garudów, kiwających ptasimi głowami, rozległ się pomruk aprobaty.

– A po cóż, u diabła, miałbym was zabijać?

– Spierdalaj pan. Nikt z nas nie ma ochoty pomagać.

W tłumie odezwały się teraz ciche głosy dezaprobaty. Nietrudno było odgadnąć, że znalazło się co najmniej kilku garudów, którzy mieli ochotę wziąć udział w badaniach, ale żaden nie ośmielił się otwarcie wyrazić sprzeciwu wobec zdania przywódcy – muskularnego samca z długą blizną łączącą sutki.

Lin patrzyła w napięciu, jak Isaac wolno otwiera usta. Najwyraźniej zastanawiał się, w jaki sposób zmienić bieg wydarzeń. Wsunął i zaraz wysunął dłoń z kieszeni – gdyby w tym momencie spróbował błysnąć przed garudami forsą, mogliby uznać go za kombinatora.

– Słuchajcie – rzekł z wahaniem. – Naprawdę nie sądziłem, że będziecie mieli taki problem…

– To, co mówisz, może być prawdą lub nie. Może należysz do milicji? – Isaac parsknął pogardliwie, ale rosły garuda kontynuował szyderczym tonem swoje wynurzenia. – Może brygady zabójców znalazły wreszcie sposób, żeby dobrać się do ludzi-ptaków? „Przyjdźcie do mnie na badanie…” Nic z tego. Dzięki, nie jesteśmy zainteresowani.

– Prawdę mówiąc – odezwał się Isaac – nawet rozumiem wasz niepokój o moją motywację. To jasne, że mnie nie znacie i może przez to…

– Przez to żaden z nas nie pójdzie z tobą, kolego. To proste.

– Słuchajcie… Dobrze zapłacę. Jestem gotów wyłożyć szekla za dzień dla każdego, kto zgodzi się przyjść do mojego laboratorium.

Przywódca garudów wystąpił naprzód i agresywnie dźgnął uczonego palcem w pierś.

– Chciałbyś, żebyśmy przyszli do ciebie? Chciałbyś otworzyć nam brzuchy i sprawdzić, co tyka w środku? – Tłum odstąpił nieco, kiedy dorodny samiec zaczął okrążać Isaaca i Lin. – Ty i twoja przyjaciółka, owadzia gęba, chcielibyście na przykład pokroić mnie na kawałki?

Isaac gestykulował z ożywieniem, próbując zaprzeczyć insynuacjom. Cofnął się nieco i rozejrzał, szukając poparcia w tłumie.

– Czy mam rozumieć, że ten dżentelmen mówi w imieniu was wszystkich? A może jest wśród was ktoś, kto chciałby zarobić szekla za dzień pracy?

Garudowie znowu zaczęli szeptać i spoglądać po sobie z wyraźnym zakłopotaniem. Przywódca stanął przed Isaakiem i z wściekłością zaczął wymachiwać kułakami.

– Ja mówię za wszystkich! – ryknął i potoczył wzrokiem po szeregach swych pobratymców. – Ktoś ma wątpliwości?

Na chwilę zapadła cisza, a potem młody samiec wystąpił nieśmiało naprzód.

– Charlie… – powiedział, zwracając się wprost do samozwańczego lidera grupy. – Szekel za dzień to kupa forsy… Może poszlibyśmy całą zgrają, przekonali się, czy nie czeka nas przykra niespodzianka, popilnowali porządku i…

Garuda zwany Charliem zbliżył się szybko i wymierzył młodzieńcowi potężny cios pięścią w twarz.

Sekundę później rozległ się chóralny okrzyk trwogi i z plątaniny skrzydeł i piór w niebo wystrzeliły z dachu potężne sylwetki ludzi-ptaków. Niektórzy zatoczyli w powietrzu ciasny okrąg i powrócili, by obserwować rozwój wydarzeń. Inni zniknęli bez śladu na najwyższych piętrach sąsiednich trzech wieżowców lub poszybowali ku niebu.

Charlie stanął nad swą ofiarą. Oszołomiony ciosem garuda opadł na jedno kolano.

– Kto jest szefem? – wrzasnął przywódca ostrym, ptasim głosem. – Kto jest szefem?

Lin pociągnęła Isaaca za koszulę, próbując poprowadzić go w stronę drzwi i ukrytych za nimi schodów. Mężczyzna stawiał opór, ale bez przekonania. Nie podobały mu się skutki z pozoru niewinnej propozycji, którą przedstawił tubylcom, ale z drugiej strony z zainteresowaniem czekał na wynik konfrontacji. Lin uparcie holowała go w kierunku wyjścia.

Pokonany garuda uniósł głowę i spojrzał na Charliego.

– Ty jesteś szefem – wystękał.

– Tak, ja jestem szefem. A jestem nim dlatego, że się o was troszczę. Zgadza się? Pilnuję, żeby nikt was nie wykołował, czy nie tak? No, tak czy nie? I co wam zawsze powtarzam? „Trzymać się z dala od łażących po ziemi!” A zwłaszcza od antrosów! Ci są najgorsi: rozprują wam brzuchy, odetną skrzydła, zatłuką na śmierć! Nie ufajcie żadnemu! W tym także temu tłuściochowi z grubym portfelem. – Przywódca po raz pierwszy od początku swej tyrady spojrzał w stronę przybyszów. – Ty! – krzyknął, wskazując palcem na Isaaca. – Spierdalaj stąd, albo pokażę ci dokładnie, na czym polega lot… pionowo w dół!

Lin spostrzegła, że Isaac otwiera usta, by po raz ostatni spróbować negocjacji. Zniecierpliwiona, tupnęła nogą i ze wszystkich sił pociągnęła go w stronę jedynej drogi ucieczki.

Naucz się, do ciężkiej cholery, orientować w sytuacji. Pora spadać, zasygnalizowała wściekle, gdy ruszyli schodami w dół.

– Już dobrze, Lin, na święty zadek Jabbera! Rozumiem, o co ci chodzi. – Isaac był równie wściekły. Tym razem bez słowa skargi zbiegał w głąb ciemnej klatki. Złość i zdumienie nieoczekiwanym obrotem spraw dodały mu sił. – Nie rozumiem tylko – odezwał się po chwili – dlaczego są tacy cholernie bojowi.

Lin zatrzymała się w pół kroku. Odwróciła w jego stronę i zagrodziła mu drogę, nie próbując nawet ukryć irytacji.

Bo są biednymi i zastraszonymi obcymi, kretynie, zasygnalizowała powoli. Tłusty sukinsyn przyłazi do Spatters – które nie jest może siódmym niebem, ale za to wszystkim, co mają – wymachując forsą i namawiając ich, żeby zostawili to miejsce z przyczyn, których nie chce im wyjawić. Moim zdaniem Charlie ma cholerną rację. W takiej okolicy trzeba mieć kogoś, kto będzie pilnował interesu grupy. Gdybym była garudą, posłuchałabym go, możesz być tego pewny.

Isaac już się uspokajał, a nawet okazywał pierwsze symptomy zawstydzenia.

– Dobra, Lin. Przyjąłem do wiadomości. Powinienem był najpierw zorientować się w sytuacji; pójść do kogoś, kto zna tutejsze zwyczaje czy coś w tym guście…

Owszem, ale teraz już nie ma o czym mówić. Drugiej szansy nie będzie, jest za późno…

– Wiem. Dzięki, że tak mi to ładnie wyłuszczasz. – Isaac spochmurniał jeszcze bardziej. – Kurwa mać! Spieprzyłem sprawę, prawda?

Lin nie odpowiedziała.

Wracając tam, skąd przyszli, nie rozmawiali zbyt wiele. Spoza okien z butelkowego szkła i odrapanych, uchylonych drzwi śledziły ich setki oczu.

Raz jeszcze wydeptując z Isaakiem ścieżkę w cuchnącej dolinie fekaliów i gnijących resztek, Lin zatrzymała się, by po raz ostatni spojrzeć na walące się wieżowce i płaski dach, na którym niedawno stali.

Jej wzrok spoczął też na grupce młodziutkich garudów, którzy śledzili ich od dłuższej chwili. Isaac także się odwrócił i jego twarz rozjaśniła się na moment, ale skrzydlate istoty nie zbliżyły się na odległość umożliwiającą rozmowę. Nie obniżając pułapu lotu, żegnały gości nieprzyzwoitymi gestami.

Lin i Isaac wspięli się na Vaudois Hill i ruszyli w stronę centrum miasta.

– Lin – odezwał się uczony po kilku minutach milczenia. Tym razem jego głos był pełen melancholii. – Tam na górze powiedziałaś mi, że gdybyś była garudą, posłuchałabyś Charliego, prawda? Ale nie jesteś garudą, jesteś khepri… Kiedy byłaś gotowa do opuszczenia Kinken, pewnie wiele twoich sióstr mówiło ci, żebyś została z nimi, że ludziom nie wolno ufać i kto wie co jeszcze… Rzecz w tym, Lin, że ty nie posłuchałaś. Mam rację?

Lin długo rozważała słowa kochanka, ale nie odpowiedziała.

Загрузка...