CZĘŚĆ TRZECIA. METAMORFOZY
ROZDZIAŁ 18

Wiosenny wiatr był coraz cieplejszy. Brudne powietrze nad Nowym Crobuzon sprawiało wrażenie naładowanego elektrycznością. Miejscy meteoromanci z wieży chmur na Tar Wedge w pośpiechu notowali liczby z obracających się wskaźników i wydzierali sobie wykresy sporządzone według wskazań mierników. Zaciskali usta w zdumieniu i kręcili głowami.

Przebąkiwali między sobą o nadzwyczaj gorącym i wyjątkowo mokrym lecie, które zbliżało się wielkimi krokami. Opukiwali gigantyczne rury maszyny aeromorficznej, sterczące pionowo przez całą długość pustej wieży niczym piszczałki monstrualnych organów albo lufy dział nawołujące do wielkiej wojny między ziemią a niebem.

– Cholerne, bezużyteczne dziadostwo – mruczeli z niechęcią. Prowadzone bez zbytniego zapału próby uruchomienia generatorów zgromadzonych w podziemiach spełzały na niczym – maszyna nie działała od stu pięćdziesięciu lat i nikt z żyjących nie był w stanie przywrócić jej sprawności. Aura nad Nowym Crobuzon była teraz zależna jedynie od woli bogów, praw natury lub zrządzeń losu.

Zwierzyna w ogrodzie zoologicznym na Canker Wedge zdradzała oznaki coraz silniejszego niepokoju, wyczuwając rychłą zmianę pogody. Dla większości z nich były to ostatnie dni pory godów, więc natężenie nerwowych ruchów w klatkach i zagrodach zmniejszyło się nieco. Opiekunowie byli z tego powodu równie zadowoleni jak ich podopieczni. Niesione wiatrem zapachy, właściwe tylko okresowi rui, pobudzały zwierzęta do agresywnego, nieprzewidywalnego zachowania.

Teraz, gdy dni były coraz dłuższe, niedźwiedzie, hieny, wychudłe hipopotamy, samotne lisy i małpy odpoczywały wieczorami – jakby w napięciu – obserwując przechodniów ze swych zagród wyłożonych cegłą lub z błotnistych rowów. Czekały. Być może na południowe deszcze, które nigdy nie docierały do Nowego Crobuzon, ale z pewnością były jakoś zakodowane w ich genach. A kiedy deszcze nie nadchodziły, zwierzęta oczekiwały pory suchej, która także nie zaglądała do ich nowych domów. Dziwne i niespokojne musi być ich życie, spekulowali opiekunowie ogrodu, słuchając ryków zmęczonych i zdezorientowanych pupili.

Od odejścia zimy noce skurczyły się co najmniej o dwie godziny, za to można było odnieść wrażenie, że stały się bardziej esencjonalne. W ich okrojonych ramach od zmierzchu do świtu mieściła się teraz bardziej intensywna działalność nielegalnej natury. Każdej nocy ku wielkiej, starej hali pół mili na południe od zoo zmierzały tłumy kobiet i mężczyzn. Od czasu do czasu ponad tupot nóg i nieustające rozmowy niezadowolonych, bezsennych mieszczan wchodzących do starego budynku przebijał się ryk lwa. Nikt nie zwracał nań uwagi.

Cegły, z których wzniesiono magazyn, były niegdyś czerwone, lecz teraz okrywała je warstwa brudu tak gładka i szczelna, że mur wyglądał jak ręcznie pomalowany na czarno. Oryginalna nazwa wciąż jeszcze zdobiła długą ścianę budynku: „U Cadnebara – Mydło i Łój”. Firma Cadnebara zbankrutowała w pięćdziesiątym siódmym, a ogromne maszyny do wytapiania i przetwarzania tłuszczu dawno już zostały wywiezione i sprzedane jako złom. Jednak po dwóch lub trzech latach bezużytecznego niszczenia hala „U Cadnebara” odrodziła się jako cyrk gladiatorów.

Podobnie jak poprzedni burmistrzowie, Rudgutter lubił porównywać cywilizację i wielkość Miasta-Państwa Republiki Nowego Crobuzon do barbarzyńskiego łajna, w którym tarzali się mieszkańcy innych ziem. „Pomyślcie o innych krajach Rohagi”, grzmiał w swych przemowach i artykułach. „Nowe Crobuzon nie jest takie jak Tesh, Troglodopolis, Vadaunk czy High Cromleh. Nie jest miastem rządzonym przez wiedźmy; nie jest podziemną norą; zmiany pór roku nie wiążą się tu z makabrycznymi przesądami; Nowe Crobuzon nie przerabia swych obywateli na żywe trupy w specjalnych fabrykach; jego Parlament nie przypomina Maru’ahm, kasyna, w którym prawa są stawkami w grze w ruletkę”.

Rudgutter uwielbiał też powtarzać, że Nowe Crobuzon to nie Shankell, gdzie ludzie dla sportu walczą ze sobą jak zwierzęta. Oczywiście z wyjątkiem hali „U Cadnebara”.

Imprezy, które odbywały się w jej murach, mogły być nielegalne, a jednak nikt nie pamiętał, by milicja kiedykolwiek dokonała tu niespodziewanego nalotu. Wielu sponsorów walk rekrutowało się spośród parlamentarzystów, przemysłowców i bankierów, których wstawiennictwo z pewnością pomagało utrzymać stróżów prawa na dystans. Naturalnie istniały w mieście i inne salony walk, gdzie w jednym kącie odbywały się pojedynki kogutów, w innym – szczurów, niedźwiedzi czy borsuków, w jeszcze innym – wężowe zapasy, a pośrodku – zmagania prawdziwych gladiatorów. Jednakże tylko lokal „U Cadnebara” nazywano legendarnym.

Każdego wieczoru wstępną atrakcją o charakterze komediowym była rekrutacja i następujący po niej „otwarty ring”. Zastępy młodych, głupich, dobrze zbudowanych mężczyzn – zapewne najtwardszych zawodników w wioskach w okolicy Grain Spiral czy Mendican Hills – wędrowały całymi dniami, by szukać sławy w wielkim mieście. Dotarłszy do hali, śmiałkowie prężyli swe imponujące mięśnie przed selekcjonerami. Wybierano zazwyczaj dwóch lub trzech i natychmiast zapędzano na główną arenę, przed trybuny pełne wyjących kibiców. Z dumą ważyli w dłoniach maczety, które im dano, aż do chwili, gdy otwierały się wrota – wtedy bledli nagle, stając oko w oko z ogromnym prze-tworzonym gladiatorem lub beznamiętnym wojownikiem-kaktusem. Krótka i niezmiernie krwawa rzeź wzbudzała zawsze wielką wesołość wśród profesjonalistów przyglądających się takiej „walce”.

Moda kształtowała w dużym stopniu oblicze sportu, z którego słynęła hala „U Cadnebara”. W owych ostatnich dniach wiosny najpopularniejsze były walki między drużyną dwóch prze-tworzonych, a zespołem trzech kheprich, sióstr-strażniczek. Wojowniczki rasy khepri wywabiano z Kinken i Creekside obietnicami oszałamiających nagród. Ich trzyosobowe zespoły ćwiczyły razem przez długie lata – były to formacje o charakterze religijnym, odwzorowujące bóstwa opiekuńcze zwane Twardymi Siostrami. Podobnie jak owe boginie, zawodniczki walczyły ściśle określoną bronią: jedna miała do dyspozycji sieć i włócznię, druga kuszę i skałkówkę, a trzecia tradycyjną broń kheprich, którą ludzie nazywali żądłem.

Kiedy lato poczęło wkradać się niepostrzeżenie na miejsce uchodzącej wiosny, w hali „U Cadnebara” każdej nocy grano o wyższe stawki niż poprzednio. Wiele mil dalej, w Dog Fenn, Benjamin Flex ubolewał nad faktem, iż „Cadnebar’s Wax”, nielegalny organ miłośników walk gladiatorów, rozchodził się w pięciokrotnie większym nakładzie niż „Runagate Rampant”.

Złodziej Oczu zostawił w miejskich kanałach kolejną okaleczoną ofiarę. I tym razem ciało znalazły dzieciaki szukające skarbów w płytkim mule Smoły: wystawało z nadrzecznej rury odpływowej, podobne do wyczerpanego, odpoczywającego pływaka.

Na obrzeżu dzielnicy Nigh Sump pewna kobieta zmarła z powodu głębokich ran kłutych po obu stronach szyi. Obrażenia wyglądały tak, jakby nieszczęśnica dostała się między ostrza wielkich, ząbkowanych nożyc. Sąsiedzi znaleźli na jej ciele stosik dokumentów dowodzących, iż była wysoko postawionym informatorem milicji. Wieści rozeszły się szybko: Jack Pół-Pacierza znowu uderzył. W slumsach i rynsztokach Nowego Crobuzon nikt nie opłakiwał jego kolejnej ofiary.

Kiedy tylko było to możliwe, Lin i Isaac spędzali razem noc. Grimnebulin widział jednak, że jego kochanka nie jest w najlepszej kondycji. Pewnego razu posadził ją przed sobą i zażądał wyjaśnień: co ją gryzło? Dlaczego nie przystąpiła do konkursu o nagrodę Shintacost? (To pytanie wywołało jedynie komentarz na temat poziomu jurorów i tylko pogłębiło depresję Lin). Nad czym pracowała? Gdzie znikała na całe dnie? W mieszkaniu nie było żadnego świeżego śladu działalności artystycznej.

Lin pogładziła jego rękę, wdzięczna za troskę, ale nie powiedziała mu nic poza tym, że pracuje nad dziełem, z którego prawdopodobnie będzie bardzo dumna. Że znalazła sobie miejsce, o którym nie mogła i nie chciała rozmawiać. Że tworzy dużą rzeźbę, o którą na razie nie powinien pytać. Twierdziła, że nie znikła z powierzchni świata – raz na dwa tygodnie pojawiała się przecież w którymś z barów na Polach Salacusa, by bawić się z przyjaciółmi, choć może z mniejszym zapałem niż dwa miesiące wcześniej.

Podśmiewała się dyskretnie z gniewu Isaaca na Lucky’ego Gazida, który z podejrzanym wyczuciem zniknął jak kamfora. Uczony opowiedział jej o niezamierzonej przygodzie z dreamshitem i nie przestawał pomstować na nieodpowiedzialnego ćpuna. Opisał też niezwykłą larwę, która najwyraźniej nie uznawała innego pożywienia niż narkotyk. Lin nie widziała jej – nie pokazywała się bowiem w Brock Marsh od czasu pamiętnego wieczoru sprzed miesiąca – ale nawet biorąc poprawkę na entuzjazm Isaaca, przeczuwała, że istota musi być co najmniej oryginalna.

Pełna ciepłych myśli o swoim kochanku, umiejętnie zmieniła temat: zapytała, jakie składniki odżywcze może zawierać tak specyficzny pokarm jak dreamshit. Usiadła wygodnie, gotowa słuchać z uwagą tego, co powie. Isaac odpowiedział z zapałem, że nie ma bladego pojęcia, ale zaraz wyjaśnił jej kilka hipotez, które pojawiły się w jego głowie. Spytała też o teorię energii kryzysowej i jej ewentualne zastosowanie w sprawie Yagharka. Opowiadał o niej z ożywieniem, kreśląc na kartce papieru pomocnicze diagramy.

Łatwo było nim kierować. Lin czuła niekiedy, że Isaac wie, iż jest ofiarą manipulacji i że czuje się winny z powodu łatwości, z jaką zapominał o obawach co do jej kondycji. Wyczuwała jednocześnie jego wdzięczność zmieszaną ze skruchą, kiedy tak przeskakiwał ku interesującym go tematom. Grimnebulin wiedział, że przejmowanie się losem Lin należy do jego roli i naprawdę przejmował się nim, ale był to dla niego wysiłek, przykry obowiązek, kiedy w jego umyśle niepodzielnie królowały teoria kryzysu i metody odżywiania niezwykłej larwy. Kobieta pozwalała mu nie przejmować się nią zbytnio, a on przyjmował tę ofiarę z wdzięcznością.

Lin chciała przynajmniej na pewien czas uciszyć obawy Isaaca. Nie mogła sobie pozwolić na zbytnią ciekawość z jego strony. Im więcej on wiedział, tym większe groziło jej niebezpieczeństwo. Nie potrafiła określić, jaką mocą władał jej pracodawca – wątpiła, by miał zdolności telepatyczne, ale nadmiar ostrożności nie mógł jej zaszkodzić. Nade wszystko pragnęła dokończyć dzieło, wziąć pieniądze i na dobre zniknąć z Miasta Kości.

Za każdym razem, gdy odwiedzała pana Motleya, ten wciągał ją – mimo jej niechęci – w swoje sprawy. Opowiadał jej obojętnie o wojnach o wpływy w Griss Twist i Badside, wtrącając uwagi na temat masakry konkurencyjnego gangu w Crow, do której przygotowywał swoją organizację. Mówił też o Mamie Francine, która coraz skuteczniej umacniała swoją pozycję na rynku. Kontrolowała już sporą część handlu shazbahem na zachód od Crow, z czym pan Motley był gotów się pogodzić. Teraz jednak zaczynała rozwijać działalność w kierunku wschodnim… Lin przeżuwała i wypluwała barwniki, koncentrując się na pracy i usiłując nie słyszeć szczegółów planowanych operacji, pseudonimów nie żyjących już kurierów i adresów bezpiecznych kryjówek. Pracodawca robił jednak wszystko, by wtajemniczyć ją w swoje sprawy i bez wątpienia czynił to celowo.

Rzeźba miała już obie nogi i zaczątki talii (o ile w ogóle można było wyróżnić u pana Motleya taką część ciała). Kolory posągu nie odpowiadały naturalnym, ale było w nich coś prowokującego, intrygującego i hipnotyzującego. Bez wątpienia powstawało arcydzieło równie zdumiewające jak model.

Mimo iż Lin próbowała izolować się od komentarzy, pan Motley jakoś przebijał się z nimi przez jej linię obrony. Z czasem zaczęła podświadomie rozważać sprawy, o których tak uparcie mówił. Wycofywała się szybko, przerażona, ale natłok myśli był silniejszy od woli. W końcu łapała się na tym, że zastanawia się całkiem poważnie nad tym, kto przejmie kontrolę nad herbaciarnią w Chimer’s End. Próbowała popaść w otępienie – broniąc się, pozwoliła, by jej umysł przyjmował obojętnie niebezpieczne informacje i nie przekazywał ich do świadomości.

Z czasem jednak coraz częściej myślała o Mamie Francine. Pan Motley mówił o niej dość beztroskim tonem, ale w swych monologach wracał do tematu zadziwiająco często. Lin pojęła, że sukcesy konkurentki autentycznie martwią jej pracodawcę.

Ku swemu zdumieniu, zaczęła w duchu kibicować Mamie Francine.

Nie była pewna, jak to się zaczęło. Uświadomiła sobie swą postawę w chwili, gdy pan Motley opowiadał z fałszywą wesołością o nieudanym ataku na dwóch kurierów, do którego doszło poprzedniej nocy. Wojowniczki khepri z gangu Mamy Francine zdołały ukraść sporą ilość bliżej nieokreślonej substancji, jakiegoś cennego półproduktu. Lin poczuła nagle, że cieszy się w głębi serca z tego faktu, i wrażenie to zbiło ją z tropu do tego stopnia, że na chwilę zaprzestała pracy, by dojść do ładu z własnymi emocjami.

Pragnęła, żeby Mama Francine zwyciężyła.

Nie było w tym żadnej logiki. Gdy tylko Lin dokonała nieco bardziej racjonalnej oceny sytuacji, przekonała się, że tak naprawdę nie powinna mieć zdania. W sensie intelektualnym, triumf jednego handlarza narkotykami nad innym nie miał dla niej żadnego znaczenia. A jednak na płaszczyźnie emocjonalnej jej faworytką była Mama Francine. Zauważyła, że ma ochotę gwizdać i buczeć, kiedy pan Motley z dumą opowiada o swym planie radykalnej zmiany układu sił na rynku.

„Co się dzieje?” – myślała kwaśno. „Czyżby po tylu latach nagle obudziła się we mnie świadomość przynależności do rasy kheprich?”

Naśmiewała się z własnych uczuć, ale w tej ironicznej myśli tkwiło ziarno prawdy. „Niewykluczone, że sympatyzowałabym z każdym, kto ośmiela się sprzeciwić panu Motleyowi” – myślała. Tak bardzo bała się refleksji nad swym związkiem z pracodawcą, tak bardzo nie chciała okazać się kimś więcej niż zleceniobiorcą, że minęło sporo czasu, nim zdała sobie sprawę, iż go nienawidzi. „Wróg mojego wroga…” – myślała. Ale było w tym coś jeszcze. W końcu zrozumiała, że solidaryzuje się z Mamą Francine, dlatego że, podobnie jak ona, należy do kheprich. Z tym że – i może to było istotą jej uczuć – Mama Francine nie była dobrą khepri.

Wszystkie te rozmyślania uwierały ją coraz bardziej, drażniły i niepokoiły. Pierwszy raz od wielu lat kazały jej rozważyć własny stosunek do społeczności kheprich i przyznać w duchu, że jest w nim coś więcej niż niechęć i parcie do konfrontacji. Kazały jej też pochylić się nad wspomnieniami z dzieciństwa.

Każdego dnia po pracy u pana Motleya Lin odwiedzała Kinken. Opuściwszy jego dom, łapała taksówkę gdzieś w okolicy Żeber i jechała nią przez most Danechiego lub Barguest, mijając restauracje, biura i budynki mieszkalne w Spit Hearth.

Czasem zatrzymywała się na Bazarze Śliny i niespiesznie spacerowała w przytłumionym świetle latarń. Dotykała lnianych sukien i płaszczy wiszących na straganach, ignorując nieuprzejme spojrzenia przechodniów, którym nie podobało się, że khepri kupuje ludzkie ubrania. Kluczyła po Bazarze, kierując się w stronę Sheck, okolicy pełnej wąskich i krętych uliczek oraz wysokich kamienic z cegły.

Nie była to dzielnica slumsów. Budynki w Sheck były solidne i szczelne. W porównaniu z architektonicznymi mutantami z Dog Fenn, z zapleśniałą, ceglaną masą Badside i Chimer’s End czy z żałosnymi ruderami w Spatters, okolice Sheck były prawie eleganckim miejscem. Nieco zatłoczonym, rzecz jasna, nie wolnym od pijaństwa, biedy i złodziejstwa, ale zdecydowanie nie najgorszym miejscem. To tu mieszkali sklepikarze, kierownicy niższego szczebla i lepiej opłacani robotnicy, pracujący na co dzień w dokach Echomire i Kelltree, a także w Gross Coil i Didacai Village, znanej powszechnie jako Zakole Smogu.

Lin nie czuła się tu mile widziana. Dzielnica Sheck graniczyła z Kinken, oddzielało je jedynie kilka niedużych parków. Obecność kheprich była dla tutejszych mieszkańców przypomnieniem, jak niewiele dzieli ich od upadku. Za dnia khepri kłębiły się na ulicach Sheck, zmierzając do sklepów w Crow lub w stronę Dworca Perdido, skąd ruszały pociągiem w dalszą drogę. Nocą jednak tylko najodważniejsze zapuszczały się na teren działania aktywistów z Trzech Piór, którzy robili wszystko, by „utrzymać czystość w mieście”. Lin bardzo dbała o to, by minąć tę strefę przed zachodem słońca. Nieco dalej, w Kinken, była już bezpieczna.

Bezpieczna, ale nie szczęśliwa.

Kiedy szła ulicami Kinken, czuła jednocześnie podniecenie i mdłości. Od wielu, wielu lat jej wyprawy do tej dzielnicy były nader krótkie: przyjeżdżała tu jedynie po kolorowe jagody, pastę i od czasu do czasu po któryś z przysmaków kheprich. Teraz jej wizyty stały się okazją do odświeżenia wspomnień, które dotąd uważała za niebyłe.

Domostwa ociekały białym śluzem żuków-budowniczych. Niektóre były nim pokryte na całej powierzchni – maź ściekała ze stromych dachów, łącząc sąsiadujące budynki w jedną, pofałdowaną całość. Lin zaglądała ukradkiem przez okna i uchylone drzwi. Ściany i stropy zaprojektowane przez architektów-ludzi były podziurawione lub wręcz wyburzone w miejscach, gdzie wielkie żuki przebierając krótkimi, krępymi odnóżami, szukały na oślep drogi przez mury i wydzielały z gruczołów na podbrzuszach ogromne ilości organicznej zaprawy.

Od czasu do czasu Lin widywała żywy egzemplarz przywieziony z jednej z nadrzecznych farm. Pracowite zwierzęta przebudowywały kolejne domy, tworząc w ich wnętrzach cenione przez kheprich kręte tunele. Wielkie i tępe żuki, rozmiarami przewyższające nosorożca, posłusznie wykonywały polecenia nadzorców: drążyły dziury w murach i okrywały ściany obłymi kroplami szybko schnącego śluzu. Połączone komnaty i domy wyglądały od środka jak labirynt żyjącego pod ziemią gigantycznego robaka.

Lin odpoczywała czasem w którymś z mikroskopijnych parków. Siedząc nieruchomo pośród obsypanych kwieciem drzew, obserwowała przechodniów – samice swojej rasy. Spoglądała też ponad korony, na tylne i boczne ściany wysokich budynków sąsiedniej dzielnicy. Pewnego razu zauważyła tam małą dziewczynkę, która wychylała się z pojedynczego okienka wysoko na ślepej ścianie wieżowca, tuż obok stelaża z łopoczącym na wietrze praniem. Krucha, ludzka istotka obserwowała cierpliwie życie sąsiadek – kheprich. „Dziwne miejsce na dorastanie” – pomyślała Lin, wyobrażając sobie to dziecko otoczone milczącymi stworzeniami o owadzich głowach. „Zupełnie tak, jakbym miała wychowywać się wśród vodyanoich…” Ta refleksja skierowała jej uwagę ku niewygodnym wspomnieniom z dzieciństwa.

O tak, powrót w te pogardzane uliczki Kinken był zarazem powrotem do zapomnianego miasta pamięci. Wiedziała o tym. Nie czuła się swobodnie, wracając myślą w zamierzchłe czasy.

Kinken mimo wszystko stało się dla niej ucieczką. W tym dziwnym okresie izolacji, kiedy kibicowała w duchu nieznanej khepri, przywódczyni przestępczego syndykatu, czuła się jak wyrzutek właściwie w każdym zakątku miasta – może z wyjątkiem Pól Salacusa, gdzie wyrzutki były potęgą. Fakt ten pomógł jej uświadomić sobie, że uczucia, które żywiła względem Kinken, nie były tak jednostronnie negatywne, jak jej się wydawało.

Khepri mieszkali w Nowym Crobuzon od niemal siedmiuset lat, odkąd „Ognista Modliszka” przebyła Wezbrany Ocean i dotarła do Bered Kai Nev – wschodniego kontynentu, ojczystej ziemi kheprich. W powrotną drogę wyruszyła z misją pokoju tylko garstka kupców i podróżników rasy khepri, którzy z czasem wtopili się w społeczność miasta. Nie było wtedy segregacji rasowej, nie było żuków-budowniczych ani gett. Kheprich było bardzo niewielu – aż do czasu Tragicznej Przeprawy.

Minęło ledwie sto lat, odkąd pierwsze statki z uchodźcami resztkami sił wpłynęły na wody Zatoki Żelaznej. Wielkie mechanizmy zegarowe, zapewniające im napęd, były przerdzewiałe i zniszczone, a żagle porwane. Były to statki-trumny, zatłoczone do granic możliwości tysiącami umierających kheprich z Bered Kai Nev. Panująca na nich zaraza siała tak wielkie spustoszenie, że złamano nawet pradawne tabu zabraniające chowania zmarłych w wodzie. Na pokładach nie było więc zbyt wielu zwłok, za to liczba konających była ogromna. Statki uchodźców nazwano wkrótce „przedsionkami kostnicy”.

Natura tej tragedii była zagadką dla władz Nowego Crobuzon, które nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych z prawie żadnym z krajów Bered Kai Nev. Uchodźcy nie chcieli mówić o tym, co ich spotkało, lub wypowiadali się bardzo ogólnikowo. Ci, którzy zdecydowali się opowiedzieć swą historię, napotykali na niemożliwą do pokonania barierę językową. Ludzie wiedzieli więc tylko tyle, że kheprim ze wschodniego kontynentu przytrafiło się coś strasznego; niepojęty wir wessał miliony istnień, pozostawiając szansę ucieczki jedynie garstce szczęśliwców. Kobiety rasy khepri nazwały ten niepojęty kataklizm Pochłonięciem.

Między przybyciem pierwszego okrętu a pojawieniem się ostatniego minęło dwadzieścia pięć lat. Powolne jednostki pozbawione napędu kierowane były ponoć wyłącznie przez khepri urodzone na morzu, gdyż pierwsze pokolenie uchodźców zdążyło wyginąć, nim na horyzoncie pojawił się nowy ląd. Córki uciekających nie wiedziały już nawet, przed czym szukają schronienia – umierające matki przekazały im tylko jedną wiadomość: muszą płynąć na zachód i nie wolno im zmieniać kursu. Opowieści o „Statkach Miłosierdzia” – nazwano je tak, bo wycieńczone istoty prosiły tylko o litość – docierały do Nowego Crobuzon z wielu krajów leżących na wschodnim wybrzeżu kontynentu Rohagi: z Gnurr Kett, z Wysp Jheshull, a nawet z dalekiego południa – z Shards. Niedobitki kheprich rozproszyły się, niesione chaotyczną siłą paniki.

W niektórych regionach dokonywano na uchodźcach straszliwych pogromów. W innych – na przykład w Nowym Crobuzon – witano ich z niechęcią, lecz bez oficjalnych aktów przemocy. Kobiety o owadzich głowach osiedlały się więc tutaj, znajdowały sobie pracę, płaciły podatki albo parały się przestępczym rzemiosłem. Dyskretna presja środowiska dość szybko wcisnęła je w ramy getta, a jednocześnie rzuciła na pastwę bigotów i bandytów.

Lin nie wychowywała się w Kinken. Urodziła się w młodszym i biedniejszym getcie zwanym Creekside – brudnej plamie na mapie północno-zachodniej części miasta. Odtworzenie i zrozumienie prawdziwej historii tych dwóch enklaw kheprich w Nowym Crobuzon było w zasadzie niemożliwe, potomkowie uchodźców bowiem systematycznie wymazywali z pamięci wszelkie istotne fakty. Tragiczne doświadczenie Pochłonięcia wywarło tak ogromny wpływ na psychikę ocalonych, że zdecydowali się zapomnieć o liczącej dziesięć tysięcy lat historii rasy. Przybycie do Nowego Crobuzon nazwali początkiem nowej rachuby czasu, zwanej Cyklem Miejskim. Kiedy nowa generacja kheprich upomniała się o swoje dziedzictwo, matki odmówiły przekazania wiedzy, a niektóre naprawdę zdołały wymazać ją z pamięci. W ten sposób historia rasy została pogrzebana w złowrogim cieniu ludobójstwa.

Dlatego niełatwo było Lin spenetrować sekrety owych pierwszych dwudziestu lat Cyklu Miejskiego. Kinken i Creekside były dla niej – oraz dla jej matki i jeszcze dwóch pokoleń wstecz – dziełem skończonym i gotowym.

W Creekside nie było Placu Posągów. Sto lat wcześniej była to ludzka dzielnica slumsów, a żuki przywiezione przez kheprich nie zrobiły nic, poza utrwaleniem na zawsze walących się domów w swej twardniejącej jak beton wydzielinie. Mieszkanki tej okolicy nie były artystkami, właścicielkami barów owocowych, starszymi roju czy choćby sklepikarkami. Miały złą reputację i przeważnie głodowały. Pracowały w fabrykach i kanałach, sprzedając swe usługi każdemu, kto chciał za nie płacić. Siostry z Kinken gardziły nimi za to.

W zapuszczonych uliczkach Creekside kwitły za to dziwaczne, a czasem i niebezpieczne idee. Grupki radykałów spotykały się w ukrytych salach, a wyznawcy mesjanistycznych kultów obiecywali wybrańcom zbawienie.

Wiele kheprich z pierwszej fali uchodźstwa odwróciło się od bogów czczonych w Bered Kai Nev – powodował nimi gniew wywołany biernością sił wyższych w obliczu tragedii Pochłonięcia. Jednak późniejsze pokolenia, nie znające prawdy o kataklizmie, powróciły do wiary. Od stu lat stare warsztaty i sale taneczne zamieniały się stopniowo w obiekty kultu. Nie brakowało jednak i takich mieszkanek Creekside, które zwracały się ku obcym bóstwom.

W zaułkach tej dzielnicy można było znaleźć świątynie większości wyznań. Czczono Wielką Matkę, Artystę Śliny, Łagodną Siostrę patronującą szpitalom i Twarde Siostry broniące wiernych. Jednak w odrapanych budach nad kanałami przemysłowych ścieków i w pokojach o zaciemnionych oknach wznoszono też modły do znacznie dziwniejszych bogów. Kapłanki poświęcały się służbie Elyktrycznemu Diabłu lub Powietrznemu Żniwiarzowi. Grupy zapaleńców wspinały się na dachy domów i wyśpiewywały hymny ku chwale Skrzydlatej Siostry, modląc się o lot. Inne, samotne i zdesperowane dusze – takie jak matka Lin – oddawały hołd Owadziemu Aspektowi.

Za właściwe i pełne tłumaczenie chymiczno-audiowizualnego kompozytu określającego przywiązanie i podziw, czyli imienia owego bóstwa, na język używany w Nowym Crobuzon, uważano sekwencję słów Owadzi/Aspekt/(męski)/(zdeterminowany). Nieliczni ludzie, którzy słyszeli o tej nadnaturalnej istocie, nazywali ją po prostu Owadzim Aspektem i w taki też sposób mówiła o niej Lin, kiedy w języku znaków opowiadała Isaacowi o swoim dzieciństwie.

Mając sześć lat, gdy wyrwała poczwarkę z kokonu i jej głowolarwa stała się głowoskarabeuszem, a tym samym nagle pojawiła się w niej świadomość z umiejętnością myślenia i porozumiewania się, Lin usłyszała od matki po raz pierwszy, że jest istotą upadłą. Ponura doktryna wiary w Owadzi Aspekt zakładała bowiem, że kobiety rasy khepri są przeklęte. Jakaś bliżej nieokreślona skaza charakteru pierwszej samicy sprawiła ponoć, że jej córki skazane zostały na trudne życie z niedorzecznie ukształtowanymi, miękkimi, niestabilnymi, dwunożnymi ciałami oraz umysłami pełnymi bezużytecznych połączeń składających się na jakże uciążliwą świadomość. Kobiety, zdaniem wyznawców Aspektu, straciły owadzią czystość boga i mężczyzny.

Matka Lin (która w swej dekadenckiej wierze wyrzekła się nawet imienia) wpoiła obu swym córkom przekonanie, że Owadzi Aspekt jest panem wszelkiego stworzenia, wszechmocną siłą znającą jedynie głód, pragnienie, ruję i satysfakcję. Twierdziła, że ów bóg był łaskaw wysrać wszechświat, pożarłszy najpierw pustkę w akcie kosmicznej kreacji – wszechświat tym czystszy i genialniejszy, że pozbawiony motywacji i świadomości. Lin i jej siostra nauczyły się czcić go z bojaźliwą gorliwością oraz gardzić własną świadomością i słabością swych miękkich, pozbawionych chityny ciał. Wpojono im też szacunek i chęć służby bezmózgim braciom.

Wspominając tamte czasy, Lin potrafiła już zapanować nad obrzydzeniem. Siedząc na parkowej ławce w Kinken, przypatrywała się przeszłości wolno rozwijającej się w jej umyśle. Ten akt stopniowego powrotu wydał jej się dowodem niemałej odwagi. Przypominała sobie między innymi tę chwilę, w której zdobyła się na refleksję, iż jej życie nie jest zwyczajne. Podczas nieczęstych ekspedycji obserwowała z trwogą, jak jej siostry-khepri traktują samców, kopiąc i miażdżąc bez litości bezmyślne, długie na dwie stopy owady. Zapamiętała też nieśmiałe rozmowy z innymi dziećmi, które uświadamiały jej, w jaki sposób żyją sąsiedzi. Nie zapomniała i o strachu przed używaniem języka, który znała instynktownie, który miała we krwi, a którym przez matkę została nauczona gardzić.

Pamiętała również powroty do domu pełnego samców i smrodu walających się wszędzie, gnijących warzyw i owoców – organicznego śmiecia, w którym najlepiej się czuły. Matka kazała jej bez końca szorować twarde, połyskliwe pancerze braci, składać ich odchody przed domowym ołtarzykiem i pozwalać samcom na eksplorację jej ciała w taki sposób, jaki podpowiadała im tępa ciekawość. Lin przypominała sobie także nocne dyskusje z siostrą, prowadzone za pomocą delikatnych emisji chymikaliów i stłumionych syków, które były odpowiednikami ludzkich szeptów. Owe teologiczne dysputy sprawiły, że siostra oddaliła się od niej jeszcze bardziej i tak głęboko pogrążyła się w kulcie Owadziego Aspektu, że żarliwością prześcignęła nawet matkę.

Dopiero w piętnastym roku życia Lin odważyła się wystąpić otwarcie przeciwko rodzicielce. Teraz, z perspektywy czasu, oceniała swoje zachowanie jako naiwne i pełne sprzeczności. Nazwała matkę heretyczką i przeklęła ją w imieniu całego panteonu popularnych bóstw. Zaraz potem uciekła od kultu Owadziego Aspektu, który nauczył ją obrzydzenia dla samej siebie, i od wąskich uliczek Creekside. Uciekła do Kinken.

I być może dlatego, mimo późniejszego rozczarowania, a z czasem też pogardy i nienawiści, jakaś część jej umysłu zawsze traktowała Kinkan jak upragniony azyl. Teraz na myśl o samozadowoleniu tej szczelnej społeczności ogarniały ją mdłości, ale w czasach ucieczki z Creekside była wprost pijana panującą w niej atmosferą. Lubowała się w pełnym arogancji potępianiu slumsów, z których przybyła, i z dziką satysfakcją modliła się do Wielkiej Matki. Wybrała sobie imię zrozumiałe dla kheprich i – co w Nowym Crobuzon miało wielkie znaczenie – jego ludzki odpowiednik. Odkryła, że w Kinken, w przeciwieństwie do Creekside, system rojów sprzyja tworzeniu złożonych i przydatnych więzi towarzyskich. Jako że matka nigdy nie wspominała jej o przynależności rodzinnej, Lin postanowiła przedstawiać się tak, jak robiła to jej pierwsza przyjaciółka w Kinken: jako członkini Roju Czerwonego Skrzydła.

Owa przyjaciółka wprowadziła ją w tajniki seksu dla przyjemności i nauczyła zmysłowej rozkoszy posługiwania się ciałem poniżej szyi. Ta przemiana była bodaj najtrudniejszą dla khepri wychowanej w kulcie Owadziego Aspektu. Prawie ludzkie ciało było dla niej zawsze źródłem wstydu i niesmaku; udział w czynnościach, których jedynym celem było czerpanie satysfakcji z własnej i cudzej fizyczności, początkowo przynosił jej jedynie mdłości, potem strach i wreszcie wolność. Aż do tej chwili jedynym erotycznym doświadczeniem był dla niej gloryfikowany przez matkę głowoseks, podczas którego musiała siedzieć nieruchomo, by któryś z samców mógł wdrapać się na jej głowę i kopulować z nią radośnie w żałośnie nieskutecznej parodii aktu prokreacji.

Z czasem nienawiść Lin do matki osłabła, potem zmieniła się w pogardę i wreszcie w litość. Równocześnie obrzydzeniu do nędzy Creekside zaczęło towarzyszyć w jej sercu coraz głębsze zrozumienie. I w końcu, po pięciu latach, zauroczenie Lin życiem w Kinken wygasło. Początkiem końca był dzień, w którym stojąc na Placu Posągów, stwierdziła, że rzeźby jej sióstr są nijakie i marnie wykonane, podobnie jak zamknięta w sobie kultura, która je zrodziła. Zaczęła dostrzegać celowość w powszechnie praktykowanej strategii podporządkowania Creekside i niezauważania problemów biedoty w Kinken – „wspólnota”, która początkowo tak ją fascynowała, zasługiwała w najlepszym razie na miano nieczułej, a w najgorszym na totalną krytykę za rozmyślne działanie na szkodę mieszkańców slumsów, w celu udowodnienia własnej wyższości.

Lin pojęła, że żyje w królestwie, które na dłuższą metę nie ma szans przetrwania – w królestwie kapłanek, orgii i chałupniczego przemysłu, w pełni zależnego od gospodarki Nowego Crobuzon, której ogrom khepri nazywały górnolotnie „dodatkiem do Kinken”. Świętoszkowatość, dekadencja, niestałość i snobizm tutejszej populacji zlewały się w dziwną, neurotyczną i zdecydowanie pasożytniczą mieszankę.

Wielki gniew wzbudziła w Lin świadomość, iż tak naprawdę Kinken jest społecznością znacznie mniej uczciwą niż Creekside. Myśl ta nie wywołała w niej jednak nostalgii za beznadziejnym dzieciństwem; powrót do slumsów nie wchodził w rachubę. Jeżeli miała pożegnać Kinken tak, jak kilka lat wcześniej pożegnała wyznawców Owadziego Aspektu, pozostawała jej tylko jedna droga: na zewnątrz.

Lin nauczyła się więc mowy znaków i odeszła.

Nigdy nie była na tyle naiwna, by wierzyć, że przez innych mieszkańców metropolii kiedykolwiek przestanie być postrzegana jako khepri. Jednakże dla spokoju własnego sumienia mogła przestać próbować być zwyczajną khepri, tak jak kiedyś spróbowała przestać być zaszczutym owadem. I dlatego tak bardzo zdziwiły ją uczucia, które nagle związały ją z Mamą Francine. Nie chodziło tylko o to, że Mama Francine sprzeciwia się panu Motleyowi. Lin zdała sobie sprawę, że najbardziej porusza ją fakt, iż to khepri bez trudu odbiera terytorium łowieckie złemu człowiekowi.

Nie zamierzała jednak udawać nawet przed sobą, że coś z tego rozumie. Przez długi czas siedziała w cieniu figowców albo dębów, albo grusz, w samym sercu Kinken – dzielnicy, którą gardziła od lat – otoczona siostrami, dla których była skończoną outsiderka. Nie chciała wracać do ich stylu życia, podobnie jak nie chciała wyznawać Owadziego Aspektu. I dlatego nie była w stanie pojąć, dlaczego Kinken daje jej wielką siłę.

Загрузка...