W wielkim, sztywnym kokonie rozpoczął się niezwykły proces.
Ukryte w nim ciało gąsienicy zaczęło się rozpadać. Odnóża, oczy, włoski i segmenty korpusu przestały tworzyć całość – z wolna zamieniały się w płyn.
Kleista masa czerpała energię do transformacji ze zgromadzonego wcześniej zapasu dreamshitu. Samoorganizowała się. Niespójna forma falowała i marszczyła się, raz po raz przelewając się jak oleista plama poza ramy tego świata i z powrotem. Mieszała się nieustannie; była jak błoto pramaterii, z której zrodziło się życie.
Była niestabilna. Była żywa, choć w toku przemian zawisła na pewien czas gdzieś między życiem a śmiercią, lecz zawsze pozostawała nasycona mocą.
A potem znowu była żywa. Tyle że w inny sposób.
Spirale biochymicznego szlamu poczęły przyjmować nowe kształty. Włókna nerwowe, które rozplotły się i rozpuściły, nagle znowu zaczęły łączyć się w cząstki tkanki zdolnej do przenoszenia sygnałów. Z każdą chwilą powstawało coraz więcej nowych, niepojętych konstelacji materii.
Powstająca dopiero istota wyprężyła się w paroksyzmie niesprecyzowanego bólu i po raz pierwszy poczuła słaby jeszcze, ale szybko narastający głód.
Proces ten przebiegał dyskretnie; dla obserwatora z zewnątrz nie działo się absolutnie nic. Gwałtowne niszczenie i odrodzenie ukrytej w kokonie istoty było metafizycznym dramatem odgrywanym bez udziału publiczności. Prymitywna, instynktowna skromność kazała larwie zaciągnąć wokół siebie cienką kurtynę połyskliwego jedwabiu.
Po powolnym, chaotycznym rozpadzie formy w perłowym kokonie nastąpiła krótka chwila bezruchu. Potem zaś, w odpowiedzi na niemożliwy do zidentyfikowania bodziec, ciało zaczęło budować się na nowo, coraz szybciej i szybciej.
Isaac spędził wiele godzin na obserwowaniu kokonu, ale mógł tylko wyobrażać sobie trudny proces autokreacji, który dokonywał się we wnętrzu. To, co widział, było martwym przedmiotem, osobliwym owocem wiszącym na wątłej nici pod sklepieniem ciemnej klatki. Niepewność nie dawała mu spokoju – zastanawiał się usilnie nad tym, czy z ukrycia wyłoni się lada chwila gigantyczny motyl czy może coś zupełnie innego. Na zewnątrz kokon nie zmieniał się ani o jotę. Raz czy dwa drgnął minimalnie, zakołysał się i znieruchomiał po kilku sekundach. Nic więcej.
Isaac poświęcał mu cały wolny czas – to jest ten, którego nie spędzał, pracując nad maszyną, dziełem swego życia. Sterty miedzianych i szklanych elementów zgromadzone na laboratoryjnej platformie z wolna przyjmowały kształt skomplikowanego urządzenia. Całe dnie upływały teraz uczonemu na lutowaniu i dobijaniu metalowych części młotkiem, montowaniu tłoków parowych i wstawianiu mechanizmów taumaturgicznych do stale rozrastającej się konstrukcji. Wieczory spędzał w pubach, dyskutując z Gedrecsechetem, Bibliotekarzem Palgolaka, Davidem i Lublamaiem bądź też z dawnymi kolegami z uniwersytetu. Wypowiadał się rozważnie, starał się nie wyjawiać zbyt wiele, ale wkładał w dyskusje o matematyce, energii, kryzysie i inżynierii wiele pasji.
W zasadzie nie opuszczał Brock Marsh. Ostrzegł przyjaciół i znajomych z Pól Salacusa, że przez dłuższy czas nie będzie miał z nimi kontaktu, choć w zasadzie nie musiał tego robić – jego stosunki z bohemą i tak miały luźny, nie zobowiązujący charakter. Jedyną osobą, za którą naprawdę tęsknił, była Lin. Praca zajmowała jej jednak co najmniej tyle samo czasu, ile jemu, a kiedy konstruowanie maszyny nabrało tempa, coraz trudniej było im znaleźć chwile dla siebie.
Isaac zaczął więc wieczorami pisać listy do swojej kobiety. Pytał w nich o postępy w tworzeniu wielkiego dzieła i zapewniał o tym, że nie przestaje tęsknić. Każdego ranka naklejał na kopertę znaczek i wrzucał przesyłkę do skrzynki przy końcu ulicy.
Odpisywała mu, a on wykorzystywał jej listy jako doping do jeszcze wydajniejszej pracy: pozwalał sobie otwierać je dopiero wtedy, gdy zakończył robotę zaplanowaną na dany dzień. Wtedy siadał przy otwartym oknie, rzucając długi cień na wody Egzemy i widoczne w oddali sylwetki domów, popijał herbatę lub czekoladę i czytał. Zaskoczyło go to, jak wiele sentymentalnego ciepła odczuwał w takich chwilach. Owszem, była w nich odrobina tandetnej ckliwości, ale także, a może przede wszystkim, wielki ładunek uczucia, prawdziwej więzi i żalu, że Lin nie może być przy nim.
W ciągu tygodnia Grimnebulin zdołał zbudować prototyp maszyny kryzysowej – hałaśliwy i cieknący gąszcz rurek i przewodów, które nie służyły absolutnie niczemu poza produkowaniem żużlu i smrodu. Rozebrał to więc i gruntownie przeprojektował. Nieco ponad trzy tygodnie później kolejny konglomerat brudnych elementów mechanicznych stanął pod oknem – tym samym, przez które uciekły swego czasu skrzydlate eksponaty z kolekcji Isaaca. Była to konstrukcja otwarta, luźne zgrupowania silników, dynam i przetworników rozrzucone na podłodze i połączone ze sobą w prowizoryczny sposób.
Grimnebulin chciał zaczekać na Yagharka, ale nie wiedział, w jaki sposób odszukać garudę, który postanowił wieść żywot włóczęgi. Miał wrażenie, że jego klient próbuje w ten pokrętny sposób zachować resztki godności. Żyjąc na ulicy, nie był niczyim dłużnikiem. Pielgrzymka przez cały kontynent, którą odbył tak niedawno, nie mogła zakończyć się spoczęciem na laurach, utratą kontroli nad własnym losem. Yagharek był w Nowym Crobuzon outsiderem, ale nie zamierzał polegać na nikim i nie chciał być wdzięczny komukolwiek.
Isaac wyobrażał sobie czasem, jak garuda wędruje z miejsca na miejsce, śpiąc na gołej podłodze w opustoszałych gmachach albo kuli się gdzieś na dachu, przy kominie, szukając odrobiny ciepła. Jego wizyta w laboratorium równie dobrze mogła być kwestią godziny, jak i paru tygodni. Grimnebulin jednak czekał tylko pół dnia, zanim postanowił dokonać pierwszego eksperymentu bez udziału swojego klienta.
W szklanym dzwonie, w którym zbiegała się większość przewodów i rur, Isaac umieścił kawałek sera. Kęs leżał tam i sechł pomału, podczas gdy uczony z zapałem uderzał w klawisze podręcznego kalkulatora – próbował nadać wartości matematyczne wektorom sił. Często przerywał obliczenia, by uzupełnić notatki.
Gdzieś z dołu dobiegało ciche sapanie Szczerości, borsuczycy Lublamaia, cmokanie jej pana i pomruk pracującego niestrudzenie konstruktu. Grimnebulin potrafił jednak całkowicie zignorować wszelkie odgłosy, wyłączyć się i skoncentrować uwagę jedynie na liczbach.
Mimo to czuł się nieco niezręcznie i nie bardzo podobało mu się to, że prowadzi eksperymenty w obecności Lublamaia, jako że wciąż starał się zachowywać swoje badania w tajemnicy. „Może gust mi się zmienia na starość i zaczynam lubić teatralne zagrania?” – pomyślał i uśmiechnął się krzywo. Kiedy uporał się z równaniami najlepiej jak potrafił, zaczął na siłę wynajdować sobie zajęcia, czekając, aż Lublamai opuści laboratorium. Wreszcie wyjrzał za balustradę i spojrzał na biurko kolegi, który kreślił właśnie wykresy na papierze w kratkę i wcale nie wyglądało na to, żeby się dokądkolwiek wybierał. Isaac miał już dość czekania.
Ruszył przed siebie przez plątaninę metalu i szkła zalegającą na sporej części platformy i przykucnął ostrożnie przy końcówce służącej wprowadzaniu danych do maszyny kryzysowej stojącej po lewej. Obwody i rury obiegające całą halę meandrowały po deskach i zbiegały się przy szklanym dzwonie z kawałkiem sera, stojącym po prawej.
Isaac chwycił jedną ręką giętką, metalową rurkę, której początek zamocowany był do kotła przy przeciwległej ścianie. Był zdenerwowany, ale i podniecony. Najciszej jak umiał, przyłączył końcówkę rurki do zaworu wejściowego maszyny kryzysowej. Odkręcił kurek i natychmiast poczuł, że para wodna zaczyna wypełniać silnik. Maszyna syczała, mruczała i klekotała, a Isaac przyklęknął przy końcówce do wprowadzania danych i wpisał na klawiaturze przygotowane wcześniej formuły matematyczne. W szczelinę w obudowie wsunął szybko cztery karty perforowane. Zębate koła poruszyły się, a z podłogi podniósł się obłok kurzu, gdy korpus urządzenia zaczął wibrować.
Grimnebulin mruknął coś pod nosem, nie spuszczając z oka szklanego dzwonu.
Wydawało mu się, że wyczuwa w powietrzu przepływ mocy i danych, docierających do wszystkich części rozwleczonej po całym laboratorium maszyny. Czuł się prawie tak, jakby to w jego żyłach zaczynała krążyć sprężona para, zmieniająca serce w potężny tłok. Pstryknął trzema dużymi przełącznikami i obwód zaczął się rozgrzewać.
Rozległo się basowe buczenie. Przez kilka ciągnących się nieprzyzwoicie sekund nic się nie działo. A potem żółty ser leżący w brudnym dzwonie ze szkła zaczął drżeć.
Isaac patrzył na to jak urzeczony i chciało mu się krzyczeć z radości. Przekręcił gałkę sterownika o sto osiemdziesiąt stopni i kawałek sera poruszył się energiczniej.
„No, to teraz sprowadźmy na niego kryzys” – pomyślał Grimnebulin i przesunął dźwignię zamykającą obwód: przezroczysty pojemnik znalazł się w zasięgu sensorów.
Szklany dzwon został przez niego zmodyfikowany: w miejscu zamkniętego wierzchołka znajdował się otwór, przez który wystawał masywny tłok. Isaac sięgnął po niego i zaczął naciskać, wolno opuszczając szorstką, metalową końcówkę w stronę kawałka sera. Ser znalazł się w niebezpieczeństwie. Gdyby tłok poruszał się nadal w tym samym kierunku, zmiażdżyłby badaną próbkę.
Isaac dociskał metalową tubę prawą ręką, lewą zaś kręcił gałkami urządzenia, próbując dostroić je do wskazań szalejących zegarów. Obserwując miotające się dziko wskazówki, z wyczuciem zwiększył natężenie prądów taumaturgicznych.
– No, dalej, mały sukinsynu – szepnął. – Uważaj. Jeszcze nic nie czujesz? Zbliża się kryzys…
Tłok opuszczał się sadystycznie coraz niżej i niżej. Ciśnienie w rurach osiągnęło niebezpiecznie wysoki poziom. Sfrustrowany Isaac westchnął głęboko. Zwolnił tempo opadania tłoka, ale groźba wciąż wisiała nad niewinnym kawałkiem sera. Nawet gdyby maszyna kryzysowa nie zadziałała i ser nie zareagowałby w przewidziany programem sposób, Isaac zamierzał go zmiażdżyć. Istotą kryzysu była potencjalność zagrożenia. Gdyby więc nie miał szczerego zamiaru zgniecenia sera, nie byłoby kryzysu. Pola ontologicznego nie można oszukać.
I nagle, gdy świst pary i tłoków stał się nieznośny, a cień tłoka na dnie szklanego dzwonu wyrazisty, ser eksplodował. Rozległo się donośne mlaśnięcie i szczątki rozprysły się na wszystkie strony, pokrywając ścianki dzwonu deszczem okruchów i oleistych kropel.
Lublamai wrzasnął coś, zaniepokojony hałasem, ale Isaac nawet go nie słuchał. Siedział z otwartymi ustami, wpatrując się jak głupiec w resztki sera. Po chwili roześmiał się z niedowierzaniem i radością zarazem.
– Isaac! Co ty, kurwa, kombinujesz?! – wściekał się Lublamai.
– Nic, nic! Przepraszam za te odgłosy… To tylko mój eksperyment. Zresztą całkiem udany. – Isaac uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Szybko wyłączył maszynę kryzysową i uniósł dzwon. Przebiegł palcami po rozsmarowanej po całym wnętrzu, tłustej masie. „Niewiarygodne!” – pomyślał.
Zgodnie z założeniami programu, ser miał unieść się w powietrze, cal lub dwa nad podłogą. Z tego punktu widzenia eksperyment zakończył się porażką. Isaac był jednak prawie pewien, że nie wydarzy się absolutnie nic! Z całą pewnością popełnił błąd w obliczeniach, a co za tym idzie – wykonał niewłaściwe karty perforowane. Od początku jednak wiedział, że uzyskanie dokładnie takiego wyniku, o jakim marzył, będzie nadzwyczaj trudne. Sam proces uruchamiania energii kryzysowej był jeszcze bardzo prymitywny, toteż błędy, obnażające przede wszystkim niedoskonałość sprzętu, był nieuniknione. Poza tym droga do stworzenia zamkniętej pętli energetycznej, do swoistego perpetuum mobile, na którym tak zależało Isaacowi, była jeszcze bardzo daleka.
Ale… udało mu się sięgnąć do zasobów energii kryzysowej!
Czegoś takiego nie dokonano jeszcze nigdy. Dopiero teraz Isaac naprawdę uwierzył, że jego pomysły nie są od początku do końca mrzonkami. Od tej pory czekała go jedynie praca nad udoskonalaniem systemu. Oczywiście było to zadanie nastręczające ogromną ilość problemów, ale były to problemy znacznie mniejszego kalibru niż dotychczasowe. Podstawowa zagadka, największa niewiadoma teorii kryzysu, została rozwiązana.
Isaac pozbierał notatki i przejrzał je z nabożną czcią. Nie mógł jeszcze uwierzyć w to, co przed chwilą widział na własne oczy. „Następnym razem” – pomyślał – „użyję niedużego wododzieła vodyanoich. Czegoś, co trzyma się kupy jedynie dzięki energii kryzysowej. Eksperyment będzie znacznie ciekawszy; może nawet zacznę myśleć o tej całej pętli” – zastanawiał się gorączkowo. Wreszcie plasnął dłonią w czoło i z uśmiechem pokręcił głową.
„Wychodzę” – pomyślał nagle. „Pójdę… i upiję się. Znajdę Lin. Należy mi się wolny wieczór. Właśnie rozwiązałem jeden z najpoważniejszych problemów w jednym z najbardziej kontrowersyjnych paradygmatów nauki. Zasłużyłem na drinka…” Isaac uśmiechnął się w duchu, ale zaraz spoważniał. Zdał sobie sprawę, że właśnie postanowił powiedzieć Lin o maszynie kryzysowej. „Dłużej nie mogę myśleć o tym projekcie w samotności” – stwierdził zdecydowanie.
Sprawdził w kieszeniach, czy nie zapomniał o kluczach i portfelu, po czym przeciągnął się i zszedł na parter. Słysząc kroki, Lublamai odwrócił się w jego stronę.
– Wychodzę, Lub – rzucił Grimnebulin.
– Koniec na dziś? Dopiero trzecia.
– Powiedzmy, że ostatnim razem popracowałem dłużej – odparł z uśmiechem Isaac. – Dzisiaj robię pół etatu. Gdyby ktoś pytał, będę jutro.
– Dobra – odrzekł Lublamai i machnął ręką na pożegnanie, wracając do pracy. – Baw się dobrze.
Isaac mruknął „do zobaczenia” i wyszedł.
Zatrzymał się na środku ulicy Wioślarzy i odetchnął głęboko, zachwycając się świeżym powietrzem. Na ulicy nie było tłoku, ale też nie nazwałby jej opustoszałą. Zasalutował paru sąsiadom, a potem odwrócił się i ruszył w kierunku Petty Coil. Dzień był naprawdę piękny, toteż drogę ku Polom Salacusa postanowił pokonać piechotą.
Ciepłe powietrze sączyło się przez drzwi, okna i szpary w ścianach starego magazynu. Lublamai przerwał raz pracę, żeby zrzucić z siebie część ubrania. Szczerość bawiła się ochoczo ze zdobycznym chrząszczem. Konstrukt niedawno zakończył sprzątanie i teraz stał w kącie, tykając z cicha. Jeden z jego obiektywów zdawał się śledzić każdy ruch Lublamaia.
Wkrótce po wyjściu Isaaca Lublamai wstał i wychylił się przez okno obok swego biurka, by przyczepić czerwony szalik do gwoździa wbitego między cegły. Czekając na Miętafiksa, sporządził listę zakupów i spokojnie wrócił do pracy.
O piątej słońce wciąż jeszcze stało w miarę wysoko, ale widać było, że zaczyna już drogę ku horyzontowi. Jego blask płowiał coraz szybciej.
W głębi pękatego kokonu przeobrażająca się forma życia także wyczuwała schyłek dnia. Drgnęła lekko, naprężając niemal gotowe ciało, w którym rozpoczęła się już ostatnia seria reakcji chymicznych.
O pół do siódmej natarczywe stukanie w okno przerwało Lublamaiowi pracę. Miętafix spoglądał na niego zza szyby, drapiąc się po głowie chwytną stopą. Gdy tylko okno się otworzyło, wyrmen zaczął, jak zwykle, wykrzykiwać z zapałem słowa powitania.
– Lublub, szefuniu! Tak se właśnie krążyłem, patrzę, a tu czerwony szalik…
– Dobry wieczór, Miętafiksie – przerwał mu Lublamai. – Może jednak wejdziesz?
Mężczyzna odstąpił od okna, wpuszczając wyrmena. Rudobrunatna skóra latającej istoty lśniła efektownie w promieniach zachodzącego słońca. Miętafix uśmiechał się do Lublamaia całą swą wyjątkowo paskudną gębą.
– Co planujemy, szefie? – wykrzyknął i nim uczony zdążył odpowiedzieć, zainteresował się borsuczycą, która mierzyła go nieufnym spojrzeniem. Rozłożył nagle skrzydła, wywalił język i zrobił możliwie najgłupszą minę. Szczerość popatrzyła na niego pogardliwie i oddaliła się z godnością.
Miętafix zarechotał hałaśliwie i beknął.
Lublamai uśmiechnął się pobłażliwie i zanim wyrmen zdążył znaleźć sobie nowy obiekt zainteresowania, pociągnął go w stronę biurka, na którym leżała lista zakupów. Chcąc, by Miętafix choć na chwilę skupił się na czekającym go zadaniu, dał mu tabliczkę czekolady.
Kiedy sprzeczali się o to, jak duży ciężar jest w stanie dźwignąć w powietrze zdrowy wyrmen, na platformie nad ich głowami coś się poruszyło.
Na piętrze, w kącie laboratorium Isaaca, we wnętrzu coraz szybciej tonącej w mroku klatki kokon zaczął się huśtać, lecz tym razem nie była to sprawka wiatru. To drganie ciasno upakowanej, organicznej masy wprawiło go w szybki, hipnotyczny ruch. Kokon obrócił się, znieruchomiał i podskoczył nieznacznie. Rozległ się nieskończenie cichy dźwięk rozdzierania, którego Lublamai i Miętafix nie mieli prawa usłyszeć.
Wilgotny, ozdobny, czarny pazur rozdzielił włókna kokonu. Przesunął się z wolna ku górze, rozcinając sztywny materiał z taką łatwością, z jaką ostry nóż zabójcy pruje ciało ofiary. Zupełnie obce, niepojęte zmysły zaczęły badać otoczenie przez długą, poszarpaną szczelinę. Potężna, dezorientująca fala wrażeń obiegła całą halę – Szczerość zawyła cicho, a Lublamai i Miętafix spojrzeli po sobie niespokojnie.
Wieloelementowe ręce wychynęły z ciemności kokonu i chwyciły rozcięte brzegi. Mięśnie naprężyły się bezszelestnie i tymczasowe schronienie pękło na dwoje. Drżące ciało, mokre i śliskie jak noworodek, wysunęło się z kokonu i upadło na dno klatki z najcichszym z możliwych odgłosów.
Przez moment kuliło się na drewnianej podłodze, słabe i oszołomione, w tej samej pozycji, w której tak długo pozostawało w ukryciu. Wreszcie powoli i niepewnie zaczęło się prostować, rozkoszując się niespodziewanym nadmiarem wolności. Napotkawszy drucianą siatkę przedniej ściany klatki, rozdarło ją bez wysiłku i wpełzło w otwartą przestrzeń laboratorium.
Pomału odkrywało siebie. Uczyło się swoich kształtów.
Zaczynało zdawać sobie sprawę ze swoich potrzeb.
Lublamai i Miętafix spojrzeli w górę, słysząc zgrzyt rozrywanego drutu. Wydawało się, że źródło dźwięku, który wypełnił całą halę, znajduje się gdzieś nad nimi. Popatrzyli na siebie nawzajem pytająco i znowu zadarli głowy.
– Co to, szefuniu? – spytał niepewnie wyrmen.
Lublamai odsunął się od biurka. Spojrzał na balkon będący królestwem Isaaca i obracając się z wolna, omiótł wzrokiem całe laboratorium. Niepokojący odgłos nie powtórzył się. Lublamai stał nieruchomo, marszcząc czoło i wpatrując się intensywnie w drzwi wejściowe. „Może dźwięk dotarł tu z zewnątrz?” – pomyślał.
W lustrze wiszącym obok drzwi dostrzegł jakiś ruch.
Ciemna postać podniosła się z podłogi i stanęła u szczytu schodów.
Lublamai chciał coś powiedzieć, ale z jego krtani wyrwał się tylko nieartykułowany odgłos niedowierzania, strachu i oszołomienia. Mężczyzna zmartwiał, wpatrując się intensywnie w obraz, który pojawił się na tafli zwierciadła.
Istota rozwijała się tak, jak rozwija się kwitnący kwiat. Prostowała kończyny jak człowiek zmuszony przez zbyt długi czas do leżenia w pozycji embrionu, tyle że czyniła to ze znacznie bardziej zdumiewającym skutkiem. Wydawało się, że każdy z jej członków może zginać się tysiąckrotnie. Rozpościerała się jak zgnieciona w dłoni kartka papieru, prostując się z wolna i otwierając bez końca nogi, macki, ogony. Wreszcie skulona dotąd jak pies istota zaprezentowała się w całej okazałości – rozmiarami dorównywała niemal dorosłemu człowiekowi.
Miętafix zaskrzeczał niezrozumiale. Lublamai otworzył usta jeszcze szerzej, próbując wykonać jakikolwiek ruch. Widział już nie całą postać, tylko ciemną, połyskującą skórę i zaciskające się rytmicznie szczupłe, dziecięce dłonie. Zimne cienie. Oczy, które nie były oczami. Organiczne fałdy, zgrubienia i wyrostki pulsowały spazmatycznie jak ogony świeżo zabitych szczurów. I te długie jak palce odłamki odbarwionej kości, błyskające bielą, rozsuwające się i ociekające śliną, odłamki, które były zębami…
Kiedy Miętafix próbował minąć Lublamaia, a ten ze wszystkich sił starał się krzyczeć – nie odrywając oczu od postaci w lustrze i bezradnie szurając stopami po posadzce – istota stojąca u szczytu schodów rozpostarła skrzydła.
Cztery szeleszczące wachlarze ciemnej materii wystrzeliły z jej grzbietu na boki i ku górze. Istota rozprostowała je do końca i poruszyła nimi lekko. Ich rozpiętość była niewiarygodnie duża; mięsiste połacie pokryte organicznymi wzorami przywodziły na myśl rozpościerającą się flagę lub nagle otwartą pięść. Kolosalne skrzydła obciągnięte sztywną skórą, rozłożone wokół chudej postaci obcej istoty, wydawały się otaczać sobą wnętrze hali. Miały nieregularny, jakby chaotyczny kształt, ale prawa część była idealnie wierną kopią lewej, niczym plama atramentu odbita na dwóch połówkach złożonej kartki.
Na wielkich połaciach skrzydeł widniały ciemne plamy, które zdawały się migotać w oczach zapatrzonego w nie Lublamaia i jęczącego, siłującego się z drzwiami Miętafiksa. Ich barwy kojarzyły się z nocą i śmiercią: była tam granatowa czerń, ciemny brąz i głęboka czerwień. Barwne plamy istotnie migotały, przypominając amebę pod szkłem powiększającym albo plamę oleju na wodzie. Zmiany te dokonywały się symultanicznie; prawy i lewy komplety skrzydeł błyskały zgodnym, hipnotycznym rytmem, z coraz większą częstotliwością.
Lublamai zmrużył oczy. Myśl, że obca istota znajduje się za jego plecami, nie dawała mu spokoju, czuł na plecach wręcz fizyczne swędzenie. Wreszcie odwrócił się gwałtownie, żeby stanąć twarzą w twarz z przybyszem, na własne oczy zobaczyć mieniące się plamy na jego skrzydłach, to oszałamiające przedstawienie…
…I już nie myślał o tym, że powinien krzyczeć. Chciał tylko wpatrywać się w barwne znamiona, wirujące i zmieniające kształt w perfekcyjnej symetrii, na tle skrzydeł podobnych do chmur na nocnym niebie i płynącej pod nimi wody.
Miętafix zawył jeszcze głośniej. Odwrócił się, żeby spojrzeć na istotę, która z rozpostartymi skrzydłami schodziła po drewnianych stopniach. Znieruchomiał z otwartymi ustami, urzeczony ruchem kolorowych plam.
Moc ciemnych, wirujących wzorów była zniewalająca.
Lublamai i Miętafix stali nieruchomi i milczący, podnieceni, oszołomieni i drżący, zapatrzeni w fantastyczne skrzydła.
Istota smakowała powietrze.
Popatrzyła przelotnie na Miętafiksa i otworzyła paszczę, ale zdobycz wydała jej się zbyt skromna. Rozejrzała się więc i stanęła przed Lublamaiem, ani na chwilę nie zwijając hipnotyzujących skrzydeł. Zajęczała bezgłośnie z głodu, na co nieprzytomna ze strachu Szczerość odpowiedziała potępieńczym wyciem i wcisnęła się jeszcze głębiej w cień nieruchomego konstruktu, w którego soczewkach odbijały się dziwaczne cienie. Powietrze pachniało Lublamaiem. Istota zaczęła ślinić się intensywniej, a jej skrzydła zatrzepotały. Zapach człowieka stawał się coraz silniejszy, aż wreszcie z pyska poczwary wysunął się monstrualnych rozmiarów język. Chuda ręka bez wysiłku odsunęła Miętafiksa.
Lublamai zniknął w głodnych objęciach skrzydlatej istoty.