– Zapraszam, zapraszam, spróbujcie szczęścia!
– Drogie panie i panny, każcie swym partnerom zdobyć dla was bukiet!
– Nic nie zakręci was bardziej niż przejażdżka Kręciołem!
– Poznajcie hipnagogiczny mesmeryzm Silliona Niezwykłego!
– Trzy gwinee za trzy rundy! Kto spróbuje stawić czoło „Żelaznemu Człowiekowi”, Magusowi, w trzech rundach uczciwej walki, ten zabierze do domu trzy gwinee! Zapraszam wszystkich prócz ludzi-kaktusów!
Wieczorne powietrze było gęste od dźwięków. Wyzwania, nawoływania, zaproszenia i ciepłe słowa zachęty rozbrzmiewały wokół roześmianego towarzystwa niczym pękające balony. Palniki na gaz wzbogacony odpowiednio dobranymi chymikaliami świeciły czerwienią, zielenią błękitem i kanarkową żółcią. Trawniki i ścieżki ogrodów Sobek Croix lepiły się od rozrzuconych słodyczy i rozlanych sosów. Drobne szkodniki raz po raz wyskakiwały spomiędzy straganów w ciemny gąszcz krzewów, unosząc bezcenne łupy. Kieszonkowcy przemykali w ciżbie niczym drapieżne ryby wśród gęstych wodorostów. Okrzyki oburzenia i piski trwogi znaczyły ich ślad.
Tłum przypominał rozkołysany las ludzi, vodyanoich, kaktusów, kheprich i innych, rzadziej spotykanych istot: hotchich, striderów, stiltspearów oraz wielu ras, których Isaac nie potrafił nawet nazwać.
Lecz zaledwie o kilka jardów od tętniącego życiem jarmarku absolutna ciemność spowijała trawę i zarośla ogrodów. Pierwsze rzędy krzewów i najniższe konary drzew okrywała warstwa śmieci, głównie podartych i porzuconych papierów targanych bezlitośnie przez wiatr. W mroku tonęły też krzyżujące się ścieżki, prowadzące ku stawom, kwietnikom i całym akrom nieużytków, a także do klasztornych ruin leżących w samym sercu Sobek Croix.
Lin, Cornfed, Isaac i Derkhan wraz z resztą towarzystwa spacerowali między ogromnymi konstrukcjami ze stali, połyskującymi kolorowo w jaskrawych światłach palników. Z maleńkich wagoników zawieszonych na łańcuchach wysoko nad ich głowami dobiegały piski zachwyconych pasażerów. Co najmniej setka maniakalnie wesołych melodii rozbrzmiewała jednocześnie z grających szaf i organów, tworząc wokół zwiedzających niepokojącą kakofonię dźwięków.
Alex pogryzała orzeszki w miodzie, Bellagin żuł solone mięso, a Thighs Growing wchłaniała wodnistą papkę (przysmak ludzi-kaktusów). Zabawiali się podrzucaniem co bardziej smakowitych kąsków i chwytaniem ich ustami w powietrzu.
Park był pełen gości rzucających obręczami do celu, strzelających z dziecięcych łuków i zgadujących, pod którym kubkiem znajduje się moneta. Dzieciaki wyły z radości lub rozpaczy. Prostytutki wszelkich ras, płci i specjalności przechadzały się prowokacyjnie między budami z piwem i straganami, mrugając znacząco do potencjalnych klientów.
Towarzystwo rozpraszało się z wolna w miarę zbliżania się do centralnej części jarmarku. Wszyscy zatrzymali się na moment przy strzelnicy, by popatrzeć na łucznicze popisy Cornfeda. Kiedy skończył, ostentacyjnie wręczył swą zdobycz – dwie lalki – Alexandrine i pewnej młodej, pięknej kurewce, która dopingowała z zapałem jego triumfy. Wkrótce potem cała trójka zniknęła gdzieś w tłumie, trzymając się pod ręce. Tarrick dowiódł swej zręczności w konkursie łapania żywych krabów w sztucznej, wirującej topieli. Bellagin i Spint kazały sobie wyczytać przyszłość z kart i zapiszczały ze strachu, gdy znudzona wróżka odwróciła kolejno karty z wizerunkiem Węża i Wiedźmy. Zaraz też zażądały konsultacji u konkurencyjnej wróżbitki o wyłupiastych oczach. Kobieta wbiła skupiony wzrok w chitynowe grzbiety barwnych żuków buszujących w trocinach…
Isaac i pozostali zostawili amatorki wróżb w tyle.
Nieliczna już grupa skręciła w alejkę za Kołem Przeznaczenia, ku koślawemu ogrodzeniu, za którym widać było rozproszone na uboczu, niewielkie namioty. Nad bramką wisiała tablica, na której niewprawna ręka umieściła napis: „Cyrk Osobliwości”.
– No tak… – mruknął Isaac w nieco teatralnej zadumie. – Chyba zajrzę, czy mają tu coś ciekawego.
– Będziesz zgłębiał tajniki ludzkiej niedoli, Zaac? – spytała modelka pewnego malarza, której imienia uczony nie mógł sobie przypomnieć. Prócz Isaaca, Lin i Derkhan do bram Cyrku dotarło jedynie kilka osób z pierwotnego składu grupy. Wszyscy wyglądali na lekko zaskoczonych decyzją Grimnebulina.
– W ramach badań – odparł z godnością Isaac. – W ramach badań. Idziesz ze mną, Derkhan? Może ty, Lin?
Pozostali wreszcie pojęli aluzję i zareagowali na nią różnorako: niektórzy z uśmiechem machnęli ręką, inni nie kryli irytacji. Zanim jednak oddalili się gremialnie, Lin zwróciła się gestem do Isaaca.
Raczej mnie to nie interesuje. Teratologia to bardziej twoja działka. Spotkamy się przy wyjściu za dwie godziny?
Uczony ścisnął jej dłoń i lekko skinął głową. Khepri pożegnała się z Derkhan i pobiegła, by dogonić nieznanego Isaacowi nawet z imienia artystę.
Isaac i Derkhan spojrzeli na siebie bez słowa.
– ”…I w końcu zostało dwoje” – zanuciła po chwili kobieta. Był to wers z dziecięcej śpiewanej wyliczanki o koszu pełnym kociąt, które groteskowo zdychały jedno po drugim.
Isaac uiścił dodatkową opłatę za wstęp do Cyrku Osobliwości. Choć pokaz dziwactw nie zgromadził aż takich tłumów jak inne atrakcje jarmarku, namioty nie świeciły pustkami. Im bardziej zamożni goście pojawiali się za ogrodzeniem, tym częściej słychać było głosy powątpiewania i podejrzliwości. Wystawa zdumiewających tworów natury obnażyła ludzką skłonność do podglądactwa i zwyczajną hipokryzję bogatych mieszczan.
Lada chwila miało rozpocząć się coś w rodzaju wycieczki, której przewodnik obiecywał pokazanie chętnym wszystkich atrakcji Cyrku. Nawołując z zapałem, szybko ustawił zwiedzających w ciasną grupę i kazał im trzymać się razem, zapewniając, że wkrótce zobaczą dziwy, jakich nie oglądają oczy większości śmiertelników.
Isaac i Derkhan z początku trzymali się na uboczu, lecz po chwili ruszyli w ślad za wycieczką. Uczony spostrzegł, że jego towarzyszka trzyma w pogotowiu notatnik i pióro.
Ubrany w melonik Mistrz Ceremonii zbliżył się do pierwszego namiotu.
– Panie i panowie – wyszeptał donośnym, chrapliwym głosem – w tym oto namiocie czai się najbardziej niesamowita i przerażająca bestia, jaką kiedykolwiek widziały oczy zwykłych ludzi. Albo vodyanoich, albo kaktusów, albo jakichkolwiek innych istot – dodał normalnym tonem, kłaniając się uprzejmie nielicznym obcym, którzy znaleźli się w grupie zwiedzających. Po chwili powrócił do nadętego stylu wypowiedzi. – Jako pierwszy, piętnaście wieków temu, opisał ją w swych dziennikach podróży Libintos Mędrzec z miasta, które nazywano podówczas po prostu Crobuzon. Podczas swych licznych wypraw na południe, na spalone słońcem pustkowia, Libintos widział i opisał wiele niezwykłych, a czasem i straszliwych stworzeń. Żadne jednak nie było bardziej przerażające niż osławiony… mafadet!
Nawet Isaac, który do tej pory uśmiechał się sardonicznie, dołączył do zbiorowego westchnienia przejętego tłumu.
„Czy to możliwe, żeby mieli tu mafadeta?” – pomyślał, kiedy MC odsłaniał kurtynę zwisającą przed wejściem do niedużego namiotu. Na wszelki wypadek zaczął przeciskać się bliżej.
Po chwili rozległo się jeszcze głośniejsze, jękliwe westchnienie i ci, którzy stali w pierwszych rzędach, zaczęli cofać się gwałtownie. Inni natychmiast zajęli ich miejsca.
Za czarnymi prętami klatki widać było bestię zaiste niezwykłą, skutą masywnymi łańcuchami. Spoczywała na nagiej ziemi, a jej płowy korpus przypominał nieco cielsko ogromnego lwa. Z plątaniny gęstszego futra ponad barkami wyrastała długa, giętka szyja grubości ludzkiego uda. Pokrywające ją czerwonawe łuski połyskiwały jak natłuszczone. Układały się w zawiły wzór wzdłuż całej szyi, która spłaszczała się nieco i zaginała przy końcu, płynnie przechodząc w groźną, wężową paszczę. Łeb mafadeta spoczywał na ziemi. Wielki, rozdwojony język wysuwał się z niej raz po raz, a ślepia płonęły jak palniki.
Isaac chwycił Derkhan za ramię.
– Psiakrew, to naprawdę mafadet – wysapał zdumiony. Derkhan kiwnęła głową, spoglądając na zwierzę szeroko otwartymi oczami.
Tłum cofnął się nieco. Mistrz Ceremonii chwycił kij z kolcem na końcu i wsunął go między pręty, by dźgnąć lekko pustynnego potwora. Zwierz syknął basem i żałośnie machnął masywną łapą w stronę swego ciemięzcy. Długa szyja zwinęła się spiralnie, cofając głowę jak najdalej od źródła bólu.
W ciżbie widzów rozległ się krzyk i grupa naparła niespodziewanie na barierkę oddzielającą ją od klatki.
– Panie i panowie, proszę się cofnąć! Błagam! – Głos Mistrza balansował na granicy dobrze wyćwiczonej histerii. – Jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie! Proszę nie drażnić bestii!
Mafadet znowu syknął, wyczuwając zagrożenie, i niezdarnie odpełzł w głąb klatki, by znaleźć się poza zasięgiem ostrego kolca.
Podziw Isaaca dogasał w szybkim tempie.
Wyczerpane zwierzę jęczało z bólu i upokorzenia, wciskając się w najdalszy kąt swego więzienia. Nagi ogon zahaczył bezwładnie o śmierdzące truchło kozy, które zapewne miało być pożywieniem. Futro mafadeta było poplamione łajnem i pyłem, a także krwią sączącą się z licznych ran i zadrapań. Rozciągnięte na gołej ziemi ciało drgnęło z wysiłku, gdy mięśnie wężowej szyi uniosły w górę zimnooki, tępo zakończony łeb. Zwierz zasyczał, a słysząc podobnie syczącą odpowiedź tłumu, rozchylił szczęki, próbując obnażyć kły.
Isaac skrzywił się boleśnie.
Tam, gdzie z dziąseł bestii powinny były wystawać drugie na stopę, połyskliwe kły, sterczały ledwie kikuty połamanych zębów. „Wybili je celowo” – pomyślał Isaac – „bo bali się trującego, morderczego ukąszenia”.
Patrzył jeszcze przez chwilę na niespokojne ruchy czarnego jęzora, nim zwierzę ułożyło się i znieruchomiało w kącie.
– Jasna dupa – szepnął Isaac do Derkhan, nie kryjąc żalu i niesmaku. – Nigdy bym nie pomyślał, że będę współczuł takiej kreaturze.
– Patrząc na tego biedaka, zastanawiam się, w jakim stanie będzie garuda – odpowiedziała Derkhan.
Przewodnik zasłaniał już kurtynę, by ukryć żałosny stan zwierzęcia przed oczami co bystrzejszych widzów. Czyniąc to, opowiadał historię o próbie trucizny, którą przeszedł Libintos, znalazłszy się w rękach króla mafadetów.
„Bajeczki dla dzieci, banały, kłamstwa i pozerstwo” – pomyślał z pogardą Isaac. Zauważył, że zwiedzający mieli niespełna minutę na przyjrzenie się więźniowi brudnej klatki. „Tym mniejsza szansa, że ktokolwiek dostrzeże, w jakim stanie jest ten nieborak”.
Mimowolnie wyobraził sobie zdrowego i dorodnego mafadeta na wolności. Potężna masa sprężystego ciała, przeciskająca się zwinnie pośród zeschniętych krzewów… i szybki jak błyskawica atak zakończony ukąszeniem jadowitych kłów.
A ponad tym wszystkim krążący po niebie garudowie z nożami w dłoniach.
Tłum w ekspresowym tempie został przepędzony do sąsiedniego namiotu. Isaac nie słuchał już krzykliwych opowieści przewodnika. Obserwował Derkhan, skrobiącą coś pospiesznie w notesie.
– To dla „RR”? – spytał szeptem. Derkhan rozejrzała się nerwowo.
– Możliwe. To zależy od tego, co jeszcze zobaczymy.
– Co zobaczymy? – syknął wściekle Isaac, ciągnąc Derkhan za sobą w stronę kolejnego „eksponatu”. – Zobaczymy ludzką podłość w czystej postaci! I pieprzoną rozpacz ofiar, Derkhan!
Zatrzymali się o kilka kroków przed grupką gapiów zgromadzonych wokół dziecka urodzonego bez oczu. Chudziutka, delikatna dziewczynka płakała bezgłośnie i kiwała głową w takt głosów rozlegających się w tłumie. „Widzi dzięki wewnętrznemu narządowi wzroku!” – głosił szyld nad jej głową. Niektórzy z widzów rechotali cynicznie i pokrzykiwali w stronę nieszczęsnej.
– Cholera, Derkhan… – Isaac potrząsnął głową. – Popatrz, jak się nad nią znęcają…
Ledwie zdążył to powiedzieć, a już kilka głów zwróciło się w jego stronę z wyrazem niesmaku. Odwrócili się i odeszli, splunąwszy przez ramię w stronę kobiety, która śmiała się najgłośniej.
– To już się zmienia, Isaacu – powiedziała cicho Derkhan. – Zmienia się coraz szybciej.
Przewodnik wycieczki kroczył wolno ścieżką między ciasnymi namiotami, zatrzymując się przy wybranych okropieństwach. Grupa powoli zaczynała się rozpadać; gromadki ciekawskich zaczynały zwiedzanie na własną rękę. Przy niektórych namiotach zatrzymywali ich pracownicy Cyrku. Czekali, aż zbierze się większa liczba chętnych i dopiero wtedy odsuwali zasłony. Do innych można było wejść w dowolnym momencie. Tu i ówdzie zza grubych płócien dobiegały piski uciechy, krzyki przerażenia i jęki niesmaku.
Derkhan i Isaac weszli do jednego z długich namiotów. Nad wejściem przeczytali kolejny ręcznie pisany szyld: MAGAZYN CUDÓW! CZY ODWAŻYSZ SIĘ WEJŚĆ DO MUZEUM UKRYTYCH TAJEMNIC?
– Odważymy się, Derkhan? – mruknął Isaac, gdy znikali w dusznym i pełnym kurzu wnętrzu.
Światło wpływało wolno do ich oczu z zakamarków bawełnianej sali. Pod miękkimi ścianami i pośrodku Magazynu Cudów stały długie rzędy gablot z żelaza i szkła. Blask świec i lamp gazowych filtrowano soczewkami w taki sposób, by tworzył dramatyczne plamy światła dokładnie tam, gdzie znajdowały się dziwaczne eksponaty. Zwiedzający kluczyli między gablotami, szepcąc coś podnieconymi głosami i od czasu do czasu wybuchając krótkim, nerwowym śmiechem.
Isaac i Derkhan także wałęsali się wolno między słojami z żółknącym alkoholem, w którym moczyły się fragmenty ciał. Były tam dwugłowe płody i kawałki ramienia krakena. Obok pływał połyskujący głęboką czerwienią przedmiot, który mógł być szponem Tkacza lub wypolerowaną rzeźbą z drewna; były też oczy, które podrygiwały spazmatycznie, żyjąc w słoju odżywczego płynu; były biedronki o grzbietach wytatuowanych w fantazyjne wzory widoczne jedynie przez szkło powiększające, a także ludzka czaszka telepiąca się po klatce na sześciu owadzich, wykonanych z metalu nogach. Zobaczyli też gniazdo powiązanych ze sobą ogonami szczurów, które na zmianę wypisywały na maleńkiej tablicy obsceniczne słowa. Nie zabrakło również książki wykonanej ze sprasowanych piór, zębów drudów i kła narwala.
Derkhan przez cały czas notowała. Isaac zaś kontemplował relikwie szarlatanerii i pseudonauki, nie kryjąc zainteresowania.
Wkrótce opuścili Muzeum i stanęli między namiotami Angleriny, Królowej Najgłębszego Morza z lewej, a siedzibą Najstarszego Człowieka-Kaktusa w Bas-Lag z prawej strony.
– Zaczynam wpadać w depresję – oznajmiła Derkhan.
Isaac podzielał jej uczucia.
– Znajdźmy wreszcie tego Człowieka-Ptaka, Wodza z Dzikiej Pustyni i spieprzajmy stąd. Kupię ci watę cukrową.
Długo lawirowali między namiotami zdeformowanych, otyłych, włochatych i karłowatych istot, nim Isaac zatrzymał się znienacka i uniósł rękę, wskazując na szyld, który spostrzegł kątem oka.
Król Garuda! Pan Przestworzy!
Derkhan uchyliła ciężką kotarę. Wymieniwszy spojrzenia, weszli do ciemnego wnętrza.
– Oho! Oto i przybysze z niezwykłego miasta! Zapraszam, wejdźcie, usiądźcie i posłuchajcie opowieści z okrutnej pustyni! Zostańcie chwilę z wędrowcem z najdalszych stron!
Gdzieś z głębi mrocznego namiotu rozległ się płaczliwy głos. Isaac zmrużył oczy, próbując dostrzec coś za prętami klatki. Po chwili wyłowił z ciemności niewyraźną jakby obolałą postać.
– Jestem wodzem mojego ludu. Przybyłem do Nowego Crobuzon, aby poznać to miasto, o którym tyle słyszeliśmy.
Głos był słaby, piskliwy, skrzeczący i pełen udręki, ale w niczym nie przypominał zupełnie obcych dźwięków, które wydobywały się z gardła Yagharka. Mówiący postąpił o krok bliżej w stronę kraty. Grimnebulin otworzył szeroko oczy i usta, gotów do triumfalnego okrzyku, ale głos uwiązł mu w krtani i zmienił się w ledwie słyszalny szept.
Postać stojąca przed Isaakiem i Derkhan poruszyła się nieznacznie, a potem bezceremonialnie podrapała po brzuchu. Ciało obcego było ciężkie i obwisłe, jak krągłości chorobliwie otyłego chłopca. Skórę miał bladą, szorstką od zimna i chorób. Isaac zmierzył go wzrokiem z głębokim rozczarowaniem. Dziwaczne narośle sterczały z palców nóg stwora, niczym szpony niezręcznie narysowane przez dziecko. Głowę miał okrytą piórami, ale były to pióra rozmaitych kształtów i rozmiarów, wetknięte w ciało w najzupełniej przypadkowy sposób i także na szyi tworzące nierówną choć dość szczelną okrywę. Oczy, które wpatrywały się badawczo w Isaaca i Derkhan, należały bez wątpienia do krótkowzrocznego człowieka. Powieki, sklejone ropną wydzieliną unosiły się i opadały z największym trudem. Dziób, wielki i poplamiony, przypominał stary odlew ze stopu cyny i ołowiu.
Za plecami istoty widać było brzegi brudnych – i śmierdzących, jak się zdawało – skrzydeł. Ich rozpiętość z pewnością nie przekraczała sześciu stóp. Isaac przyglądał się z niesmakiem ich niezdarnym, spastycznym ruchom, po których z obwisłych piór sypały się kawałki zaschniętego błota.
Kiedy dziób otworzył się, Isaac dostrzegł w jego wnętrzu zarys ludzkich ust formujących słowa oraz nozdrzy. Ów dziób był bowiem niczym więcej, jak tylko prymitywnie wykonaną atrapą, zakrywającą twarz w taki sposób jak maska gazowa.
– Pozwólcie, że opowiem wam o czasach, gdy przemierzałem przestworza w pogoni za łowną zwierzyną… – zaczęła żałosna postać, lecz Isaac zrobił krok naprzód i uniósł dłoń w nakazie milczenia.
– Proszę cię, na wszystkich bogów! – wykrzyknął. – Oszczędź nam tego… zażenowania.
Fałszywy garuda cofnął się nieco, ze strachu gwałtownie trzepocąc powiekami.
Na długą chwilę w namiocie zapadła cisza.
– O co chodzi, mistrzu? – szepnął wreszcie stwór, pochylając się ku prętom klatki. – Co ja takiego zrobiłem?
– Przyszedłem tu, żeby zobaczyć pieprzonego garudę! – zagrzmiał uczony. – Za kogo ty mnie masz? Jesteś prze-tworzonym, stary, każdy głupiec to zauważy!
Wielki, martwy dziób zamknął się z trzaskiem, gdy mężczyzna nerwowo oblizał usta, strzelając oczami na prawo i lewo.
– Do licha, szefie – szepnął błagalnie. – Proszę, nie idź pan na skargę. Ten wygląd to wszystko, co mam. Widzę, żeś pan gość wykształcony… A ja naprawdę wyglądam prawie jak garuda… Ludzie chcą przecież słuchać o polowaniu na pustyni, zobaczyć człowieka-ptaka… A ja z tego żyję.
– Cholera, Isaac – szepnęła Derkhan. – Odpuść mu. Rozczarowanie uczonego nie miało granic. W myślach przygotowywał już listę pytań do podniebnego łowcy. Dokładnie wiedział, w jaki sposób zbada wielkie skrzydła i które interakcje między mięśniami będą dla niego najbardziej interesujące. Był też gotów dobrze zapłacić garudzie za udział w badaniach i sprowadzić do Cyrku Geda, aby mógł wypytać przybysza o Bibliotekę Cymek. Spotkanie z przestraszonym, chorym człowiekiem dukającym tekst, którego wstydziłaby się najmarniejsza trupa ulicznych aktorów, przygnębiło go niezmiernie.
Współczucie zwyciężyło w nim jednak nad gniewem, kiedy tak stał i spoglądał na żałosnego niby-garudę. Upierzony mężczyzna machinalnie ściskał lewe ramię prawą dłonią, przestępując z nogi na nogę. Musiał otwierać niedorzeczny dziób, aby zaczerpnąć powietrza.
– Na Diabli Ogon… – zaklął cicho Isaac. Derkhan podeszła do kraty.
– Co zrobiłeś? – spytała.
Mężczyzna znowu rozejrzał się uważnie, zanim odpowiedział.
– Kradłem – odszepnął pospiesznie. – Złapali mnie, kiedy wynosiłem stary portret garudy z rezydencji jednej starej cipy w Chnum. Wart był majatek… Mistrz powiedział, że skoro tak bardzo podobają mi się garudowie, to… – prze-tworzony zawiesił głos -…to mogę być jednym z nich.
Isaac widział teraz wyraźnie, że pióra wepchnięto bezlitośnie w skórę na twarzy mężczyzny; bez wątpienia zakotwiczono je na tyle silnie, by ich usunięcie wiązało się z bólem nie do zniesienia. Kiedy prze-tworzony odwrócił się nieco w stronę Derkhan, Isaac zobaczył na jego grzbiecie kłąb stwardniałego mięsa, z którego „wyrastały” owe skrzydła – odebrane zapewne myszołowowi lub sępowi i byle jak spięte z ludzkimi mięśniami.
Zakończenia nerwowe spojono bezsensownie, w przypadkowy sposób, toteż jedynym ruchem, jaki mogły wykonywać pierzaste, dawno skazane na śmierć skrzydła, były spazmatyczne szarpnięcia. Isaac zmarszczył nos, czując odór zgnilizny, która trawiła pomału grzbiet prze-tworzonego.
– Boli cię? – indagowała Derkhan.
– Już nie tak bardzo, panienko – odparł mężczyzna. – Szczęście, że mam chociaż to – dodał, wskazując szerokim gestem na namiot i pręty klatki. – Nie brakuje mi jedzenia. I dlatego byłbym wdzięczny jak wszyscy diabli, gdyby państwo nie mówili szefowi, że mnie rozszyfrowali.
„Czy naprawdę większość ludzi, którzy tu przychodzą, akceptuje tę ohydną farsę?” – zastanawiał się Isaac. Przepełniały go żal, gniew i niesmak. Miał ochotę wyjść, nie oglądając się za siebie.
Gdzieś w tyle rozległ się szelest kurtyny i do namiotu weszła grupka roześmianych kobiet, wymieniających między sobą sprośne żarty. Prze-tworzony spojrzał na nie ponad ramieniem Derkhan.
– Oho! – zawołał. – Oto i przybysze z niezwykłego miasta! Zapraszam, wejdźcie, usiądźcie i posłuchajcie opowieści z okrutnej pustyni! Zostańcie chwilę z wędrowcem z najdalszych stron!
Mężczyzna zostawił uczonego i reporterkę, posyłając im ostatnie, błagalne spojrzenie. Powitały go okrzyki zachwytu i zdumienia ze strony nowo przybyłych.
– Pokaż, jak latasz! – pisnęła jedna z kobiet.
– Niestety – usłyszeli Isaac i Derkhan, opuszczając namiot – klimat w waszym mieście jest zbyt surowy dla istot mojej rasy. Przeziębiłem się i chwilowo nie mogę latać, ale jeśli nadstawicie uszu, opowiem wam o widokach z bezchmurnego nieba nad Cymek…
Zasłona opadła za wychodzącymi i głos mężczyzny stał się stłumiony, daleki.
Isaac zauważył, że Derkhan ponownie pochyla się nad notatnikiem.
– Co to będzie? – spytał.
– „Tortury Mistrza zmuszają prze-tworzonego do życia w charakterze atrakcji Cyrku Osobliwości”. Oczywiście nie napiszę, o kogo chodzi – odpowiedziała, nie podnosząc głowy znad kartki. Isaac skinął głową.
– Chodźmy już – mruknął. – Może znajdziemy gdzieś tę watę cukrową.
– Teraz dopiero jestem w kurewskiej depresji – westchnął ciężko Isaac, sięgając ustami po strzęp słodkiego kłębowiska, które niósł przed sobą na patyku. Włóknisty cukier przylgnął do jego zarostu.
– Dlatego, że zobaczyłeś, co zrobiono temu człowiekowi, czy dlatego, że nie zobaczyłeś swojego garudy? – zainteresowała się Derkhan.
Uczony zamyślił się, nieco zaskoczony pytaniem. Opuścili już pokaz dziwolągów i racząc się watą cukrową, wolno mijali inne atrakcje jarmarku.
– Bo ja wiem… Chyba raczej dlatego, że nie spotkałem garudy… Ale – dodał obronnym tonem – nie byłbym nawet w połowie tak przybity, gdybyśmy trafili na zwyczajne oszustwo – wiesz, facet w kostiumie czy coś w tym guście. Jednak, gdy zobaczyłem poniżenie tego człowieka, po prostu trafił mnie szlag.
Derkhan w zamyśleniu kiwnęła głową.
– Wiesz, moglibyśmy rozejrzeć się po okolicy – odezwała się po chwili. – Na pewno znalazłoby się w okolicy paru garudów. Choćby i z pokolenia wychowanego w mieście – dodała, bez przekonania zadzierając głowę ku niebu. Poświata setek kolorowych lamp sprawiała, że blask dalekich gwiazd był ledwie widoczny.
– Nie teraz – odparł Isaac. – Nie jestem w nastroju. Jakoś straciłem zapał – wyjaśnił. Minęło sporo czasu, nim przemówił ponownie. – Naprawdę zamierzasz napisać coś o tym miejscu dla „Runagate Rampant”?
Derkhan wzruszyła ramionami i odruchowo rozejrzała się, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje.
– Sprawa z prze-tworzonymi nie jest wcale taka prosta – stwierdziła. – Jest w ludziach wiele pogardy i uprzedzeń wobec tych nieszczęśników… Rządź i dziel. Możesz mi wierzyć, że zwalczanie takich postaw nie jest łatwe, kiedy większość społeczeństwa uważa prze-tworzonych za potwory. Co gorsza, generalnie ludzie wiedzą, jak przesrane jest ich życie, tylko że utarł się jakiś taki dziwny pogląd, że należało im się. Nawet jeśli ten czy ów lituje się nad nimi, większość myśli, że to kara boska czy coś w tym guście. Niech to szlag… – dodała nagle i potrząsnęła głową.
– Co jest?
– Byłam niedawno w sądzie, kiedy Mistrz skazywał na prze-tworzenie jakąś kobietę z wieżowców na Ketch Heath za ohydną, ale i żałośnie smutną zbrodnię – Derkhan skrzywiła się na samo wspomnienie. – Zabiła własne dziecko; uderzyła je czy potrząsnęła nim, bo ciągle płakało. Siedziała na sali rozpraw, a jej oczy były… tak cholernie puste… Nie mogła uwierzyć w to, co się działo. Ciągle jęczała, powtarzając imię dziecka, a Mistrz spokojnie odczytywał wyrok. Oczywiście poszła do więzienia – na dziesięć lat, o ile się nie mylę – ale najbardziej utkwiło mi w pamięci prze-tworzenie, które jej zasądzili. Wszczepią w jej twarz rączki dziecka, „żeby nie zapomniała o tym, co zrobiła”, jak powiedział sędzia. – Głos Derkhan stwardniał, gdy powtarzała słowa Mistrza. Przez chwilę szli w milczeniu, mozolnie skubiąc watę cukrową. – Jestem krytykiem sztuki, Isaacu – odezwała się w końcu Derkhan. – Całe to prze-twarzanie to także sztuka, wiesz? Chora sztuka. Ale jakiej wymaga wyobraźni! Widziałam już prze-tworzone pełzające z wielkimi, spiralnie skręconymi konstrukcjami z żelaza na grzbietach. To były ich domki, do których chowały się na noc. Kobiety-ślimaki! Widziałam też nieszczęśników z mackami zamiast ramion, stojących w rzecznym mule i próbujących chwytać ryby tak, jak głowonogi łapią swoją zdobycz. A co z tymi, których prze-tworzono na gladiatorów? Oczywiście nikt nie przyzna, że zmieniono ich po to, by ginęli na arenie, ale tak właśnie jest… – Kobieta zawiesiła głos, by po chwili kontynuować: – Sztuka prze-twarzania zepsuła się. Zgniła. Zjełczała. Pamiętam, że zapytałeś mnie kiedyś, czy trudno jest znaleźć punkt równowagi między krytyczną analizą sztuki a pisaniem felietonów do „RR”. – Derkhan przekrzywiła głowę, by spojrzeć w oczy mężczyzny. – To jedno i to samo, Isaacu. Sztuka to coś, co uprawiamy z wyboru… Jest procesem tworzenia czegoś nowego z fragmentów otaczającego świata; procesem czyniącym nas bardziej ludzkimi, bardziej khepri, wszystko jedno. Dotyka istoty osobowości. I coś z tej idei pozostaje nawet w prze-twarzaniu. Dlatego ci sami ludzie, którzy pogardzają prze-tworzonymi, podziwiają Jacka Pół-Pacierza, bez względu na to, czy on istnieje, czy też nie. Nie chcę żyć w mieście, w którym prze-twarzanie jest najwyższą formą sztuki.
Isaac ścisnął w kieszeni kopertę z nowym numerem „Runagate Rampant”. Samo posiadanie tego pisma było niebezpieczne. Gładząc szary papier, w myśli zagrał na nosie piętrzącemu się na północnym wschodzie gmachowi Parlamentu, burmistrzowi Benthamowi Rudgutterowi oraz skłóconym partiom, wojującym już tylko o to, w jaki sposób wyrwać dla siebie największy kawałek tortu władzy. Partie Pełne Słońce i Trzy Pióra, partia Różne Drogi (którą Lin nazywała „faktorią skandali”), kłamcy i kusiciele z partii Nareszcie Przejrzeliśmy – całe to pompatyczne i swarliwe towarzystwo przypominało mu grupkę wszechmocnych sześciolatków wadzących się w piaskownicy.
Na końcu ścieżki usianej papierkami od cukierków, plakatami, biletami, rozdeptanym jedzeniem, porzuconymi lalkami i pękniętymi balonami stała Lin, oparta o bramę jarmarku. Isaac uśmiechnął się do niej z niekłamaną radością. Gdy podeszli bliżej, khepri wyprostowała się i machnęła ręką, po czym wolno ruszyła w ich stronę.
Isaac zauważył w jej zewnętrznych szczypcach jabłko w polewie. Wewnętrzne żuwaczki wgryzały się w nie z apetytem.
Jak poszło, skarbie? – zasygnalizowała Lin.
– Kompletna pieprzona katastrofa – sapnął żałośnie Isaac. – Zaraz ci opowiem.
Gdy odwracali się plecami do bram jarmarku, zaryzykował i na moment chwycił jej dłoń.
Trzy malejące postacie znikały szybko w słabo oświetlonych uliczkach Sobek Croix, gdzie latarnie – a nie ostało się ich zbyt wiele – z trudem przeciskały swój blask przez zbrązowiałe od sadzy klosze. Odchodzący zostawiali w tyle niewiarygodną gmatwaninę barw, metalu, szkła, cukru i potu, bez wytchnienia zalewającą niebo falami hałasu i światła.