ROZDZIAŁ 17

Isaac wstąpił w mury Uniwersytetu Nowego Crobuzon z mieszaniną nostalgii i zakłopotania w sercu. Budynki nie zmieniły się wiele od czasu, kiedy bywał tu jako nauczyciel akademicki. Siedziby poszczególnych katedr i wydziałów stanowiły najbardziej charakterystyczny motyw architektoniczny dzielnicy Ludmead, dominujący nad całą okolicą.

Czworokątny dziedziniec przed zabytkowym gmachem Wydziału Nauk Ścisłych porośnięty był drzewami, z których niedawno osypało się kwiecie. Isaac szedł ścieżką wydeptaną przez pokolenia studentów, brodząc w pokładach różowych płatków. Wreszcie wbiegł energicznie po starannie wyszorowanych stopniach i pchnął wielkie drzwi.

Wszedł do środka, wymachując identyfikatorem, którego ważność wygasła siedem lat wcześniej, ale była to zbędna ostrożność. Portierem siedzącym tego dnia za biurkiem przy wejściu był Sedge, stary i nieskończenie tępy mężczyzna, który rozpoczął pracę na uniwersytecie na długo przed Isaakiem i było niemal pewne, że pozostanie w niej na zawsze. Powitał Grimnebulina tak, jak czynił to podczas każdej z jego nieregularnych wizyt: przyjaznym, acz niezrozumiałym mamrotaniem. Isaac uścisnął mu rękę i zapytał o zdrowie rodziny. Miał powody do wdzięczności – to właśnie pod nieuważnym spojrzeniem mlecznych oczu Sedge’a nieraz już wynosił stąd cenne elementy wyposażenia laboratorium.

Wspinając się po schodach, mijał grupki studentów, palących, spierających się i piszących coś w pośpiechu. Zdecydowaną większość stanowili ludzie płci męskiej, choć Grimnebulin dostrzegał gdzieniegdzie skupiska młodych obcych lub kobiet, a czasem jednych i drugich. Tu i ówdzie słychać było fragmenty debat, prowadzonych ostentacyjnie podniesionymi głosami. Niektórzy studenci notowali coś na marginesach książek, żując zwinięte liście ostrego tytoniu. Isaac minął grupkę młodych ludzi siedzących w kucki na końcu korytarza i ćwiczących to, czego niedawno się nauczyli: ze śmiechem puszczali po schodach maleńkiego homunkulusa, którego ulepili z ziemi i który po przejściu ledwie czterech stopni przewracał się i rozpadał w kupkę ciemnego błota.

Liczba studentów pojawiających się w polu widzenia malała z każdym piętrem i korytarzem. Ku swej irytacji i niesmakowi, Isaac stwierdził, że serce biło mu przyspieszonym rytmem, kiedy dotarł w okolice gabinetu byłego szefa.

Szedł korytarzem o ścianach wyłożonych ciemnym drewnem, w skrzydle administracyjnym Wydziału Nauk Ścisłych, zbliżając się do drzwi na samym końcu holu, na których złotymi literami napisano: „Kierownik. Montague Vermishank”.

Isaac zatrzymał się przed nimi i nerwowo splótł dłonie. Czuł emocjonalny zamęt w duszy: musiał spróbować zamaskować jakoś dziesięcioletnią urazę i szczerą niechęć do Vermishanka, używając pojednawczego, a jeszcze lepiej przyjaznego tonu. Odetchnął głęboko, zapukał energicznie i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka.

– Co to ma znaczyć…! – ryknął mężczyzna siedzący za biurkiem i urwał raptownie, gdy rozpoznał Isaaca. – Aha – powiedział po dłuższej chwili milczenia. – Oczywiście Isaac. Siadaj.

Isaac usiadł.

Montague Vermishank spożywał lunch. Jego blada twarz i ramiona pochylały się nad blatem olbrzymiego biurka. W ścianie za plecami kierownika wydziału znajdowało się małe okno, z którego – jak pamiętał Grimnebulin – rozciągał się ciekawy widok na szerokie aleje i wielkie domy w Mafaton i Chnum. Teraz jednak gruba kotara zasłaniała szczelnie widok, wpuszczając do gabinetu niewiele światła.

Vermishank nie był gruby, ale jego ciało – od policzków w dół – okrywała nieco zbyt luźna skóra, fałdy bezwładnej tkanki upodabniające go do nieboszczyka. Miał na sobie za ciasny garnitur, spod rękawów którego wystawały trupio blade ręce. Cienkie włosy mężczyzny były starannie wyszczotkowane i nastroszone, by stwarzać pozory twórczego nieładu. Vermishank jadł właśnie gęstą jak krem zupę. Maczał w niej chleb i wysysał obleśnie rozpulchnioną masę, nie gryząc jej. Uważał tylko, by nasączone śliną i żółtawą polewką okruchy nie spadały zbyt często na biurko. Bezbarwne oczy zwróciły się w stronę Isaaca.

Grimnebulin przyglądał się temu wszystkiemu z zakłopotaniem i w głębi duszy dziękował opatrzności za swoje potężne, ale sprężyste ciało i skórę koloru osmalonego drewna.

– Właśnie miałem nawrzeszczeć na ciebie za to, że nie zapukałeś i nie umówiłeś się wcześniej na spotkanie, ale zobaczyłem, że to ty, i przypomniałem sobie, że w takim przypadku normalne zasady nie obowiązują. Jak się masz, Isaacu? Potrzebujesz pieniędzy? Szukasz pracy badawczej na uczelni? – spytał Vermishank swym ciągnącym się jak flegma szeptem.

– Ależ nie, nic z tych rzeczy. Musisz wiedzieć, że dobrze mi się powodzi, Vermishank – odparł Isaac z udawaną życzliwością. – A jak tam twoja praca?

– Doskonale, doskonale. Piszę rozprawę o biozapłonie. Udało mi się wyizolować pirokołnierz ogniopszczoły. – Zapadła cisza. – To bardzo podniecające – szepnął po chwili Vermishank.

– Na to wygląda, na to wygląda – wykrzesał z siebie odrobinę entuzjazmu Isaac. Przez moment spoglądali na siebie w milczeniu. Grimnebulin nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę o niczym. Nienawidził i szanował Vermishanka, była to wyjątkowo niepokojąca kombinacja uczuć. – Tak więc… właściwie… – zaczął. – Szczerze mówiąc, przyszedłem do ciebie po pomoc.

– O nie.

– O tak. Widzisz, pracuję teraz nad przypadkiem, który wykracza nieco poza moją dziedzinę… Jak wiesz, jestem bardziej teoretykiem niż praktykiem…

– Wiem – odparł Vermishank głosem wprost ociekającym bezlitosną ironią.

„Ty szczurzy synu” – pomyślał Isaac. „Oddałem ci punkt za darmo”.

– Tak więc – podjął po chwili – chodzi o to, że… to mógłby być, choć szczerze w to wątpię, problem biotaumaturgiczny. I dlatego chcę cię prosić o fachową opinię.

– Aha.

– Tak. Chciałbym mianowicie wiedzieć, czy… można poddać kogoś takiemu prze-tworzeniu, że będzie mógł latać?

– Ooo. – Vermishank rozparł się wygodniej na krześle, ocierając chlebem resztki zupy z kącików ust. Na moment pojawiły się nad nimi wąsy z okruchów. Spadły, kiedy mężczyzna klasnął w dłonie i zaplótł na brzuchu tłuste paluchy. – Latać, tak?

W głosie Vermishanka pojawiła się nuta podniecenia, której brakowało w jego wcześniejszych, lodowato zimnych wypowiedziach. Bardzo pragnął użądlić Isaaca swą niezmierzoną pogardą, ale nie mógł nic poradzić na to, że problemy natury naukowej fascynowały go autentycznie i głęboko.

– Tak jest. Czy ktoś już próbował tej sztuki? – spytał Isaac.

– Owszem, próbował… – Vermishank z namaszczeniem skinął głową, nie spuszczając z oka rozmówcy, który nie ruszając się z krzesła, wydobył z kieszeni notatnik.

– Naprawdę? – mruknął zachęcająco Grimnebulin.

Wzrok Vermishanka zawisł gdzieś w przestrzeni, gdy uczony zamyślił się głęboko.

– Tak… Dlaczego, Isaacu? Czyżby ktoś przyszedł do ciebie i prosił, żebyś nauczył go latać?

– Naprawdę nie mogę… zdradzać tajemnicy zawodowej…

– Naturalnie, Isaacu. Naturalnie, że nie możesz. Bo jesteś profesjonalistą i za to cię szanuję – rzekł Vermishank, uśmiechając się fałszywie do swego gościa.

– Tak więc… Jak wyglądały szczegóły tamtego przypadku? – drążył Isaac. Zanim przemówił, zacisnął na moment zęby, by zapanować nad rozsadzającą go złością. „Pieprzę cię, ty protekcjonalna, podstępna świnio” – pomyślał wściekle.

– No cóż… – Isaac zaczął wiercić się niecierpliwie, podczas gdy Vermishank z wysoko uniesioną głową udawał, że zbiera myśli. – Żył kiedyś, wiele lat temu, pod koniec ubiegłego wieku, pewien biofilozof. Nazywał się Calligine. Kazał dokonać na sobie prze-tworzenia. – Vermishank uśmiechnął się ciepło i okrutnie zarazem, nieznacznie kręcąc głową. – To było szaleństwo, ale, o dziwo, zabieg się powiódł. Wszczepiono Calligine’owi wielkie, mechaniczne skrzydła składające się jak wachlarze. Napisał nawet o tym pamflecik… – Vermishank pochylił głowę nad tłustym ramieniem, spoglądając w stronę półek z książkami, zakrywających ścianę gabinetu. Machnął obojętnie ręką, nader ogólnie wskazując kierunek, w którym należało szukać tomu zawierającego ów pamflet. – Nie znasz tej historii? Nie słyszałeś piosenki? – Zdziwiony Isaac zmrużył oczy. Niestety, Vermishank postanowił zaśpiewać kilka taktów swym nieco piskliwym tenorem:


I poleciał wysoko nasz Cally

Pod skrzydeł parasolem

A tym co na ziemi zostali

Pomachał, nim spojrzał w busolą

I zniknął w wielkim błękicie

By dotrzeć w zachodnie strony…


– Jasne, że słyszałem! – zawołał Isaac. – Nie wiedziałem tylko, że opowiada o faktach…

– Bo nie chodziłeś na wykłady ze Wstępu do biotaumaturgii, prawda? O ile pamiętam, znacznie później pojawiłeś się tylko na dwóch semestrach kursu dla średnio zaawansowanych. A tę historię wkładam do głów naszych młodych łowców wiedzy na samym początku ich drogi ku poznaniu tej zacnej nauki. – Vermishank przemawiał ze śmiertelną powagą, wzbudzając w Isaacu niechęć i zainteresowanie zarazem. – Calligine istotnie zniknął – ciągnął kierownik wydziału. – Odleciał na południowy zachód, w stronę Cacotopic Stain. Nigdy więcej go nie widziano. Znowu zapadła cisza.

– Czy to… już cała historia? – spytał wreszcie Isaac. – W jaki sposób wszczepiono mu skrzydła? Czy zachowały się notatki z przebiegu eksperymentu? Jak wyglądał proces prze-twarzania?

– Wyobrażam sobie, że był koszmarnie trudny. Calligine musiał chyba długo eksperymentować na innych obiektach, zanim doszedł do ładu z obliczeniami… – Vermishank uśmiechnął się szpetnie. – Zapewne poprosił burmistrza Mantagony’ego o wyświadczenie kilku przysług. Podejrzewam, że paru skazanych na śmierć dostało wtedy w prezencie nieco dłuższe życie… Choć oczywiście Calligine nie reklamował zbytnio tej części swojej działalności. Logika nakazuje jednak uważać, że tak skomplikowane przedsięwzięcie wymaga prób. Trzeba przecież połączyć mechanizm z kośćmi, mięśniami i bogowie wiedzą czym jeszcze, a wszystkie te części ciała nie wiedzą przecież, jakiej pracy się od nich oczekuje…

– A jeśli mięśnie i kości wiedzą, do czego mają posłużyć? Jeżeli to wyrmen lub inna latająca istota ma odcięte skrzydła – czy można zastąpić je innymi?

Vermishank spojrzał obojętnie na Isaaca. Jego głowa i oczy nawet nie drgnęły.

– Ha – odezwał się cicho po długim namyśle. – Mogłoby się wydawać, że w takim przypadku zadanie jest znacznie prostsze, nieprawdaż? W teorii – tak, ale w praktyce jest jeszcze trudniejsze. Robiłem coś takiego z ptakami i… no, i z innymi skrzydlatymi stworzeniami. Teoretycznie nie istnieje taka rzecz, której nie dałoby się osiągnąć drogą prze-tworzenia. Wszystko jest kwestią odpowiedniego montażu i skutecznego rzeźbienia w ciele. Jednakże lot to potwornie skomplikowana sprawa, bo ma się do czynienia z ogromną liczbą zmiennych, z których każda musi mieć precyzyjnie określoną wartość. Widzisz, Isaacu, można prze-tworzyć psa – doszyć mu urwaną nogę albo przylepić ją odpowiednim zaklęciem tak skutecznie, że będzie znowu biegał; kulawy, lecz zadowolony. Nie będzie to piękny chód, ale będzie jakiś. Ze skrzydłami ta sztuka się nie uda. Muszą być absolutnie doskonałe, inaczej nie spełnią swojej roli. Dlatego trudniej jest nauczyć nowych ruchów te mięśnie, którym zdaje się, że wiedzą, jak należy latać, niż te, które nie mają o tym najmniejszego pojęcia. Muskuły w grzbiecie i barkach twojego ptaka – czy innego stworzenia, wszystko jedno – pogubią się, jeśli kształt i właściwości aerodynamiczne nowych skrzydeł będą różnić się choćby o jotę od starych. Skończy się to kompletną klapą, zakładając, że w ogóle uda ci się przyłączyć mechanizm we właściwy sposób. Mimo wszystko, Isaacu, powiem, że taki zabieg jest wykonalny. Twój wyrmen czy inne cudo może być prze-tworzonym z darem latania. Tylko że jest to bardzo mało prawdopodobne. Cholernie trudna sprawa. Nie znam biotaumaturga czy prze-twarzacza, który mógłby ręczyć za pozytywny wynik operacji. Dlatego też masz dwa wyjścia, drogi Isaacu: albo odnajdziesz Calligine’a i zatrudnisz go do tej roboty, albo odpuścisz sobie i zajmiesz się czymś innym – podsumował Vermishank.

Grimnebulin dokończył pisanie ostatniej uwagi i z trzaskiem zamknął notatnik.

– Dzięki, Vermishank. Szczerze mówiąc… miałem nadzieję, że właśnie taka będzie twoja odpowiedź. Bo mogę uważać ją za twoje oficjalne stanowisko, prawda? Świetnie. Teraz będę mógł z czystym sumieniem poprowadzić badania własnym sposobem, którego na pewno byś nie pochwalił… – wyjaśnił, błyskając oczami jak nieposłuszny dzieciak.

Vermishank ledwie zauważalnie skinął głową, a uśmiech wykwitł i zwiądł na jego ustach jak grzyb.

– Ha – szepnął słabowicie.

– Tak czy inaczej, dziękuję za twój czas i doceniam wysiłek – rzekł Isaac, wstając i sposobiąc się do wyjścia. – Wybacz, że nie zostanę dłużej…

– Nie gniewam się. Może potrzebujesz opinii w jeszcze jakiejś sprawie?

– Cóż… – Isaac znieruchomiał z jednym ramieniem w rękawie kurtki.

– Może. Słyszałeś co nieco o substancji zwanej dreamshitem?

Vermishank uniósł brew. Odchylił się do tyłu i przygryzając kciuk, spojrzał na Grimnebulina spod półprzymkniętych powiek.

– To jest uniwersytet, Isaacu. Czy sądzisz, że nowa, podniecająca i wielce nielegalna substancja mogłaby pojawić się w mieście i nie skusić żadnego z naszych studentów? Oczywiście, że o niej słyszałem. Nie dalej niż pół roku temu wydaliliśmy ucznia za próbę sprzedaży na naszym Wydziale. Wyjątkowo bystry, młody psychonom, zapewne byłby z niego nadzwyczajny teoretyk… Ale powiem ci, Isaacu, że choć znam historię twoich licznych… hę… grzechów młodości – prosty eufemizm wypadł wyjątkowo nieprzekonująco w roli kamuflażu dla obelgi – nie podejrzewałbym cię o zainteresowanie narkotykami.

– Nie jestem ćpunem, Vermishank. Prawdą jest jednak to, że jako osobnik żyjący i działający w amoralnym bagnie, które wybrałem na swoje otoczenie, otoczony mętami i degeneratami wszelkiej maści, często mam styczność z narkotykami podczas ohydnych orgii, w których notorycznie biorę udział. – Isaac zganił się za utratę cierpliwości w tej samej sekundzie, kiedy doszedł do wniosku, że dyplomacją niczego więcej nie osiągnie. Przemowa, głośna i sarkastyczna, sprawiła mu jednak wielką przyjemność. – Tak więc – ciągnął – jeden z moich, pożal się boże, przyjaciół używał dziwacznego narkotyku, o którym chciałbym wiedzieć coś więcej. Oczywiście mam świadomość, że nie powinienem zaprzątać twojego światłego umysłu takimi sprawami.

Vermishank chichotał bezgłośnie. Śmiał się, nie otwierając ust. Jego twarz pozostała nieruchoma, zastygła w krzywym, kwaśnym uśmiechu. Mężczyzna nie spuszczał też oka z twarzy Isaaca, toteż jedynym zewnętrznym objawem śmiechu było u niego nieznaczne podskakiwanie ramion i jeszcze mniej widoczne kiwanie się w przód i w tył.

– Ha – odezwał się w końcu. – Drażliwy jesteś ostatnio, Isaacu. – Vermishank pokręcił głową a jego gość przygładził kieszenie i obciągnął kurtkę. Był gotów do wyjścia i jakoś wcale nie było mu głupio. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, zastanawiając się nad celnym strzałem na pożegnanie. Vermishank odezwał się pierwszy. – Dreamsh… Nie, takie substancje to zdecydowanie nie moja działka, Isaacu. To raczej farmakologia, może peryferia biologii. Jestem pewien, że któryś z twoich dawnych kolegów powie ci więcej na ten temat. Powodzenia.

Grimnebulin postanowił nic już nie mówić. Machnął tylko ręką w cokolwiek bojaźliwym geście, który na własny użytek wolał nazwać pogardliwym, a który od biedy mógł uchodzić za wyraz wdzięczności i pożegnanie zarazem. „Ty zasrany tchórzu” – zganił się w myślach. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że Vermishank był cennym źródłem wiedzy i że musiałby naprawdę zebrać w sobie wszystkie siły i być autentycznie zdesperowany, by głęboko i trwale obrazić swego byłego przełożonego. Lecz na razie nie chciał zamykać sobie drzwi do kogoś, kto mógł służyć mu pomocą.

W głębi serca wybaczył więc sobie brak twardości i uśmiechnął się, rozważając swą dwuznaczną postawę wobec odrażającego typa, jakim był niewątpliwie Vermishank. Miał powody do zadowolenia: dowiedział się tego, czego chciał się dowiedzieć. Prze-tworzenie nie było realnym wyborem w przypadku Yagharka. Isaac cieszył się, że zdobył tę pewność w uczciwy sposób i że z nowym zapałem będzie mógł przystąpić do własnych badań nad zagadnieniem lotu. Gdyby prozaiczne rzeźbienie ciała czy biotaumaturgia stosowana zwyciężyły w konfrontacji z teorią kryzysu, jego praca znowu zawisłaby w próżni, a tego sobie nie życzył – zwłaszcza teraz gdy nabierała tempa i rozmachu.

„Yag, przyjacielu – pomyślał – jest dokładnie tak jak sądziłem. Ja jestem twoją wielką szansą a ty moją”.


Zanim zaczęło się miasto, były kanały wijące się między skalnymi formacjami, podobnymi do kłów z piaskowca oraz łaty pól uprawnych na cienkiej glebie. Zanim zaczęły się rośliny, były dni pośród nagich skał. Guzowate, granitowe narosłe, siedzące ciężko na brzuchu ziemi od zarania jej dziejów, świeciły nagością, bo cienką warstwę ich mięsa-ziemi zdarły wiatry i deszcze, w walce trwającej marnych dziesięć tysięcy lat. Były ohydne i przerażające – wnętrzności zawsze są takie – te skaliste wzniesienia, te poszarpane grzbiety.

Szedłem ścieżką wytyczoną przez rzekę. Jej nurt, bezimienny pośród twardych i ostrych pagórków, za wiele dni miał stać się Smołą. Widziałem zmrożone szczyty prawdziwych masywów, wiele mil na zachód, kolosów z kamienia i śniegu, tak wszechpotężnie górujących nad lasami, jak te mniejsze wyniosłości górowały nade mną.

Czasem wydawało mi się, że skały przyjęły kształt pochylonych postaci, ze szponami, kłami, głowami, pałkami czy rękami. Skamieniali giganci, nieruchomi bogowie, miraże oczu lub przypadkowe rzeźby stworzone przez wiatr.

Byłem obserwowany. Kozy i owce spoglądały lekceważąco na mój niezdarny marsz. Drapieżne ptaki wykrzykiwały swą pogardę. Czasem mijałem pasterzy, którzy gapili się na mnie podejrzliwie i bezczelnie.

W nocy widziałem tylko ciemne sylwetki. Zimni obserwatorzy patrzyli na mnie spod wody.

Kamienne zęby kruszyły ziemię tak wolno i chytrze, że minęły długie godziny marszu przez górską dolinę, zanim zorientowałem się, że do niej wszedłem. Przedtem były tylko niezliczone dni wędrówki pośród traw i krzewów.

Miękka ziemia lepiej służyła moim stopom, a otwarte niebo – moim oczom. Jednak nie dałem się zwieść: to nie było moje pustynne niebo, tylko jego namiastka; pozór, który miał mnie zmylić. Schnące powoli rośliny, które ocierały się o moje nogi przy każdym silniejszym podmuchu wiatru, były i tak znacznie dorodniejsze niż w ojczystych stronach. W oddali widziałem już las, o którym mówiono mi, że ciągnie się na północ aż po przedmieścia Nowego Crobuzon, na wschód od morza. W sekretnych miejscach, w gąszczu drzew, spotykałem niszczejące, zapomniane maszyny; tłoki, przekładnie i żelazne skrzynie o zardzewiałej powierzchni.

Nie zbliżałem się do nich.

Za mną, tam gdzie nurt rzeki się rozdwajał, zostały mokradła – rozlewiska, które fałszywie obiecywały stać się morzem. Zatrzymałem się tam na jakiś czas, w długich chatach na palach, należących do stiltspearów, istot spokojnych i szczerych. Nakarmili mnie i śpiewali mi do snu swe jękliwe kołysanki. Polowałem z nimi, rażąc oszczepem kajmany i anakondy. Właśnie tam, na mokradłach, straciłem moje wierne ostrze: złamało się i pozostało w cielsku jakiegoś drapieżcy, który rzucił się na mnie znienacka spośród mułu i gnijących wodorostów. Rażony ciosem, stanął na tylnych łapach i zawył jak czajnik na wysokim ogniu, a potem zniknął w błocie. Nie wiem nawet, czy skonał.

Zanim jednak dotarłem do bagien i rozlewisk, wiele dni spędziłem na falujących równinach suchych traw, gdzie, jak mi mówiono, grasowały bandy prze-tworzony eh, którzy zbiegli przed sprawiedliwością. Nie spotkałem żadnej.

W niektórych wioskach ludzie przekupywali mnie mięsem i suknem, błagając, bym wstawił się za nimi u ich bóstw czuwających nad zbiorami. W innych przepędzano mnie pikami, ogniem strzelb i dźwiękami syren. Dzieliłem pastwiska ze stadami bydła, czasem z innymi wędrowcami, z ptakami, które uważałem za swych kuzynów, i ze zwierzętami, które dotąd znalem tylko z mitów.

Zazwyczaj jednak nocowałem samotnie, wtulony w skalną szczelinę, wciśnięty w gęsty zagajnik lub pod dachem namiotu, kiedy przeczuwałem deszcz. Cztery razy, gdy spałem, coś obwąchiwało mnie, zostawiając po sobie jedynie ślady kopyt, zapach ziół, potu czy mięsa.

Tam, na rozległych równinach, mój gniew i mój smutek zmieniły postać.

Szedłem, a wścibskie owady próbowały rozpoznać mój zapach, polizać mój pot, napić się mojej krwi albo zapylić kolorowe plamy na moim płaszczu. Widziałem tłuste ssaki pożywiające się soczystą zielenią. Zbierałem, znane mi tylko z książek, kwiaty o wysokich łodygach i kolorach tak subtelnych, jakby spowijała je cieniutka warstewka dymu. Zapach drzew zapierał mi dech w piersiach. Niebo uginało się pod ciężarem chmur.

Ja, dziecko pustyni, szedłem przez tę żyzną krainę. Czułem w sobie suchość i kurz.

Pewnego dnia zdałem sobie sprawę, że już nie marzę o tym, co będę robił, kiedy wreszcie znów będę cały. Moja wola wypaliła się do tego miejsca i dalej nie było już nic. Cały stałem się pragnieniem lotu. W jakiś sposób… przystosowałem się. Przeszedłem ewolucję w tych nieznanych stronach, w drodze do miasta, w którym planowałem znaleźć najlepszych uczonych i prze-twarzaczy świata. Środek do osiągnięcia celu stal się celem. Wiedziałem już, że jeśli odzyskam skrzydła, stanę się kimś nowym, pozbawionym pragnienia, które teraz mnie definiowało.

Tej deszczowej wiosny, wędrując bez końca na północ, nie szukałem już spełnienia, ale rozproszenia. Zamierzałem przekazać nowo narodzonej istocie moje ciało i wreszcie znaleźć spokój.

Byłem znacznie twardszy, wstępując na te pagórki i równiny. Opuściłem Myrshock, gdzie zawinął mój statek, nie spędzając tam ani jednej nocy. To wyjątkowo podłe, portowe miasto, w którym dość było istot mojej rasy, bym poczuł się nieswojo.

Pospieszyłem więc ulicami, nie szukając niczego poza zapasami na drogę i potwierdzeniem, że mam rację, kierując się ku Nowemu Crobuzon. Kupiłem maść na moje jątrzące się plecy i znalazłem lekarza, który miał w sobie dość uczciwości, by przyznać, że nie znajdę ratunku w Myrshock. Oddałem mój bicz kupcowi, który zgodził się podwieźć mnie swym wozem pięćdziesiąt mil w okoliczne doliny. Nie chciał przyjąć złota, wolał broń.

Z ulgą pozostawiałem za sobą morze – przeprawa przez nie była tylko nieprzyjemnym interludium. Cztery dni na wlokącej się w żałosnym tempie galerze. Pełzła przez Morze Mizerne, a ja tkwiłem w jej trzewiach, domyślając się jedynie po pluskaniu wioseł, że posuwamy się naprzód. Nie mogłem wyjść na pokład. Znacznie bardziej zniewolony czułbym się tam, pod tym ogromnym, nadmorskim niebem, niż w śmierdzącej kabinie. Uciekłem do niej przed mewami, rybołowami i albatrosami. Schroniłem się pod słonymi falami, w ciasnej norze obok wychodka dla marynarzy.

Lecz zanim znalazłem się na morzu, był czas wściekłości i żalu, kiedy moje blizny wciąż jeszcze były mokre od krwi. Trafiłem wtedy do Shankell, miasta kaktusów, miasta wielu nazw. Klejnot Słońca. Oaza. Borridor. Słona Dziura. Cytadela Korkociągu. Solarium. Shankell, gdzie walczyłem na tyłu arenach i w tylu żelaznych klatkach, rozdzierając ciała i będąc rozdzieranym, zwyciężając znacznie częściej, niż przegrywając, zamieniając się w bestię nocą i licząc pieniądze za dnia. Aż wreszcie pewnego dnia przyszło mi walczyć z księciem barbarzyńców, który zapragnął mieć hełm z garudziej czaszki. Wygrałem, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, choć moje rany były straszliwe. Jedną ręką podtrzymując wypływające wnętrzności, drugą parłem nieustępliwie do jego gardła. Zdobyłem jego złoto i jego uczniów, których uwolniłem. Opłaciłem lekarzy za przywrócenie mi zdrowia i zapłaciłem za miejsce na kupieckim korabiu.

Wyruszyłem za morze, by znowu być całością.

Pustynię zabrałem ze sobą.

Загрузка...