Przestworza nad kopułą Szklarni ogarnął mrok. Wraz z nastaniem nocy światło, które wpadało przez szklaną soczewkę wieńczącą gmach, znikło bez śladu. W miasteczku kaktusów zrobiło się nieco ciemniej i minimalnie chłodniej, ale nadal było gorąco, znacznie cieplej niż na zewnątrz. Pochodnie i lampy palące się w mieszkaniach dawały mocne światło, spotęgowane odbiciem od szklanych tafli otaczających kolonię. Dla wędrowców spoglądających na miasto ze szczytu Flag Hill, dla mieszkańców betonowych slumsów-blokowisk w Ketch Heath, a także dla milicjanta gapiącego się w iluminator mknącej po kablu kapsuły oraz dla maszynisty pociągu jadącego linią Sud na południe, widoczna ponad dachami i między dymiącymi kominami kopuła Szklarni zdawała się pękać w szwach od przepełniającego ją światła.
O zmroku kolonia kaktusów zaczynała świecić na tle nieba.
Trzymając się mocno metalowej konstrukcji po wewnętrznej stronie powłoki Szklarni, Yagharek wolno i ostrożnie rozprostował ramiona. Znajdował się mniej więcej w jednej trzeciej drogi ku powierzchni ziemi. Siedząc w punkcie połączenia żelaznych dźwigarów, z tej wysokości mógł jeszcze bez trudu obserwować dachy wszystkich budowli.
Trans yajhu-saak owładnął nim bez reszty. Garuda oddychał wolno i regularnie, ani na chwilę nie przestając przyglądać się w skupieniu połaciom zabudowanego terenu, które rozciągały się poniżej. Jego oczy budowały złożony obraz całości, nie zatrzymując się na żadnym jej fragmencie dłużej niż na kilka sekund. Od czasu do czasu odrywał wzrok od szczegółów i przez moment wpatrywał się w przestrzeń, próbując wyłowić ze skomplikowanej mozaiki niepasujący do niej, nagły ruch. Spoglądał też w stronę zaśmieconego rowu z wodą, przy którym polecił Shadrachowi zebrać pozostałych.
Jak dotąd nie dostrzegł jednak ani śladu swych towarzyszy.
Kiedy nadeszła noc, ulice miasteczka opustoszały w zastanawiająco szybkim tempie. Ludzie-kaktusy zniknęli w swoich domach, a tętniąca życiem kolonia w nieco ponad pół godziny zamieniła się w pustą skorupę. Wreszcie jedynymi istotami, które można było dostrzec w całej Szkłami, zostali żołnierze patrolujący ulice. Przechadzali się zaułkami, zdradzając coraz większą nerwowość. Światła zza szyb przygasały kolejno, gdy mieszkańcy zatrzaskiwali okiennice i zaciągali zasłony. Na ulicach nie było latarń gazowych. Yagharek widział jedynie kilku niespokojnych ludzi-kaktusów, którzy za pomocą długich, płonących na końcu tyczek zapalali nasączone olejem pochodnie, wetknięte w mury domów na wysokości dziesięciu stóp.
Każdemu z zapalających towarzyszył patrol żołnierzy – wyraźnie zdenerwowanych, ale i bojowo nastawionych.
Na szczycie wielkiej świątyni grupa starszych krzątała się wokół maszyny, siłując się z masywnymi dźwigniami i przełącznikami. Olbrzymia soczewka na szczycie aparatu obróciła się nieco na potężnych zawiasach. Yagharek wytężał wzrok, ale wciąż nie pojmował, co próbują osiągnąć starsi i do czego służy osobliwy mechanizm. Mógł jedynie przyglądać się biernie, jak ludzie-kaktusy obracają głowicę aparatu i pochylają ją na boki, sprawdzając wskazania przyrządów, jakby kalibrowali je wedle niezrozumiałych parametrów.
Nad głową Yagharka przywarła do żelaznej belki para mechanicznych szympansów. Trzeci znajdował się nieco niżej, na równoległym dźwigarze. Konstrukty zamarły, czekając na ruch dowódcy.
Yagharek ułożył się wygodniej w żelaznej kratownicy i czekał.
Dwie godziny po zachodzie słońca szkło kopuły wyglądało już na zupełnie czarne. Gwiazdy były niewidoczne.
Ulice Szklarni oświetlone blaskiem pochodni przypominały wykonany w sepii heliotyp. Patrolujący je żołnierze wyglądali jak ruchome cienie.
Jedynymi dźwiękami, które przerywały nocną ciszę, były trzaski płomieni, stukot naprężeń w stygnących konstrukcjach i od czasu do czasu stłumione, trwożliwe szepty.
Nadal nic nie wskazywało na to, by Lemuel, Isaac i pozostali mieli się pojawić. Jakaś cząstka umysłu Yagharka martwiła się tym stanem rzeczy, ale świadomość łowcy koncentrowała się przede wszystkim na sobie samej, za pomocą technik relaksacyjnych zapadając coraz głębiej w myśliwski trans.
Garuda czekał.
I wreszcie, gdzieś między dziesiątą a jedenastą wieczorem, usłyszał dźwięk.
Spokojny i rozluźniony, natychmiast wstrzymał oddech i skoncentrował się, szukając źródła szmeru.
Dźwięk powtórzył się; był podobny do cichego łopotu szmaty na wietrze.
Tajemniczy odgłos nie wywołał żadnej reakcji u wartowników trzymających straż na wieży świątyni. Yagharek poczuł dreszcz. „Może zostałem sam?” – pomyślał. „Może kopuła jest pusta; nie ma w niej nikogo prócz mnie, konstruktów i tych nieziemskich, bladych świateł w głębinach ulic?”
Dźwięk nie powtórzył się po raz trzeci, ale przed oczami garudy przesunęła się ciemna plama. Coś dużego przemykało ku górze przez mrok, który spowijał Szklarnię.
Zmrożony strachem, gdzieś na poziomie podświadomości, głęboko pod zewnętrznym spokojem doświadczonego łowcy, Yagharek zesztywniał i kurczowo chwycił się żelaznej konstrukcji, przywierając do niej mocno, aż do bólu. Szybko odwrócił głowę i przycisnął hełm do metalowej powierzchni, po czym ostrożnie spojrzał w lusterka.
Przerażający stwór pełzł wolno w górę po wewnętrznej powierzchni kopuły.
Znajdował się daleko, niemal dokładnie naprzeciwko Yagharka. Musiał wyjść z jednego z budynków stojących poniżej, tuż przy szklanej ścianie. Zapewne przeleciał kilka jardów dzielących go od żelaznej konstrukcji, a dalej powędrował pieszo, wczepiając się w wystające elementy łapami, mackami i szponami. Szedł w stronę chłodniejszego powietrza i niczym nie ograniczonej ciemności.
Mimo głębokiego yajhu-saak Yagharek czuł, że jego serce szamoce się jak oszalałe. Z zapartym tchem i niezdrową fascynacją wpatrywał się w lusterka, obserwując powolną wspinaczkę istoty. Śledził ciemną sylwetkę, jakby należącą do upadłego anioła, którego nienaturalnie wygięte ciało oszpecono dziwacznymi wyrostkami. Skrzydła bestii były złożone; prostowały się co jakiś czas tylko na krótką chwilę, jakby ćma chciała je wypróbować w ciepłym powietrzu Szklarni.
Niemrawo, lecz uparcie, pełzła w stronę ożywczej atmosfery nocnego miasta.
Yagharek nie wiedział, skąd wyszła. Niepewnie przenosił wzrok z czarnego cielska stwora na plamę ciemności tuż nad ziemią, z której być może wyłonił się kilka minut wcześniej.
Wreszcie wysiłki garudy zostały nagrodzone.
Spoglądał właśnie na grupę starych, rozpadających się domów przy południowo-zachodniej krawędzi Szklarni, które po wiekach przeróbek i okupacji kaktusów w niczym nie przypominały już eleganckich, ludzkich kamienic. Nic też nie wyróżniało ich spośród stojących opodal, znacznie mniej wytwornych budowli. Były może odrobinę wyższe, a ich górne piętra zostały ucięte, tak by zmieściła się nad nimi ściana kopuły. Im dalej od centrum kolonii, im bliżej końca uciętej ulicy, tym więcej było wyburzonych kondygnacji i tym niżej nad nimi znajdowała się szklana czasza.
Pierwotnie znajdował się tam klinowaty budynek stojący w rozwidleniu ulicy. Jego szczyt był prawie nietknięty; brakowało jedynie dachu. Ceglana masa głębiej leżących pięter kurczyła się stopniowo pod naporem krzywizny kopuły, by zrównać się z ziemią na skraju miasta kaktusów.
A z okna na najwyższym piętrze wychyliła się charakterystyczna, wystająca szczęka ćmy.
Serce Yagharka znowu skoczyło jak oszalałe i musiał użyć całej swej silnej woli, by przywrócić mu regularny rytm. Cieszył się w duchu, że doświadcza tych silnych emocji przez filtr łowieckiego transu; strach i podniecenie docierały do niego w nieco rozrzedzonej formie.
Teraz już wiedział, gdzie znajduje się gniazdo bestii.
Odnalazłszy to, czego szukał, Yagharek chciał zsunąć się jak najszybciej po szkielecie budowli, uciec ze świata drapieżnych ciem, zniknąć z wysokości i znowu stanąć na twardym gruncie, choćby i pod szklanym dachem. Zrozumiał jednak w porę, że jeden gwałtowny ruch mógł zdradzić ćmom jego pozycję. Musiał więc czekać, kołysząc się uspokajająco i pocąc się w ciszy, unieruchomiony aż do chwili, gdy wszystkie potwory wypełzną w ciemność nad miastem.
Druga ćma w absolutnej ciszy wyskoczyła z okna, przez sekundę szybowała na szeroko rozpostartych skrzydłach, a potem chwyciła się metalowego dźwigara i zaczęła pełznąć ku górze. Podążając za swą siostrą, poruszała się wprawnie i bezszelestnie.
Yagharek czekał w bezruchu.
Minęło kilka minut, zanim w pustym oknie pojawiła się trzecia ćma.
Po długiej i mozolnej wspinaczce jej towarzyszki już niemal osiągnęły cel. Trzecia była jednak zbyt niecierpliwa: przez moment kołysała się z wahaniem na parapecie, trzymając się nagiej, drewnianej ramy, a potem rzuciła się w przód i wystrzeliła w górę ze słyszalnym łopotem skrzydeł.
Yagharek nie był pewien, skąd pół sekundy później dobiegły dziwne odgłosy, ale pomyślał, że dwie pełzające ćmy głośny sykiem albo udzieliły reprymendy swej siostrze, albo też ostrzegły ją przed niebezpieczeństwem.
Gdzieś w dole rozległo się buczenie, a zaraz potem ciszę panującą w Szklarni przerwał klekot uruchamianego mechanizmu.
Yagharek nadal nie ruszał się z miejsca.
Z wierzchołka piramidy wystrzelił ku górze oślepiająco jaskrawy promień światła, tak ostry i „gęsty”, że wyglądał jak kolumna twardej materii. Jego źródłem była soczewka dziwacznej maszyny.
Yagharek przyglądał się jej przez wsteczne lusterka. W słabym blasku bijącym na wszystkie strony od potężnego reflektora zobaczył jego załogę: starszych kaktusów operujących w pośpiechu pokrętłami, zaworami i dźwigniami sterczącymi z bocznej ściany aparatu. Ten, który mocował się z dźwigniami, wolno obrócił i opuścił nieco wiązkę, kierując ją ukośnie ku górze.
Światło rozjarzyło przypadkową grupę brudnych paneli sklepienia, po czym przesunęło się w nowe położenie. Przez krótką chwilę błądziło, nim wreszcie przechwyciło niecierpliwą ćmę, która docierała już do otworu w dachu, by wyrwać się na wolność.
Oczodoły ze ślepymi szypułkami obróciły się w stronę światła i potwór syknął głośno.
Yagharek usłyszał krzyki kaktusów zgromadzonych na tarasach iglicy, powtarzane w na poły zrozumiałym języku. Nie była to czysta mowa, lecz bękarcia hybryda, której słowa słyszał po raz ostatni w Shankell, wzbogacona dialektem ragamoll używanym w Nowym Crobuzon i dźwiękami, których w ogóle nie rozpoznawał. Jako gladiator w pustynnym mieście, chcąc nie chcąc, przyswoił sobie język bukmacherów, którymi w większości byli ludzie-kaktusy, jednak sformułowania, które teraz słyszał, były dziwaczne, od wieków nieużywane i skażone obcymi wpływami. Mimo to brzmiały prawie zrozumiale.
– …tam! – usłyszał, a potem ktoś dodał zdanie, w którym pojawiło się słowo „światło”. Kiedy ćma w pośpiechu oddaliła się od wyrwy w sklepieniu, by umknąć przed blaskiem reflektora, rozległ się okrzyk: – Nadlatuje!
Bestia bez trudu wyleciała poza zasięg potężnego snopa światła. Wiązka błądziła panicznie po wnętrzu kopuły, jakby kierowała nią ręka szalonego latarnika. Starsi na próżno próbowali przechwycić cel, desperacko omiatając plamą światła nawet ulice i dachy domów.
Inne ćmy pozostały niezauważone. Rozpłaszczone na szklanych taflach spokojnie czekały.
W dole trwała zaś głośna dyskusja.
– …przygotować… w niebo… – usłyszał Yagharek, a zaraz potem wyłowił słowa „włócznia” i „słoneczna” z dialektu Shankell, wypowiedziane jednym tchem. Ktoś wykrzykiwał ostrzeżenia, także wplatając słowa „włócznia słoneczna”. – Za daleko!… Za daleko! – nawoływał z rozpaczą inny kaktus.
Starszy, który sterował ruchami reflektora, szczeknął krótki rozkaz i jego podwładni pochylili się nad przyrządami. Zażądał „maksymalnego”, ale czego? – tego Yagharek nie mógł zrozumieć.
Błądzący snop światła wreszcie na moment odnalazł cel i czarne ciało ćmy rzuciło ponury cień na sklepienie Szklarni.
– Gotowi? – krzyknął dowódca. Odpowiedział mu chór potakujących głosów.
Starszy obracał soczewkę aparatu, rozpaczliwie starając się na dłużej pochwycić bestię wiązką światła. Ćma pikowała i zygzakowała, przemykając tuż nad dachami domów i wykręcając ciasne spirale. Jej akrobatyczne popisy odbijały się na krzywiźnie kopuły jako upiorny teatr cieni.
I wtedy, na krótką chwilę, istota dostała się w sam środek kręgu światła. Wydawało się, że czas zatrzymał się na moment, by wszyscy mogli zobaczyć niewiarygodne, niezrozumiałe i potworne piękno zabójczej ćmy.
W tym momencie kaktus kierujący aparatem pociągnął ukrytą dźwignię i wielka kropla płynnego żaru wystrzeliła znad soczewki, by pomknąć w przestworza tunelem światła. Yagharek patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Kłąb skoncentrowanego światła i gorąca rozpłynął się w powietrzu o kilka stóp przed szklaną kopułą.
Wszystko znieruchomiało na chwilę w koszmarnie silnym rozbłysku.
Yagharek zamrugał, by zetrzeć z pamięci obraz niezwykłego pocisku i potwornej siły światła.
W dole rozległy się znowu głosy kaktusów.
– Dostał? – dopytywał się ktoś z nadzieją. Odpowiedzi były niejasne.
Podobnie jak Yagharek, obrońcy skierowali wzrok ku górze, w stronę miejsca, gdzie po raz ostatni ukazała się ćma. Niektórzy wpatrywali się w ziemię i w świetle opuszczonego reflektora szukali zwłok bestii na twardym chodniku.
Yagharek dostrzegł na ulicy patrole żołnierzy, wodzących wzrokiem za jasną plamą i stojących w bezruchu nawet wtedy, gdy przesuwał się po nich snop światła.
– Nic! – krzyknął jeden ze starszych z wysokiego tarasu. Jego krótki raport powtórzono we wszystkich sektorach, wypełniając echem głosów klaustrofobiczną ciemność.
Zza grubych zasłon i drewnianych okiennic domów wymknęły się na zewnątrz promienie światła. Jeden po drugim mieszkańcy Szklarni zapalali pochodnie i lampy gazowe. Jednak nawet w obliczu kryzysowej sytuacji nikt nie odważył się otworzyć okna; nikt nie chciał ryzykować, że zostanie dostrzeżony. Uzbrojeni strażnicy nadal byli na ulicach sami.
I wtedy, z nagłym podmuchem wiatru podobnym do lubieżnego oddechu kochanka, ludzie-kaktusy zebrani na tarasach świątyni przekonali się, że nie strącili ćmy. Bestia zanurkowała ostro, uciekając przez światłem reflektora i strzałem włóczni słonecznej, a następnie przemknęła nisko nad dachami i wolno nabrała wysokości, znienacka i po mistrzowsku ukazując się starszym w pełnej krasie: z rozpostartymi skrzydłami, na których tańczyły barwne wzory, skomplikowane i dzikie jak ciemny ogień.
Tylko jeden z kaktusów zdążył krzyknąć. Dowódca przez ułamek sekundy bardzo pragnął skierować włócznię słoneczną w stronę potwora i roznieść go na milion płonących szczątków. Lecz zanim ktokolwiek zdążył coś zrobić, widok szeroko rozłożonych skrzydeł wymazał z ich pamięci wszelkie emocje i zamiary.
Yagharek patrzył na to przez lusterka, choć wcale nie chciał widzieć.
Dwie ćmy, które wciąż jeszcze trzymały się sklepienia, oderwały się nagle od żelaznych dźwigarów i runęły w dół, by w ostatniej chwili poszybować łukiem do góry, przeciwstawiając się prawom grawitacji. Pomknęły wzdłuż stromych ścian piramidy i niczym diabły wyskakujące spod ziemi pojawiły się nagle przed gromadą zahipnotyzowanych kaktusów.
Jedna z bestii strzeliła kolczastą macką i zawinęła ją wokół grubej nogi któregoś ze starszych. Niemal w tej samej chwili ramiona i szpony pozostałych ciem oplotły się i wbiły w ciała wybranych ofiar.
Zdezorientowani żołnierze z trzyosobowych patroli biegali po ulicach, wykrzykując sprzeczne rozkazy i na przemian to unosząc, to opuszczając broń. Klęli przy tym i nawoływali w bezsilnej rozpaczy. Prawie nic nie widzieli. Rozumieli tylko tyle, że na najwyższym tarasie piramidy pojawiły się wielkie, trzepocące skrzydła i że starsi z jakiegoś powodu przestali strzelać z włóczni słonecznej.
Grupa najodważniejszych wojowników wbiegła do gmachu świątyni i popędziła schodami na górę, ku piętrom zajętym przez starszych. Byli jednak zbyt wolni. Bezradni. Ćmy oddalały się już od wielkiej budowli, dostojnie tnąc powietrze szeroko rozpostartymi, mieniącymi się hipnotycznie skrzydłami. Nie poruszały nimi, a mimo to wznosiły się coraz wyżej, unosząc trzech starszych, dygocących bezsilnie w ich objęciach i wciąż jeszcze wpatrzonych w wielobarwne wzory na ciałach swych katów.
Na kilka sekund przed tym, nim drużyna kaktusów wdarła się przez klapę na najwyższy taras, ćmy zniknęły. Jedna po drugiej, zgodnie z milcząco ustalonym porządkiem, wytrysnęły pionowo ku górze i wydostały się na wolność przez dziurę w szklanym poszyciu kopuły. Średnica otworu była minimalnie mniejsza od rozpiętości ich skrzydeł, a mimo to przemknęły przezeń bez chwili wahania z maksymalną prędkością.
Unosząc oszołomione i bezwolne ofiary, uleciały w mroczne niebo nad miastem z odrażającą gracją genialnych drapieżców.
Starsi, którzy pozostali przy milczącej już maszynie, powoli otrząsali się z letargu i zaczynali nawoływać się wzajemnie, jeszcze zdumieni nagłą utratą i równie zaskakującym powrotem świadomości. W ich krzykach pojawiła się też zgroza, kiedy zauważyli, że brakuje trzech spośród nich. Wyjąc wściekle, skierowali włócznię słoneczną ku górze, niepotrzebnie mierząc z niej w pustą przestrzeń. Zaraz potem pojawili się młodsi wojownicy, z kuszarpaczami i maczetami gotowymi do akcji. Rozejrzawszy się ze zdziwieniem po tarasie, pomału opuścili broń.
Dopiero wtedy – gdy towarzysze ofiar wykrzykiwali przekleństwa i groźby, a ćmy mknęły już gdzieś daleko nad miastem – Yagharek wyrwał się z bojowego transu i podjął przerwaną wędrówkę w dół, po żelaznej kratownicy dźwigającej ciężar Szklarni. Konstrukty-małpy ruszyły za nim, gdy tylko spostrzegły jego pierwszy ruch.
Garuda przesuwał się wzdłuż poziomych belek, dbając o to, by stanąć na ziemi dokładnie za ostatnim rzędem domów, na skrawku zaśmieconej ziemi odciętej od reszty kolonii przez fragment cuchnącego kanału.
Ostatnich kilka stóp pokonał jednym skokiem i z efektownym przewrotem bezszelestnie wylądował na stercie tłuczonych cegieł. Przykucnął natychmiast i nasłuchiwał przez dłuższą chwilę.
Ciszę przerwała tylko seria metalicznych szczęków i syk tłoków, gdy trzy sprawne konstrukty zeskoczyły na ziemię tuż obok niego i zastygły, oczekując dalszych rozkazów.
Yagharek spojrzał na brudną wodę, stojącą w rowie odciętym od świata przez szklaną kopułę. Cegły, którymi wyłożono brzegi kanału, były śliskie od organicznych osadów. Jeden z jego końców oddalony od ściany Szklarni o dobrych trzydzieści stóp był zamknięty starannie ułożonym murem – najwyraźniej była to niegdyś ślepa odnoga miejskiego systemu kanałów. Drugi koniec, tuż przy żelaznej krawędzi kopuły, blokowała byle jak wykonana tama z betonu, gruzu i żelaza. Wciśnięto ją między murowane brzegi rowu, nie przejmując się zbytnio szczelnością. Zapora przeciekała więc na tyle skutecznie, by zasilać odcięty kanał wodą z zewnątrz. To, co przesączało się przez tamę, było ciepłą breją pełną martwych, rozkładających się organizmów.
Yagharek wyczuwał jej smród. Odpełzł nieco dalej, w stronę resztek muru, które przetrwały wyburzanie budynku. Dopiero teraz zauważył, że z uliczek kolonii kaktusów wciąż jeszcze dobiegają paniczne okrzyki żołnierzy. Idiotyczne głosy, domagające się stanowczego działania, nakładały się na siebie i wzajemnie zagłuszały.
Garuda już miał ułożyć się wygodnie na rumowisku, by zaczekać na Shadracha i pozostałych, gdy ujrzał, że sterty potłuczonych cegieł zaczynają się ruszać. Z miniaturowych osypisk wynurzyli się wolno Isaac, Shadrach, Pengefinchess, Derkhan, Lemuel i Tansell. Tuż obok stanęła nagle na nogi kupa drutów, żelastwa i szkła – dwa konstrukty ruszyły na spotkanie z trzema, które towarzyszyły Yagharkowi.
Przez moment nikt się nie odzywał. Isaac ruszył przed siebie, zostawiając za sobą obłok kurzu. Muł z kanałów ściekowych, który okrywał jego ubranie i torbę, był teraz oklejony grubą warstwą pyłu ze szczątków zburzonego budynku. Poobijany hełm – podobny do tego, który nosił Shadrach, przesłonięty skomplikowaną armaturą – kiwał się absurdalnie na jego głowie.
– Yag – mruknął cicho. – Dobrze cię znowu widzieć, stary. Cieszę się… że nic ci się nie stało. – Uczony chwycił dłoń garudy i potrząsnął nią. Yagharek, choć zaskoczony, nie cofnął się i nie wyrwał ręki z uścisku.
Poczuł się tak, jakby nagle otrząsnął się z zadumy. Rozejrzał się, jak gdyby dopiero teraz po raz pierwszy naprawdę dostrzegł Isaaca i pozostałych. Czuł ulgę, widząc ich wprawdzie brudnych, posiniaczonych i podrapanych, ale żywych i zdrowych.
– Widziałeś, co tu się działo? – spytała Derkhan. – Dopiero co wyszliśmy z podziemi; całe wieki łaziliśmy po tych przeklętych kanałach ściekowych, ciągle słyszeliśmy te głosy… – Kobieta urwała i z odrazą potrząsnęła głową na samo wspomnienie. – Wreszcie znaleźliśmy właz i wyszliśmy na powierzchnię niedaleko stąd. A na ulicy chaos, totalny chaos! Żołnierze biegli w stronę świątyni… Widzieliśmy też tę… tę świecącą maszynę. Łatwo było tu dotrzeć, nikt się nami nie interesował… – Derkhan zawiesiła głos. – Ale właściwie nie wiemy, co się tu stało – podsumowała cicho.
Yagharek wziął głęboki wdech.
– Ćmy tu mieszkają – oznajmił. – Widziałem ich gniazdo. Zaprowadzę was.
Wiadomość zelektryzowała pozostałych.
– A te cholerne kaktusy nie wiedzą, że mają potwory pod nosem? – spytał Isaac. Yagharek pokręcił głową (był to pierwszy ludzki gest, którego się nauczył).
– Nie wiedzą, że ćmy sypiają w ich domach – odparł garuda. – Słyszałem, jak krzyczeli; myśleli, że przyleciały z zewnątrz, że to tylko atak. Nie mają pojęcia… – Yagharek urwał, myśląc o scenie paniki na najwyższym tarasie świątyni słońca; o starszych bez hełmów z lusterkami i o głupio odważnych żołnierzach, którzy na szczęście nie zdążyli zaatakować bestii, a tym samym uniknęli niechybnej i bezsensownej śmierci. – Nie mają pojęcia, jak sobie radzić z tymi potworami – dokończył szeptem. Na jego oczach wodnica Pengefinchess przesunęła się pod jej koszulą, mocząc wrażliwą skórę, a przy okazji zmywając brud z ciała i odzieży. Strój kobiety był teraz niedorzecznie czysty. – Powinniśmy pójść do gniazda – odezwał się po chwili Yagharek. – Chodźmy, ja poprowadzę.
Awanturnicy zgodnie skinęli głowami i odruchowo zaczęli sprawdzać broń oraz resztę rynsztunku. Isaac i Derkhan wyglądali na zdenerwowanych, ale panowali nad sobą, zaciskając szczęki. Lemuel uśmiechnął się sardonicznie i zaczął czyścić paznokcie czubkiem noża.
– Jest coś jeszcze, o czym powinniście wiedzieć – dodał garuda. Zwracał się do wszystkich, a w jego głosie była nuta niepokoju, której nie można było zignorować. Tansell i Shadrach przestali gmerać w plecakach i z uwagą popatrzyli na człowieka-ptaka. Pengefinchess odłożyła łuk, którego cięciwę testowała, a Isaac posłał Yagharkowi spojrzenie pełne bolesnej rezygnacji. – Trzy ćmy wyleciały przez wyrwę w sklepieniu, unosząc zahipnotyzowanych kaktusów. Ale my wiemy, że powinny być cztery. Tak twierdził Vermishank. Może się mylił, może kłamał, a może jedna z nich zginęła. Możliwe jest jednak i to – dodał garuda – że jedna z nich pozostała w gnieździe i czeka na nasze przybycie.