ROZDZIAŁ 15

Isaac nie umiał nakłonić Yagharka do pozostania w laboratorium, a garuda nie chciał nawet wyjaśnić przyczyny swego uporu. Po prostu cicho wymknął się na pogrążone w mroku ulice – dumny wygnaniec – by zasnąć gdzieś na dachu, za kominem czy w ruinach domu. Nie chciał przyjąć nawet jedzenia. Isaac stał więc bezradnie przy drzwiach magazynu i spoglądał na odchodzącego. Ciemny płaszcz zwisał luźno z drewnianej konstrukcji udającej skrzydła.

Uczony zaryglował wreszcie drzwi i powrócił na górę, by spojrzeć na światła barek płynących po Egzemie. Oparłszy głowę na pięściach, zasłuchał się w tykanie zegara. Przez ściany i okna docierały do laboratorium odgłosy nocnego życia miasta: melancholijne jęki maszyn, okrętowych silników i fabryk.

Gdzieś w dole sprzątający konstrukt Davida i Lublamaia cmokał z cicha w rytmie tykania zegara.

Isaac zdjął ze ścian wszystkie rysunki. Te, które uznał za wystarczająco dobre, schował do teczki. Większość jednak, przyjrzawszy się im krytycznie, podarł i wyrzucił. Wreszcie ułożył się na swym wielkim brzuchu i sięgnął pod łóżko, by wydobyć zakurzone liczydło i suwak logarytmiczny.

„Byłoby lepiej – pomyślał – gdybym poszedł do uniwersytetu i»uwolnił«jedną z maszyn różnicowych”. Nie było to łatwe zadanie. Maszyn liczących pilnowano na uczelni z chorobliwą wręcz ostrożnością. Isaac zdał sobie nagle sprawę, że już wkrótce będzie miał szansę przyjrzeć się zabezpieczeniom: następnego dnia wybierał się przecież z wizytą do znienawidzonego szefa z czasów pracy na uniwersytecie, do Vermishanka.

Vermishank nie zatrudniał go ostatnio zbyt często. Minęło wiele miesięcy od czasu, gdy Isaac po raz ostatni dostał list, w którym proszono go o wzięcie udziału w jakichś nudnych, nic nie znaczących rozważaniach teoretycznych. Isaac jednak nie mógł odrzucać takich propozycji. Gdyby to zrobił, ryzykowałby utratę przywileju korzystania z zasobów szkoły, w tym także, bogatego parku maszyn i urządzeń, które tak chętnie kradł w wolnych chwilach. Vermishank nie zrobił jak dotąd nic, by ograniczyć jego swobodę, choć ich znajomość coraz szybciej obumierała. Nie uczynił tego, mimo iż musiał zauważyć dziwną zbieżność między kalendarzem zajęć Isaaca a terminami zuchwałych kradzieży. Grimnebulin nie wiedział, dlaczego tak się działo. „Pewnie chce mieć jakąś przewagę nade mną” – pomyślał”.

Pierwszy raz w życiu chciał szukać Vermishanka i prosić go o cokolwiek, ale nie widział innej możliwości. Wprawdzie zamierzał prowadzić badania w obranym przez siebie kierunku, zgodnie z teorią kryzysu, ale nie mógł już na tym etapie zrezygnować z metod bardziej przyziemnych, takich jak prze-twarzanie, nie spytawszy o zdanie jednego z najlepszych biotaumaturgów w mieście. Niepoproszenie go o opinię w sprawie Yagharka byłoby rażąco nieprofesjonalnym posunięciem.

Isaac przygotował sobie bułkę z szynką i nalał do kubka zimnej czekolady. Sztywniał cały na myśl o spotkaniu z Vermishankiem, którego nie cierpiał z wielu powodów. Jednym z nich były różnice w poglądach politycznych. Biotaumaturgia była przecież nauką, której przedmiotem badawczej penetracji były między innymi metody rozszczepiania i ponownego łączenia ciała, najczęściej w sposób niezgodny z naturą, za to ograniczony jedynie wyobraźnią wykonawcy. Owszem, technika ta mogła być używana do leczenia i naprawiania, ale rzadko korzystano z niej w taki sposób. Zapewne nikt nie potrafiłby tego udowodnić, ale Isaac miał przeczucie, że przynajmniej niektóre z projektów badawczych Vermishanka prowadzone były w zakładach karnych. Rzeźbienie w żywym ciele było tym, na czym były przełożony Grimnebulina znał się najlepiej.

Ciszę przerwało nagle kołatanie do drzwi. Isaac rozejrzał się, zaskoczony. Dochodziła jedenasta. Odłożył kolację i pospieszył schodami w dół. Otworzywszy drzwi, zobaczył lekko podchmielonego Lucky’ego Gazida.

„Kurwa, co to ma znaczyć?” – pomyślał.

– Zaac, mój bracie, mój… ulubiony, utuczony… ukochany… – wrzasnął Gazid, gdy tylko zobaczył Grimnebulina, i utknął, bez powodzenia próbując dalszej aliteracji. Isaac wciągnął go do magazynu, widząc, że w oknie po przeciwnej stronie ulicy zapaliło się światło.

– Lucky, pieprzony dupku, czego chcesz?

Gazid przestępował z nogi na nogę w stanowczo zbyt szybkim tempie. Oczy miał szeroko otwarte i chorobliwie rozbiegane. Wydawał się urażony tonem głosu Isaaca.

– Spokojnie, przyjacielu. Rozluźnij się, nie ma powodu do obrazy. Nie? Szukam Lin. Jest tutaj? – spytał i zachichotał nerwowo.

„Oho” – pomyślał Isaac. „Śliska sprawa”. Lucky należał do towarzystwa z Pól Salacusa i znał prawdę na temat stosunków łączących Grimnebulina z Lin. Tyle że znajdowali się w Brock Marsh, a nie na Polach Salacusa.

– Nie, Lucky. Nie ma jej tutaj. A gdyby nawet była, z jakiegoś niepojętego powodu, to nie miałbyś absolutnie żadnego prawa przychodzić tu w środku nocy i łomotać do drzwi. Po co ci ona?

– W domu też jej nie ma. – Gazid obrócił się na pięcie i zaczął wspinać się po stopniach na platformę. Mówił przy tym do Isaaca, nie odwracając głowy. – Właśnie tam byłem, ale zdaje się, że poszła gdzieś pracować. Jest mi winna pieniądze. Moją prowizję za załatwienie roboty, która ustawi ją na całe życie. I pewnie tam właśnie poszła: do roboty. A ja potrzebuję kasy…

Zirytowany Isaac plasnął otwartą dłonią w czoło i skoczył na schody w ślad za Gazidem.

– O czym ty bredzisz, do cholery? Jaka robota? Lin robi swoje, jak zawsze.

– No tak, naturalnie. Robi swoje, bracie – zgodził się Gazid, mrucząc dziwnie nieobecnym głosem. – Ale jest mi winna forsę. A ja jestem kurewsko zdesperowany, Zaac… Mógłbyś zachować się szlachetnie…

W Grimnebulinie wzbierała złość. Chwycił Gazida za kark i unieruchomił. Wątłe ramiona ćpuna nie nadawały się do walki: Lucky mógł jedynie wymachiwać nimi żałośnie, pozostając w żelaznym uścisku uczonego.

– Słuchaj no, Lucky, ty mała rzygowino. Jak możesz być na głodzie, skoro, jak widzę, jesteś tak nawalony, że ledwie stoisz? A w ogóle, jak śmiesz przyłazić do mojego domu, pieprzony ćpunie…

– Hej! – wykrzyknął znienacka Gazid, przerywając słowotok Isaaca i patrząc mu hardo w oczy. – Lin tu nie ma, ale ja jestem na głodzie i chcę, żebyś mi pomógł, bo jeśli tego nie zrobisz, to nie wiem, co jeszcze wymknie mi się przypadkiem… Skoro Lin nie może mi zapłacić, to ją zastąp – jesteś przecież jej rycerzem w błyszczącej zbroi, jej robaczkiem, a ona twoją panią i…

Isaac machnął potężnym kułakiem i trzasnął Lucky’ego w twarz, posyłając cherlawe ciało krótkim łukiem o dobrych parę jardów dalej.

Gazid pisnął ze strachu i bólu. Skrobiąc piętami o nagie deski podłogi, usiłował wycofać się w stronę schodów. Pod jego nosem pojawiła się gwiaździsta plama jasnej krwi. Isaac strząsnął jej krople z zaciśniętej pięści i z zimną furią ruszył w stronę Gazida.

„Myślisz, że pozwolę ci wygadywać takie rzecz? Wydaje ci się, że możesz mnie szantażować, gówniarzu?” – pytał w duchu.

– Lucky, powinieneś wyjść w tej chwili, jeżeli nie chcesz, żebym urwał ci łeb z płucami.

Gazid z trudem stanął na nogach i wybuchnął płaczem.

– Jesteś, kurwa, stuknięty, Isaac… Zdawało mi się, że byliśmy przyjaciółmi…

Smarki, łzy i krew kapały na podłogę laboratorium.

– No to się pomyliłeś, nieprawdaż, chłopcze? Jesteś tylko zasranym śmieciem, a ja zamierzam… – Isaac urwał i zamarł w bezbrzeżnym zdumieniu.

Gazid opierał się o stos pustych klatek, na których spoczywało pudełko z tłustą gąsienicą. Na oczach Isaaca apatyczne dotąd zwierzę zaczęło wić się i składać wpół z podniecenia, raz po raz uderzając głową o druciany front pojemnika i ze wszystkich sił wyrywając się w stronę Lucky’ego Gazida.

Lucky zachwiał się, z przerażeniem czekając na dalsze pogróżki Isaaca. – No, co? – zawył. – Co zamierzasz mi zrobić? – Zamknij się – warknął Grimnebulin. Gąsienica była znacznie chudsza niż pierwszego dnia, a jej pawie kolory przyblakły nieco, ale teraz bez wątpienia ożyła. Krążyła po swym małym więzieniu, badając ciałem przestrzeń niczym palec ślepca i co chwilę kierując się w stronę Gazida.

– Nie ruszaj się – syknął Isaac i przesunął się o krok bliżej.

Zmartwiały ze strachu Gazid usłuchał. Podążył wzrokiem za spojrzeniem Grimnebulina i szeroko otworzył oczy, gdy zobaczył dużą gąsienicę miotającą się po klatce i próbującą dosięgnąć go za wszelką cenę. Natychmiast cofnął rękę opartą o jedno z pudeł i z cichym okrzykiem uchylił się gwałtownie. Gąsienica w okamgnieniu zmieniła kierunek natarcia, podążając za nim. – Fascynujące – szepnął Isaac. Ze zdziwieniem spostrzegł, że Gazid chwyta się obiema rękami za głowę i potrząsa nią gwałtownie, jakby miał w środku rój owadów.

– Co… co się dzieje z moją głową? – wyjąkał Lucky.

Zbliżywszy się o krok, Isaac także poczuł coś dziwnego: przez jego móżdżek zaczęły przebiegać jak błyskawice strzępy obcych emocji. Zamrugał gwałtownie i zakaszlał, zniewolony na moment przez uczucia, które z całą pewnością nie należały do niego. Pokręcił głową, z całej siły zaciskając powieki.

– Gazid – rzucił rozkazującym tonem. – Obejdź ją wolno dookoła. Lucky wykonał polecenie. Gąsienica przewracała się i podrywała, ani na moment nie rezygnując ze śledzenia upatrzonego celu.

– Czego ona ode mnie chce? – jęknął rozpaczliwie Gazid.

– Nie wiem, Lucky – odparł szczerze Isaac. – Biedaczka, bardzo cierpi. Zdaje się, że zależy jej na czymś, co masz, chłopie. Powoli wypróżnij kieszenie. Nie martw się, niczego ci nie zabiorę.

Gazid zaczął wyciągać strzępy papieru i chusteczki z kieszeni brudnej marynarki i wygniecionych spodni. Zawahał się lekko, zanim sięgnął do wewnętrznych kieszeni, z których wydobył dwa pokaźne pakiety.

Larwa dostała szału. Dezorientujące okruchy jej uczuć znowu pojawiły się w głowach Isaaca i Gazida.

– Co tam masz, do cholery? – warknął Isaac przez zaciśnięte zęby.

– Tutaj jest shazbah – odparł niechętnie Gazid, machając pakietem w stronę klatki. Gąsienica nie zareagowała. – A tutaj dreamshit. – Gazid uniósł dragą pękatą kopertę nad głowę gąsienicy, która nieomalże stanęła na ogonie, by po nią sięgnąć. Żałosne pojękiwania wygłodzonego stworzenia były raczej odczuwalne niż słyszalne.

– To jest to! – zawołał Isaac. – Moja pupilka ma ochotę na dreamshit! Daj mi to – polecił, wyciągając rękę w stronę Lucky’ego i strzelając palcami.

Gazid zawahał się, ale nie starczyło mu odwagi na sprzeciw.

– To spora ilość towaru, bracie… i sporo pieniędzy – zaszlochał. – Wiesz chyba, że nie możesz tak po prostu zabrać sobie tej paczki i…

Isaac zważył w dłoni wypchaną kopertę – zawierała dwa lub trzy funty narkotyku. Kiedy rozchylił brzegi, ponownie poczuł napór emocji wysyłanych przez gąsienicę. Skrzywił się pod presją intensywnych, a jednocześnie bardzo nieludzkich wrażeń.

Dreamshit był masą brązowych, lepkich bryłek śmierdzących mocno przypalonym cukrem.

– Co w tym jest? – spytał Isaac. – Słyszałem o tym świństwie, ale nie znam żadnych szczegółów.

– Nowy towar, Zaac. Drogi. Najwyżej od roku na rynku. To… mocna rzecz.

– Jak działa?

– Tego się nie da opisać. Chcesz kupić?

– Nie! – obruszył się Isaac. – W każdym razie nie dla siebie… Ile może być warta taka porcja, Lucky?

Gazid zawahał się, niewątpliwie licząc w pamięci, o ile może zawyżyć cenę.

– Eee… mniej więcej trzydzieści gwinei.

– Pieprz się, Lucky… Dobrze wiem, jakim jesteś kanciarzem. Zapłacę za to… powiedzmy… dziesięć gwinei.

– Umowa stoi – odrzekł natychmiast Gazid.

„Cholera” – pomyślał Grimnebulin. „Zdarł ze mnie skórę”. Miał ochotę pokłócić się trochę, ale rozmyślił się. Spojrzał z ukosa na Gazida, który już odzyskiwał rezon, choć twarz miał wciąż usmarowaną krwią i śluzem.

– Stoi. Słuchaj no, Lucky – pociągnął gładko Isaac. – Niewykluczone, że będę potrzebował więcej tego świństwa. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? Jeżeli będziesz ze mną dobrze żył, być może pozostaniesz moim… wyłącznym dostawcą. Kapujesz? Ale jeśli zajdzie cokolwiek, co mogłoby popsuć nasze stosunki, nadwerężyć wzajemne zaufanie i tak dalej… znajdę sobie kogoś innego. Jasne?

– Zaac, przyjacielu, ani słowa więcej. Jesteśmy partnerami, to postanowione.

– Oczywiście – przytaknął z naciskiem Grimnebulin. Nie był aż tak głupi, żeby ufać Lucky’emu Gazidowi, ale zawierając z nim układ, mógł przynajmniej liczyć na odrobinę dobrej woli z jego strony. Gazid nie miał zwyczaju kąsać ręki, która go karmiła, a przynajmniej nie od razu.

„Długo ten układ nie potrwa – pomyślał Isaac – ale na razie musi wystarczyć”.

Sięgnął do koperty po jedną z wilgotnych, lepkich grudek wielkości dorodnej oliwki, okrytą gęstym i szybko schnącym śluzem. O cal lub dwa uniósł pokrywę pudła, w którym trzymał gąsienicę, i wrzucił do środka porcję dreamshitu. Ukucnął obok, by obserwować przez drucianą ściankę reakcję larwy.

Nagle zatrzepotał powiekami, jakby poczuł wyładowanie elektrostatyczne, i przez chwilę nie mógł skupić wzroku na żadnym obiekcie.

– Aaa… – jęknął gdzieś z tyłu Lucky Gazid. – Ktoś coś pieprzy w mojej głowie…

Isaac poczuł przelotnie mdłości, a zaraz potem zapłonęła w nim najgłębsza ekstaza, jakiej kiedykolwiek zdarzyło mu się doświadczyć. Nieludzkie wrażenie opuściło go, nim minęło pół sekundy – miał wrażenie, że wyleciało z niego przez nos.

– Na Jabbera… – stęknął. Obraz laboratorium rozmył mu się przed oczami, zamigotał i powrócił z niesłychaną ostrością. – Ta mała menda musi być empatą – mruknął.

Spojrzał na dorodną gąsienicę, czując się jak podglądacz. Zwierzę owinęło się wokół dreamshitu niczym wąż duszący swą ofiarę. Otwór gębowy, rozwarty do granic możliwości, wbił się w górną część bryłki narkotyku i pałaszował ją z nieprzyzwoitym wręcz apetytem. Z szeroko rozchylonych żuwaczek kapała ślina. Gąsienica wchłaniała pożywienie równie żarłocznie, jak dzieci opychają się słodkim puddingiem w Święto Jabbera. Dreamshit znikał w błyskawicznym tempie.

– Do diabła, będzie potrzebowała znacznie więcej – powiedział Isaac i wrzucił do pudełka kolejnych pięć lub sześć małych porcji narkotyku. Gąsienica z radością owinęła się wokół kolekcji lepkich bryłek. Isaac wstał i spojrzał na Lucky’ego Gazida, który z uśmiechem na twarzy kołysał się łagodnie, podziwiając łakome zwierzę. – Lucky, stary druhu, wygląda na to, że ocaliłeś życie królowej mojego programu badawczego. Jestem wielce zobowiązany.

– Zatem jestem ratownikiem, prawda, Zaac? – Gazid obrócił się niezgrabnie w wyjątkowo nieudanym piruecie. – Ratownikiem! Ratownikiem!

– Tak, jesteś, przyjacielu, ale teraz już się zamknij – odparł Isaac, spoglądając na zegar. – Wiesz, muszę jeszcze sporo popracować, więc bądź tak miły i ruszaj w swoją drogę, dobrze? Bez urazy, Lucky… – Isaac zawahał się, ale w końcu wyciągnął rękę. – Przepraszam, że rozwaliłem ci nos.

– Ooo – zdziwił się Gazid i ostrożnie dotknął zakrwawionej twarzy.

– Ech, co tam.

Isaac pomaszerował w stronę biurka.

– Dam ci zaraz forsę. Zaczekaj. – Przez chwilę grzebał w szufladach, by w końcu wydobyć z głębin portfel, w którym znalazł jedną gwineę. – Moment, na pewno mam gdzieś więcej. Nie odchodź jeszcze… – Uczony przyklęknął przed łóżkiem i zaczął wyciągać spod niego sterty papierów, spośród których pieczołowicie wyłuskiwał stivery i szekle.

Gazid sięgnął po kopertę z dreamshitem, którą Isaac zostawił na pudełku z gąsienicą. Spojrzał w zamyśleniu na uczonego, który z twarzą przy podłodze gmerał jeszcze pod łóżkiem. Ostrożnie wyjął dwie grudki narkotyku i ponownie zerknął na Grimnebulina, by upewnić się, że nie jest obserwowany. Isaac bez przerwy przemawiał konwersacyjnym tonem, ale grube posłanie skutecznie tłumiło jego głos.

Gazid swobodnym krokiem przeszedł w pobliże łóżka. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zawinął ją wokół jednej z bryłek. Schował zdobycz za pazuchę i uśmiechnął się idiotycznie, spoglądając na drugą porcję dreamshitu.

– Powinieneś wiedzieć, co przepisujesz swojej małej pacjentce, Zaac – szepnął bezgłośnie. – Tak będzie bardziej etycznie… – dodał i zachichotał cicho.

– Mówiłeś coś? – zawołał Isaac i zaczął wyczołgiwać się spod łóżka.

– Patrz, znalazłem. Wiedziałem, że mam pieniądze w kieszeni spodni, tylko nie byłem pewien których…

Lucky Gazid szybko odchylił górną połówkę nie dojedzonej bułki leżącej na biurku i wsunął bryłkę w wysmarowaną musztardą przestrzeń pod liściem sałaty. Ścisnąwszy bułkę, by zatrzeć ślad, czym prędzej cofnął się o krok.

Isaac odwracał się właśnie w jego stronę, zakurzony i zadowolony. Ściskał w dłoniach kilka luźnych kartek z notatkami i sporo drobnych monet.

– Masz tu dziesięć gwinei. Na Ogon, powiem ci, Lucky, że targujesz się jak profesjonalista.

Gazid chwycił pieniądze i natychmiast ruszył w stronę schodów.

– Dzięki, Zaac – powiedział. – Doceniam twoje uznanie. Isaac zdziwił się nieco uprzejmością i pośpiechem Lucky’ego.

– W porządku. Odezwę się do ciebie, kiedy będę potrzebował więcej dreamshitu, dobrze?

– Koniecznie, wielki bracie…

Gazid był już przy wyjściu i sekundę później, machnąwszy ręką na pożegnanie, zamknął za sobą drzwi. Isaac usłyszał jeszcze wybuch absurdalnego chichotu, który zniknął w mroku wraz z odchodzącą postacią.

„Na Diabli Ogon!” – pomyślał. „Jak ja nie cierpię zadawać się z ćpunami! Skończony popapraniec, nic więcej…”

Grimnebulin pokręcił głową i wrócił do swej cudem ocalonej gąsienicy.

Larwa zabierała się już do konsumpcji drugiej bryłki narkotyku. Przypadkowe, nieprzewidywalne fale owadziego szczęścia zalewały od czasu do czasu umysł Isaaca. Wrażenie nie było przyjemne, więc Grimnebulin cofnął się nieco. Obserwował, jak gąsienica przerywa posiłek, wycofuje się i delikatnie zmywa z siebie lepki osad. Po chwili znowu zaczęła jeść i tarzać się w ciągliwej substancji, by zaraz potem oczyścić się raz jeszcze.

– Pedant z ciebie, robaczku – mruknął Isaac. – Dobre? Smakuje ci? Hmm? Doskonale. – Mężczyzna wrócił do biurka i sięgnął po własną, nie dokończoną kolację. Oglądając się przez ramię w stronę pulchnego, wielobarwnego kształtu wijącego się we wnętrzu pudła, ugryzł twardniejącą już bułkę i pociągnął łyk czekolady. – Powiedz lepiej, w co zamierzasz się zamienić – wybełkotał z pełnymi ustami w stronę gąsienicy. Skrzywił się, przełykając ostatni kęs: pieczywo było nieświeże, a sałata zaczynała zalatywać stęchlizną. Dobrze, że przynajmniej czekolada była smaczna.

Otarłszy usta, zbliżył się znowu do klatki z larwą, przygotowując się na kolejną falę dziwnych, empatycznych doznań. Przykucnął i z zainteresowaniem przyglądał się, jak wygłodniałe stworzenie pochłania upragnioną karmę. Nie był jeszcze pewien, ale miał wrażenie, że barwy ciała gąsienicy stały się bardziej nasycone.

– Będziesz dobrą odskocznią, kiedy zacznę popadać w obsesję, pracując nad teorią kryzysu. Prawda, mój mały, nienażarty robaczku? Zdaje się, że takich jak ty nie widuje się raczej w książeczkach z obrazkami. Nieśmiały, co? Mam rację?

Nagły impuls psychiczny trafił Isaaca jak twardy bełt wystrzelony z kuszy. Mężczyzna zachwiał się i upadł.

– Aaa! – Wijąc się z bólu, Grimnebulin odpełzł od klatki. – Nie rozumiem tych twoich napadów empatii, skarbie – wystękał z trudem. Po chwili podniósł się i pokuśtykał do łóżka, rozcierając czoło. Ledwie stanął przy posłaniu, kolejny impuls obcych emocji pojawił się w jego umyśle. Kolana ugięły się pod nim i zwalił się ciężko na podłogę tuż obok łóżka, kurczowo przyciskając dłonie do skroni.

– Jasna cholera! – Isaac zaniepokoił się nie na żarty. – Tego już za wiele, zdecydowanie za szybko nabierasz sił…

W tym momencie coś odebrało mu mowę. Znieruchomiał, zaatakowany przez trzecią, jeszcze bardziej intensywną falę emocji. Tym razem poczuł jednak coś innego – zdał sobie sprawę, że na pewno nie było to oddziaływanie psychiczne małej larwy, odległej o dziesięć stóp i pochłoniętej bez reszty konsumowaniem narkotyku. Poczuł w ustach suchość. Obornik. Kompost. Stary placek owocowy.

Spleśniałą musztardę.

– O nie… – wymamrotał drżącym głosem, kiedy wreszcie pojął, co się stało. – O nie, nie, nie… Gazid, ty kutasie, ty gnoju, ja cię, kurwa, zabiję…

Drżącymi gwałtownie rękami chwycił kurczowo brzegi łóżka. Pocił się intensywnie, a jego skóra była szara jak kamień.

„Wejdź do łóżka” – pomyślał zdesperowany. „Wejdź pod koc i przeczekaj; na Jabbera, tysiące ludzi robią to każdego dnia dla przyjemności…”

Dłoń Isaaca jak pijana tarantula popełzła w poszukiwaniu koca. Nie bardzo wiedział, jak dostać się pod złożoną na posłaniu pościel – przyciskał ją ciałem, a brzegi, zawinięte starannie pod spód, zdawały się nie istnieć. Nabrał po chwili irracjonalnego przekonania, że to, na czym leży, jest jednorodną masą i w żaden sposób nie zdoła jej rozewrzeć – postanowił zwinąć się w kłębek na powierzchni. I nagle, poruszając rękami i nogami, poczuł, że płynie pośród falującej toni bawełny i wełny. Unosił się i opadał miarowo, z zapałem wymachując kończynami tak, jak robi to dziecko płynące pieskiem. Czuł, że nabiera wody w usta i wypluwa ją dla zabawy.

„Spójrz na siebie, kretynie” – podpowiadała mu jedna część umysłu. „Gdzie twoja godność?”

Ale pozostała część jaźni nie zwracała uwagi na ten głos rozsądku. Isaac był zupełnie zadowolony z tego, że pływa w miejscu, leżąc na własnym łóżku, dysząc jak zziajane zwierzę, raz po raz naprężając kark i wybałuszając oczy.

W końcu poczuł narastający ucisk w najgłębszych pokładach świadomości. Zobaczył wielkie drzwi, wielkie drzwi do piwnicy, wbudowane w ścianę gdzieś w najbardziej zapomnianym zakątku jego móżdżku. Ich skrzydła drżały. Coś napierało na nie, próbując wydostać się na wolność.

„Prędzej” – pomyślał Isaac. „Zarygluj je…”

Czuł jednak narastającą potęgę tego, co tak bardzo chciało się uwolnić. Drzwi stały się czyrakiem, nabrzmiałym ropą i gotowym pęknąć; potężnie umięśnionym psem o tępej mordzie, w złowrogim milczeniu naprężającym łańcuch; morzem dudniącym niestrudzenie o rozpadające się nabrzeża portowe.

I wreszcie coś otworzyło się z hukiem w umyśle Isaaca Grimnebulina.

Загрузка...