ROZDZIAŁ 24

Burmistrz Rudgutter ponownie wyjął z tuby zatyczkę.

– Davinio – powiedział. – Odwołaj wszystkie moje dzisiejsze spotkania i zebrania… Nie, nie tylko dzisiejsze. Także jutrzejsze. Przeproś kogo trzeba. Niech nikt mi nie przeszkadza, chyba żeby Dworzec Perdido wyleciał w powietrze albo zdarzyło się coś równie efektownego. Zrozumiano? – Włożywszy zatyczkę na miejsce, spojrzał na Elizę Stem-Fulcher i MontJohna Rescue. – Co, do ciężkiej cholery, powtarzam: co, na Jabbera i jego boskie gówno, wyobraża sobie ten cały Motley?! Wydawało mi się, że to profesjonalista…

Stem-Fulcher skinęła głową.

– Ta sprawa wynikła między nami, kiedy dopinaliśmy umowę – odpowiedziała. – Sprawdziliśmy dane na jego temat. Trzeba przyznać, że większość jego aktywności skierowana była przeciwko nam, ale oceniliśmy, iż jest w stanie zadbać o bezpieczeństwo nie gorzej niż my. Nie jest głupcem.

– Czy wiemy już, kto za tym stoi? – spytał Rescue, a Stem-Fulcher wzruszyła ramionami.

– Niewykluczone, że konkurencja – Francine, Judix albo ktoś taki. Jeżeli to prawda, to udało im się ugryźć znacznie większy kawałek tortu, niż są w stanie przełknąć i…

– Tak jest – przerwał jej Rudgutter tonem nie znoszącym sprzeciwu. Stem-Fulcher i Rescue spojrzeli na niego z wyczekiwaniem. Burmistrz splótł dłonie, oparł łokcie na blacie i zamknął oczy, koncentrując się tak mocno, że jego twarz sprawiała wrażenie gotowej wybuchnąć w każdej chwili. – Tak jest – powtórzył, otwierając oczy. – Po pierwsze, musimy się upewnić, czy naprawdę mamy do czynienia z tą sytuacją, o której myślimy. Z pozoru rzecz może wydawać się oczywista, ale potrzebna nam stuprocentowa pewność. Po drugie, musimy opracować jakąś strategię szybkiego i cichego rozwiązania problemu. Jeśli chodzi o drugi cel, wiemy już, że nie wolno nam polegać na ludzkiej milicji i prze-tworzonych, zresztą na obcych też raczej nie. Mają ten sam typ psychiki. Wszyscy jesteśmy tylko pożywieniem. Jestem pewien, że pamiętacie wyniki naszych wstępnych testów obrony-ataku… – Rescue i Stem-Fulcher zgodnie kiwnęli głowami. Rudgutter mówił dalej. – Właśnie. Truposze byliby rozsądnym wyjściem, ale nie jesteśmy w Cromleh; nie mamy warunków do kreowania ich w stosownej liczbie i jakości. No cóż… Wydaje mi się, że cel pierwszy nie zostanie zrealizowany w zadowalającym stopniu, jeśli będziemy polegać wyłącznie na naszych regularnych służbach wywiadowczych. Trzeba szukać dostępu do alternatywnych źródeł informacji. Tak więc, z dwóch powodów, musimy pozyskać agentów lepiej przystosowanych do działania w tej trudnej sytuacji, to jest wyposażonych w inny model psychiczny. Sądzę, że istnieją tylko dwaj kandydaci. Nie mamy wyboru, musimy szukać kontaktu przynajmniej z jednym z nich.

Burmistrz umilkł, mierząc współpracowników zimnym spojrzeniem. Czekał na sprzeciw, ale nie się doczekał.

– Zgadzacie się ze mną? – spytał cicho.

– Mówimy o ambasadorze, prawda? – odezwała się Stem-Fulcher. – Oraz o… Chyba nie ma pan na myśli Tkacza? – dodała, z niedowierzaniem unosząc brwi.

– Cóż, możemy tylko mieć nadzieję, że do tego nie dojdzie – odparł Rudgutter z nutą optymizmu w głosie. – Ale masz rację, to właśnie są dwaj… agenci, o których myślę. I dokładnie w tej kolejności.

– Zgoda – przytaknęła pospiesznie Stem-Fulcher. – Pod warunkiem, że w tej kolejności. Tkacz… Na Jabbera, porozmawiajmy z ambasadorem.

– MontJohn? – Rudgutter odwrócił się w stronę zastępcy. Rescue wolno skinął głową, poprawiając szalik.

– Z ambasadorem… – powtórzył. – Mam nadzieję, że to wystarczy.

– Jak my wszyscy, zastępco burmistrza – odrzekł Rudgutter. – Jak my wszyscy.


*

Między jedenastym a czternastym piętrem Skrzydła Mandragory w gmachu Dworca Perdido, ponad jednym z mniej uczęszczanych pasaży handlowych, specjalizującym się w sprzedaży starych i ręcznie malowanych materiałów, poniżej kondygnacji dawno opuszczonych wieżyczek, znajdowała się Strefa Dyplomatyczna.

Wiele ambasad w Nowym Crobuzon ulokowano, rzecz jasna, w innych miejscach: w barokowych budynkach Nigh Sump, East Gidd czy Flag Hill. Sporo jednak umieszczono w budynku dworca – były wystarczająco liczne, by na trwałe nadać imię kilku poziomom gmachu.

Skrzydło Mandragory było niemal samowystarczalną strefą. Jego korytarze układały się w kształcie olbrzymiego, betonowego prostokąta wokół centralnej przestrzeni, na dnie której znajdował się zaniedbany ogród, pełen dorodnych ciemnodrzew i egzotycznych kwiatów. Dzieci biegały jego ścieżkami i bawiły się w bezpiecznym parku, podczas gdy ich rodzice robili zakupy, podróżowali lub pracowali. Ściany wznosiły się na ogromną wysokość wokół plamy zieleni, która z najwyższej kondygnacji wyglądała jak mech na dnie wyschniętej studni.

Wzdłuż korytarzy najwyższego piętra Strefy znajdowały się setki połączonych ze sobą pokoi. Dawniej wiele z nich pełniło funkcję ministerialnych gabinetów. Potem na krótką chwilę stały się siedzibami małych firm i wreszcie opustoszały na wiele lat, póki zalegających w nich pleśni i kurzu nie usunęli wprowadzający się ambasadorowie. Ich obecność trwała nieco ponad dwa wieki – tyle samo, ile liczyła sobie historia pewnej idei, którą zaakceptowała większość rządów Rohagi: przekonania, że dyplomacja służy społeczeństwom znacznie lepiej niż wojna.

Instytucja ambasad istniała w Nowym Crobuzon znacznie dłużej, ale dopiero gdy rzeź w Suroch położyła krwawy kres temu, co nazywano Wojnami Pirackimi – a także Powolną Wojną lub Fałszywą Wojną – liczba krajów i państw-miast szukających negocjacyjnych metod rozwiązywania konfliktów wzrosła znacząco. Emisariusze przybywali ze wszystkich zakątków kontynentu i nie tylko. Opustoszałe korytarze i sale Skrzydła Mandragory zapełniły się tłumem świeżo upieczonych ambasadorów, a i niejeden z okrzepłych już konsulatów przeniósł tu swą siedzibę, by nie znaleźć się poza głównym nurtem życia dyplomatycznego.

Wyjście z windy lub klatki schodowej na którymkolwiek z pięter Strefy wymagało przejścia przez posterunek wartowniczy i drobiazgową kontrolę. Początkowo ciągi komunikacyjne były zimne i ciche, z rzadka tylko oświetlone lampami gazowymi. Rudgutter, Rescue i Stem-Fulcher szli korytarzem na dwunastym piętrze, w towarzystwie niskiego, żylastego mężczyzny w grubych okularach, który trzymał się nieco w tyle, dźwigając sporą walizkę.

– Elizo, MontJohnie – odezwał się burmistrz Rudgutter, nie zwalniając tempa marszu. – Poznajcie, proszę, brata Sanchema Vansetty’ego, jednego z naszych najzdolniejszych karcistów. – Rescue i Stem-Fulcher skinęli głowami. Vansetty zignorował ich całkowicie.

Nie każdy pokój w Strefie Dyplomatycznej był zajęty. Jednak na wielu drzwiach widniały mosiężne plakiety informujące, że za nimi rozpościera się suwerenne terytorium tego czy innego kraju – Tesh, Khadoh albo Gharcheltist – w postaci rozległych pokoi, niekiedy ciągnących się w pionie na kilka kondygnacji i stanowiących autonomiczne organizmy. Niektóre przedstawicielstwa były odległe od swych stolic o tysiące mil. Niektóre zawsze świeciły pustkami. Na przykład ambasador Tesh zgodnie z tradycją żył w Nowym Crobuzon jako włóczęga, kontaktując się ze swymi współpracownikami jedynie drogą pocztową. Rudgutter nigdy jeszcze go nie widział i wiedział, że nie zobaczy. Inne lokale zwolniły się z powodu braku funduszy lub zainteresowania.

Jednakże większość spraw, które załatwiano w Strefie, miała ogromne znaczenie. Przestrzeń oddana w użytkowanie posłom z Myrshock i Vadaunk powiększyła się znacznie na przestrzeni ostatnich kilku lat, ponieważ wymagał tego nawał prac biurowych towarzyszących ożywionej współpracy handlowej. Dodatkowe pokoje dobudowywano niekiedy na zewnątrz, przylepione jak rakowate narośle, wysoko na ścianach ponad zapuszczonym ogrodem.

Burmistrz i towarzyszący mu współpracownicy minęli drzwi opatrzone tabliczką z napisem „Przydenna Wspólnota Salkrikaltoru”. Korytarz trząsł się nieznacznie, przenosząc drgania ukrytej za ścianą, potężnej maszynerii. Wielkie pompy parowe pracowały codziennie przez długie godziny, pobierając dla ambasadora-skorupiaka świeżą wodę morską z odległej o piętnaście mil Zatoki Żelaznej i wytłaczając na zewnątrz, do rzeki, zużytą i brudną solankę.

Główny korytarz był dziwnym tworem – obserwowany pod jednym kątem wydawał się długi i wąski, pod innym zaś krótki i przestronny. Dochodziły doń liczne odnogi, często łączące się gdzieś w głębi budynku, a przy nich znajdowały się pomniejsze ambasady, zapomniane sklepiki i zabite deskami witryny. Przy końcu głównego traktu, za przedstawicielstwem skorupiaków, Rudgutter skręcił w jeden z owych bocznych korytarzyków – krótki, kręty i dość niski w miejscach, gdzie krzyżowały się z nim ciągi schodów. Czteroosobowa grupa stanęła w końcu przed niedużymi, nie oznaczonymi drzwiami.

Rudgutter obejrzał się, by mieć pewność, że nie są obserwowani. Widoczna część korytarza nie była długa – z całą pewnością byli sami.

Vansetty zaczął wyciągać z kieszeni kawałki kredy i różnobarwne pastele. Wyjął też zza pazuchy coś, co wyglądało jak zegarek, i otworzył pokrywkę. Tarcza urządzenia była podzielona w skomplikowany sposób na wiele drobnych części, wśród których sterczało siedem wskazówek o różnych długościach.

– Muszę obliczyć zmienne, panie burmistrzu – wymamrotał mężczyzna, wpatrując się w wyrafinowany mechanizm. Wydawało się, że przemawia bardziej do siebie niż do Rudguttera czy kogokolwiek innego. – Marne mamy dziś widoki… Front wysokiego ciśnienia przesuwa się w eterze… Może nieść burze energetyczne od otchłani po zeroprzestrzeń… Na granicach też raczej przesrane, cholera… – Vansetty zapisał coś na tylnej stronie notatnika. – Gotowe – rzucił, spoglądając na troje ministrów. Zaczął rysować zawiłe, stylizowane znaki na cienkim arkusiku papieru. Odrywał je kolejno i wręczał Stem-Fulcher, Rudgutterowi i Rescue, ostatni zaś zachował dla siebie. – Schować je na sercu – polecił, wciskając swój świstek za koszulę. – Symbolami na zewnątrz.

Otwarłszy poobijaną walizkę, wyjął z niej komplet grubych, ceramicznych diod. Stanął pośrodku grupki i rozdał je pozostałym.

– Trzymać w lewej ręce. I nie upuścić… – Po chwili owinął całą czwórkę miedzianym drutem, którego koniec podłączył do przenośnego silnika wyciągniętego z walizki. Sprawdził ponownie odczyt dziwacznego zegarowego wskaźnika i pokręcił gałkami sterczącymi z obudowy silnika. – W porządku. Przygotować się – powiedział i trącił dźwigienkę uruchamiającą mechanizm zegarowy.

Drobne, wielobarwne łuki energii przemknęły wzdłuż przewodów i masywnych diod. Niepozorny trójkąt prądów otoczył czworo przybyszów, jeżąc włosy na ich głowach. Rudgutter zaklął pod nosem.

– Mamy mniej więcej pół godziny, zanim mechanizm przestanie działać – rzucił pospiesznie Vansetty. – Trzeba się spieszyć.

Rudgutter wyciągnął przed siebie prawą rękę i otworzył drzwi. Weszli do środka, utrzymując zwarty i niezmienny szyk, by nie przerwać energetycznego trójkąta. Stem-Fulcher pchnęła za sobą drzwi, które zamknęły się z cichym trzaskiem.

Znaleźli się w zupełnie zaciemnionym pokoju. Póki Vansetty nie zawiesił sobie na szyi ciężkiego silnika i nie zapalił świecy, jedynym źródłem słabego blasku były wyładowania wzdłuż miedzianego przewodu. W słabym świetle pojedynczego płomienia zobaczyli, że brudny pokój ma co najwyżej dwanaście stóp długości i dziesięć szerokości, a całe jego wyposażenie stanowią kocioł przy drzwiach oraz stare biurko z krzesłem stojące pod przeciwległą ścianą. Nie było okien, półek ani niczego innego. Powietrze było wyjątkowo ciężkie.

Vansetty wydobył z torby niezwykłą, ręczną maszynę. Zawiłe sploty metalu, kabla i barwionego szkła tworzyły wręcz artystyczną kompozycję, lecz na jej podstawie trudno było określić, do czego służy to urządzenie. Vansetty wychylił się nieco poza pętlę energetyczną i podłączył maszynę do gniazdka w stojącym przy drzwiach kotle. Kiedy pociągnął dźwignię w górnej części jej obudowy, zaczęła brzęczeć z cicha i błyskać światełkami.

– Dawniej, zanim jeszcze ja wziąłem się za tę robotę, trzeba było składać żywą ofiarę – wyjaśnił, odwijając drut opasujący rękojeść urządzenia. – Ale my przecież nie jesteśmy dzikusami, prawda? Nauka to cudowna rzecz. To maleństwo – dodał, gładząc czule metalowy korpus – jest w istocie wzmacniaczem. Zwiększa moc wyjściową maszyny o dwieście procent, może dwieście dziesięć, a jednocześnie nadaje jej formę energii eterycznej. Wtłacza ją w ten oto drut i… – Vansetty cisnął rozwinięty przewód w najdalszy kąt małego pokoju, za biurko. – Proszę bardzo! Mamy ofiarę bez składania ofiary!

Wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu i skupił się na manipulowaniu pokrętłami maszyny.

– Nie trzeba już też uczyć się żadnych głupich języków – mruknął, dostrajając urządzenie. – Nagle jego głos stwardniał i przybrał na sile. – Nie jesteśmy otchłanautami i absolutnie nie dysponujemy tutaj mocą, która pozwalałaby nam na skok transplantropiczny. Wszystko, co możemy zrobić, to uchylić małe okienko, przez które odwiedzą nas Piekielni. Niemniej jednak aura tego pokoju stanie się na jakiś czas bardzo niestabilna, proszę więc trzymać się we wnętrzu osłony i nie próbować żadnych głupot. Rozumiemy się?

Palce Vansetty’ego coraz szybciej przebiegały po gałkach urządzenia, ale poza pohukiwaniem i rosnącą temperaturą kotła oraz stukotem i piskiem maszynki w zasadzie nic się nie działo. Rudgutter zaczął przytupywać niecierpliwie.

I nagle w pokoju zrobiło się gorąco.

Basowy dźwięk rozbrzmiewający poniżej progu słyszalności wprawił podłogę w drżenie. Ciemność przeszyło czerwonawe światło, a w powietrzu przemknęła smużka oleistego dymu. Dźwięki były przez moment stłumione, a potem odzyskały zwyczajną ostrość.

Wszystkie te zjawiska działały dezorientująco; zwłaszcza plamy czerwonawego blasku pełzające po wszystkich powierzchniach powodowały, że obraz sprawiał wrażenie przefiltrowanego przez wodę zabarwioną krwią.

Coś zatrzepotało w mroku. Rudgutter uniósł głowę, mrużąc oczy w powietrzu, które nagle stało się suche i zapylone.

Za biurkiem pojawił się mężczyzna w nieskazitelnie czarnym garniturze.

Pochyliwszy się nieznacznie, oparł łokcie na papierach, które równie niespodziewanie zaistniały na blacie, i czekał.

Vansetty wychylił się ponad ramieniem Rescue i wskazał palcem na milczącą postać.

– Jego Diabelska Ekscelencja – obwieścił – ambasador Piekła. – Burmistrz Rudgutter – rzekł demon przyjemnym, niskim głosem. – Jak miło znowu pana widzieć. Właśnie zaczynałem papierkową robotę.

– Czworo ludzi poczuło się nagle bardzo nieswojo. Słowom ambasadora towarzyszyło bowiem echo. Rozległo się z półsekundowym opóźnieniem i powtórzyło jego wypowiedź przerażającym głosem torturowanej istoty. Wrzask ten nie był zbyt głośny; wydawało się, jakby docierał do skromnego pokoju przez ciągnącą się milami strefę nieziemskiego upału, z samego dna piekielnej otchłani. – Czym mogę służyć? – ciągnął uprzejmie ambasador. („Czym mogę służyć?”, rozległ się bezduszny, żałosny jęk).

– Nadal próbuje pan się dowiedzieć, czy dołączy do nas, dokonawszy żywota? – spytał z uśmiechem.

Rudgutter odwzajemnił uśmiech i pokręcił głową.

– Przecież zna pan mój pogląd na tę sprawę, ambasadorze – odparł spokojnie. – Obawiam się, że nie dam się wciągnąć w tę grę. Nie wywoła pan we mnie egzystencjalnego lęku. – Burmistrz roześmiał się lekko. Ambasador zawtórował mu równie dystyngowanie, a zaraz potem uczyniło to przerażające echo. – Moja dusza, jeśli w ogóle istnieje, należy do mnie. Nie waszą rzeczą jest karać ją czy jej pożądać. Wszechświat jest znacznie bardziej kapryśnym miejscem, niż się panu wydaje… Przecież pytałem już kiedyś, co, pańskim zdaniem, dzieje się po śmierci z demonami? Obaj wiemy, że nie jesteście nieśmiertelni.

Ambasador pochylił głowę w uprzejmym sprzeciwie.

– Ależ z pana modernista, burmistrzu Rudgutter – odpowiedział po chwili. – Nie zamierzam sprzeczać się z panem. Proszę jednak pamiętać, że moja oferta jest wciąż aktualna.

Zniecierpliwiony Rudgutter machnął ręką. Panował nad sobą. Nie krzywił się odruchowo, gdy żałosne jęki powtarzały słowa ambasadora. Nie pozwolił sobie też na niepokój, gdy na jego oczach wizerunek demona siedzącego na krześle zamigotał srebrzyście i… zmienił się w coś innego.

Doświadczał już podobnych wrażeń. Za każdym razem gdy mrugnął, obraz pokoju i jego lokatora na ułamek sekundy przeistaczał się w coś nowego. Rudgutter widział wtedy przez powieki klatkę z żelaznych prętów wijących się jak węże; wyładowania niewiarygodnej mocy i niszczycielskie fale gorąca. Postać ambasadora zastępowało zaś monstrum o głowie hieny, z wywalonym jęzorem, piersiami porośniętymi zębami, kopytami i morderczymi szponami.

Stęchłe powietrze nie pozwalało na zbyt długie pozostawanie z otwartymi oczami: Rudgutter musiał opuszczać powieki. Ignorował jednak krótkotrwałe wizje, traktując ambasadora z niezmiennym, ostrożnym respektem. Demon zachowywał się podobnie.

– Ambasadorze, przyszedłem tu z dwóch powodów. Po pierwsze i najważniejsze, pragnę przekazać pańskiemu władcy, Jego Diabolicznej Wysokości, Carowi Piekła, wyrazy szacunku w imieniu obywateli Nowego Crobuzon… którzy naturalnie nie wiedzą, że tu jestem. – Ambasador uprzejmie skinął głową. – Po drugie, potrzebuję pańskiej rady.

– Zawsze z niezmierną radością pomagamy naszym sąsiadom, burmistrzu Rudgutter. Zwłaszcza takim jak pan, z którymi Jego Wysokość utrzymuje tak dobre stosunki. – Ambasador umilkł i czekał, machinalnie pocierając palcami brodę.

– Dwadzieścia minut – syknął Vansetty wprost do ucha Rudguttera. Burmistrz złożył dłonie jak do modlitwy i z powagą spojrzał na ambasadora. Czuł bijące od niego lekkie fale mocy.

– Widzi pan, ambasadorze, mamy pewien problem. Mamy powody wierzyć, że doszło do… ucieczki, że tak to nazwę. Straciliśmy coś, co bardzo chcielibyśmy odzyskać. Chcę prosić o waszą pomoc, panie ambasadorze.

– O co konkretnie, burmistrzu Rudgutter? O Prawdziwe Odpowiedzi? Na zwykłych warunkach?

– Prawdziwe Odpowiedzi… i może coś jeszcze. Zobaczymy.

– Płatne natychmiast czy później? – indagował demon.

– Ambasadorze – upomniał go grzecznie Rudgutter. – Pańska pamięć bywa niekiedy zawodna. Mam u pana dług wartości dwóch pytań.

Ambasador przez moment mierzył go wzrokiem, a potem roześmiał się głośno.

– W rzeczy samej, burmistrzu Rudgutter. Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny. Zechce pan mówić dalej.

– Czy w tej chwili obowiązują nas jakieś szczególne zasady, panie ambasadorze? – spytał rzeczowo burmistrz. Demon potrząsnął głową (mięsisty jęzor hieny zakołysał się na boki) i uśmiechnął się.

– Mamy meluar, burmistrzu Rudgutter – przypomniał. – Obowiązują więc meluarowe zasady: siedem słów, szyk odwrotny.

Rudgutter skinął głową. Zebrał się w sobie, koncentrując myśli na czekającym go zadaniu. „Żebym się tylko nie pomylił. Przeklęta, infantylna zabawa” – pomyślał przelotnie. A potem przemówił, spoglądając spokojnie w oczy ambasadora.

– Obawiamy się tak czego, to uciekło naprawdę czy?

– Tak – odparł bez wahania demon.

Rudgutter odwrócił się na krótką chwilę, by spojrzeć znacząco na Stem-Fulcher i Rescue. Oboje ponuro skinęli głowami.

Burmistrz popatrzył znowu na demona-ambasadora i przez moment nikt się nie odzywał.

– Piętnaście minut – syknął wreszcie Vansetty.

– Moi bardziej… staroświeccy koledzy nie kryliby zdziwienia, gdyby wiedzieli, iż policzyłem panu „obawiamy się” jako jedno słowo – zauważył ambasador. – Ale ja jestem liberałem – dodał z uśmiechem. – Chciałby pan zadać od razu ostatnie pytanie?

– Raczej nie, ambasadorze. Zostawmy to na inną okazję. Wolałbym złożyć panu propozycję.

– Proszę mówić, burmistrzu Rudgutter.

– No cóż, wie pan już, co nam uciekło, i z pewnością rozumie pan, jak bardzo nam zależy na błyskawicznym zapanowaniu nad sytuacją. – Demon skinął głową. – Pojmuje pan też, naturalnie, że jakiekolwiek posunięcia z naszej strony byłyby niezwykle trudne, a czas jest czynnikiem najwyższej wagi… Dlatego proponuję, żeby wypożyczył nam pan swoich… eee… żołnierzy. Z ich pomocą moglibyśmy schwytać uciekinierów.

– Nie – odpowiedział zwięźle ambasador. Rudgutter zatrzepotał powiekami.

– Jeszcze nie zaczęliśmy dyskutować o warunkach ugody, ambasadorze. Zapewniam, że jesteśmy gotowi złożyć bardzo hojną ofertę…

– Obawiam się, że to wykluczone. Żaden z moich podwładnych nie jest w tej chwili osiągalny. – Ambasador mierzył burmistrza beznamiętnym wzrokiem.

Rudgutter zamyślił się. Jeżeli reakcja demona była próbą targowania się, to pierwszy raz w jego karierze zaczynała się w tak zaskakujący sposób. Burmistrz przymknął oczy, coraz głębiej pogrążając się w zadumie, i otworzył je natychmiast, gdy zobaczył przed sobą potwora, będącego jedną z wielu cielesnych postaci ambasadora. Postanowił spróbować jeszcze raz.

– Mógłbym nawet posunąć się do… powiedzmy…

– Burmistrzu Rudgutter, pan mnie nie zrozumiał – przerwał mu ambasador. Mimo obojętności w głosie sprawiał wrażenie poruszonego. – Nie obchodzi mnie, ile jednostek towaru może pan zaoferować w zamian i na jakich warunkach. Moi podwładni nie są osiągalni, ponieważ to zlecenie nie jest dla nich odpowiednie. – Na długą chwilę zapadła cisza. Rudgutter spoglądał na siedzącego naprzeciwko demona z niemym niedowierzaniem. Teraz dopiero zaczynał rozumieć, o co chodzi. W promieniach krwistoczerwonego światła ambasador uchylił szufladę i zaczął wyjmować z niej pliki papierów. – Jeżeli to już wszystko, burmistrzu Rudgutter – pociągnął gładko – to chciałbym teraz zająć się pracą.

Rudgutter odczekał moment, aż jękliwe „pracą, pracą, pracą” ucichnie w jego umyśle. Echo zaczynało już przyprawiać go o ból brzucha.

– Ależ oczywiście, ambasadorze – odparł. – Przepraszam, że tak długo pana zatrzymałem. Mam nadzieję, że wkrótce znowu się spotkamy.

Ambasador ukłonił się z szacunkiem, a potem wysunął z kieszeni pióro i zaczął składać podpisy na niezliczonych arkuszach papieru. Vansetty, stojący tuż za Rudgutterem, kręcił już gałkami aparatu i wciskał klawisze. Podłoga zachybotała, jakby rozpoczynało się trzęsienie ziemi. Buczenie maszyny przybrało na sile, a pole energetyczne rozciągnięte dokoła czworga ludzi poczęło drżeć. Nawet śmierdzące powietrze zdawało się wpadać w wibracje.

Wizerunek ambasadora wybrzuszył się nagle i zniknął w mgnieniu oka, jak heliotyp strawiony ogniem. Karminowe światło także rozrzedziło się i zgasło, jak gdyby nieznana siła wyssała je przez tysiące niewidzialnych pęknięć w ścianach. Ciemność zamknęła się wokół ludzi jak pułapka. Płomień świeczki Vansetty’ego zadrżał i zgasł.

Upewniwszy się po raz drugi, że nie są obserwowani, Vansetty, Rudgutter, Stem-Fulcher i Rescue niepewnie wyłonili się z mrocznego pomieszczenia. Powietrze korytarza wydało im się cudownie rześkie. Przez chwilę oddychali głęboko, ocierając pot z czoła i poprawiając odzież potarganą podmuchami wiatru z innego świata.

Wreszcie posępny Rudgutter w zdumieniu potrząsnął głową.

Jego ministrowie, którzy zdążyli już doprowadzić się do porządku, spojrzeli na niego pytająco.

– W ciągu ostatnich dziesięciu lat spotykałem się z ambasadorem z tuzin razy – rzekł burmistrz. – Ale nigdy jeszcze nie widziałem, by zachowywał się w taki sposób. Cholerne powietrze! – zawołał, z irytacją przecierając oczy.

Ruszyli we czworo w powrotną drogę wąskim korytarzem, skręcili w główny i skierowali się ku najbliższej windzie.

– To znaczy, jak się zachowywał? – spytała Stem-Fulcher. – Dzisiaj widziałam go dopiero drugi raz, raczej jeszcze nie przywykłam.

Rudgutter zastanawiał się nad odpowiedzią, niespokojnie szarpiąc palcami dolną wargę i czubek bródki. Jego oczy były znacznie bardziej przekrwione niż zwykle. Milczał przez dłuższą chwilę.

– Trzeba tu powiedzieć o dwóch sprawach: jedna dotyczy demonologii, a druga spraw bieżących i praktycznych. – Mówił spokojnym, zdecydowanym tonem, przykuwającym uwagę ministrów. Tylko Vansetty, który uważał swoją misję za zakończoną, szedł obojętnie o kilka kroków przed nimi. – Rzecz pierwsza może dać nam pewien pogląd na psychikę Piekielnych, ich zachowanie, czy jak to tam nazwiemy. Oboje słyszeliście echo, jak sądzę. Przez pewien czas sądziłem, że ambasador próbuje mnie w ten sposób zastraszyć. Pamiętajcie jednak o tym, jak ogromny dystans musiały pokonać te dźwięki. Wiem – dodał szybko, unosząc dłonie – że nie jest to dźwięk w precyzyjnym tego słowa znaczeniu i że dystans oznaczać tu może coś zgoła niepojętego, ale musimy trzymać się pewnych analogii, które w każdych warunkach niosą w sobie ziarno prawdy. Tak więc miejcie na uwadze to, jak wielką odległość musiał ów sygnał pokonać z dna Otchłani do tego pokoju. Jeżeli uwzględnimy tę okoliczność, okaże się, że w rzeczywistości „echo” to słowa wypowiedziane wcześniej. Natomiast elokwencja naszego gospodarza… to ona jest w istocie echem tamtych jęków. To ona jest zniekształconą kopią.

Stem-Fulcher i Rescue milczeli. Wciąż jeszcze świeże w ich pamięci były wrzaski torturowanej istoty, maniakalne ryki, zawodzenie cierpiącego idioty, które zdawały się kpić z diabelskiego wyrafinowania ambasadora…

Teraz dopiero zaczynali sobie uświadamiać, że być może to one były głosem prawdy.

– Zastanawiam się, czy nie myliliśmy się, podejrzewając zupełnie odmienną konstrukcję psychiczną Piekielnych. Może jednak jesteśmy w stanie ich zrozumieć? Może myślą tak jak my? Po drugie, jeśli weźmiemy pod uwagę tę możliwość oraz to, co tak zwane „echo” powiedziało nam o stanie umysłu demonów, zwłaszcza wtedy, gdy próbowałem negocjować, powiedziałbym, że… ambasador się bał. To dlatego nie chciał przyjść nam z pomocą. I dlatego zostaliśmy sami. Demony boją się tego, na co zamierzamy zapolować. – Rudgutter zatrzymał się i spojrzał na współpracowników. Twarz Stem-Fulcher wykrzywił na moment nieokreślony grymas, ale szybko zapanowała nad sobą. Rescue był zimny jak posąg, lecz mimowolnie otulił się mocniej szalikiem. Burmistrz skinął głową. Cisza trwała jeszcze minutę. – Tak więc… – odezwał się w końcu Rudgutter, nerwowo zacierając ręce – pozostaje nam tylko Tkacz.

Загрузка...