ROZDZIAŁ 36

Dochodziła północ. Czaszela stawała się pomału migalcem. Już tylko jedna noc dzieliła księżyc od ukazania się w pełni.

Nieliczni przechodnie w pobliżu wieży w Żmijowej Norze, w której mieszkała Lin, sprawiali wrażenie rozdrażnionych. Minął już dzień targowy i towarzysząca mu atmosfera życzliwości. Na rynku pozostały już tylko szkielety straganów; cienkie drewniane ramy odarte z płócien. Sterty gnijących produktów czekały na śmieciarzy, którzy mieli zgarnąć je na wozy i odstawić na wysypisko. Opuchnięty księżyc zalewał Żmijową Norę nieapetycznym blaskiem w kolorze rdzy. Wyglądał niechlujnie i złowrogo.

Isaac ostrożnie wspinał się po schodach wieży. Od paru dni nie widział się z Lin i nie dostał od niej żadnej wiadomości. Wyruszył w stronę jej domu, opłukawszy ciało wodą z pompy we Flyside, ale nadal śmierdział ściekami.

Poprzedniego dnia spędził w kanałach jeszcze wiele godzin, bowiem Lemuel nie pozwolił nikomu wyjść na powierzchnię aż do zmroku. Twierdził, że to zbyt niebezpieczne.

– Musimy trzymać się razem – mówił – przynajmniej dopóki nie będziemy wiedzieli, na czym stoimy. Nie powiedziałbym, że jesteśmy nie rzucającą się w oczy grupą.

Siedzieli więc we czworo w salce, przez którą przepływały fekalia, jedząc, próbując nie wymiotować, kłócąc się i bezskutecznie usiłując snuć plany. Sprzeczali się zawzięcie zwłaszcza o to, czy Isaac powinien samotnie szukać Lin. Nalegał, że tak właśnie powinno być. Derkhan i Lemuel nie omieszkali podać w wątpliwość jego inteligencji, nawet milczenie Yagharka wydawało się znaczące i oskarżycielskie. Isaac jednak nie ustąpił.

Wreszcie kiedy temperatura spadła i przestali już zwracać uwagę na smród, ruszyli w drogę. Wędrówka przez ciasne trzewia Nowego Crobuzon była długa i trudna. Lemuel prowadził, trzymając w pogotowiu pistolety. Isaac, Derkhan i Yagharek musieli nieść konstrukt, który nie mógł jechać po zatopionym dnie kanału. Automat był ciężki i śliski, toteż nieraz lądował w ściekach, przy akompaniamencie przekleństw dźwigających go osób. Grimnebulin jednak nie pozwolił go zostawić.

Poruszali się ostrożnie. Tu, w ukrytym i hermetycznym ekosystemie miejskiej kanalizacji, byli intruzami. Starali się unikać jego mieszkańców. Poczuli ulgę, kiedy wreszcie wychynęli z podziemi w okolicy Dworca Saltpetre w samą porę, by zobaczyć ostatnie promienie zachodzącego słońca.

Znaleźli schronienie w małej, opuszczonej chacie przy torach kolejowych w Griss Feli. Była to dość bezczelna kryjówka: stała w widocznym miejscu, tuż przed zakrętem linii Sud, która mostem Cockscomb przeskakiwała nad nurtem Smoły. Rozpadający się budynek posłużył jako wsparcie dla skarpy, na której ułożono tory, a na samym wierzchołku tej góry gruzu, drewna i ziemi ktoś ustawił drewnianą szopę. Jej sylwetka rysowała się dramatycznie na tle nieba.

Przeznaczenie szopy nie było wiadome najwyraźniej, jednak stała w tym miejscu od wielu, wielu lat. Czworo uciekinierów wymknęło się chyłkiem spomiędzy domów i z wysiłkiem popełzło pod górę, przepchawszy przez dziurę w ogrodzeniu ciężki i nieporadny konstrukt. Skradając się w kilkuminutowych etapach między jednym a drugim pociągiem, pokonali stok porośnięty wysoką trawą i z ulgą zniknęli za drzwiami, w zakurzonym wnętrzu szopy.

Dopiero tutaj naprawdę mogli odetchnąć.

Ściany chaty były koślawe, a w szparach między pociemniałymi ze starości deskami widać było niebo. Przez pozbawione szyb okna uciekinierzy mogli przyglądać się pociągom, które z hukiem przemykały w obie strony. W dole, na północy, koryto Smoły wyginało się na kształt litery S, a w jego zakolach mieściły się dzielnice Petty Coil i Griss Twist. Wieczorne niebo przybrało barwę ciemnego granatu. W oddali sunęły po wodzie eleganckie jachty i łodzie. Jeszcze dalej, na wschodzie, piętrzył się nad miastem industrialny gmach Parlamentu. W dole rzeki, za wyspą Strack, chymiczne światła śluz rzucały na wodę rozedrgany, żółtawy blask. Dwie mile dalej na północny wschód, za bryłą Parlamentu, sterczały z ziemi Żebra, kości pradawnej istoty.

Za przeciwległą ścianą chaty widać było spektakularny zachód słońca, który po wielu godzinach spędzonych w podziemiu robił na czworgu uciekinierów tym większe wrażenie. Niebo podzielone było na dwie nierówne części kablem kolejki linowej, który kończył się w milicyjnej wieży w Flyside. Nowe Crobuzon stawało się pomału ciemną sylwetką, poszarpaną zębami kominów i skośnych dachów tulących się do wysokich ścian kościołów najrozmaitszych bóstw, naznaczoną masywami topornych fabryk i nierównymi nizinami parków.

Odpoczywali, próbując doprowadzić do jako takiego porządku odzież usmarowaną cuchnącym mułem. Isaac mógł wreszcie zająć się raną Derkhan po odciętym uchu. Znosiła to dzielnie, choć mimo pozornego zdrętwienia okaleczonych tkanek ból był potężny. Mając chwilę dla siebie, Isaac i Lemuel dotykali też z odrazą i zakłopotaniem własnych, zaleczonych już ran.

Z nastaniem nocy Grimnebulin zaczął szykować się do wyjścia. Kłótnia wybuchła z nową siłą, ale on stanowczo bronił swojej decyzji; musiał zobaczyć się z Lin sam na sam.

Musiał jej powiedzieć, w jak wielkim znajdzie się niebezpieczeństwie, kiedy tylko milicja odkryje ich związek. Musiał wytłumaczyć, że jej dawne życie dobiegło końca, i to z jego winy. Musiał poprosić ją, żeby poszła z nim, żeby uciekli razem, żeby przebaczyła mu i okazała miłość.

Jednej nocy z Lin. Tylko tego pragnął.

Lemuel był jednak równie uparty.

– Tu chodzi i o nasze głowy, Zaac – warknął nieprzyjaźnie. – Szuka cię każdy milicjant w tym przeklętym mieście. Helio z twoją podobizną wisi pewnie w każdej wieży i na każdym piętrze Szpikulca. Nie masz pojęcia, co robić w takiej sytuacji. To ja przez całe życie jestem poszukiwany. Jeżeli zamierzasz odwiedzić swoją panienkę, idę z tobą.

Isaac musiał ulec.

O pół do jedenastej wieczorem cała czwórka wcisnęła się z obrzydzeniem w brudne ubrania i zakryła twarze. Po wielu nieudanych próbach Isaac zdołał wreszcie nawiązać kontakt z konstruktem. Niechętnie i w żółwim tempie maszyna wyskrobała na glinianej podłodze krótką wiadomość. „Wysypisko Griss Twist numer dwa. Jutro o dziesiątej wieczorem. Zostawcie mnie teraz pod łukami”.

Dopiero w tej chwili dotarło do uciekinierów, że wraz z nastaniem ciemności powrócą nocne koszmary. Sami nie mogli spać, ale mentalne mdłości wywołane przez odchody ciem dawały się we znaki całemu miastu. Ten, komu udało się zasnąć, nie miał przed sobą spokojnej nocy.

Isaac ukrył w szopie, pod stertą połamanych deszczułek, torbę z elementami maszyny kryzysowej. Dopiero wtedy mogli rozpocząć wędrówkę w dół, po raz ostatni dźwigając ze sobą konstrukt. Zgodnie z życzeniem automatu ukryli go we wnęce uszkodzonej podpory wiaduktu.

– Poradzisz sobie? – spytał niepewnie Isaac, który wciąż jeszcze czuł się dość idiotycznie, przemawiając do maszyny. Konstrukt nie odpowiedział. – Do zobaczenia jutro – rzucił na pożegnanie uczony.

Czworo ściganych przemykało ukradkiem ciemnymi zaułkami Nowego Crobuzon. Lemuel poprowadził towarzyszy sobie tylko znanymi skrótami, odkrywając przed nimi zupełnie nową kartografię miasta. Unikali ulic tam, gdzie można było pójść zaułkiem; unikali zaułków tam, gdzie można było przejść przez pękające ze starości, betonowe ściany budynków. Mijali opustoszałe podwórza i chyłkiem pokonywali płaskie dachy, budząc przy okazji śpiących gromadnie włóczęgów.

Lemuel był pewny siebie. Biegnąc i wspinając się, pewnie dzierżył pistolet, bez przerwy osłaniając pozostałych. Yagharek przyzwyczaił się już do swego ciała pozbawionego ciężaru skrzydeł. Puste kości i szczupłe mięśnie poruszały się z gracją i lekkością. Garuda mknął jak wiatr, w biegu pokonując spore przeszkody. Derkhan zawzięcie pracowała nogami, za nic w świecie nie chciała okazać słabości.

I tylko Isaac wyglądał dokładnie tak, jak się czuł, a czul się fatalnie. Sapał, kaszlał i dławił się nieustannie. Kulawym truchtem przemierzał złodziejskie ścieżki, co rusz łamiąc zmurszałe deski nieostrożnym krokiem i żałośnie potrząsając tłustym kałdunem. Klął bez przerwy, za każdym oddechem.

Zagłębiali się w noc tak, jakby była stale gęstniejącym lasem. Z każdym krokiem powietrze stawało się cięższe. Coraz trudniejszy do zniesienia był dziwny, niewytłumaczalny niepokój, jakby gigantyczne gwoździe skrobały gładką powierzchnię księżyca, wywołując dreszcze duszy. Zewsząd dochodziły jęki i krzyki źle śpiących.

Uciekinierzy zatrzymali się we Flyside, o kilka przecznic od wieży milicji, by umyć się i zaspokoić pragnienie wodą z ulicznej pompy. Po chwili ruszyli na południe, przez labirynt chyba nikomu nie znanych połączeń między Shadrach Street a Selchit Pass, kierując się w stronę Żmijowej Nory.

Tam, w niemal opustoszałym, nieziemsko spokojnym miejscu, Isaac kazał swym kompanom zaczekać. Z wielkim trudem łapiąc oddech, błagał, by dali mu pół godziny na spotkanie z Lin.

– Musicie dać mi trochę czasu, jeżeli mam jej wyjaśnić, co się dzieje… – sapał.

Zgodzili się. Przycupnęli w cieniu wysokiej podmurówki budynku.

– Pół godziny, Zaac – zastrzegł Lemuel. – Potem wchodzimy na górę. Jasne?

Isaac zaczął wspinaczkę po nie kończących się schodach.

Wieża była zimna i cicha. Pierwszy dźwięk dotarł do uszu Isaaca dopiero na siódmym piętrze: było to senne kwilenie i trzepot skrzydeł kawek. Minąwszy ósmą kondygnację, niebezpieczną i pełną przeciągów, znalazł się w koronie budynku.

Stanął przed znajomymi drzwiami mieszkania Lin. „Może jej nie ma?” – pomyślał. „Pewnie wciąż pracuje dla tego gościa, mecenasa, nad dziełem życia… Jeżeli tak, to będę musiał zostawić wiadomość”.

Drzwi otworzyły się, kiedy w nie zapukał. Oddech uwiązł mu w gardle; wiedziony strachem szybko wszedł do środka.

Powietrze śmierdziało psującą się krwią. Isaac omiótł wzrokiem ciasną przestrzeń poddasza. Zobaczył postać.

Lucky Gazid wpatrywał się w niego pustym wzrokiem, siedząc na krześle przy stole, jakby gotów do posiłku. Kontur jego postaci wyróżniał się z ciemności dzięki odrobinie światła docierającego od strony placu targowego. Ręce spoczywały płasko na stole. Dłonie były wyprężone i twarde jak kość. Usta były otwarte i zapchane czymś, czego z daleka Isaac nie potrafił zidentyfikować. Odzież siedzącego była przesiąknięta krwią, która rozlała się także po blacie, wypełniając szpary w deskach. Wokół poderżniętego gardła Gazida kłębiła się chmara głodnych, nocnych insektów.

Przez ułamek sekundy Grimnebulin sądził, że dopadł go jeden z tych chorobliwych koszmarów, które nękały miasto, jedna z nocnych mar wykreowanych przez ćmy, a ściślej – przez ich rozproszone w powietrzu łajno.

Ale Gazid nie zniknął. Był prawdziwy i bardzo, bardzo nieżywy.

Isaac zbladł, przyjrzawszy się bliżej jego bezgłośnie krzyczącej twarzy i szponiastym, zastygłym palcom dłoni. Gazid został siłą usadzony na krześle, następnie ktoś podciął mu gardło i z zimną krwią zatrzymał umierającego w tej pozycji, by wreszcie wcisnąć coś w usta otwarte w agonalnym wrzasku.

Grimnebulin zbliżył się do zwłok. Zebrał się w sobie i powoli wyciągnął spomiędzy zębów Lucky’ego dużą, szarą kopertę.

Kiedy ją rozwinął, zobaczył swoje imię. Czując narastające mdłości, sięgnął do środka.

W pierwszej, bardzo krótkiej chwili, nie rozpoznał tego, co trzymał w dłoni. Delikatna, niemal nieważka materia przypominała w dotyku cieniutki pergamin albo uschnięte liście. Dopiero gdy obejrzał ją w smudze bladego, księżycowego światła, zrozumiał, że są to skrzydła khepri.

Z jego piersi wyrwał się jęk bólu i żalu. Szeroko otwarte oczy zastygły na moment w niezmiernym przerażeniu.

– O nie… – szepnął, oddychając płytko i gwałtownie. – Nie, nie, nie, nie…

Skrzydła były zgięte i zwinięte tak, że ich delikatna powłoka uległa zniszczeniu. Przypominały teraz zmięte arkusze półprzezroczystej materii. Isaac wodził palcami po zmasakrowanej skórze, zawodząc z cicha na jedną nutę. Sięgnąwszy głębiej do koperty, wyjął pojedynczą, złożoną kartkę papieru.

Arkusz, ozdobiony na górze herbem przypominającym szachownicę, zawierał tekst wypisany na maszynie. Z każdym odczytanym słowem bezgłośny jęk Isaaca przybierał na sile.


Kopia numer jeden: Żmijowa Nora. (Pozostałe wysłano do Brock Marsh i na Pola Salacusa).


Panie der Grimnebulin,

Khepri nie potrafią wydawać z siebie dźwięków, ale sądząc po chymikaliach, które wydzielała, i po drżeniu jej owadzich odnóży, Lin musiała uważać wyrwanie tych bezużytecznych skrzydeł za wyjątkowo nieprzyjemne doświadczenie. Nie wątpię, że dolna część jej ciała stawiałaby nam opór, gdybyśmy nie przywiązali przezornie tej pańskiej robaczej suki do krzesła.

Wiadomość otrzymuje Pan za pośrednictwem Lucky’ego Gazida, bowiem to jemu muszę podziękować za sprowadzenie mi Pana na kark.

Jak rozumiem, próbuje Pan znaleźć sobie niszę na rynku dreamshitu. Początkowo sądziłem, że wielką porcję, którą kupił Pan od Gazida, zamierza Pan wykorzystać do własnych potrzeb, lecz kiedy ten idiota zaczął paplać o gąsienicy hodowanej w Brock Marsh, dostrzegłem rzeczywistą skalę pańskich zamierzeń.

Naturalnie nigdy nie uzyskałby Pan produktu najwyższej jakości od karłowatego osobnika karmionego dreamshitem przygotowanym dla ludzi, ale zawsze mógłby Pan sprzedawać go po niższej cenie. Musi Pan jednak wiedzieć, że w moim interesie leży pilnowanie, by klienci pozostali koneserami najlepszego towaru. Nie będę tolerował konkurencji.

Jak się dowiedziałem – i czego można było spodziewać się po niekompetentnym amatorze – nie umiał Pan utrzymać kontroli nad swoim producentem. Pański gównem karmiony pokurcz uciekł i uwolnił swoich pobratymców. Jest Pan głupcem.

Oto moje żądania. Po pierwsze, natychmiast odda się Pan w moje ręce. Po drugie, zwróci Pan resztę dreamshitu, który ukradł mi Pan przez Gazida, lub zwróci jego równowartość (suma do uzgodnienia). Po trzecie, zajmie się Pan ściganiem producentów, a kiedy zostaną złapani – wszyscy, łącznie z pańskim żałosnym kaleką – niezwłocznie powrócą do mnie. Kiedy spełni Pan powyższe warunki, porozmawiamy o tym, czy pańskie życie potrwa nieco dłużej.

Oczekując z niecierpliwością pańskiej odpowiedzi, będę kontynuował dyskusję z Lin. Od kilku tygodni wielce sobie cenię jej towarzystwo i raduję się na samą myśl o tym, że teraz będę mógł zbliżyć się do niej nieco bardziej. Musi pan wiedzieć, że założyliśmy się. Lin uważa, że odpowie Pan na mój list, zanim pozbawię ją wszystkich głowoodnóży. Ja jestem przeciwnego zdania. Aktualny przelicznik to jedno głowoodnóże za każde dwa dni bez odpowiedzi, począwszy od dziś. Kto zwycięży?

Będę je wyrywał własnoręcznie, patrząc, jak Lin wije się i pluje z bólu, rozumie Pan? Aza dwa tygodnie zerwę pancerz z jej głowociała i żywcem rzucę ją na pożarcie szczurom. Zrobię to osobiście i będę się przyglądał, jak pańska kochanka staje się lunchem dla gryzoni.

Niecierpliwie oczekuję pańskiej odpowiedzi.


Szczerze oddany Motley


Kiedy Derkhan, Yagharek i Lemuel weszli na dziewiąte piętro, usłyszeli głos Isaaca. Mówił powoli, niezbyt głośno. Nie rozumieli słów, ale mieli wrażenie, że to monolog. Uczony nie przestawał mówić, nie czekał na niczyją odpowiedź.

Derkhan zapukała do drzwi, a kiedy nie doczekała się odzewu, z wahaniem otworzyła je i zajrzała do środka.

Ujrzała Isaaca w towarzystwie innego mężczyzny, w którym dopiero po kilku sekundach rozpoznała Lucky’ego Gazida. Zamordowanego Lucky’ego Gazida. Gwałtownie zachłysnęła się powietrzem i ostrożnie wśliznęła się do pokoju, robiąc miejsce Yagharkowi i Lemuelowi.

Przez długą chwilę stali, bez słowa wpatrując się w Isaaca, który siedział na łóżku z parą owadzich skrzydeł i kartką papieru w dłoniach. Jego mamrotanie ucichło, gdy uniósł głowę i spojrzał na towarzyszy. Kiedy zaczął szlochać bezgłośnie, Derkhan podbiegła i chwyciła go za ręce. Odwrócił wykrzywioną z wściekłości twarz i bez słowa podał kobiecie list.

Skończywszy czytać przerażającą wiadomość, zapłakała w ciszy i oddała pismo Yagharkowi. Opanowanie drżenia całego ciała przychodziło jej z wielkim trudem.

Garuda uważnie przestudiował list, nie okazując żadnych emocji. Odwrócił się w stronę Lemuela, który oglądał ciało Lucky’ego Gazida.

– Leży tu już jakiś czas – mruknął pośrednik, biorąc do ręki list. Czytał go coraz szerzej otwartymi oczami. – Motley? – sapnął. – Lin zadawała się z Motleyem?!

– Co to za jeden?! – krzyknął Isaac. – Gdzie mam szukać tego pierdolonego drania?!

Lemuel spojrzał na niego spłoszony. W jego oczach błysnęło współczucie, gdy patrzył na łzy i rozpacz Grimnebulina.

– Na Jabbera… Pan Motley jest szefem, Isaacu – odpowiedział zwięźle.

– Jest najważniejszy. Rządzi wschodnią częścią miasta. Jest królem podziemnych organizacji.

– Zabiję skurwysyna, zabiję, zabiję – zawodził Isaac.

Lemuel spojrzał na niego ze smutkiem. „Nie zabijesz, Zaac” – pomyślał. „Na pewno nie”.

– Lin… nie chciała mi zdradzić, dla kogo pracuje – powiedział Isaac, uspokoiwszy się nieco.

– Nie dziwi mnie to – odparł Pigeon. – Większość ludzi nawet o nim nie słyszała, inni co najwyżej pogłoski… Nic więcej.

Isaac zerwał się na równe nogi, otarł twarz rękawem i wysmarkał się głośno.

– Musimy po nią iść – rzekł zdecydowanie. – Trzeba ją znaleźć i… Zastanówmy się. Ten… Motley wyobraża sobie, że próbowałem go okraść, co nie jest prawdą. Jak mogę mu to uświadomić?

– Zaac… Zaac… – przerwał mu Lemuel. Z trudem przełknął ślinę, na moment odwrócił głowę, a potem wolno podszedł do Isaaca, wysoko uniesionymi rękami błagając go o spokój. Derkhan, która patrzyła na niego uważnie, znowu dostrzegła coś w jego oczach: szorstkie, ale bez wątpienia szczere współczucie. Pigeon z namysłem kręcił głową, spoglądając twardo w stronę Grimnebulina i ostrożnie dobierając w myśli słowa. – Zaac… – odezwał się w końcu. – Miałem już do czynienia z Motleyem. Nigdy nie spotkałem go osobiście, ale mimo to… znam go. Wiem, jak pracuje. Wiem, jak z nim postępować i czego się spodziewać. Widziałem już kiedyś coś takiego… dokładnie ten sam scenariusz… Isaacu… – urwał, przełykając ślinę przez ściśnięte gardło. – Lin nie żyje.

– Nieprawda! – wykrzyknął Isaac, wymachując zaciśniętymi do bólu pięściami.

Lemuel złapał go za nadgarstki, bez przesadnej siły, ale na tyle stanowczo, by zmusić go do wysłuchania i zrozumienia tego, co miał do powiedzenia. Grimnebulin znieruchomiał na chwilę, z twarzą zastygłą w grymasie ślepej furii.

– Ona nie żyje – powtórzył łagodnie pośrednik. – Przykro mi, stary. Naprawdę mi przykro, ale jej już nie ma. – Cofnął się o krok. Isaac otworzył usta i przez moment obaj kręcili głowami. Wreszcie Lemuel spuścił wzrok i odezwał się cicho i spokojnie, jakby mówił do siebie. – Dlaczego mieliby trzymać ją przy życiu? – spytał. – To po prostu… po prostu bez sensu… Ona… byłaby dla nich jedynie niepotrzebnym problemem, niczym więcej… Czymś, czego najlepiej się pozbyć. On już zrobił z nią to, co chciał – dodał nagle głośniej, wyciągając rękę w stronę Isaaca. – Sprawił, że przyjdziesz do niego. Zemścił się i zmusił cię, żebyś zrobił to, co chce. A chce cię dopaść, bez względu na cenę. Gdyby zostawił Lin przy życiu, mimo wszystko istniałoby niewielkie ryzyko niepotrzebnych kłopotów. Wystarczy mu, że może użyć jej jako przynęty; wie, że przyjdziesz do niego. Jej życie nie ma dla niego żadnego znaczenia. – Lemuel ze smutkiem potrząsnął głową. – Nie ma żadnego powodu, dla którego nie miałby jej zabić… Ona nie żyje, Isaacu. Nie żyje. – Pośrednik mówił teraz szybciej, spoglądając prosto w matowe oczy Grimnebulina. – I powiem ci jedno: najlepszą zemstą będzie to, że nie pozwolisz, by ćmy wróciły w ręce Motleya. Musisz wiedzieć, że on ich nie zabije. Zachowa je, żeby nadal produkować dreamshit.

Isaac zaczął krążyć po pokoju, wykrzykując na przemian słowa gniewu, niedowierzania, żalu i wściekłości. Wreszcie podbiegł do Lemuela, bełkocąc prawie niezrozumiale, że musi się mylić, że na pewno jest jeszcze szansa… Pigeon nie mógł patrzeć na jego rozpacz. Zamknął oczy i przemówił, starając się zagłuszyć paniczną paplaninę.

– Nawet jeśli do niego pójdziesz, Zaac, Lin nie stanie się przez to mniej martwa. Ty natomiast będziesz znacznie bardziej martwy.

Isaac umilkł. Przez długą, długą chwilę stał na środku pokoju, roztrzęsiony i samotny. Wreszcie spojrzał ponad zwłokami Lucky’ego Gazida na milczącego i zakapturzonego Yagharka stojącego w kącie, na Derkhan z oczami pełnymi łez i wreszcie na przygnębionego Lemuela, który spoglądał nań nerwowo.

Rozpłakał się jak dziecko.

Isaac i Derkhan siedzieli na łóżku, spleceni ramionami, szlochając cicho.

Lemuel podszedł do cuchnącego truchła Lucky’ego Gazida i przyklęknął, zatykając nos i usta lewą dłonią. Prawą ręką złamał zakrzepłą pieczęć krwi, która sklejała poły marynarki ćpuna i wprawnie przeszukał wewnętrzne kieszenie. Liczył na to, że znajdzie pieniądze lub informacje, ale nie znalazł niczego.

Wstał i rozejrzał się po poddaszu. Myślał strategicznie; szukał czegokolwiek, co mogłoby się przydać: broni, wartościowych przedmiotów nadających się na kartę przetargową w negocjacjach, strojów, które pomogłyby w ukryciu tożsamości…

Na próżno. Mieszkanie Lin było prawie puste.

Z braku zdrowego snu Lemuela bolała głowa. Czuł przytłaczającą masę koszmarów dręczących Nowe Crobuzon. Własne, głęboko skrywane mroczne wizje czaiły się pod jego czaszką gotowe zaatakować, gdy tylko zapadnie w sen.

W końcu uznał, że czas wytchnienia dobiegł końca. Z każdą godziną tej nocy czuł coraz większy niepokój. Odwrócił się ku smętnej parze siedzącej na łóżku i stanowczym gestem przywołał Yagharka.

– Musimy iść – oznajmił.

Загрузка...