CZĘŚĆ SIÓDMA. KRYZYS
ROZDZIAŁ 46

Uliczne latarnie zgasły w całym mieście i nad Egzemą pojawiło się słońce. Jego blask wydobył z mroku kształt małej łódki, nie większej niż najprostsza tratwa z desek, kołyszącej się na zimnych i ciemnych falach.

Był to jeden z wielu wodnych pojazdów tego typu, zaśmiecających bliźniacze rzeki Nowego Crobuzon. Pozostawione przez właścicieli w nadziei, że zgniją i zatoną, martwe ciała starych łodzi pływały z prądem, zahaczając o ciche, zapomniane zatoczki. Było ich mnóstwo, a nędzarze, przetrząsający każdego dnia przybrzeżne płycizny, chętnie podpływali do nich i wspinali się po zerwanych cumach na pokład, by szukać czegoś cennego. Kilka ledwie pływających jednostek cieszyło się jednak złą sławą; mówiono, że gnieżdżą się na nich potwory albo, że są kryjówką topielców, którzy nawet po śmierci nie mogą pogodzić się z tym, że ich ciała miałyby gnić w głębinach.

Miniaturowa barka, która unosiła się o świcie na falach Egzemy, kryta była bardzo starym, sztywnym płótnem, śmierdzącym olejem, pleśnią i smarem. Ciemne drewno kadłuba było nasiąknięte wodą do granic możliwości.

W cieniu, pod starą plandeką, leżał Isaac. Nagi i zupełnie nieruchomy, przyglądał się wartko płynącym po niebie chmurom.

Leżał tak już od dłuższego czasu. Wraz z Yagharkiem dotarł na brzeg rzeki po trwającej niemal godzinę przeprawie przez niespokojne miasto, znajomymi ulicami Brock Marsh i Gidd, pod wiaduktami kolejowymi i z dala od wież milicji, ku południowym krańcom Canker Wedge. Niespełna dwie mile od centrum miasta rozciągał się zupełnie inny świat. Wąskie i ciche uliczki ginęły wśród skromnych domów, niewielkich parków, mało gustownych kościółków i budynków urzędów o przesadnie zdobionych fasadach, tworzących w sumie przedziwną mieszaninę stylów.

Przytulną i spokojną dzielnicę przecinało kilka szerokich alej. Nie mogły się równać z imponującymi arteriami w Aspic, wysadzanymi figowcami, czy traktami w Ketch Heath, takimi jak ozdobiona prastarymi sosnami Rue Conifer. W Canker Wedge nie brakowało za to pokręconych dębów i dorodnych ciemnodrzew, które dobrze maskowały niedoskonałości architektury. Isaac i Yagharek – który znowu owinął szpony grubymi bandażami, a głowę ukrył pod kapturem świeżo ukradzionego płaszcza – dziękowali bogom za liściasty baldachim, który użyczał im cienia w drodze nad rzekę.

Nad brzegami Egzemy było niewiele fabryk. Ciężki przemysł, warsztaty, magazyny i doki ulokowano w większości nad nieco wolniej płynącą Smołą oraz nad Wielką Smołą, którą tworzyły łączące się rzeki. Dopiero ostatnia mila samodzielnego nurtu Egzemy, na wysokości Brock Marsh, skąd wypływały co dnia ścieki z tysiąca laboratoriów, była poważnie zanieczyszczona.

W północnej części miasta, w dzielnicach Gidd i Rim, a także tu, w Canker Wedge, mieszkańcy mogli spokojnie pływać łódkami po rzece dla czystej przyjemności, co było wręcz nie do pomyślenia w dolnym biegu Egzemy czy Smoły. To dlatego Isaac wybrał właśnie tę okolicę, cichą i spokojną, na miejsce wypełnienia instrukcji Tkacza.

Znalazł zapomnianą alejkę na tyłach dwóch rzędów domów, opadającą łagodnie ku wirującej i falującej wodzie. Nietrudno było wyszukać porzuconą łódź, choć znajdowało się ich tu znacznie mniej niż w przemysłowych dzielnicach miasta.

Pozostawiwszy Yagharka na brzegu, by stał na straży jak nieruchomy, półżywy włóczęga, Isaac zszedł na brzeg. Od wody dzielił go pas trawy i mułu. Nie zatrzymując się, zdjął i wsadził pod pachę ubranie. Kiedy stanął nago w wodzie, świt rozpraszał już ostatnie resztki nocy.

Bez chwili wahania sprężył się i wszedł do wody.

Zimna i krótka podróż do niesionej nurtem łódki nie trwała długo. Sprawiła mu niemałą przyjemność: czarna woda zmyła z niego brud kanałów ściekowych i wielu dni wysiłku. Ubranie ciągnął za sobą, mając nadzieję, że prąd rzeki oczyści je choć trochę.

Wspiął się na pokład łodzi i położył się na dnie. Schnąc, czuł przyjemne swędzenie skóry. Yagharek zniknął mu z oczu za burtą, czujny i nieruchomy. Isaac rozłożył ubranie wokół siebie i zaciągnął nieco brudny brezent, by spoczywać w cieniu.

Patrzył, jak na wschodzie pojawia się światło dnia, i drżał lekko, gdy chłodny wiatr przyprawiał go o gęsią skórkę.

– Oto jestem – mruknął. – „Nagi jak nieboszczyk o świcie nad rzeką”. Tak jak sobie życzyłeś.

Nie wiedział, czy senna przepowiednia Tkacza, którą usłyszał owej fatalnej nocy w Szklarni, rzeczywiście była zaproszeniem. Sądził jednak, że jeśli potraktuje ją tak, jakby była zaproszeniem, to stanie się nim. Liczył na to, że jego zachowanie wpasuje się dobrze w strukturę sieci świata, a tym samym sprawi przyjemność wielkiemu pająkowi.

Musiał się z nim zobaczyć. Potrzebował pomocy Tkacza.

Mniej więcej w połowie poprzedniej nocy Isaac i jego towarzysze zdali sobie sprawę, że niepokój dławiący miasto nocnymi koszmarami powrócił z większą siłą. Tkacz zaatakował nieskutecznie, dokładnie tak, jak sam to przewidział. Ćmy nadal żyły.

Isaac pomyślał, że teraz jego smak jest już znany bestiom i że będą go kojarzyć z barbarzyńskim unicestwieniem ich jaj. Dotarło do niego, że chyba powinien umierać ze strachu, ale lęk jakoś nie przychodził. Ćmy nie zaatakowały też wątłej szopy przy torach.

„Może to one się mnie boją?” – pomyślał.

Dryfował po rzece przez godzinę, słuchając dalekich odgłosów miasta.

Z zadumy wyrwał go cichy bulgot.

Podniósł się na łokciu i natychmiast wróciwszy myślą do bardziej naglących spraw, wychylił się za burtę.

Yagharek był jeszcze widoczny. Jego szczupła, nieruchoma postać rysowała się na tle dalekiego brzegu. Garuda siedział na trawie, nie zwracając najmniejszej uwagi na przechodniów, którzy omijali go z daleka, widząc i czując, jak brudna jest jego odzież.

W pobliżu łodzi pojawiły się w wodzie bąble powietrza. Pędziły z głębin ku powierzchni, by wywołać na niej okrągłe zmarszczki o średnicy co najwyżej trzech stóp. Isaac patrzył na nie szeroko otwartymi oczami, ponieważ były nie tylko okrągłe, ale i skończone: rozchodziły się nie dalej niż do granicy trzech stóp, po czym wygładzały się niespodziewanie, przepadając bez śladu.

Zaczął cofać się do łodzi, gdy w ciemnej, płynącej wodzie pojawiła się czarna krzywizna, a po chwili rzeka rozstąpiła się wokół wypukłego cielska, chlapiąc obficie w promieniu trzech stóp.

Isaac spoglądał prosto w oczy Tkacza.

Cofnął się odruchowo, czując przyspieszone bicie serca. Tkacz wpatrywał się w niego beznamiętnie. Głowę miał zadartą ku górze, tak że tylko jej część wystawała ponad wodę, w głębinie zaś pozostało jego krągłe cielsko.

Pająk pomrukiwał niewyraźnie, a echo jego słów odzywało się gdzieś pod czaszką Isaaca.


…ZNAKOMICIE DOSKONALE NAGI JAK TRUP JAK PROSIŁEM MÓJ MAŁY CZWORONOGI TKACZU KTÓRYM MÓGŁBYŚ BYĆ… mówił, ani na chwilę nie przerywając monologu…RZEKA I ŚWIT WIĘC ŚWITA MI TAKA MYŚL ŻE NAGI MUSI POJAWIĆ SIĘ NA WODZIE…


Tkacz gadał coraz ciszej, a kiedy jego słowa przestały być zrozumiałe, Isaac odważył się przemówić.

– Cieszę się, że cię widzę, Tkaczu – rzekł w miarę spokojnie. – Pamiętałem, że byliśmy umówieni – dodał i wziął głęboki wdech. – Musimy porozmawiać. – Śpiewne pomruki pająka nasiliły się nieco. Isaac starał się zrozumieć, przetłumaczyć jakoś tę piękną paplaninę, wydobyć jej sens, a potem nawiązać do niej, przedstawiając swoją sprawę.

Czuł się tak, jakby prowadził dialog ze śpiącym lub szaleńcem. Było to zadanie trudne, wyczerpujące, ale możliwe do wykonania.

Yagharek usłyszał ciche rozmowy dzieci idących do szkoły. Szły ścieżką wydeptaną w nadbrzeżnej trawie, dość daleko za jego plecami.

Zerknął na przeciwległy brzeg, gdzie na łagodnym stoku widać było drzewa i szerokie, jasne ulice Flag Hill. I tam rosła trawa, lecz nie było ani ścieżki, ani dzieci. Nie było niczego poza cichymi domami.

Yagharek podciągnął kolana pod brodę i szczelniej otulił się płaszczem. Łódka Isaaca, która unosiła się na wodzie w odległości czterdziestu stóp, była nienaturalnie nieruchoma. Kilka minut wcześniej głowa uczonego pojawiła się nad burtą i wciąż trwała w tej pozycji, odwrócona potylicą w stronę garudy. Wyglądało na to, że Isaac wpatruje się uparcie w jakieś miejsce na powierzchni rzeki.

„Na pewno zobaczył Tkacza” – pomyślał nagle Yagharek i poczuł radosne podniecenie.

Wytężył słuch, starając się wychwycić choć kilka słów, ale wiatr nie przyniósł żadnego. Słyszał jedynie plusk fal i głosy dzieci idących do szkoły – co chwila któreś z nich zaczynało płakać po krótkiej kłótni.

Czas płynął, a słońce zdawało się stać w miejscu. Pochód uczniów w różnym wieku nie zatrzymywał się ani na chwilę. Yagharek obserwował Isaaca prowadzącego niezrozumiałą dysputę z niewidzialnym pająkiem ukrytym w nurcie rzeki, i cierpliwie czekał.

I wreszcie, gdy pora świtu dawno już minęła – ale z pewnością było to przed siódmą rano – Isaac odwrócił się z ożywieniem, zebrał swoje rzeczy i niczym niezgrabny, przerośnięty szczur wodny wśliznął się w fale Egzemy.

Anemiczne światło poranka załamywało się na powierzchni rzeki, kiedy Grimnebulin stawał na płyciźnie i wychodził na brzeg. W groteskowym tańcu włożył ubranie i przebrnął przez warstwę mułu, a potem przez wybujałe trawy i krzaki.

Sapiąc z wysiłku, usiadł ciężko obok Yagharka.

Uczniowie idący ścieżką nie przestawali szeptać i chichotać.

– Myślę… myślę, że przyjdzie – wystękał zmęczony Isaac. – Chyba zrozumiał.


*

Było po ósmej, gdy dotarli z powrotem do zrujnowanej szopy przy torach. Powietrze w jej wnętrzu było nieruchome, gorące i gęste od unoszących się leniwie cząstek kurzu. Tam, gdzie promienie słońca przedzierały się przez dziury w ścianach, barwy drewna i śmieci wyścielających polepę były bardziej jaskrawe.

Derkhan jeszcze nie wróciła. Pengefinchess spała w kącie – lub udawała, że śpi.

Isaac zebrał najważniejsze części swej maszyny – rury, zawory, silniki, ogniwa i transformatory – do brudnego worka. Wyciągnął też notatki i przejrzał pobieżnie, sprawdzając, czy nie brakuje żadnej kartki, po czym wetknął je na powrót za koszulę. Pospiesznie nabazgrał kilka słów do Derkhan i Pengefinchess. Wspólnie z Yagharkiem sprawdzili broń i przeliczyli skromne zapasy amunicji. Kiedy przegląd dobiegł końca, Isaac wychylił się przez wybite okno, by spojrzeć w dół, na miasto budzące się z niespokojnego snu.

Musieli być ostrożni. Słońce przypiekało już mocno i wszędzie zapanowała niebezpieczna jasność. Każdy napotkany człowiek mógł być milicjantem, a każdy milicjant z pewnością widział heliotypy poszukiwanych. Kiedy opatulili się szczelnie płaszczami, Isaac przypomniał sobie o czymś. Poprosił Yagharka o nóż i po chwili wahania ogolił się. Ostra jak brzytwa klinga zatrzymywała się co chwila na brodawkach i nierównościach szczęki, które dawno temu stały się przyczyną zapuszczenia brody. Grimnebulin działał szybko i bezlitośnie, nie zważając na ból i krople krwi, które raz po raz pojawiały się na skórze. Po chwili był już gotowy – pozbawiony wąsów i brody, choć tu i ówdzie pozostały kępki krótkiego zarostu oraz niezbyt głębokie, krwawiące nacięcia.

Wyglądał fatalnie, ale z całą pewnością inaczej. Stając na progu w świetle poranka, niepewnie dotykał palcami prawie zapomnianej linii szczęki.


*

O dziewiątej, po długich minutach skradania się, nonszalanckiego mijania straganów i kłócących się przechodniów oraz przeciskania się skrótami wszędzie tam, gdzie było to możliwe, dwaj uciekinierzy znaleźli się na wysypisku numer dwa w Griss Twist. Upał był nieznośny w całym mieście, ale dopiero tu, w kanionach porzuconego metalu, Isaac poczuł swędzenie podbródka, po którym spływały krople potu.

Zagłębili się w labirynt, kierując się w stronę jego serca: kryjówki Rady Konstruktów.


*

– Nic – warknął Bentham Rudgutter, bezsilnie zaciskając pięści na blacie masywnego biurka. – Już dwie noce przeczesujemy niebo sterowcami i nic. Absolutnie nic. Co rano znajdujemy nowe ciała, a nocne patrole nic nie widziały i nic nie słyszały. Rescue nie żyje, ani śladu Grimnebulina, ani śladu Blueday… – Burmistrz uniósł głowę i spojrzał przekrwionymi oczami na Stem-Fulcher, która spokojnie ćmiła fajeczkę, siedząc po przeciwnej stronie biurka. – Nie jest dobrze – podsumował.

Kobieta z namysłem skinęła głową.

– Dwie sprawy – powiedziała wolno. – To jasne, że potrzebujemy specjalnie przeszkolonych żołnierzy. Mówiłam już panu o ludziach Motleya. – Rudgutter kiwnął głową, nie przestając rozcierać oczu. – Bez trudu możemy im dorównać. Nie widzę problemu; wystarczy nakazać fabrykom karnym stworzenie oddziału wyspecjalizowanych prze-tworzonych, z lusterkami i bronią skierowaną w tył, ale na to potrzeba czasu. Należy ich przecież wyszkolić, a to wymagałoby trzech, może czterech miesięcy pracy. Tymczasem ćmy nie próżnowałyby, trzebiąc naszych obywateli, rosnąc w siłę. Dlatego musimy raczej pomyśleć o strategii utrzymania kontroli nad miastem. Weźmy na przykład kwestię godziny policyjnej. Wiemy, że ćmy potrafią wdzierać się do domów, ale większość ich ofiar to ludzie znalezieni na ulicy. Poza tym trzeba jakoś ukrócić spekulacje w prasie na temat tego, co się rzekomo dzieje. Barbile nie była jedynym naukowcem zatrudnionym przy tym projekcie. Musimy powstrzymać niebezpieczne przecieki informacji, najlepiej aresztując na jakiś czas badaczy, którzy pracowali przy ćmach. – Stem-Fulcher mówiła dalej. – Teraz, kiedy połowa sił milicyjnych zaangażowana jest w ściganie bestii, nie możemy pozwolić sobie na nowy strajk w dokach czy podobny przejaw nieposłuszeństwa obywatelskiego. Każda manifestacja może być teraz zagrożeniem dla władz miasta. Musimy skończyć z nieracjonalnymi żądaniami mniejszości, jesteśmy to winni Nowemu Crobuzon. Moim zdaniem, panie burmistrzu, mamy do czynienia z najpoważniejszym kryzysem od czasu Wojen Pirackich. Sądzę, że pora wprowadzić rządy silnej ręki. Potrzebne nam nadzwyczajne uprawnienia. Potrzebny nam stan wyjątkowy.

Rudgutter zacisnął usta i zamyślił się.


*

– Grimnebulin – odezwał się awatar. Rada pozostała niewidoczna; leżąc na hałdach śmieci, nie odróżniała się niczym od bezużytecznych odpadów. Kabel, który wystawał z głowy nagiego trupa, znikał gdzieś na ziemi, pod stertą ścinków żelaznej blachy i gruzu. Awatar śmierdział coraz mocniej, a na jego bladej skórze wykwitły plamy szarej pleśni. – Grimnebulin – powtórzył z wysiłkiem swym niepewnym, rozedrganym głosem. – Nie wróciłeś na czas. Maszyna kryzysowa, którą mi zostawiłeś, jest niekompletna. I gdzie są ja, które zabrałeś ze sobą do Szklarni? Ostatniej nocy ćmy znowu latały nad miastem. Wasza misja się nie powiodła? Isaac uniósł ręce, by przerwać ciąg pytań.

– Przestań – powiedział. – Zaraz wszystko wyjaśnię.

Isaac wiedział, że podejrzewanie Rady Konstruktów o jakiekolwiek ludzkie uczucia byłoby błędem. Kiedy opowiadał historię fatalnej nocy w szklanym getcie kaktusów – owej nocy jakże połowicznego zwycięstwa za straszliwą cenę – miał świadomość, iż to nie gniew czy smutek wywołują niespodziewane drżenie ciała i groteskowe wykrzywienie twarzy awatara.

Rada Konstruktów była świadomą maszyną, ale nie miała uczuć. Przyswajała nowe dane i nie czyniła nic ponad to. Nie oceniała informacji, ale obliczała możliwości.

Grimnebulin opowiedział o zniszczeniu konstruktów-małp, wywołując tym szczególnie gwałtowne wstrząsy martwego ciała, ale był to jedynie uboczny skutek wzmożonego przepływu danych między pustym czerepem awatara a ukrytymi maszynami analitycznymi Rady. Konstrukt-olbrzym wiedział, że wobec braku informacji, które zgromadziły w sobie jego małpie wcielenia, musi polegać wyłącznie na raporcie Isaaca.

Podobnie jak poprzednim razem, uczony spostrzegł w oddali sylwetkę ludzką kryjącą się gdzieś w głębi wysypiska, ale znikła mu z oczu, nim zdążył przyjrzeć się jej dokładnie.

Isaac długo mówił o interwencji Tkacza, a potem zaczął wyłuszczać Radzie swój plan. Inteligentny konstrukt w lot pojął jego zamiary.

Awatar kiwał głową, a Grimnebulin miał wrażenie, że ziemia drży minimalnie, jakby gigantyczne ciało Rady Konstruktów zaczynało podnosić się z ziemi.

– Rozumiesz, czego od ciebie oczekuję? – spytał na koniec.

– Oczywiście – odparła Rada ustami trzęsącego się awatara. – Czy będę bezpośrednio podłączony do twojej maszyny kryzysowej?

– Tak. Tylko pod tym warunkiem mój plan ma szanse powodzenia. Kiedy zostawiałem maszynę pod twoją opieką, zapomniałem o kilku ważnych elementach, to dlatego wydała ci się niekompletna. Dobrze się złożyło, że przypadkiem zostawiłem je w szopie, bo kiedy na nie spojrzałem, przyszedł mi do głowy pomysł, a zaraz potem miałem gotowy ten plan. Niestety, do jego realizacji będzie mi potrzebna twoja pomoc. Musimy mieć pewność, że obliczenia będą absolutnie precyzyjnie. Zabrałem maszynę liczącą z mojego laboratorium, ale nie jest to najlepszy model. Ty, Rado, jesteś siecią najbardziej zaawansowanych technicznie maszyn obliczeniowych, prawda? Będziesz więc moim rachmistrzem. Popracujesz nad paroma skomplikowanymi funkcjami i wybijesz potrzebne mi karty perforowane. Warunek jest jeden: muszą być doskonałe. Nie ma mowy o najmniejszym nawet błędzie. Zgoda?

– Pokaż mi dane – odparł krótko awatar.

Isaac wyciągnął zza pazuchy dwie kartki papieru. Zbliżył się do bladego trupa, trzymając je w wyciągniętej ręce. W otoczeniu oparów zużytych olejów, środków chymicznych i rozgrzewającego się w słońcu metalu organiczny smród rozkładającego się ciała awatara był wręcz szokujący. Isaac z odrazą zmarszczył nos, ale przemógł się i stanął ramię w ramię z zapleśniałymi, sztucznie ożywionymi zwłokami i wyjaśnił im zawiłości wyprowadzonych wcześniej wzorów.

– Na tej stronie masz kilka równań, których nie umiem rozwiązać. Odczytasz je? Doskonale. Dotyczą modelu matematycznego wszelkiej aktywności psychicznej. Druga strona jest trudniejsza. To charakterystyka kart perforowanych, które będą mi potrzebne. Próbowałem wyłożyć każdą z funkcji tak precyzyjnie, jak tylko umiałem… Tutaj masz na przykład… – ciągnął, wskazując grubym palcem na linię skomplikowanych symboli logicznych -…instrukcję: „Pobierz dane z wejścia numer jeden i modeluj je”. Następnie, jak widzisz, to samo żądanie dla wejścia numer dwa… a potem naprawdę skomplikowane sprawy: „Porównuj dane pierwszego rzędu”. Potem następują funkcje budujące i modyfikujące. Rozumiesz to wszystko? – spytał, odsuwając się o krok. – Jesteś w stanie zrobić dla mnie te obliczenia?

Awatar wpatrywał się w dane, trzymając kartkę w wyprostowanych rękach. Jego oczy poruszały się płynnie od lewej do prawej, sprawnie skanując treść. Kiedy skończył, jego ciało podskoczyło gwałtownie i strumień informacji popłynął do ukrytego mózgu Rady Konstruktów.

Przez moment nic się nie działo, a potem awatar odezwał się matowym głosem:

– Mogę to zrobić.

Isaac uśmiechnął się triumfalnie i skinął głową.

– Wyniki potrzebne będą… natychmiast. Najszybciej, jak się da. Mogę zaczekać. Uporasz się z tym niedługo?

– Spróbuję. A kiedy zapadnie wieczór i ćmy powrócą, uruchomisz zasilanie i podłączysz mnie. Podłączysz mnie do swojej maszyny kryzysowej.

Isaac kiwnął głową.

Przez chwilę gmerał palcami w kieszeni i wreszcie wydobył z niej jeszcze jedną kartkę, którą podał awatarowi.

– Oto spis rzeczy, które będą nam potrzebne – wyjaśnił. – Na pewno znajdziesz je gdzieś tu, na wysypisku albo zorganizujesz w inny sposób. Masz zapewne jeszcze… jeszcze kilku sprytnych siebie, którzy mogliby poszukać dla nas tych elementów? Przydałoby się parę hełmów, takich jakich używają łącznicy, do tego kilka akumulatorów, mały generator i inne drobiazgi. Oczywiście wszystko to potrzebne jest natychmiast. Ale najważniejszy jest kabel, gruby kabel przewodzący energię i elyktryczną, i taumaturgiczną. Musimy mieć dwie i pół, może nawet trzy mile takiego kabla. Oczywiście niekoniecznie w jednym kawałku, mogą być krótkie odcinki, jeśli tylko łatwo będzie połączyć je w całość. Dopiero wtedy będziemy mogli sprząc cię z naszym… z naszym ogniskiem skupiającym. – Głos Isaaca załamał się nieco przy ostatnich słowach, a jego rysy stwardniały. – Kabel musi być gotowy dziś przed wieczorem, mniej więcej o szóstej. – Grimnebulin zapanował nad sobą. Znowu przemawiał beznamiętnym tonem, patrząc w oczy awatara. – Jest nas tylko czworo, a na jednej z kobiet raczej nie mogę polegać – ciągnął. – Czy mógłbyś skontaktować się ze swoją… kongregacją? – Nieboszczyk wolno skinął głową, oczekując dalszych wyjaśnień. – Potrzebni nam będą ludzie do połączenia wszystkich tych kabli na ulicach miasta. – Isaac wyszarpnął listę z rąk awatara i zaczął szkicować ołówkiem na jej odwrocie. Nakreślił nieforemne „Y” symbolizujące połączenie dwóch rzek, obok zaznaczył krzyżykami miejsca w Griss Twist i Crow, a następnie dodał uproszczone granice Brock Marsh i Spit Hearth. Połączył dwa krzyżyki szybkim pociągnięciem ręki i spojrzał na trupa. – Musisz jak najszybciej zebrać swoją kongregację. Niech twoi ludzie staną na stanowiskach z gotowym kablem o szóstej po południu.

– Dlaczego nie chcesz przeprowadzić całej operacji tutaj, na wysypisku? – zapytał awatar.

Isaac wolno pokręcił głową.

– Nic z tego. To peryferia. Musimy przepuścić strumień energii przez centralny punkt, przez ognisko tego miasta, tam gdzie zbiegają się wszystkie linie i drogi.

Musimy wykorzystać Dworzec Perdido.

Загрузка...