ROZDZIAŁ 30

Jednej nocy miasto spało w miarę spokojnie.

Naturalnie nie było mowy o tym, by umilkły w nim wszelkie niepokoje. Mężczyźni i kobiety wciąż walczyli ze sobą i umierali. Krew i rzygowiny nadal lały się obficie w zakazanych uliczkach. Szkło pękało. Milicjanci przelatywali nad miastem w swych kapsułach. Sterowce szybowały bezgłośnie jak monstrualne karykatury wielorybów. Okaleczone, pozbawione oczu zwłoki mężczyzny, którego zidentyfikowano później jako Benjamina Fleksa, rzeka wypluła w okolicy Badside.

Miasto rzucało się więc w malignie, dokładnie tak, jak czyniło to przez stulecia. Nie był to sen zupełnie spokojny, ale też innego nigdy nie zaznało.

Następnej nocy, kiedy David wykonywał ukradkiem swą misję w dzielnicy czerwonych latarń, coś się zmieniło. Nowe Crobuzon zawsze było chaosem zgrzytliwych dźwięków i gwałtownych akordów. Teraz jednak pojawiła się nowa nuta: nerwowy, szepczący ton, od którego psuło się powietrze.

Przez jedną noc owo napięcie było ledwie wyczuwalne, jakby niepewne, z trudem przedostawało się do umysłów obywateli i rzucało cień na twarze śpiących. Potem nastał dzień i nikt nie pamiętał niczego poza krótką chwilą nocnego niepokoju.

Lecz gdy cienie powróciły o zmierzchu i temperatura spadła, wraz z mrokiem pojawiło się nad miastem coś nowego i przerażającego.

W każdym zakątku, od Flag Hill na północy po Barrackham w dolnym biegu rzeki i od opuszczonych przedmieść Badside na wschodzie po industrialne slumsy Chimer, ludzie rzucali się na posłaniach i jęczeli przez sen.

Strach najszybciej dopadł dzieci. Płakały i wbijały paznokcie w skórę, wykrzywiając twarzyczki w grymasach boleści, pociły się smrodliwie i obficie, kręciły główkami na boki – a wszystko to w głębokim śnie.

Nieco później niepokój udzielił się dorosłym. W głębinach innych, nieszkodliwych snów, obudziły się znienacka zadawnione lęki i paranoje. Niczym armie najeźdźców rzuciły się z furią do ataku i przebiły mentalne bariery. W uśpionej wyobraźni mieszkańców miasta pojawiały się nieskończone szeregi niewyraźnych, budzących grozę obrazów, czasem absurdalnie banalnych – jak wizerunki upiorów i strzyg, które na jawie mogły budzić jedynie uśmiech.

Ci, którym los oszczędził nocnych męczarni, budzili się nagle w zupełnej ciemności, zaniepokojeni jękami, krzykami i płaczem najbliższych. U niektórych nawet przyjemne sny o seksie czy szczęśliwym życiu zyskiwały chorobliwą intensywność. W pułapce nocy to, co złe, pozostawało złem, a to, co dobre, złem się stawało.

Miasto kołysało się i drżało. Złe sny rozprzestrzeniały się jak bakcyle choroby, atakując kolejne ofiary. Zdołały nawet wedrzeć się w umysły przytomnych. Nocni stróże i agenci milicji, tancerki w klubach i nerwowi studenci, a także ci, którzy cierpieli na chroniczną bezsenność, poczuli nagle, że gubią się we własnych myślach, a ich świadomość dryfuje ku dziwacznym, fantazyjnym i złowrogim halucynacjom o wielkiej intensywności.

W całym mieście słychać było krzyki przerażonych.

W Nowym Crobuzon zapanowała epidemia – plaga nocnych koszmarów.

Lato spadło na metropolię jak duszący całun. Nawet w nocy powietrze było tak gorące i gęste jak to, które wydycha się z płuc. Wysoko nad dachami, w połowie drogi między niebem a ziemią, krążyły wielkie, skrzydlate istoty, spoglądające na miejski pejzaż łakomym wzrokiem.

Mocno pracowały skrzydłami o nieregularnych kształtach, za każdym ich ruchem posyłając ku ziemi potężny podmuch wiatru. Dziwaczne kończyny i wypustki ich ciał – mackowate, owadzie, ludzkie, chitynowe, rozliczne – drżały z podniecenia.

Złowrogie paszcze rozchylały się i długie, pierzaste języki zaczynały trzepotać na wietrze. Powietrze było gęste od snów, których ślady latające istoty chłonęły łapczywie. Gdy kępki na końcach języków stawały się ciężkie od niewidzialnego nektaru, pyski otwierały się ponownie i mięsiste języki zwijały się, by z głośnym mlaśnięciem i zgrzytem wielkich zębów zniknąć pod czarnym podniebieniem.

Szybując wysoko, wydalały resztki pożywienia, pozostawiając w przestworzach niewidzialny ślad. Psychiczne, niematerialne odchody, lepkie i ciężkie, opadały ku ziemi. Rozprzestrzeniając się w powietrzu, nasycały umysły odpoczywających strachem, budząc uśpione potwory. Pogrążeni we śnie i przytomni, wszyscy odczuwali niepokój.

Pięć skrzydlatych istot ruszyło na polowanie.

Nurzając się w wywarze sennych koszmarów unoszącym się nad Nowym Crobuzon, każdy z łowców był w stanie polecieć wybranym, indywidualnym tropem czyichś snów.

Zazwyczaj ćmy kierowały się oportunizmem – czekały, aż natkną się na skupisko silnych emocji, które było dla nich wyjątkowo smakowitym kąskiem. Wtedy nawracały i lotem nurkowym kierowały się w stronę zdobyczy. Szczupłymi dłońmi otwierały okna na poddaszach i bezszelestnie kroczyły po zalanych księżycowym światłem podłogach, by pochylić się nad śpiącymi i wypić esencję ich umysłów. Czasem chwytały niezliczonymi mackami samotne postacie spacerujące nad rzeką. Znikając w ciemności, ofiary krzyczały i błagały, dołączając do chóru jęczących przez sen obywateli.

Kiedy jednak skrzydlaci łowcy porzucili ciała nieszczęśników, żywe, ale nieruchome i bezmyślnie zwinięte na podłodze czy brukowych kamieniach, kiedy już zaspokoili pierwszy głód i nie musieli łapczywie pożerać kolejnych umysłów, kiedy mogli pożywiać się wyłącznie dla przyjemności, wtedy obudziła się w nich ciekawość. Zaczęli szukać wątłych emanacji umysłów, które kiedyś już poznali. Zimni i inteligentni, jak badacze wędrujący tropem nierozwikłanej tajemnicy, podążyli za znajomymi zapachami myśli i marzeń.

Jeden z nich wychwycił słaby ślad strażnika, który niegdyś pilnował czterech łowców uwięzionych w Mieście Kości i często fantazjował o żonie swego przyjaciela. Barwne imaginacje unosiły się nad miastem i osiadały na lubieżnie wysuniętym języku ćmy. Stwór wchłonął porcję aromatu i zakreślił pętlę na niebie, po czym zanurkował w kierunku Echomire, nieomylnie podążając za swą ofiarą.

Inny z wielkich szybowników wywinął znienacka ciasną ósemkę i zawisł niemal nieruchomo, analizując ślad, który musnął jego kubki smakowe. Był to nerwowy aromat, którym swego czasu nasiąkły kokony wykluwających się potworów. Ogromna bestia unosiła się nad miastem w zamyśleniu, śliniąc się nie tylko w realnym, fizycznym wymiarze. Sygnał był słaby, frustrująco daleki, ale wystarczająco jednoznaczny dla czułych zmysłów łowcy. Ciemny kształt wystrzelił nagle w stronę Mafaton, bez chwili wytchnienia chłonąc ulotny ślad uczonej kobiety, która tak pilnie obserwowała jego rozwój we wszystkich stadiach – ślad Magesty Barbile.

Niedożywiony, niewydarzony pokurcz, który uwolnił swych pobratymców z poddasza w Mieście Kości, także odnalazł znajomy trop. Jego umysł nie był jeszcze w pełni rozwinięty, a kubki smakowe mniej dojrzałe i nie tak precyzyjne jak jego towarzyszy. Nie potrafił podążyć za ulotną emanacją ofiary, lecz mimo to próbował. Smak był tak pełny i taki znajomy… otaczał go we wszystkich fazach rozwoju, podczas przepoczwarzania i autokreacji w jedwabnej osłonce kokonu… Myśliwy gubił i odnajdywał trop, by znowu go stracić, ale nie ustawał.

Najmniejszy i najsłabszy z nocnych łowców – a przecież znacznie potężniejszy od najsilniejszych nawet ludzi – głodny i agresywny, przemierzał przestworza z wywieszonym językiem, próbując odnaleźć ślad Isaaca Dana der Grimnebulina.


*

Isaac, Derkhan i Lemuel Pigeon stali na rogu ulicy w mętnym świetle gazowej latarni ulicznej.

– Gdzie on się, kurwa, podziewa, ten twój kumpel? – syknął Isaac.

– Spóźnia się. Pewnie zabłądził. Mówiłem wam przecież, że jest głupi – odparł spokojnie Lemuel. Wyjąwszy z kieszeni nóż sprężynowy, zaczął czyścić paznokcie.

– Po co w ogóle na niego czekamy?

– Nie bądź takim zasranym niewiniątkiem, Isaacu. Doskonale potrafisz wymachiwać przede mną forsą i namawiać do udziału w śmierdzących sprawach, które wcale mnie nie obchodzą, ale wiedz, że wszystko ma swoje granice. Nie zamierzam pakować się bez ochrony w rozróbę, która może wkurzyć władzę. A pan X jest najlepszą ochroną, jaką mogę mieć.

Isaac zaklął bezgłośnie, ale w duchu musiał przyznać rację Lemuelowi.

Nie podobało mu się to, że w ogóle wciągnął Lemuela w tę awanturę, lecz wydarzenia toczyły się szybko i nie pozostawiały mu wielkiego wyboru. David jakoś nie miał ochoty przyłączyć się do poszukiwań Magesty Barbile. Sprawiał wrażenie sparaliżowanego strachem, zmienił się w bezradny kłębek nerwów. Isaac zaczynał tracić cierpliwość do niego – potrzebował wsparcia i chciał, aby David zapanował nad sobą i wreszcie coś zrobił. Teraz jednak nie było czasu na konfrontację.

Kiedy Derkhan przypadkiem ujawniła nazwisko osoby, która mogła odegrać kluczową rolę w rozwikłaniu zagadki tajemniczych istot nękających miasto i równie tajemniczego uwięzienia Benjamina Fleksa, Isaac wiedział, co robić. Natychmiast przekazał informacje – nazwisko, dzielnica, zawód, Dział Badań i Rozwoju – niezawodnemu Lemuelowi Pigeonowi. Dał mu też pieniądze, kilka gwinei (zauważając przy okazji, że zapas złota, które dostał od Yagharka, kurczy się powoli), dołączając do nich błaganie o pomoc.

I między innymi dlatego starał się zapanować nad irytacją, kiedy pan X nie zjawił się o umówionej porze. Odgrywał pantomimę zniecierpliwienia, ale dobrze wiedział, że ochrona była jedną z tych korzyści z towarzystwa Lemuela Pigeona, na których najbardziej mu zależało.

Sam pośrednik nie potrzebował specjalnego zaproszenia do tego, by towarzyszyć Isaacowi i Derkhan w drodze do Mafaton i szukaniu adresu, który zdobył. Twierdził, że pójdzie z nimi, choć w zasadzie nie interesują go szczegóły tej sprawy, za to chętnie przyjmie zapłatę. Isaac nie wierzył w jego najemniczą filozofię. Zaczynał podejrzewać, że Lemuel jest po prostu coraz bardziej zainteresowany intrygą, w którą dał się wplątać.

Yagharek zdecydowanie odmówił udziału w wyprawie. Isaac próbował go przekonać, przemawiał długo i z zapałem, ale garuda nawet mu nie odpowiedział. „Więc co tu jeszcze robisz, do ciężkiej cholery?” – miał ochotę zapytać Isaac, ale przełknął tylko swój gniew i zostawił Yagharka w spokoju. Postanowił zaczekać, w nadziei, że z czasem garuda oswoi się ze świadomością, iż nie jest sam na świecie i że może należeć do kolektywu życzliwych mu ludzi.

Lin opuściła laboratorium tuż przed przyjściem Derkhan. Niechętnie zostawiała Isaaca samego w trudnej sytuacji, ale jednocześnie sprawiała wrażenie niespokojnej, jakby miała coś pilnego do załatwienia. Pozostała w starym magazynie tylko przez jedną noc, a odchodząc, obiecała kochankowi, że powróci tak szybko, jak będzie to możliwe. Następnego ranka Isaac otrzymał wiadomość nakreśloną jej pochyłym pismem, a doręczoną przez szybkiego i kosztownego gońca.


Najdroższy!

Obawiam się, że poczujesz się zdradzony i opuszczony, ale błagam Cię o wyrozumiałość. Znalazłam w domu list od mojego szefa, zleceniodawcy czy też mecenasa, jeśli wolisz. Ledwie dotarła do mnie wiadomość o tym, że pilne sprawy każą mu zawiesić współpracę ze mną na czas nieokreślony, a już pisze, że powinnam natychmiast wrócić do pracy.

Wiem, że dzieje się to w najgorszym momencie. Proszę Cię tylko, uwierz mi, że nie usłuchałabym wezwania, gdybym mogła, ale nie mogę. Nie mogę, Isaacu. Spróbuję ukończyć moje dzieło tak szybko, jak będę umiała – może w tydzień lub dwa, jeśli dopisze mi szczęście – i wtedy wrócę do Ciebie.

Czekaj na mnie.


Kocham Cię,

Lin


I dlatego na rogu Addley Pass, w kamuflażu księżycowego światła, filtrowanego przez gęste chmury i cienie drzew w Billy Green, stali jedynie Isaac, Derkhan i Lemuel.

Nerwowo przestępowali z nogi na nogę, przypatrując się cieniom ślizgającym się po ulicy. Z okolicznych domów dobiegały bez przerwy odgłosy wyjątkowo niespokojnego, koszmarnego snu mieszkańców. Spoglądali na siebie pytająco za każdym razem, gdy pomruk majaczących głosów przerywał głośniejszy okrzyk lub jęk.

– Do wszystkich diabłów – wysapał zirytowany i wystraszony Lemuel. – Co się dzieje?

– Coś wisi w powietrzu… – mruknął Isaac i umilkł, spoglądając z obawą w niebo. Jakby dla spotęgowania i tak wyczuwalnego napięcia, Derkhan i Lemuel, którzy poznali się poprzedniego dnia, postanowili, że będą sobą nawzajem gardzić. Ze wszystkich sił starali się nie zwracać na siebie uwagi. – Skąd wziąłeś jej adres? – spytał Isaac.

Lemuel z irytacją wzruszył ramionami.

– Kontakty, Zaac. Kontakty, układy i łapówki. Nie domyślasz się? Doktor Barbile opuściła swoje mieszkanie kilka dni temu i od tamtej pory nocuje w znacznie mniej przyjemnym miejscu. Co ciekawe, przeprowadziła się zaledwie o kilka przecznic dalej. Wyjątkowy brak wyobraźni. Hej… – Lemuel szarpnął lekko ramię Isaaca i wyciągnął rękę ku przeciwnej stronie ulicy. – Idzie nasz człowiek.

W ich kierunku istotnie zmierzała masywna postać. Potężny mężczyzna spojrzał ponuro na Isaaca i Derkhan, a potem skinął głową w stronę Lemuela w niedorzecznie zawadiacki sposób.

– No, co tam, Pigeon? – zapytał zdecydowanie za głośno. – Co robimy?

– Ciszej, człowieku – skarcił go Lemuel. – Co tam masz? – Ochroniarz przycisnął do ust gruby paluch na znak, że zrozumiał. Potem rozsunął poły marynarki, prezentując dumnie dwa olbrzymie pistolety skałkowe. Isaac wystraszył się nieco, widząc ich wielkość. Oboje z Derkhan byli uzbrojeni, ale nie przyszło im do głowy, że można paradować po mieście z takimi armatami. Lemuel z zadowoleniem kiwnął głową. – Świetnie. Zapewne nie będą nam potrzebne, ale… nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie nie odzywaj się. – Facet przytaknął ruchem głowy. – I nie słuchaj, jasne? Dziś w nocy występujesz bez uszu. – Ochroniarz ponownie skinął wielkim łbem. Lemuel Pigeon odwrócił się w stronę Isaaca i Derkhan. – Posłuchajcie. Wiem, o co chcecie pytać tę babkę. My dwaj, jeśli się uda, będziemy tylko cieniami. Mamy jednak powody przypuszczać, że milicja może interesować się tą sprawą, a to oznacza, że nie powinniśmy pozwalać sobie na żarty. Jeżeli pani Barbile nie będzie współpracować, pomożemy jej.

– Czy ten zwrot oznacza po gangstersku „tortury”? – syknął wściekle Isaac. Lemuel zmierzył go lodowatym spojrzeniem.

– Nie. Nie próbuj prawić mi kazań. To ty finansujesz tę imprezę. Nie mamy czasu na wygłupy i nie zamierzam pozwalać na nie tej kobiecie. Widzisz w tym jakiś problem? – Grimnebulin nie odpowiedział. – Doskonale. Idziemy w prawo, do Wardock Street.

Wędrując w środku nocy w stronę nowego domu Magesty Barbile, nie spotkali już nikogo. Każde z nich szło w inny sposób. Kumpel Lemuela kroczył pewnie, bez śladu strachu; nawet posępna aura nocnych koszmarów nie robiła na nim widocznego wrażenia. Pigeon szedł czujnie, zaglądając do każdej ciemnej bramy. W pospiesznych ruchach Isaaca i Derkhan widać było przede wszystkim lęk.

Wreszcie zatrzymali się na Wardock Street, przed drzwiami domu Magesty Barbile. Lemuel odwrócił się i skinął na Isaaca, ale Derkhan była szybsza.

– Ja to zrobię – wyszeptała zdecydowanie. Pozostali cofnęli się nieco. Kiedy stanęli w cieniu po obu stronach drzwi, odwróciła się i pociągnęła za sznurek od dzwonka.

Przez długą chwilę nic się nie działo. Potem rozległ się odgłos cichych kroków na schodach i ktoś stanął po przeciwnej stronie drzwi. Znowu zapadła cisza. Derkhan czekała, nakazując pozostałym zachować milczenie. Wreszcie zza drzwi dobiegł stłumiony głos.

– Kto tam?

Magesta Barbile sprawiała wrażenie śmiertelnie przerażonej. Derkhan odpowiedziała szybko i łagodnie:

– Doktor Barbile? Nazywam się Derkhan. Muszę z panią pilnie porozmawiać.

Isaac rozejrzał się ostrożnie. Światła po obu stronach ulicy były nieruchome; wydawało się, że nikt nie obserwuje nocnej wizyty.

Magesta Barbile uznała, że nie powinna ustępować zbyt łatwo.

– No… nie wiem, nie jestem pewna… – odpowiedziała z wahaniem. – To naprawdę nie najlepsza pora…

– Doktor Barbile… Magesto… – przerwała jej cicho Derkhan. – Musisz otworzyć drzwi. Możemy ci pomóc, ale musisz nas wpuścić. I to zaraz, do ciężkiej cholery.

Z mieszkania dobiegł głos niepewnego szurania nogami, a potem Magesta Barbile uchyliła drzwi. Derkhan zamierzała właśnie wśliznąć się w szparę, ale zamarła w pół kroku. Kobieta stojąca naprzeciwko niej ściskała w rękach karabin. Nie wyglądała na wprawioną w posługiwaniu się bronią, ale mimo wszystko gruba lufa karabinu skierowana była wprost w brzuch dziennikarki.

– Nie wiem, kim jesteście… – zaczęła Barbile drżącym głosem, ale w tym samym momencie masywny przyjaciel Lemuela, pan X, niespiesznie i z wdziękiem sięgnął zza Derkhan długim ramieniem i wcisnął w panewkę karabinu swą mięsistą dłoń, blokując kurek. Przerażona kobieta szarpnęła bronią i nacisnęła spust, lecz pan X tylko syknął z cicha, gdy metalowy element wbił się w jego ciało. Pchnął znienacka ciężki karabin, i Magesta Barbile straciwszy równowagę, runęła plecami na schody.

Zanim zdążyła stanąć na nogi, intruz był już w jej domu.

Pozostali poszli jego śladem. Derkhan nawet nie protestowała, widząc, w jaki sposób pan X potraktował doktor Barbile. Lemuel miał rację: nie mieli czasu na ceregiele.

Pan X mocno chwycił szamoczącą się i jęczącą histerycznie kobietę, zasłaniając dłonią jej usta. Oczy, pełne przerażenia, omal nie wyszły jej z orbit.

– O bogowie – stęknął Isaac. – Ona myśli, że chcemy ją zabić. Przestań!

– Magesto – odezwała się głośno Derkhan, bez oglądania się kopniakiem zamykając drzwi. – Magesto, musisz się opanować. Nie jesteśmy z milicji. Nie jest tak, jak myślisz. Jestem przyjaciółką Benjamina Fleksa. – W tym momencie oczy Barbile otworzyły się jeszcze szerzej, a szamotanina stała się mniej zacięta. – To prawda – ciągnęła Derkhan. – Benjamin jest w więzieniu. Wiesz już o tym, jak sądzę? – Barbile, która wpatrywała się w nią intensywnie, energicznie skinęła głową. Pan X postanowił zaryzykować: ostrożnie odsunął dłoń od ust kobiety. Nie krzyknęła. – Nie jesteśmy z milicji – powtórzyła wolno Derkhan. – Nie zwiniemy cię tak, jak władza zwinęła Benjamina. Ale musisz wiedzieć… musisz wiedzieć, że skoro my byliśmy w stanie odkryć, kto był informatorem Bena, to milicja dotrze też do ciebie.

– Ja… To dlatego ja… – Barbile urwała, ruchem ręki wskazując na leżący w kącie karabin. Derkhan kiwnęła głową.

– W porządku. Posłuchaj mnie, Magesto. – Mówiła powoli i wyraźnie, patrząc prosto w oczy drżącej jeszcze kobiety. – Nie mamy wiele czasu… Puść ją wreszcie, durniu! Nie mamy wiele czasu, a musimy wiedzieć dokładnie, co się dzieje w tym mieście. A dzieje się coś cholernie dziwnego. Istnieje mnóstwo tropów, które dziwnym trafem prowadzą do ciebie, więc pozwól, że coś ci zasugeruję: może zaprosisz nas na górę, zanim zjawi się tu milicja, i wyjaśnisz nam, co jest grane?


*

– Dopiero co dowiedziałam się o wpadce Fleksa – powiedziała Magesta. Siedziała na kanapie, z podwiniętymi nogami, ściskając oburącz kubek zimnej herbaty. Tuż za nią wisiało lustro, zakrywające większą część ściany. – Szczerze mówiąc, nie interesują mnie najświeższe wiadomości. Byłam umówiona na spotkanie z Benjaminem. Termin minął kilka dni temu i zaczęłam się bać, że… no, sama nie wiem… że Flex mnie wyda czy coś w tym guście. – „Pewnie już to zrobił” – pomyślała Derkhan, ale nie odezwała się. – A potem usłyszałam plotki o tym, co się stało w Dog Fenn, kiedy milicja tłumiła rozruchy…

„Nie było tam żadnych rozruchów!” – chciała krzyknąć Derkhan, ale opanowała się. Nie wiedziała, z jakiego powodu Magesta Barbile podzieliła się z Benem tajnymi informacjami, ale z pewnością nie były to pobudki polityczne.

– I przez te plotki… – ciągnęła kobieta. -…No, sami wiecie. Dodałam dwa do dwóch i wyszło mi, że…

– Że powinnaś się ukryć – wpadła jej w słowo Derkhan. Barbile przytaknęła.

– Posłuchaj no – odezwał się nagle Isaac, który do tej pory przysłuchiwał się rozmowie z wyrazem napięcia zastygłym na twarzy. – Czy ty nic nie czujesz? Nic nie widzisz? – spytał, potrząsając wokół twarzy dłońmi o drapieżnie zakrzywionych palcach, jakby próbował coś chwycić. – Przecież nie tylko ja czuję, że to nocne powietrze zaczęło gnić. Nie wiem, może to tylko przeklęty zbieg okoliczności, ale każde fatalne wydarzenie na przestrzeni ostatniego miesiąca wyglądało na część większego spisku i mogę się założyć, że następnym razem będzie podobnie. – Isaac pochylił się nad żałośnie skuloną kobietą, która patrzyła nań z paraliżującym lękiem w oczach. – Doktor Barbile – rzekł z naciskiem. – Coś wyjada ludziom umysły… Zrobiło to między innymi mojemu przyjacielowi. Mamy też nalot na siedzibę „RR”, no i to powietrze, które na naszych oczach zmienia się w nadpsutą zupę… Co się dzieje? I jaki związek ma to wszystko z dreamshitem?

Barbile zaczęła płakać. Isaac omal nie zawył z wściekłości, ale ostatecznie odwrócił się tylko i machnął obiema rękami. Spojrzał na roztrzęsioną kobietę dopiero wtedy, gdy zaczęła mówić, nie przestając pociągać nosem.

– Od razu wiedziałam, że to fatalny pomysł… – wyszeptała. – Mówiłam im, że należy zachować kontrolę nad eksperymentem… – Słowa Barbile były prawie niezrozumiałe, a zdania urywane i przeplatane napadami szlochu. – Eksperyment nie trwał wystarczająco długo… Nie powinni byli tego robić…

– Czego? – spytała Derkhan. – Co takiego zrobili? O czym rozmawiałaś z Benem?

– O transferze – zaszlochała Barbile. – Nie zdążyliśmy dokończyć projektu, kiedy dotarła do nas wiadomość, że badania zostaną przerwane… Ktoś jednak dowiedział się… co naprawdę planowano: okazy miały zostać sprzedane… jakiemuś bandycie…

– Jakie okazy? – zainteresował się Isaac, ale Barbile zignorowała pytanie. Postanowiła wyrzucać z siebie prawdę wedle własnego uznania i planu.

– Zdaniem sponsorów wyniki nie przychodziły wystarczająco szybko. Stali się więc… niecierpliwi… Sądzili, że znajdziemy zastosowania dla tych istot… może militarne, może psychologiczne… Ale nic z tego nie wyszło. Podmioty zachowywały się niezrozumiale, nie robiliśmy żadnych postępów… nie byliśmy w stanie kontrolować tych istot, a one stały się zbyt niebezpieczne… – Kobieta uniosła głowę, jakby przestraszyła się tego, że zaczęła mówić głośniej, nie przestając płakać. Umilkła na chwilę, a kiedy przemówiła, znowu był to szept. – Możliwe, że doszlibyśmy do czegoś, ale prace posuwały się zbyt wolno. I wtedy… ludzie finansujący projekt stracili cierpliwość. Kierownik powiedział nam, że to już koniec, że okazy zostaną zniszczone, ale… to było kłamstwo. Wszyscy o tym wiedzieli. To nie był pierwszy taki eksperyment… – Isaac i Derkhan otworzyli szerzej oczy, ale nie odezwali się. – Znaliśmy już jeden pewny sposób zarabiania pieniędzy na tych istotach… To dlatego sprzedano je temu, kto zaoferował najwyższą cenę… i kto chciał wykorzystać je do produkcji narkotyku… Tym sposobem sponsorzy odzyskali zainwestowane pieniądze, a kierownik projektu mógł kontynuować badania na własną rękę, współpracując z nowym właścicielem. Ale tak nie powinno być… Władza nie powinna zarabiać pieniędzy na narkotykach i nie powinna kraść nam wyników naszych badań… – Barbile przestała płakać. Siedziała, trzęsąc się z emocji. Nocni goście pozwolili jej mówić. – Pozostali chcieli już zapomnieć o sprawie, ale ja byłam naprawdę wściekła… Nie po to patrzyłam, jak się wykluwają i nie po to studiowałam ich zachowanie, żeby teraz jakiś przestępca zarabiał na nich krocie, produkując narkotyk…

Derkhan ledwie mogła uwierzyć w tak bezdenną naiwność. I to miała być informatorka Bena? Ta głupia, nie licząca się badaczka, którą zabolał fakt, iż skasowano jej program naukowy? Za coś takiego zdradziła prasie nielegalne posunięcia władz, sprowadzając sobie na głowę milicję i tajne służby?

– Barbile – odezwał się Isaac, tym razem znacznie ciszej i spokojniej. – Czym one są?

Magesta Barbile spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.

– Czym one są? – powtórzyła sennie. – Te istoty, które wydostały się na wolność? Nasi podopieczni? To ćmy.

Загрузка...