ROZDZIAŁ 41

– Przyszedł pewien dżentelmen… z małym chłopcem. Chcą się z panem zobaczyć, panie burmistrzu – powiedziała Davinia, pochylając się nad wylotem rury zapewniającej jej łączność z gabinetem zwierzchnika. – Ów dżentelmen kazał mi przekazać, że przysyła go pan Rescue w sprawie… robót hydraulicznych w Dziale Badań i Rozwoju. – Głos kobiety zadrżał nieznacznie, gdy powtarzała w oczywisty sposób zaszyfrowaną wiadomość.

– Wpuść ich – odparł natychmiast Rudgutter, rozpoznając hasło ustalone z łapowżercami.

Wiercił się niespokojnie w swym głębokim fotelu. Wreszcie masywne drzwi Sali Lemquista otworzyły się wolno i pojawił się w nich dobrze zbudowany, niespokojny młody człowiek, prowadzący za rękę przerażonego dzieciaka. Chłopiec odziany był w łachmany, jakby przyszedł do najważniejszej osoby w mieście wprost z najbiedniejszej ulicy. Na jednym z ramion miał wielką opuchliznę, owiniętą szczelnie brudnym bandażem. Odzież muskularnego mężczyzny była przyzwoitej jakości, ale dziwacznie zestawiona. Miał on na sobie obszerne spodnie, przypominające pantalony noszone przez kobiety rasy khepri. Wyglądał w nich dość niemęsko, mimo imponującej budowy ciała.

Rudgutter ze złością spojrzał na niego zmęczonymi oczami.

– Siadajcie – powiedział i machnął w stronę osobliwej pary pękiem zadrukowanych papierów. Mówił szybko. – Jedno niezidentyfikowane, bezgłowe ciało, przypięte do bezgłowego ciała psa; oba złączone z martwymi łapowżercami. Para żywicieli i łapowżerców, spięta pasami; wszyscy pozbawieni zmysłów. Vodyanoi i… – burmistrz zerknął na milicyjny raport -…i młoda kobieta. Zdołaliśmy wydobyć łapowżerców, zabijając przy tym gospodarzy – mówię o prawdziwej, biologicznej śmierci, nie o tym niedorzecznym stanie zawieszenia, w którym trwali – i przenieśliśmy ich do nowych żywicieli, konkretnie do pary psów, ale nie poruszyli się. Tak jak podejrzewaliśmy, wyssanie zawartości mózgu gospodarza oznacza identyczny los dla łapowżercy. – Rozparłszy się wygodnie w fotelu, Rudgutter spojrzał surowo na dziwną parę głęboko wstrząśniętych ludzi. – Tak… – rzekł powoli po chwili milczenia. – Jestem Bentham Rudgutter. Spodziewam się, że powiecie mi zaraz, kim jesteście, gdzie jest MontJohn Rescue i co się właściwie stało.


*

W sali konferencyjnej w pobliżu wierzchołka Szpikulca Eliza Stem-Fulcher spoglądała ponad wielkim stołem na swego rozmówcę, kaktusa. Jego głowa, wyrastająca wprost z korpusu, sięgała znacznie wyżej niż jej. Ramiona, podobne do olbrzymich konarów drzewa, ułożył na gładkim blacie. Jego skóra naznaczona była tysiącami zadrapań i zrośniętych rozdarć, zgodnie z kaktusową modą tworzących blizny i zgrubienia roślinnej tkanki.

Usunął kolce ze strategicznych punktów swego ciała. Wewnętrzne strony ramion i nóg, dłonie i wszelkie inne miejsca, w których skóra mogła ocierać się o skórę, były wolne od ostrych igieł. Piękny, czerwony kwiat tkwił na jego szyi jeszcze od wiosny. Z ramion i piersi pączkowały zawiązki nowych kończyn.

Siedział w milczeniu, czekając, aż Stem-Fulcher przemówi.

– Jak nam wiadomo – zaczęła ostrożnie – ostatniej nocy wasze patrole naziemne nic nie wskórały. Podobnie jak nasze, dodam uczciwie. Pewne doniesienia wymagają jeszcze weryfikacji, ale niewykluczone, że doszło do kontaktu między ćmami a naszą małą… jednostką powietrzną. – Kobieta zerknęła przelotnie w papiery. – Oczywistym wydaje się więc to – ciągnęła – że zwykłe przeczesywanie miasta nie przyniesie pożądanych rezultatów. Z wielu powodów, o których już rozmawialiśmy – a przede wszystkim przez wzgląd na nasze nieco odmienne metody działania – uważam, że sformowanie wspólnych, mieszanych patroli nie byłoby posunięciem zbyt owocnym. Z pewnością jednak ma sens koordynowanie naszych działań. I dlatego ustanowiliśmy pełną amnestię dla waszej organizacji na czas tej wspólnej misji. Z podobnych względów czasowo zawiesiliśmy surowe przepisy dotyczące zakazu lotów sterowców innych niż rządowe. – Stem-Fulcher odchrząknęła dyskretnie. „Wpadamy w desperację” – pomyślała kwaśno. „Wy zresztą też, moim skromnym zdaniem”. – Po czym ciągnęła: – Jesteśmy skłonni wypożyczyć dwie maszyny do waszego użytku, oczywiście po ustaleniu tras i pór przelotu patroli. Wszystko po to, żeby podzielić się sprawiedliwie ciężarem prowadzonych poszukiwań. Warunki pozostają bez zmian: wszelkie plany działania dyskutujemy razem, zanim zostaną wdrożone. Poza tym wszystkie ekipy badawcze zostaną włączone do prac w dziedzinie metodologii polowania. Tak więc… – kobieta oparła się wygodniej i rzuciła na biurko druk umowy. – Czy Motley upoważnił pana do podjęcia decyzji? A jeśli tak… co pan o tym wszystkim sądzi?


*

Kiedy wymęczeni Isaac, Derkhan i Yagharek pchnęli drzwi małej szopy przy torach i weszli w jej ciepły półcień, nie byli specjalnie zdumieni widokiem czekającego na nich Lemuela Pigeona.

Grimnebulin był dla niego opryskliwy, ale pośrednik nie zamierzał przepraszać.

– Mówiłem ci, Isaacu – powiedział. – Oszczędź sobie iluzji. Kiedy robi się gorąco, znikam. Ale cieszę się, że widzę was całych i zdrowych, a nasza umowa wciąż obowiązuje. Zakładam, że nadal zależy ci na upolowaniu tych sukinsynów. Pomogę ci, a potem ty będziesz należał do mnie.

Derkhan spojrzała na niego ponuro, ale tym razem nie wybuchnęła gniewem; była zbyt mocno podniecona tym, co wydarzyło się na wysypisku. Popatrzyła tylko przelotnie na Isaaca spod zmarszczonych brwi.

Pokrótce opowiedziała Lemuelowi o czynach i zamiarach Rady Konstruktów, odpornej na zniewalający wpływ ciem. Pośrednik słuchał z fascynacją relacji o tym, jak gigantyczny konstrukt ustawił ramię dźwigu dokładnie nad atakującą bestią i jak przygwoździł ją do ziemi tonami gruzu i złomu. Derkhan powiedziała mu też o domniemanej kryjówce ciem w Riverskin, pod kopułą Szklarni.

I wreszcie wyjawiła niepewny jeszcze plan działania.

– Musimy dziś znaleźć kogoś, kto zrobi dla nas te hełmy – zakończyła. – A jutro… idziemy.

Pigeon zmrużył oczy i po chwili zaczął szkicować na ubitym piasku jakiś schemat.

– To jest Szklarnia – rzekł. – Istnieje pięć podstawowych dróg wejściowych. Użycie jednej wymaga wręczenia łapówki, a skorzystanie z dwóch innych prawie na pewno wiąże się z zabijaniem. Tak się składa, że zabijanie kaktusów to fatalny pomysł, a smarowanie jest niewiele mniej ryzykowne. Mieszkańcy Szklarni ciągle tylko ględzą o tym, jacy są niezależni, ale prawda jest taka, że wszyscy żyją wyłącznie dzięki łasce Rudguttera. – Isaac skinął głową i spojrzał na Yagharka. – To oznacza, że władza ma pod kopułą rzeszę informatorów i najlepiej będzie działać po cichu – wyjaśnił Lemuel. Derkhan i Isaac pochylili się niżej, wpatrując się w coraz bardziej zrozumiały szkic. – Musimy więc skoncentrować się na dwóch pozostałych drogach.

Mniej więcej po godzinie Grimnebulin do reszty opadł z sił. Głowa kiwała mu się sennie, a z ust płynęła na kołnierz cienka nitka śliny. Jego zmęczenie udzieliło się Lemuelowi i Derkhan. Na krótko ułożyli się do snu.

Podobnie jak Isaac, przewracali się ospale i pocili się w ciężkim powietrzu zamkniętej chaty. Uczony rzucał się przez sen bardziej niż pozostali i częściej pokrzykiwał, dręczony koszmarem. Tuż przed południem Lemuel wstał i obudził pozostałych. Grimnebulin ocknął się z jękiem, powtarzając imię Lin. Zmęczenie, brak snu i żal dokuczały mu tak bardzo, że zapomniał o swej wściekłości na Lemuela; prawie nie zauważał jego obecności.

– Idę. Poszukam dla nas towarzystwa – oznajmił Pigeon. – A ty, Isaacu, szykuj się do budowania tych hełmów, o których mówiła mi Dee. Myślę, że będziemy potrzebowali co najmniej siedmiu sztuk.

– Siedmiu? – wymamrotał sennie Isaac. – Kogo chcesz tu sprowadzić? I skąd?

– Jak już mówiłem, czuję się pewniej pod stosowną opieką – odparł Lemuel i uśmiechnął się lodowato. – Rozpowszechniłem informację, że kroi się grubsza robota dla ochroniarzy. O ile wiem, zgłosiło się paru chętnych. Muszę ich sprawdzić. Poza tym obiecuję, że przyprowadzę przed zmrokiem porządnego zaklinacza metalu. Albo znajdę go wśród kandydatów, albo pofatyguję się do Abrogate Green. Jeden facet jest mi winien przysługę… Spotkamy się, powiedzmy, o siódmej wieczorem przed wysypiskiem.

Lemuel wyszedł. Derkhan przysunęła się bliżej do Isaaca i objęła go czule. Zrozpaczony, płakał jak dziecko w jej ramionach, nie mogąc uwolnić się od upiornych myśli o Lin.

Od koszmaru, który nie przyszedł z zewnątrz. Od autentycznego żalu płynącego z głębi duszy.


*

Milicyjne ekipy pracowały w pocie czoła, montując wielkie zwierciadła z polerowanego metalu do tylnych części uprzęży opinających opasłe kadłuby sterowców.

Przebudowa maszynowni czy zmiana układu kabin nie były możliwe, ale można było zasłonić przednie iluminatory grubymi, czarnymi kotarami. Pilot mógł teraz operować kołem sterowym jedynie na ślepo, instruowany krzykami funkcjonariuszy, którzy siedzieli w połowie długości kładki biegnącej wzdłuż kadłuba, tyłem do kierunku lotu, i wpatrywali się ponad potężnymi wirnikami w owe olbrzymie lustra na rufie, w których odbijał się nieco mylący, ale w miarę pełny obraz nieba przed dziobem pojazdu.

Starannie dobrani ludzie Motleya zostali odprowadzeni na szczyt Szpikulca przez samą Elizę Stem-Fulcher.

– Rozumiem – odezwała się do jednego z kapitanów przysłanych przez Motleya, prze-tworzonego z nieposłusznym pytonem zamiast ramienia, nad którym bez przerwy próbował zapanować – że umie pan pilotować sterowiec. – Prze-tworzony skinął głową. Kobieta nie uznała za stosowne wspomnieć o tym, iż jest to umiejętność wysoce nielegalna. – Poleci pan „Honorem Beyna”, a pańscy koledzy „Avancem”. Patrole milicyjne zostały już uprzedzone. Proszę uważać na regularny ruch powietrzny. Uznaliśmy, że będzie najlepiej, jeśli wyślemy panów do akcji już dziś po południu. Istoty, których poszukujemy, nie pojawiają się przed zmierzchem, ale z pewnością przyda się panom trochę czasu na oswojenie się z przyrządami kontrolnymi.

Kapitan nie odpowiedział. Załoga krzątała się w pobliżu, sprawdzając sprzęt i korygując ustawienie lusterek w hełmach. Ludzie Motleya wyglądali na twardych, zimnych i zdecydowanie mniej przestraszonych niż oficerowie milicji ćwiczący celowanie z użyciem lustra i strzelanie do tyłu, których Stem-Fulcher zostawiła piętro niżej. Pomyślała, że przedstawiciele kryminalnego podziemia mają więcej wprawy, bo stosunkowo niedawno mieli do czynienia z ćmami.

Zauważyła, że kilku bandytów jest uzbrojonych w miotacze płomieni, podobnie jak niektórzy z jej funkcjonariuszy. Mieli na plecach sztywne plecaki z olejem, który mógł wydostawać się przez ręczną dyszę pod sporym ciśnieniem. Zmodyfikowano je tak, by strzelały płynnym ogniem nie do przodu, ale wstecz.

Stem-Fulcher spojrzała dyskretnie na niezwykłych prze-tworzonych; żołnierzy przysłanych przez Motleya. Nie potrafiła określić, ile organicznego budulca pozostało pod warstwami metalu tworzącymi ich ciała. W pierwszej chwili sądziła, że ich prze-tworzenie było totalne, a żelazne płyty ukształtowano tylko z wielką starannością na podobieństwo ludzkiej muskulatury.

Wrażenie to potęgował fakt, iż nawet twarze prze-tworzonych były odlane ze stali: grube nawisy łuków brwiowych kryły pod sobą oczy z kamienia i ciemnego szkła, rzucając cień na wąskie nosy, zaciśnięte usta oraz kości policzkowe, połyskujące jak ciemny grafit. Z całą pewnością były to oblicza zaprojektowane wyłącznie ze względów estetycznych.

O tym, że ma przed sobą prze-tworzonych, a nie fantastycznie zbudowane konstrukty, Stem-Fulcher przekonała się dopiero wtedy, gdy zobaczyła tył głowy jednego z żołnierzy Motleya. Po drugiej stronie pięknego oblicza ze stali dostrzegła inną, znacznie mniej urodziwą, ludzką twarz.

Była to bodaj jedyna organiczna część ciała prze-tworzonych, osłonięta zresztą lusterkami, które niczym włosy sterczały na wspornikach wprost z metalowych połówek ich głów.

Ludzkie twarze żołnierzy obrócone były o sto osiemdziesiąt stopni względem reszty ich ciał: ramion zamienionych w pistolety i piersi z metalowych płyt oraz pięknych, stalowych twarzy. Przez cały czas ustawiali się owym blaszanym frontem do swych kolegów nieprze-tworzonych. Spacerowali korytarzami i znikali w windach, poruszając się całkowicie przekonującym odpowiednikiem ludzkiego kroku. Idąc raz za nimi, Stem-Fulcher celowo została w tyle kilka kroków, aby popatrzeć na ich ludzkie oblicza i strzelające na boki oczy prze-tworzonych. Na ich twarzach malował się wyraz skupienia, niezbędnego w przypadku nawigacji za pomocą luster.

Kobieta widziała też innych prze-tworzonych, wykonanych prościej, bardziej ekonomicznie, a przeznaczonych do tych samych zadań. Ich głowy zostały przekręcone o sto osiemdziesiąt stopni i bolesność tej zmiany, dzięki której mogli spoglądać na własne plecy, widać było w ich udręczonych oczach. Mieli na głowach hełmy z lusterkami, a ich ciała poruszały się pewnie i sprawnie, chodząc i manipulując bronią wytrenowanymi ruchami. W ich swobodnych, organicznych ruchach było coś bardziej nawet odpychającego niż w niemal kompletnej sztuczności ich mocniej prze-tworzonych towarzyszy.

Stem-Fulcher zdała sobie sprawę, że ma przed sobą żołnierzy szkolonych przez długie miesiące, ani na chwilę nie rozstających się ze swymi lustrami. Nie mogło być inaczej, skoro tak mocno zniekształcono ich ciała. „Ci ludzie zostali specjalnie zaprojektowani i stworzeni do hodowania ciem” – pomyślała. Nie mogła uwierzyć w skalę działań Motleya. „Nie zdziwię się” – dodała w duchu – „jeśli w porównaniu z tymi żołnierzami, nasi milicjanci wypadną jak amatorzy.

Zdaje się, że dobrze zrobiliśmy, zapraszając bandytów do współpracy”.

Słońce wędrowało po niebie, coraz mocniej zagęszczając powietrze nad Nowym Crobuzon. Nawet jego światło sprawiało wrażenie gęstego i żółtego jak olej kukurydziany.

Aerostaty pełzły przez słoneczną zupę, klucząc nad miejskim pejzażem dziwnym, na poły przypadkowym kursem.


*

Isaac i Derkhan stali na ulicy opodal ogrodzenia wysypiska. Mężczyzna trzymał w rękach dwie torby, a kobieta jedną. W pełnym słońcu czuli się odsłonięci, delikatni. Odwykli od pojawiania się na ulicach o takiej porze. Zapomnieli już, jak żyło się za dnia.

Próbowali jak najgłębiej wtopić się w otoczenie i z premedytacją ignorowali przechodniów.

– Dlaczego ten cholerny Yag musiał dać nogę akurat teraz? – syknął Isaac. Derkhan wzruszyła ramionami.

– Nagle stał się jakiś niespokojny – odpowiedziała i zamyśliła się chwilę. – Wiem, że to nie najlepszy moment… ale uważam, że to dość wzruszające. Przez cały czas był z nami, a jakby go nie było. Ty miałeś okazję poznać go bliżej, porozmawiać prywatnie, ty znasz… prawdziwego Yagharka… Ale dla mnie był w zasadzie nieobecnością w kształcie garudy. – Derkhan odchrząknęła i poprawiła się: – Nie, nie w kształcie garudy, i w tym cały problem. Był raczej nieobecnością w kształcie człowieka. A teraz… teraz ta pusta postać zaczyna się wypełniać. Wyczuwam, że Yagharek zaczyna chcieć robić pewne rzeczy i nie chcieć robić innych. Isaac wolno skinął głową.

– Wiem, o co ci chodzi – powiedział. – Rzeczywiście, zachodzi w nim jakaś zmiana. Mówiłem mu, żeby nie odchodził, a on zwyczajnie mnie zignorował. Z pewnością rozwija się w nim… wola… ale nie wiem, czy to dobrze.

Derkhan spojrzała na niego ciekawie.

– Podejrzewam, że przez cały czas myślisz o Lin – szepnęła powoli i ostrożnie.

Isaac odwrócił głowę. Nie odzywał się przez moment, a potem szybko przytaknął ruchem głowy.

– Zawsze – wyrzucił z siebie gwałtownie, patrząc na Derkhan z szokująco głęboką rozpaczą. – Zawsze. Ale nie mogę… nie mam czasu, żeby ją opłakiwać. Na razie.

Nieco dalej ulica, na której stali, zakręcała łagodnym łukiem i rozdzielała się w sieć ciasnych zaułków. W jednym z nich rozległ się nagle donośny, metaliczny dźwięk. Isaac i Derkhan znieruchomieli na chwilę, a potem szybko przywarli do drucianej siatki.

Ciszę przerwał czyjś szept i sekundę później zza rogu wyjrzał Lemuel.

Ujrzawszy Isaaca i Derkhan, uśmiechnął się triumfalnie i gestem nakazał im, by weszli na teren wysypiska. Odszukali dziurę, z której skorzystali poprzednim razem, rozejrzeli się, czy nikt nie patrzy i przemknęli na drugą stronę.

Szybko oddalili się od ulicy i pomaszerowali przejściem wyrytym pośród śmieci, by po chwili przycupnąć za hałdą zasłaniającą ich przed ciekawskimi z miasta. Dwie minuty później dołączył do nich Pigeon.

– Czołem – powiedział, uśmiechając się dumnie.

– Jak się dostałeś do tej ślepej uliczki? – spytał Isaac.

– Kanałami. Musieliśmy trzymać się z dala od ludzi… Z towarzystwem, które sprowadziłem, nie było tam aż tak niebezpiecznie. – Lemuel przestał się uśmiechać, kiedy rozejrzał się dookoła. – Gdzie Yagharek? – spytał.

– Uparł się, że musi gdzieś pójść. Kazałem mu zostać, ale nie chciał o tym słyszeć. Mówił, że spotka się z nami tutaj jutro o szóstej.

Lemuel zaklął z cicha.

– Dlaczego go puściłeś? Co będzie, jeśli go zwiną?

– Cholera, Lem, co miałem zrobić, na Jabbera? – warknął Grimnebulin. – Przecież na nim nie usiądę! Może to jakaś religijna sprawa, a może mistyczne głupoty rodem z Cymek? Może uznał, że wkrótce zginie i powinien pożegnać swoich cholernych przodków?! Powiedziałem mu, żeby został, a on odszedł i tyle.

– W porządku. Jego sprawa – mruknął zirytowany Lemuel. Kiedy obejrzał się przez ramię, Isaac podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył zbliżające się postacie. – To nasi pracownicy. Ja im płacę, Isaacu, a ty jesteś za to moim dłużnikiem.

Było ich trzech i wszystkie znaki wskazywały nieomylnie na to, że są awanturnikami, łotrami, jakich nie brakowało w Ragamoll, Cymek i Fellid, a może i w całym Bas-Lag. Byli odważni i niebezpieczni, nie liczyli się z prawem i moralnością, żyli dzięki własnej pomysłowości, kradnąc i zabijając, najmując się temu, kto najlepiej płacił. Przyświecały im wątpliwe zasady.

Tylko nieliczni znali konkretne rzemiosło: zajmowali się kartografią i asystowali przy wykopaliskach. Większość nie znała się na niczym poza łupieniem grobów. Byli szumowinami i często ginęli nagłą śmiercią, nim zdążyli zaimponować komukolwiek swą niewątpliwą odwagą.

Isaac i Derkhan patrzyli na nich bez entuzjazmu.

– Pozwólcie, że przedstawię – rzekł Lemuel, wskazując kolejno na przybyłych – Shadrach… Pengefinchess… i Tansell.

Awanturnicy odpowiedzieli Isaacowi i Derkhan aroganckim spojrzeniem.

Shadrach i Tansell byli ludźmi, a Pengefinchess vodyanoim. Ten pierwszy wydawał się zdecydowanie najtwardszy, z nich. Rosły i barczysty, miał na sobie dziwaczną kolekcję fragmentów pancerzy, nabijanych ćwiekami kawałków skóry oraz płaskich, kutych płytek żelaza przypiętych na ramionach, piersiach i plecach. Cały strój ociekał szlamem z miejskiej kanalizacji. Mężczyzna postanowił się odezwać, widząc badawcze spojrzenie Isaaca.

– Lemuel uprzedzał, że mogą być kłopoty – rzekł zaskakująco melodyjnym głosem. – Ubraliśmy się więc stosownie do okazji.

Za jego pasem tkwił ogromny pistolet i ciężki miecz podobny do maczety. Rękojeść broni zdobił zawiły wizerunek potwornej, rogatej głowy. Na plecach niósł masywny garłacz i czarną tarczę. W mieście zostałby aresztowany, nim uszedłby trzy kroki, toteż Isaac przestał się dziwić, że najemnicy przybyli kanałami.

Tansell był jeszcze wyższy od Shadracha, ale znacznie szczuplejszy. Jego zbroja była bardziej elegancka, wyglądała na projektowaną przez kogoś, kto miał jakie takie pojęcie o estetyce. Warstwy ciemnej skóry gotowanej w wosku ozdobiono spiralnymi motywami. Tansell był uzbrojony w niezbyt duży pistolet i smukły rapier.

– Co robimy? – spytał Pengefinchess i Isaac dopiero teraz zdał sobie sprawę, że vodyanoi jest samicą. Na pierwszy rzut oka odróżnienie płci istot tej rasy było właściwie niemożliwe, póki nie usłyszało się ich głosu lub nie zajrzało się pod przepaski biodrowe.

– No cóż… – odpowiedział, obserwując ją bacznie.

Kobieta-vodyanoi przykucnęła przed nim i odwzajemniła spojrzenie. Miała na sobie biały, obszerny, jednoczęściowy strój – niedorzecznie czysty, biorąc pod uwagę trasę, którą musiała przebyć w drodze do Griss Twist. Rękawy zaciskały się mocno wokół nadgarstków, a nogawki wokół kostek. Błoniaste dłonie i stopy były odkryte. Pengefinchess była uzbrojona w podwójnie gięty łuk i kościany nóż zatknięty za pasek, na plecach zaś miała szczelnie zamknięty kołczan. Jej brzuch opinał pas, do którego umocowana była torba z grubej, zapewne gadziej skóry. Isaac nie wiedział, co może w niej być.

Kiedy tak lustrował wzrokiem strój i rynsztunek Pengefinchess, nagle wydarzyło się coś dziwnego: jakiś kształt uwypuklił się i przemknął po jej ciele pod ubraniem, po czym zniknął. Kiedy osobliwa fala pod kombinezonem rozproszyła się, na białym materiale pojawiła się znienacka mokra plama, która przywarła do ciała i wyschła w mgnieniu oka, jakby potężna siła wyssała każdy atom wody. Isaac patrzył na to wszystko w osłupieniu.

Pengefinchess spojrzała na swój brzuch jak gdyby nigdy nic.

– To moja wodnica. Mam z nią umowę: dostarczam jej potrzebnych substancji, a ona jest ze mną i zapewnia mi wilgoć, utrzymuje mnie przy życiu. Dzięki niej mogę bywać w znacznie bardziej suchych miejscach niż inni vodyanoi.

Grimnebulin kiwnął głową. Nigdy dotąd nie widział ucieleśnienia wodnego żywiołu i czuł się jakoś nieswojo.

– Czy Lemuel uprzedził was, na czym polega nasz problem? – spytał uczony. Awanturnicy bez emocji skinęli głowami. Isaac również starał się zapanować nad narastającym zdenerwowaniem i podnieceniem.

– Te ćmy, czy jak je tam zwiecie, to nie jedyne istoty, na które nie wolno patrzeć, mistrzu – odparł Shadrach. – Mogę je wytłuc z zamkniętymi oczami, jeśli będzie trzeba. – Mężczyzna mówił z przejmującą, lodowatą pewnością siebie. – Widzicie ten pas? – zapytał nonszalancko. – To skóra catoblepasa. Zabiłem go na obrzeżach Tesh. Nie patrzyłem na niego, gdybym to zrobił, byłbym już trupem. Poradzimy sobie z tymi waszymi ćmami.

– Mam cholerną nadzieję, że tak się stanie – mruknął ponuro Isaac. – Wierzę, że nasz udział w walce w ogóle nie będzie potrzebny. Lemuel potrzebuje wsparcia raczej na wszelki wypadek… Mamy nadzieję, że całą robotę wykonają konstrukty.

Usta Shadracha wykrzywił przelotny grymas, który prawdopodobnie miał wyrażać pogardę.

– Tansell jest metalotaumaturgiem – odezwał się Lemuel. – Mam rację?

– Powiedzmy, że znam parę technik pracy w metalu – odparł oględnie Tansell.

– To nietrudna robota – zapewnił go Isaac. – Wystarczyłoby trochę pospawać… Chodźcie za mną. – Poprowadził ochroniarzy przez śmietnisko do miejsca, w którym ukrył kawałki luster i resztę materiałów na hełmy. – Surowca na pewno wystarczy – mruknął, kucając obok sterty złomu. Wybrał z niej spory durszlak i kawałek miedzianej rurki, a po chwili wygrzebał z kupy odłamków dwa duże fragmenty lustra. – Musisz zrobić z tego dość ciasny hełm – powiedział, machając zdobyczą w stronę Tansella. – Potrzebny nam też będzie jeden dla garudy, który dołączy do nas później. – Uczony zignorował spojrzenia, jakie Tansell wymienił ze swymi kompanami. – Pamiętaj, że na koniec trzeba umocować te lusterka z przodu w taki sposób, żeby można było bez trudu obserwować to, co dzieje się z tyłu. Sądzisz, że umiesz zrobić coś takiego?

Wysoki mężczyzna posłał Isaacowi lekceważące spojrzenie. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami przed stertą metalu i szkła. Założył sobie durszlak na głowę, jak dziecko bawiące się w żołnierza. Zaczął szeptać półgłosem dziwne słowa, jednocześnie zacierając ręce szybkimi, skomplikowanymi ruchami. Rozciągał dłonie, splatając palce i ściskając je w pięści.

Przez kilka minut nic się nie działo. I wreszcie palce mężczyzny zaczęły jarzyć się wewnętrznym blaskiem, jak gdyby ktoś włączył w nich lampy.

Tansell uniósł ręce i zaczął delikatnie muskać rondel, jakby gładził kota.

Zachęcony dotykiem palców metal począł zmieniać kształt. Każde muśnięcie czyniło go bardziej miękkim i lepiej dopasowanym do krzywizny głowy. Górna część spłaszczyła się nieco, a tylna wybrzuszyła. Tansell rozciągał durszlak i uciskał go delikatnie, aż nadał mu kształt idealnie przylegający do fryzury. Wtedy, nie przestając szeptać, zabrał się do formowania przedniej części, wyginając brzeg naczynia ku górze i odciągając coraz dalej od oczu.

Podniósłszy z ziemi miedzianą rurkę, chwycił ją między dłonie i zamknął w strumieniu energii. Krnąbrny metal ustąpił po dłuższej chwili i zaczął się wyginać. Tansell nadał rurce kształt półkola i nieco mocniej zagiął do wewnątrz same końcówki, które następnie przyłożył do ścianek durszlaka na wysokości swoich skroni. Przyciskał metal do metalu, aż napięcie powierzchniowe ustąpiło i cząsteczki dwóch elementów zaczęły mieszać się ze sobą. Z cichym skwierczeniem miedź i żelazo zespoliły się w jedno.

Tansell ukształtował rurkę w taki sposób, by jej łuk sterczał z przodu nowo powstającego hełmu. Miedziana pętla odstawała mniej więcej na stopę. Mężczyzna pochylił się, by podnieść z ziemi pierwszy odłamek lustra, ale nie znalazł go i niecierpliwie pstryknął palcami, żeby ktoś mu pomógł. Zaczął pomrukiwać uspokajająco w stronę rurki, próbując namówić ją na przyjęcie kawałka szkła. Gdy zmiękła i ustąpiła, sięgnął po drugi fragment zwierciadła i bez trudu wcisnął go w uplastyczniony metal. Spojrzał w lusterka i poprawił nieznacznie ich położenie, koncentrując wzrok na stercie odpadów, która piętrzyła się za jego plecami.

Postukał delikatnie w miedzianą rurkę, usztywniając ją na powrót.

Po chwili opuścił ręce i spojrzał na Isaaca. Hełm, który miał na głowie, nie był zbyt piękny, a jego pokrewieństwo z durszlakiem było absurdalnie oczywiste, ale mimo wszystko był to produkt idealnie odpowiadający ich potrzebom. Tansell pracował nad nim niespełna piętnaście minut.

– Przebiję tu dziury i założę skórzane paski do zapinania pod brodą, tak na wszelki wypadek – mruknął.

Isaac był pod wrażeniem.

– Doskonale – pochwalił, kiwając głową. – Potrzebujemy… eee… siedem takich i jeden dla garudy. Pamiętaj, że on ma bardziej krągłą głowę. Na jakiś czas zostawimy was samych z tą robotą – dodał, spoglądając na Derkhan i Lemuela. – Myślę, że już czas na spotkanie z Radą – powiedział.

Odwróciwszy się, ruszył przed siebie i zniknął w wilgotnym labiryncie. – Dobry wieczór, der Grimnebulin – rzekł awatar, gdy stanęli w samym sercu wysypiska. Isaac skinął głową na powitanie martwemu człowiekowi i gigantycznemu konstruktowi, który siedział na swoim miejscu. – Nie przyszedłeś sam – dodał awatar niezmiennie monotonnym głosem.

– Proszę cię, nie zaczynaj – odparł Isaac. – Nie zamierzamy pakować się w kłopoty we troje. Jesteśmy tłustym naukowcem, kanciarzem i dziennikarką. Potrzebne nam cholernie profesjonalne wsparcie, a ci ludzie zawodowo mordują egzotyczne zwierzęta. Poza tym nie mają najmniejszego interesu w tym, żeby mówić o tobie komukolwiek. Wiedzą zresztą tylko tyle, że pójdą z nami jakieś zasrane konstrukty. A nawet gdyby jakimś cudem dowiedzieli się o twoim istnieniu, to zapewne mieli okazję złamać w swym życiu dwie trzecie praw obowiązujących w Nowym Crobuzon i w związku z tym raczej nie polecą z meldunkiem do Rudguttera. – Na moment zapadła cisza. – Możesz to sobie przeliczyć, jeśli masz ochotę. Nic ci nie grozi ze strony tych trzech łotrów, którzy teraz robią dla nas hełmy. – Isaac wyobraził sobie, że ziemia drży pod jego stopami, kiedy informacje popłynęły przez wszechobecne obwody Rady. Po długiej przerwie awatar i konstrukt skinęli głowami, ale Grimnebulin nie poczuł się pewniej. – Przyszedłem po tych z ciebie, których mógłbyś poświęcić na jutrzejszą wyprawę – dodał po chwili. Znowu zapadła cisza.

– Doskonale – odezwała się wreszcie Rada Konstruktów ustami bladego nieboszczyka. – Najpierw jednak, jak ustaliliśmy, zostanę twoim powiernikiem. Przyniosłeś maszynę kryzysową?

Rysy Isaaca stwardniały na niezauważalnie krótką chwilę.

– Jest tutaj – odpowiedział, stawiając przed awatarem jedną z toreb. Nagi mężczyzna pochylił się i otworzył ją, by spojrzeć na rury i szklane naczynia ściśnięte we wnętrzu. Przy okazji znienacka uraczył Isaaca widokiem swej pustej czaszki. Po chwili podniósł torbę i cofnął się, by złożyć ją między nogami gigantycznej postaci. – Zaopiekuj się moim wynalazkiem na wypadek, gdyby ktoś odwiedził naszą szopę. To dobry pomysł. Wrócę po niego jutro – dodał uczony, pochmurniejąc nagle. – Który z ciebie wyruszy z nami na wyprawę? Przyda nam się siła konstruktów.

– Nie mogę ryzykować, że zostanę zdemaskowany, Grimnebulin – odparł awatar. – Gdybym miał pójść z wami w moich ukrytych postaciach, jako konstrukty, które za dnia pracują w domach, na budowach czy w bankowych skarbcach, gromadząc bezcenną wiedzę, i gdyby maszyny te miały wrócić uszkodzone lub gdybym miał nie zobaczyć ich nigdy więcej, zdradziłbym swoje istnienie. Nie jestem na to gotowy. Jeszcze nie. – Isaac wolno skinął głową. A awatar kończył mówić: – I dlatego pójdę z wami w postaciach, na których utratę mogę sobie pozwolić. Z pewnością wywołam w ten sposób zdumienie i zamieszanie, ale nikt nie domyśli się prawdy.

Śmieci zrzucone na stertę za plecami Isaaca zaczęły się poruszać. Uczony odwrócił się szybko.

Skupiska osobliwie dobranych szczątków wygrzebywały się spod stosu innych odpadów. Podobnie jak sama Rada Konstruktów, zbudowane były z jedynego surowca powszechnie dostępnego na wysypisku: ze śmieci.

Kształtem i rozmiarami każdy z konstruktów przypominał szympansa. Poruszając się coraz żwawiej, maszyny wydawały niepokojące, metaliczne dźwięki. Każda z nich była inna. Ich głowy zbudowano z garnków lub abażurów, a dłonie zakończone były groźnie wyglądającymi szponami, wykonanymi z ostrych narzędzi i klamer spinających rusztowania. Korpusy automatów chronione były grubymi, metalowymi płytami, pospiesznie pospawanymi i przynitowanymi do stalowych szkieletów. Konstrukty poruszały się małpim sposobem, jak żywe przykłady zadziwiającej, wysypiskowej estetyki.

Gdyby leżały nieruchomo, nikt by ich nie zauważył: były ledwie przypadkowym skupiskiem rdzewiejącego metalu.

Isaac bez słowa przyglądał się „szympansom”, skaczącym i biegającym dokoła, ociekającym wodą i olejem maszynowym, szemrzącym z cicha mechanizmami zegarowymi.

– Do ich maszyn analitycznych załadowałem tyle danych, ile się zmieściło – powiedział awatar. – Będą cię słuchać i rozumieją, jak ważna jest ich misja. Dałem im też wirusową inteligencję. Program zawiera również informacje, które umożliwią im rozpoznanie ciem i zaatakowanie ich. W brzuchu każdego z tych konstruktów znajdują się zasobniki z kwasem lub flogistonem. – Isaac kiwnął głową, podziwiając łatwość, z jaką Rada stworzyła w ciągu jednej nocy zastęp mechanicznych morderców. – Opracowałeś już plan? – spytał awatar.

– Mniej więcej – odparł Isaac. – Dziś wieczorem będziemy się przygotowywać; musimy uwzględnić udział dodatkowych ludzi… A jutro, mniej więcej o szóstej, spotkamy się tu z Yagiem, zakładając, że głupi sukinsyn nie da się wcześniej zabić. Wtedy, korzystając z doświadczenia Lemuela, przedostaniemy się do getta Riverskin. I zaczniemy polowanie na ćmy – dodał pospiesznie i dobitnie, pragnąc jak najszybciej wyrzucić z siebie słowa, które budziły w nim lęk. – Chodzi o to, żeby rozdzielić bestie. Jestem pewien, że poradzimy sobie, jeśli weźmiemy się za nie pojedynczo. Jeżeli spotkamy dwie lub więcej naraz, jedna zawsze będzie mogła stanąć tak, byśmy zobaczyli jej skrzydła. Musimy rozpoznać teren, dowiedzieć się, gdzie mają gniazdo. Trudno zaplanować atak ze szczegółami, kiedy nie znamy terenu. Weźmiemy ze sobą transformator, którego użyliście do wzmocnienia moich myśli. Może uda się zainteresować jedną z ciem; sprawić, żeby oddaliła się od pozostałych i zaczęła węszyć. Myślę, że wystarczy wzmocnić sygnał na chwilę, aby przebił się przez mentalny szum. Czy można do jednej maszyny przyłączyć więcej hełmów? Macie zapasowe? – Awatar skinął głową. – Więc przynieście je tutaj i pokażcie mi wszystkie funkcje. Każę Tansellowi dorobić do nich lusterka. Kłopot w tym – ciągnął w zamyśleniu Isaac – że być może nie tylko siła sygnału przyciąga ćmy. Gdyby tak było, wyłącznie jasnowidze i łącznicy padaliby ich ofiarą. Sądzę, że one lubią raczej określone smaki. To dlatego odnalazł mnie ten pokurcz. Nie dlatego, że nad miastem pojawił się bardzo silny ślad, ale dlatego, że ćmie wydał się znajomy i chciała wypić właśnie ten, konkretny umysł… Nie można jednak wykluczyć, że teraz i inne bestie rozpoznają mój smak. Mogły na przykład zapamiętać go ostatniej nocy – ciągnął, spoglądając w zamyśleniu na awatara. – Może skojarzą, że to ślad istoty, którą tropił ich brat czy siostra, zanim zginął. Nie wiem tylko, czy to dobrze dla nas czy źle…

– Der Grimnebulin – odezwał się po chwili nagi trup. – Wracając z tej wyprawy, musisz przyprowadzić ze sobą co najmniej jednego z mnie. To, co zobaczą te konstrukty, musi być przeładowane do mojej pamięci. Te dane będą dla mnie nieocenionym źródłem informacji o Szklarni. A informacje mogą nam tylko pomóc. Dlatego cokolwiek się stanie, jeden z nich musi wrócić.

Tym razem chwila ciszy była jeszcze dłuższa. Rada czekała, a Isaac zastanawiał się, co powiedzieć. Nie wymyślił jednak nic odkrywczego.

– Wrócę jutro. Niech twoje małpie wcielenia czekają w gotowości. A potem… potem… znowu się zobaczymy.


*

Miasto tonęło w niesamowitej gorączce nocy. Lato osiągnęło krytyczny punkt. Wysoko nad dachami, w strumieniach brudnego powietrza, tańczyły olbrzymie ćmy.

Przemykały swobodnie między minaretami i betonowymi graniami Dworca Perdido. Nieznacznymi ruchami skrzydeł korygowały kurs, wprawnie korzystając z wznoszących prądów powietrznych. Śmigały beztrosko, pozostawiając za sobą jedynie śladowe ilości rozmaitych emocji.

Oddawały się zalotom, pieszcząc zmysły łagodnymi sygnałami. Już prawie zapomniały o na w pół zaleczonych ranach, zwłaszcza że przepełniało je teraz radosne podniecenie.

Tu, na niegdyś żyznych równinach w pobliżu brzegów Morza Dżentelmena, lato rozpoczynało się półtora miesiąca wcześniej niż w ojczyźnie ciem, po drugiej stronie wielkiej wody. Temperatura rosła szybko, w tym wyjątkowym sezonie osiągając pułap nie notowany od dwudziestu lat.

Upał wywołał instynktowną reakcję w lędźwiach potworów. Ich krew zakotłowała się od gwałtownie uwalnianych hormonów. Obecność tych chymikaliów służyła tylko jednemu celowi: pobudzeniu gonad do ogromnej, przedwczesnej aktywności. Bestie stały się nagle płodne i agresywnie podniecone.

Aspisy, nietoperze i ptaki uciekały w popłochu, porażone siłą pożądania, które przeniknęło i nasyciło psychosferę.

Flirt rozochoconych ciem był w istocie upiornym i lubieżnym powietrznym baletem. Istoty dotykały się mackami i kończynami, rozwijając dumnie i takie członki, których nigdy dotąd nie oglądały. Trzy mniej poturbowane okazy pomagały czwartemu, poważnie rannemu w starciu z Tkaczem, w locie ponad dymiącymi kominami Nowego Crobuzon. Osłabiona ćma przestała wreszcie lizać drżącym językiem liczne rany i ożywiła się nieco. Zaczęła dotykać swych towarzyszy, rozpalając w nich i w sobie coraz gorętszą namiętność.

Czterostronne zaloty coraz bardziej upodabniały się do współzawodnictwa. Głaszcząc się, muskając i dotykając wzajemnie, ćmy wzbijały się kolejno ku księżycowi, pijane podnieceniem. Tam rozchylały nieco fałdy skóry pod ogonem i z ukrytego gruczołu rozpylały aromatyczną wydzielinę wzmagającą zdolności empatyczne.

Te, które leciały niżej, ochoczo nurzały się w obłokach tej substancji, skacząc w nie jak rozbawione morświny. Koziołkowały i szybowały w powietrzu, by po chwili wzlecieć wyżej i spuścić podobny ładunek wydzieliny na swych towarzyszy. Pławiąc się w erogennych i pobudzających owulację sokach, ćmy lubieżnie sprzeczały się o to, która z nich przyjmie rolę samicy.

Z każdą wydaloną porcją wonnej substancji podniecenie istot osiągało większe natężenie. Obnażały zęby podobne do szlifowanych kamieni i pobekując głośno, rzucały sobie erotyczne wyzwania. Pory ukryte pod chitynowymi płytami wydzielały silne afrodyzjaki. Ćmy ochoczo ocierały się wzajemnie o strużki podniecających płynów.

Pojedynek feromonów trwał, ale jeden z czterech głosów stawał się z czasem coraz donośniejszy i bardziej triumfalny. Jedno ciało szybowało wyżej i wyżej, zostawiając w tyle swych towarzyszy. Jego emanacje zdominowały psychosferę. Jedna po drugiej pozostałe ćmy zamykały swe żeńskie organy we wnętrzu ciała, akceptując porażkę i przynajmniej chwilową męskość.

Zwycięska istota – wciąż jeszcze pokaleczona i brocząca posoką po spotkaniu z Tkaczem – wysokim lotem okazywała swoją radość. Jej zapach przesycony był teraz żeńskim pierwiastkiem, a jej płodność – niekwestionowana. Dowiodła, że jest najbardziej godna macierzyństwa.

Zyskała prawo do wydania na świat potomstwa.

Pozostałe bestie adorowały ją, stały się oblubieńcami.

Zapach ciała nowo obranej matrony doprowadzał ich do ekstazy. Zataczali pętle i powracali, podnieceni i gotowi.

Ćma-matka bawiła się z nimi, wiodąc długim szlakiem ponad rozpalonym i ciemnym miastem. Kiedy poczuła wreszcie, że ich podniecenie stało się równie bolesne jak żądza, która ją trawiła, zawisła nieruchomo na niebie i rozłożyła kończyny, otwierając przy tym dolną część egzoszkieletu i wysuwając ku partnerom rozchyloną pochwę.

Ćmy kopulowały kolejno, na moment stając się rozedrganą i spadającą jak kamień masą dwóch ciał, otoczoną przez niecierpliwych partnerów czekających na swoją szansę. Organiczne mechanizmy rozwarły segmentowane pancerze na brzuchach „samców” i wysunęły z nich penisy. Zbliżenie wymagało potężnego uchwytu szponów, macek i kostnych wyrostków od obu stron stosunku; ciała splatały się w skomplikowany sposób, walcząc ze sobą i z grawitacją przez dłuższą chwilę.

Wreszcie stało się. Ćmy złączyły się po trzykroć, z niewymowną rozkoszą zaspokajając instynktowną potrzebę.

Kiedy minęły godziny rui, cztery wyczerpane ćmy mogły już tylko szybować na szeroko rozpostartych skrzydłach.

Przed świtem powietrze ochłodziło się nieco i łoże z prądów wstępujących, na którym szalały, zniknęło. Istoty zaczęły bić skrzydłami, by utrzymać pułap. Trzej ojcowie jeden po drugim obniżali lot, by szukać pokarmu dla siebie i partnerki.

Zapłodniona ćma pozostała w przestworzach nieco dłużej. Przez pewien czas krążyła samotnie, badając przestrzeń ruchliwymi czułkami, a potem skierowała się na południe. Była wycieńczona. Organy płciowe zamknęły się pod opalizującą płytą pancerza, troskliwie chroniąc to, co zostało w nich złożone.

Ćma-matka leciała w stronę Riverskin, by przygotować gniazdo pod kopułą kaktusów.


Próbują rozprostować szpony. Powstrzymuje je warstwa zwiniętych i wystrzępionych bandaży, furkoczących jak naddarta skóra.

Idę zgięty wpół wzdłuż torów kolejowych, a przejeżdżające obok pociągi ostrzegają mnie gniewnym wyciem. Jestem na moście i w marszu przyglądam się płynącej dołem Smole. Staję i rozglądam się. Daleko przede mną, po drugiej stronie, woda stuka o betonowy brzeg grubą warstwą pływających śmieci.

Spoglądam na zachód i widzę nad wodą i opuchlizną domów Riverskin szczyt kopuły Szklarni. Jest oświetlona od wewnątrz jak wielki, jarzący się pryszcz na skórze miasta.

Zmieniam się. Jest we mnie coś, czego przedtem nie było… a może coś ważnego zniknęło? Wącham powietrze i wiem, że jest takie samo jak wczoraj, a jednocześnie czuję w nim coś nowego. Nie ma wątpliwości: coś się gromadzi i pod moją skórą. Nie mam już pewności, kim jestem.

Szedłem za tymi ludźmi jak głupiec. Jak bezwartościowa, bezmózga istota, pozbawiona intelektu i własnej opinii. Lecz skąd mogę wiedzieć, co trzeba mówić, skoro nie mam nawet pojęcia, kim jestem?

Nie jestem już Szanowanym Yagharkiem, nie jestem nim od miesięcy. Nie jestem też tą wściekłą bestią, która szalała na arenach Shankell, mordując ludzi i trowy, szczurdżiny i czerepyski, całą menażerię niepojętych potworów i armię wojowników należących do ras, o których nawet nie śniłem. Dziki gladiator już nie istnieje.

Nie jestem tym znużonym wędrowcem, który przemierzał trawiaste równiny i zimne, twarde wzgórza. Nie jestem tym zagubionym podróżnikiem, który wszedł w betonowy labirynt miasta i stracił z oczu szlak, próbując stać się czymś, czym nigdy nie był.

Nie jestem żadnym z nich. Zmieniam się i nie wiem jeszcze, czym się stanę.

Boję się Szklarni. Podobnie jak Shankell, ma ona wiele imion: nazywają ją nie tylko Szklarnią, ale i Cieplarnią, Dojrzewalnią albo Domem Roślin. A prawda jest taka, że nie jest niczym innym, jak tylko gettem, które stworzył ktoś sprytnym szalbierstwem. Gettem, w którym kaktusy próbują odtworzyć realia swojego świata leżącego na skraju pustyni. Czyżbym wracał do domu?

Zadać pytanie oznacza szukać na nie odpowiedzi. Szklarnia nie jest ani sawanną, ani pustynią. Jest smętną iluzją; mirażem i niczym więcej. Z pewnością nie jest moim domem.

A nawet gdyby była pustynią, gdyby uczyniono ją wrotami do samego serca Cymek, do wyschniętych lasów i żyznych bagien, do rezerwuaru ukrytego w piaskach życia i do wielkiej, wędrownej biblioteki garudów, gdyby była czymś więcej niż tylko cieniem, gdyby była pustynią, którą ma udawać, wtedy też nie byłaby moim domem. Takie miejsce po prostu nie istnieje.

Będą tak szedł przez noc i dzień. Odtworzę cały szlak, który raz już pokonałem, w cieniu wiaduktów. Przemierzę to potworne miasto i odnajdę ulice, którymi trafiłem aż tutaj, te wąskie kanały z cegieł, którym zawdzięczam życie i samego siebie.

Odnajdą włóczęgów, z którymi dzieliłem się jedzeniem, jeżeli nie uśmierciły ich jeszcze choroby i jeżeli nikt nie zadźgał ich jeszcze za nędzną parę zaszczanych butów, cały ich dobytek. To oni stali się moim plemieniem; kalekim i słabym, ale jednak plemieniem. Ich obojętność wobec mnie – i wszystkich innych spraw tego świata – była dla mnie orzeźwieniem po długich godzinach ukrywania się i noszenia tej przeklętej, drewnianej protezy skrzydeł. Nic im nie zawdzięczam, tym przeżartym przez alkohol i narkotyki sukinsynom, ale odnajdę ich raz jeszcze dla własnej przyjemności, nie ich.

Czuję się tak, jakbym szedł tymi ulicami ostatni raz.

Czy czeka mnie śmierć?

Są dwie możliwości.

Pomogę Grimnebulinowi i razem pokonamy te ćmy, te potworne, nocne stworzenia, które wypijają nasze dusze, a potem on zamieni mnie w akumulator; naładuje mnie energią jak komorę z flogistonem i znowu będę latał. Wspinam się, myśląc o tym. Sięgam wyżej i wyżej, wdrapując się po stopniach mostowych dźwigarów. Wchodzę na miasto jak na drabinę, by popatrzeć jeszcze na tę żałosną, duszną noc. Czuję, jak kikuty mięśni, które niegdyś poruszały moimi skrzydłami, prężą się w żałosnej parodii łopotu. Nie uniosę się więcej w powietrze dzięki piórom; wystarczy mi wytężyć umysł i skierować odpowiednio strumienie mocy, plastycznej energii, taumaturgicznej siły, tej niepojętej i nieograniczonej potęgi, którą Grimnebulin nazywa kryzysem.

Będę cudem tego świata.

Albo też zawiodę i zginę. Upadnę i nadzieję się na szorstki metal lub moje myśli zostaną wyssane i zamienione w pokarm dla kolejnego, wykluwającego się diabla.

Czy będę to czuł? Czy będę żył w mleku bestii? Czy będę wiedział, że jestem wypijany?

Słońce wypełza powoli nad horyzont. Czuję zmęczenie.

Wiem, że powinienem był zostać. Jeżeli mam stać się realną postacią, kimś więcej niż milczącym imbecylem, którym dotąd byłem, powinienem był zostać, interweniować, planować, przygotowywać i ruchem głowy potakiwać rozsądnym sugestiom, a także uzupełniać je własnymi. Jestem, a przynajmniej byłem, myśliwym. Umiem podchodzić nawet najbardziej przerażające potwory.

A jednak nie mogłem. Próbowałem przepraszać, tłumaczyć Grimnebulinowi – a nawet Blueday – że jestem jednym z nich, członkiem grupy. Załogi. Drużyny. Łowcą bestii. Wszystkie te nazwy brzmiały głucho w mojej głowie.

Będę szukał i odnajdę siebie. Wtedy będę wiedział, czy mam im o tym powiedzieć.

Uzbroję się. Znajdę nóż i bicz, taki sam jak ten, którym posługiwałem się dawniej. Może i jestem wyrzutkiem, ale nie pozwolę im umrzeć w samotności. Dopilnuję, żebyśmy drogo sprzedali nasze życie tym spragnionym bestiom.

Słyszę smutną muzykę. Słyszę ją w tych krótkich chwilach, kiedy pociągi i barki oddalają się zgodnie, a rzężenie ich silników gaśnie, na moment odsłaniając prawdziwą naturę świtu.

Gdzieś na brzegu rzeki, może na poddaszu którejś z kamienic, ktoś gra na skrzypcach. To ujmująca melodia, delikatna konstrukcja półtonów i kontrapunktów oparta na rwącym się rytmie. Ani trochę nie przypomina lokalnych kompozycji.

Poznaję ten dźwięk. Słyszałem go nieraz. Na statku, który wiózł mnie przez Morze Mizerne, i wcześniej, w Shankell.

Zdaje się, że nie ucieknę od mojej południowej przeszłości.

W taki sposób witają świt rybaczki z Perrick Nigh i Wysp Mandrake ‘a, leżących daleko na południu. Moja niewidzialna akompaniatorka wychwala wschodzące słońce.

Nieliczni przybysze z Perrick zadomowili się głównie w Echomire, a ja jestem przecież dobre trzy mile w górę krętej rzeki od tej dzielnicy i podziwiam nienaganną technikę nie znanej mi kobiety.

Przez kilka chwil popisuje się wyłącznie dla mnie, zanim zwyczajne odgłosy poranka zajmą miejsce tęsknej melodii. I oto jestem na moście, a wokół mnie rozbrzmiewają już tylko głośne syreny barek i pociągów.

Daleki dźwięk zapewne niesie się jeszcze nad wodą, ale już go nie słyszę. Moje uszy pełne są hałasów Nowego Crobuzon. Pójdę za nimi i powitam je z radością. Niech mnie otoczą. Zanurzę się w gorące życie miasta. Pod łukami, między kamienie, w las nagich Żeber, w ceglane nory Badside i Dog Fenn i przemysłowe kaniony Gross Coil. Tak jak Lemuel szukał swoich znajomków, tak i ja wrócę po własnych śladach, by – mam nadzieję – znaleźć w architektonicznej gęstwinie imigrantów, uchodźców, outsiderów, którzy każdego dnia na nowo stwarzają Nowe Crobuzon. Miasto bękarciej kultury. Miasto skundlone.

Usłyszę pewnie skrzypaczki z Perrick, pogrzebową pieśń przybyszów z Gnurr Kett, zobaczę kamienną układankę z Chet i poczuję zapach owsianki z kozim mięsem, jaką jada się tylko w Neovadan, a może dostrzegę gdzieś drzwi ozdobione symbolami drukarza z Cobsea… Wszyscy ci imigranci znaleźli się daleko od swych domów. Stali się bezdomni. A jednak są w domu.

Nowe Crobuzon otoczy mnie i przesączy się przez moją skórę.

Kiedy wrócę do Griss Twist, moi towarzysze będą czekać. Razem uwolnimy miasto, które nam ukradziono. Nie rzucając się w oczy i nie czekając na podziękowania.

Загрузка...