Isaac nie zareagował na słowa Lemuela. Mierzył przenikliwym wzrokiem konstrukt, który poruszał się nieznacznie w niemal ludzkim zakłopotaniu.
– Skąd wiedziałeś, Isaacu? – zawołała Derkhan. Grimnebulin uniósł palec i wolno skierował go w stronę maszyny.
– Dostałem cynk. David nas zdradził – dodał szeptem. – Mój kumpel. Piłem z nim setki razy, pracowałem, demonstrowałem… a ten skurwiel mnie sprzedał. I nie wiedziałbym o tym, gdyby nie uprzedził mnie ten cholerny konstrukt! – Isaac zajrzał w obiektyw maszyny. – Rozumiesz mnie? – wyszeptał z niedowierzaniem. – Jesteś po mojej stronie?… Czekaj, przecież masz receptory głosu, prawda? Obróć się. Obróć się, jeśli rozumiesz, co do ciebie mówię.
Lemuel i Derkhan spojrzeli po sobie znacząco.
– Isaac, chłopie… – odezwał się Pigeon pobłażliwym tonem, ale nie dokończył zdania, skonsternowany.
Powoli i z rozmysłem konstrukt obrócił się wokół własnej osi.
– Co on robi, do ciężkiej cholery? – syknęła Derkhan. Isaac odwrócił się w jej stronę.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział cicho. – Słyszałem o czymś takim, ale nie przyszło mi do głowy, że to naprawdę możliwe… Zdaje się, że miał wirusa, prawda?… K. I., Konstrukt Inteligentny… Nie wierzę własnym oczom… – Pomrukując z cicha, znowu spojrzał na automat. Derkhan i Lemuel podeszli bliżej, Yagharek zaś podążył za nimi po krótkiej chwili zastanowienia. – To niemożliwe – stwierdził znienacka Isaac. – Jego maszyna nie jest wystarczająco złożona, by tworzyć niezależną myśl. To po prostu niemożliwe. – Konstrukt opuścił wysięgnik i cofnął się do najbliższej kupy kurzu. Przeciągnął po niej ostrą końcówkę ramienia, tworząc czytelny napis:
„Możliwe”.
– Co to ma znaczyć?! – krzyknął Isaac. – Potrafisz czytać i pisać?! Ty… – Uczony potrząsnął głową i opanował się szybko. – Skąd wiedziałeś? – spytał rzeczowo. – I dlaczego mnie ostrzegłeś?
Dość szybko stało się jasne, że z wszelkimi wyjaśnieniami trzeba będzie poczekać. Kiedy Isaac wpatrywał się w napięciu w obiektyw maszyny, Lemuel spojrzał na zegar i drgnął niespokojnie. Było późno.
Przekonanie Isaaca, że nadszedł najwyższy czas na ewakuację z laboratorium, zajęło Lemuelowi i Derkhan dobrą minutę. Wreszcie jednak dotarło do niego, że warto wykorzystać ostrzegawczy cynk, nawet jeśli jego pochodzenie nie było do końca jasne.
Był zdezorientowany. Protestował bez przekonania, ciągnął za sobą konstrukt, życzył Davidowi piekielnych mąk, pokrzykiwał bojowo i z profesjonalną ciekawością spoglądał na gruntownie odmieniony automat sprzątający. Ponaglenia ze strony Derkhan i Isaaca nie pomogły mu wziąć się w garść.
– Tak, David to skończony gnój. Tak, ten konstrukt to skończony cud – stwierdziła pojednawczo Derkhan. – Ale nic z tego nie wyniknie, jeśli nie wyniesiemy się stąd natychmiast.
Rozdrażnienie Isaaca sięgnęło zenitu, kiedy konstrukt poparł kobietę, na jego oczach kaligrafując na brudnej podłodze: „Później”.
Umysł Lemuela działał najszybciej.
– Znam jedno miejsce w Gidd, gdzie możemy się schronić – powiedział. – W każdym razie wystarczy na jedną noc; potem będziemy dalej planować.
Po chwili krążył już z Derkhan po laboratorium, zbierając przydatne przedmioty do toreb, które znaleźli w kredensie Davida. Nie mieli wątpliwości, że nigdy już nie powrócą w tę okolicę.
Isaac stanął pod ścianą, obojętny i odrętwiały. Szklistym wzrokiem gapił się w przestrzeń, wolno kręcąc głową z niedowierzaniem.
Lemuel spojrzał na niego z ukosa.
– Isaacu! – zawołał. – Idź, przejrzyj swoje graty. Mamy niespełna godzinę. Wynosimy się stąd, więc bądź łaskaw ruszyć dupę!
Grimnebulin machinalnie skinął głową i po chwili ruszył schodami w górę. Zatrzymał się na szczycie i rozejrzał po swojej platformie. Wyraz smutku i niedowierzania nie znikał z jego twarzy.
Po kilku sekundach dołączył do niego bezszelestny Yagharek. Stanąwszy za Isaakiem, ściągnął z głowy kaptur.
– Grimnebulin – wyszeptał na tyle miękko, na ile pozwalała mu na to budowa ptasiej krtani. – Myślisz o swoim przyjacielu, Davidzie.
Isaac odwrócił się gwałtownie.
– To nie był mój przyjaciel – odparował.
– Był. A teraz zastanawiasz się nad jego zdradą. – Isaac nie odzywał się przez kilka chwil. Wreszcie skinął głową. – Ja znam zdradę, Grimnebulin – zagwizdał Yagharek. – Znam ją dobrze. I… współczuję ci.
Isaac odwrócił się i energicznym krokiem wszedł do swojej części laboratorium. Do wielkiej torby podróżnej wrzucił na pozór przypadkową plątaninę drutów, ceramiki i szkła, po czym zarzucił sobie zasznurowany ładunek na plecy.
– Kiedy to spotkała cię zdrada, Yag? – zapytał wyzywająco.
– Nigdy. To ja zdradziłem. – Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił w stronę garudy. – Wiem, co zrobił David. I dlatego ci współczuję.
Isaac wpatrywał się w Yagharka ze zdziwieniem, niewiarą i żalem.
Milicjanci zaatakowali dwadzieścia po siódmej.
Rozległ się donośny huk i drzwi otworzyły się na oścież. Trzej funkcjonariusze wpadli do środka, w biegu porzucając masywny taran.
Uciekający David pozostawił za sobą nie zablokowane drzwi, czego nie spodziewali się milicjanci. Próbowali sforsować przeszkodę, której nie było – teraz wpadali na siebie i przewracali się groteskowo, niesieni własnym impetem.
Na moment, nim trzej funkcjonariusze pozbierali się i stanęli na nogi, zapanowała konsternacja. Oddział milicjantów na zewnątrz budynku gapił się bezmyślnie na to, co się stało, a Derkhan i Lemuel odpowiadali im równie tępym spojrzeniem. Isaac mierzył wzrokiem trzech intruzów.
I nagle wszyscy zaczęli działać.
Milicjanci stojący na ulicy odzyskali rozum i popędzili w stronę drzwi. Lemuel przewrócił na bok masywne biurko Davida i przykucnął za tymczasową osłoną jego blatu, by naładować dwa długolufowe pistolety. Derkhan pobiegła w jego stronę, zygzakując i kryjąc się za sprzętami. Yagharek zasyczał drapieżnie i odsunął się od barierki okalającej platformę, znikając z pola widzenia milicjantów.
Isaac jednym ruchem ściągnął z laboratoryjnego stołu dwie wielkie butle z bezbarwnym płynem i szerokim łukiem cisnął je jak granaty ponad barierką, w stronę atakujących funkcjonariuszy.
Trzej, którzy niepotrzebnie szturmowali drzwi taranem, zdążyli właśnie stanąć na nogi, gdy spadł na nich deszcz szkła i substancji chymicznych. Jedna z ciężkich butli roztrzaskała się o hełm milicjanta, który padł na podłogę jak rażony gromem i znieruchomiał, zalany krwią. Ostre jak brzytwa odłamki szkła posypały się na zbroje stojących obok. Obaj dostali się w chmurę kropel żrącego płynu i sekundę później zaczęli wrzeszczeć jak opętani, gdy chymikalia przedostały się przez pochłaniacze masek i zaatakowały wrażliwą skórę twarzy.
Nie rozległ się ani jeden strzał.
Isaac podbiegł do półek z odczynnikami i zaczął w przemyślany sposób wybierać kolejne słoje, łącząc chymikalia wedle strategii maksymalnych zniszczeń. „Dlaczego nie strzelają?” – przemknęła mu przez głowę niepokojąca myśl.
Ranni funkcjonariusze zostali wyprowadzeni na ulicę, a ich miejsce zajął zwarty oddział pancernych, z żelaznymi tarczami w dłoniach. Rozglądali się uważnie przez okienka ze zbrojonego szkła, osłaniając dwóch agentów sposobiących się do ataku z użyciem żądeł kheprich.
„Chcą nas wziąć żywcem!” – pomyślał Isaac. Żądło mogło bez trudu zabić człowieka, ale nie musiało. Gdyby Rudgutter życzył śmierci tym, którzy spotkali się w starym magazynie, wysłałby przeciwko nim oddział żołnierzy z karabinami skałkowymi i kuszami, a nie dwóch przedstawicieli elitarnej jednostki – ludzie władający bronią kheprich byli niezwykłą rzadkością.
Isaac rzucił podwójny ładunek roztworu żelaznego i destylatu sangwimorfu, ale intruzi byli szybcy. Szklane pojemniki roztrzaskały się o tarcze, a milicjanci rozpierzchli się, by uniknąć skażenia.
Dwaj strzelcy, ukryci za ich plecami, uruchomili wirujące, kolczaste rzutki.
Żądła – mechanizmy zegarowe o skomplikowanej budowie, tradycyjną broń kheprich – mieli umocowane do pasów. Były to skrzynki wielkości niedużych toreb, do których podłączono z dwóch stron długie sznury: grube druty owinięte metalowym splotem i pokryte izolującą gumą, w razie potrzeby rozciągające się na ponad dwadzieścia stóp. W odległości dwóch stóp od końców przewodów znajdowały się polerowane, drewniane uchwyty, które funkcjonariusze mocno ściskali w dłoniach. Końcówki sznurów wirowały z zawrotną prędkością, migocąc złowrogo. Isaac wiedział, że mogą to być kłębki ostrych metalowych kolców. Używano rozmaitych końcówek: niektóre wykonywano z kawałka litego żelaza, inne, o skomplikowanej konstrukcji, rozkładały się jak mordercze kwiaty w chwili, gdy trafiały w cel. Wszystkie trafiały do celu z niesamowitą precyzją, przebijały pancerz i skórę i zawijały się bezlitośnie wokół rozprutego ciała.
Ukryta za przewróconym biurkiem Derkhan przytuliła się do Lemuela. Isaac zniknął w głębi platformy, by poszukać amunicji. Korzystając z chwili spokoju, dziennikarka uniosła się na ugiętym kolanie i wyjrzała ponad krawędzią blatu, mierząc z wielkiego pistoletu.
Nacisnęła spust i w tym samym momencie jeden z funkcjonariuszy uruchomił swoje żądło.
Derkhan była dobrym strzelcem. Kula trafiła w wizjer jednej z żelaznych tarcz, który uznała za słaby punkt milicyjnej obrony. Nie doceniła jednak jego wytrzymałości. Szkło zbielało, pokryte siateczką tysięcy mikropęknięć, ale nie rozpadło się, dzięki wtopionym w nie drutom miedzianego zbrojenia. Trzymający tarczę milicjant zachwiał się nieco i zaraz odzyskał równowagę.
Po ruchach funkcjonariusza z żądłem widać było, że jest ekspertem w swym rzemiośle.
Zakręcił ramionami młynka, wprawnie manipulując przyciskami ukrytymi w rękojeściach. Uwolnione sznury prześlizgnęły się przez otwory w drewnie i pchane siłą odśrodkową pomknęły w dal jak szare, metaliczne błyskawice.
Przewód rozwijał się z wnętrza skrzynek i przenikał przez otwory w rękojeściach prawie bez tarcia, bez trudu tnąc powietrze i zmierzając nieomylnie do celu. Kolczaste rzutki zakreśliły symetryczne łuki i z ogromną siłą wbiły się z boków w korpus Derkhan. Kobieta krzyknęła z bólu i zachwiała się. Pistolet wysunął się z zesztywniałych nagle palców i z klekotem upadł na podłogę.
Strzelec natychmiast wcisnął klawisz w ściance maszyny, by uruchomić nakręcony i zablokowany mechanizm zegarowy.
Drewniane pudełko zarzęziło i zadrżało, gdy ukryte w jego wnętrzu zwoje drutu zaczęły wirować jak dynamo, generując fale dziwnego prądu. Ciało Derkhan rozpoczęło spazmatyczny taniec, a spomiędzy jej zaciśniętych zębów raz po raz wyrywały się zdławione jęki. We włosach i między palcami trafionej kobiety pojawiły się błękitne ogniki wyładowań.
Milicjant obserwował ją uważnie, z wyczuciem operując pokrętłami żądła, by odpowiednio wyregulować natężenie strumienia energii. Nagle rozległ się głośny trzask i ciało Derkhan z hukiem rąbnęło o ścianę, by osunąć się bezwładnie na ziemię.
Drugi strzelec wyborowy posłał ostre rzutki tuż ponad krawędzią biurka, mając nadzieję, że trafi wychylającego się Lemuela. Pośrednik przypadł jednak do ziemi i żelazne kolce na drutach przemknęły nad nim. Funkcjonariusz trącił przełącznik maszyny i sznury zwinęły się posłusznie w drewnianych obudowach, gotowe do następnego strzału.
Lemuel spojrzał na leżącą bez ruchu Derkhan i zważył w dłoniach pistolety.
Widząc, co się dzieje na dole, Isaac ryknął wściekle i cisnął w stronę milicjantów kolejne naczynie z niestabilnym, taumaturgicznym roztworem. Upadło zbyt blisko, ale zawartość rozprysła się efektownie i zmieszała z rozlanym wcześniej destylatem. Podmuch reakcji posłał na deski dwóch wyjących z bólu napastników. Ich skóra zmieniła się w pergamin, a krew w atrament.
Nagle od strony drzwi rozległ się wzmocniony tubą głos burmistrza Rudguttera.
– Zaprzestańcie ataków. Bądźcie rozsądni. Nie wydostaniecie się stąd. Poddajcie się, a okażemy wam łaskę.
Rudgutter i Eliza Stem-Fulcher stali przy wejściu w otoczeniu honorowej gwardii milicyjnej. Burmistrz niezmiernie rzadko angażował się bezpośrednio w działania aparatu przymusu, lecz akcja przy ulicy Wioślarzy nie była akcją standardową. Opuściwszy żelazną tubę, zwrócił się ku Stem-Fulcher, nie kryjąc irytacji.
– Krwawa jatka, nic więcej. – Kobieta skinęła głową. – No cóż – ciągnął burmistrz – nasi milicjanci nie mogą przegrać bez względu na to, jak są nieskuteczni. Możliwe, że paru zginie, niestety, ale der Grimnebulin i jego kompani nie mają szans na ucieczkę. – Rudgutter rozejrzał się i poczuł nagłą furię, widząc ciekawskie twarze za szybami okolicznych domów. – Natychmiast wracać do zajęć! – wrzasnął, przykładając do ust tubę.
Twarze zniknęły za zasłonami. Burmistrz odwrócił się w stronę magazynu, który właśnie zadrżał w posadach.
Lemuel pozbył się specjalisty z żądłem za pomocą jednego eleganckiego, precyzyjnego strzału. Isaac cisnął ze schodów stół, strącając dwóch funkcjonariuszy próbujących wedrzeć się na górę, po czym powrócił do chymicznego bombardowania. Yagharek pomagał mu, rzucając na parter podawane przez Isaaca pojemniki z miksturami.
Mimo wszystko były to jednak daremne dowody odwagi. Oddział milicji był zbyt liczny. Szczęście Isaaca, Lemuela i Yagharka polegało na tym, że w przeciwieństwie do nich funkcjonariusze starali się nie zabijać. Grimnebulin szacował, że śmierć spotkała już co najmniej czterech intruzów; jeden zginął od kuli, jeden od uderzenia szklanym naczyniem w czaszkę, a dwaj wskutek reakcji chymiczno-taumaturgicznej. Szczęśliwa passa nie mogła jednak trwać długo. Chroniąc się za tarczami, milicjanci zaczęli otaczać Lemuela.
Isaac przyglądał się, jak konferowali przez chwilę. Wreszcie jeden z nich uniósł karabin skałkowy i wymierzył w Yagharka.
– Padnij, Yag! – zawołał uczony. – Zabiją cię!
Yagharek rzucił się na podłogę, znikając z oczu celującemu weń snajperowi.
Nie doszło do nagłej i efektownej manifestacji jego obecności, nie było gęsiej skórki i pokazu imponującej postaci. Pojawił się jedynie głos Tkacza, który rozbrzmiał wprost w uchu Rudguttera.
…ZWIĄZAŁEM NIEWIDZIALNE WISZĄCE NIEBIAŃSKIE DRUCIKI I WŚLIZNĄŁEM STOPY DYSKRETNIE W PSYCHICZNE ŁAJNO TYCH CO ZRYWAJĄ SIEĆ TO PRYMITYWNE ISTOTY I NIEELEGANCKIE I PONURE SZEPNIJ MI SŁÓWKO PANIE BURMISTRZU CO SIĘ DZIEJE TO MIEJSCE DRŻY…
Rudgutter zmartwiał. „Tylko tego mi brakowało”, pomyślał. Jego odpowiedź była jednak pewna.
– Tkaczu. Jak miło, że znowu nas odwiedziłeś. Stem-Fulcher spojrzała na niego ze zdziwieniem.
„Cholera, jest zbyt nieprzewidywalny” – pomyślał gniewnie burmistrz. „Nie teraz, do wszystkich diabłów, nie teraz! Idź już lepiej, ganiaj za ćmami, poluj… Dlaczego musiałeś zjawić się akurat tutaj?” Tkacz był irytujący i niebezpieczny. Rudgutter podjął skalkulowane ryzyko, prosząc go o pomoc, jednak śmiercionośna broń zawsze pozostawała śmiercionośną bronią.
Burmistrz miał wrażenie, że połączyło go z wielkim pająkiem coś w rodzaju porozumienia, o ile coś takiego w ogóle było możliwe w kontaktach z Tkaczem. Kapnellior utwierdził go w tej wierze. Jego teksturologia była niepewną nauką, ale jednak od czasu do czasu wydawała cenne owoce. Istniały już sprawdzone metody komunikacji, których Rudgutter mógł używać w razie potrzeby, by przywołać Tkacza: napisy ryte w ostrzach nożyczek i przetapiane, z pozoru przypadkowe rzeźby, które po podświetleniu od spodu ujawniały treść wiadomości na suficie… Odpowiedzi Tkacza były szybkie i nierzadko docierały jeszcze bardziej ekstrawaganckimi środkami przekazu.
Rudgutter uprzejmie poprosił Tkacza, by zajął się łowami na ćmy – oczywiście nie mógł mu rozkazywać, mógł jedynie sugerować. Pająk jednak odpowiedział pozytywnie i burmistrz pomyślał sobie (głupio i absurdalnie), że niepojęta istota na jakiś czas stała się jego agentem.
Teraz już tak nie uważał.
Odchrząknął lekko i przemówił:
– Czy wolno mi spytać, czemu zawdzięczamy to spotkanie, Tkaczu? Głos w uchu rozległ się ponownie i odbił się echem od kości czaszki.
…WEWNĄTRZ I NA ZEWNĄTRZ WŁÓKNA SĄ PODZIELONE I ZERWANE A TROP PROWADZI PRZEZ POŁACIE PAJĘCZYNY ŚWIATA GDZIE KOLORY KRWAWIĄ I ZANIKAJĄ JA ZAŚ POMKNĄŁEM POD KOPUŁĄ NIEBA I POD POWIERZCHNIĄ I ZATAŃCZYŁEM WZDŁUŻ TEGO ROZDARCIA PŁACZĄC Z ŻAŁOŚCIĄ NAD TĄ OHYDNĄ RUINĄ KTÓRA ROZRASTA SIĘ I ROZSZERZA I ROZPOCZYNA W TYM WŁAŚNIE MIEJSCU…
Rudgutter wolno skinął głową, wyławiając sens zawiłego, nie kończącego się zdania.
– Zaczęło się tutaj – przytaknął. – To jest epicentrum. To jest źródło. Niestety… – Burmistrz przemawiał z wielką ostrożnością. – Niestety, przybyłeś w nie najlepszym momencie. Jeśli pozwolisz, poproszę, byś istotnie rozpoczął swoje śledztwo właśnie tu, u źródła naszych problemów, ale… nieco później?
Stem-Fulcher obserwowała go w milczeniu i z lękiem, nasłuchując jedynie wypowiadanych na głos odpowiedzi.
Na krótką chwilę wszystkie odgłosy, także strzały, szczęk pancerzy i karabinów oraz krzyki dobiegające z magazynu, ucichły. Stem-Fulcher uchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie odezwała się. Nawet Tkacz milczał.
I wreszcie pod czaszką Rudguttera rozległ się nowy, cichy dźwięk. Burmistrz wstrzymał oddech i otworzył usta ze zdumienia. Nie miał pojęcia, skąd nagle pojawiła się w jego umyśle ta świadomość, ale po prostu wiedział, że osobliwe odgłosy mogą oznaczać tylko jedno: Tkacz przekraczał granice niezbadanych wymiarów, kierując się w stronę laboratorium Isaaca Dana der Grimnebulina.
Milicjanci parli w kierunku Lemuela z niezłomnym uporem. Bez skrupułów zdeptali ciało Vermishanka, triumfalnie niosąc przed sobą wielkie tarcze.
Tymczasem na piętrze Isaac i Yagharek nie mieli już chymicznej amunicji. Uczony z krzykiem zrzucał na dół ciężkie krzesła, kawały drewna opałowego i śmieci na głowy milicjantów, którzy bronili się przed nimi z łatwością.
Derkhan wciąż leżała nieruchomo jak Lublamai, spoczywający w błogiej nieświadomości na łóżku w kącie mieszkania Isaaca.
Lemuel wrzasnął desperacko i rzucił w stronę napastników ostatnią garść prochu strzelniczego, po czym drżącymi rękami sięgnął po krzesiwo, ale milicjanci już byli przy nim, już uderzali pałkami. Zaraz potem pojawił się strzelec z żądłem i jego wirującymi, kolczastymi końcówkami.
Powietrze w środkowej części magazynu zawibrowało nagle w przedziwny sposób.
Dwaj milicjanci, którzy pierwsi zauważyli ten fenomen, zamarli w bezruchu. Isaac i Yagharek, dźwigający wielką ławę z zamiarem ciśnięcia jej w stronę atakujących, także spostrzegli zaskakujące zjawisko i zatrzymali się, by przyjrzeć się uważniej.
Pośrodku pustki, w centralnej części sali, na podobieństwo dziwnego kwiatu wykwitła znienacka plama organicznej ciemności. Rozszerzała się i nabierała materialnej treści ze zwierzęcą łatwością, z jaką przeciąga się senny kot. Otwierała się i materializowała, by przybrać postać wielkiego, segmentowanego ciała. Po chwili była już pająkiem, emanującym siłą i wysysającym z powietrza resztki światła.
Była Tkaczem.
Yagharek i Isaac wypuścili ławę z rąk dokładnie w tej samej sekundzie.
Milicjanci przestali katować Lemuela i odwrócili się, zaalarmowani nagłą zmianą w powietrzu.
Wszyscy znieruchomieli, w głębokim szoku wpatrując się w przybysza.
Tkacz zaistniał w rzeczywistej przestrzeni dokładnie nad dwoma drżącymi funkcjonariuszami. Obaj krzyknęli cicho ze strachu. Jeden wypuścił szablę ze zmartwiałej dłoni, a drugi – bardziej odważnie, ale równie bezcelowo – uniósł pistolet gwałtownie trzęsącą się ręką.
Tkacz zwiesił głowę, by przyjrzeć się dwóm mężczyznom. Uniósł dwie ludzkie dłonie i delikatnie opuścił je na głowy zmartwiałych milicjantów. Poklepał je tak, jak klepie się posłusznego psa.
Potem uniósł ręce wyżej, wskazując na platformę, na której stali nieruchomo Yagharek i Isaac. W kompletnej ciszy rozległa się nagle nieustająca, nieziemska pieśń wielkiego pająka.
…NA GÓRZE NA WĄSKIM BALKONIE TO ONA SIĘ ONA SIĘ NARODZIŁA TA KRĘPA I MAŁA JAK KCIUK POKRĘCONA KARŁOWATA NIEZDROWA KTÓRA UWOLNIŁA WSPÓŁBRACI I ZŁAMAŁA PIECZĘĆ SWEGO CAŁUNU BY WYRWAĆ SIĘ NA SWOBODĘ A JA CZUJĘ TAM RESZTKI JEJ ŚNIADANIA OCH JAK PODOBA MI SIĘ TA SIEĆ JEJ SPLOT JEST TAK ZAWIŁY I DELIKATNY CHOĆ ROZERWANY PRZEZ TĘ KTÓRA WIRUJE Z TAKĄ ENERGIĄ I NAIWNĄ PEWNOŚCIĄ…
Głowa Tkacza obróciła się nieludzko płynnym ruchem. Liczne, błyszczące oczy przyjrzały się całej sali. Żaden człowiek nie odważył się nawet drgnąć.
Nagle gdzieś na zewnątrz rozległ się głos Benthama Rudguttera, pełen napięcia i gniewu.
– Tkaczu! – zawołał burmistrz. – Mam dla ciebie prezent i wiadomość! Na moment zapadła cisza, a potem para nożyc wysadzanych masą perłową z klekotem potoczyła się po podłodze. Tkacz zatarł ręce w zdumiewająco ludzkim geście zadowolenia. Z zewnątrz dobiegł dźwięk otwieranych i zamykanych nożyczek.
…PIĘKNIE PIĘKNIE BŁAGALNE CIACH-CIACH LECZ CHOĆ ONE WYGŁADZAJĄ KRAWĘDZIE I TNĄ SZORSTKIE WŁÓKNA Z ZIMNYM CHRZĘSTEM PODOBNYM DO EKSPLOZJI JA MUSZĘ ZOSTAWIĆ JE I ZAJĄĆ SIĘ ODTWORZENIEM WZORU TU I Z POMOCĄ AMATORÓW NIC NIE WIEDZĄCYCH ARTYSTÓW NAPRAWIĆ KATASTROFALNE ROZDARCIE KTÓRE RODZI BRUTALNĄ ASYMETRIĘ W BŁĘKITNYCH POŁACIACH BO NIE MOŻE BYĆ ŻEBY SIEĆ ZERWANA I POZBAWIONA WZORU TAK TRWAŁA GDY UMYSŁY TYCH ZDESPEROWANYCH WINNYCH I OSAMOTNIONYCH SĄ WYBORNYMI GOBELINAMI PRAGNIEŃ GDY WIDZĘ CĘTKOWANE SPLOTY ICH MARZEŃ BO ONI CHCĄ PRZYJACIÓŁ PIÓR WIEDZY SPRAWIEDLIWOŚCI ZŁOTA…
Głos Tkacza zawibrował niezrozumiałą, jękliwą uciechą. Długie nogi poruszyły się nagle z zatrważającą prędkością. Istota błyskawicznie przemierzyła salę, wzbudzając zmarszczki przestrzeni.
Milicjanci pochyleni nad Lemuelem upuścili pałki i rzucili się do panicznej ucieczki. Pigeon spojrzał opuchniętymi oczami na pajęcze ciało, bezsilnie uniósł ręce i próbował krzyczeć ze strachu.
Tkacz zawisł nad nim na moment, a potem znowu popatrzył w górę, na platformę. Odstąpił pół kroku od rannego i znienacka, w zupełnie niewytłumaczalny sposób znalazł się na piętrze, o kilka stóp od Isaaca i Yagharka, którzy ze zgrozą wlepili wzrok w jego potworną postać, sparaliżowani strachem. Ostro zakończone stopy zastukały o drewnianą podłogę i pająk stanął przed nimi. Garuda przemógł się wreszcie i próbował uskoczyć, ale Tkacz był szybszy.
…SĄ DZICY I NIEPRZENIKNIENI… zaśpiewał i zgarnął Yagharka błyskawicznym ruchem, chwytając go pod ramiona i unosząc jak niegrzeczne, wyjące z przerażenia dziecko.
…CZARNI I RDZAWI… ciągnął Tkacz. Poruszył się znowu elegancko, jak tancerka sunąca na palcach i przez niepojęte zakrzywienie przestrzeni znalazł się znowu nad skuloną postacią Lemuela. Chwycił pośrednika i unieruchomił pod pachą obok Yagharka.
Milicjanci cofali się, zdumieni i wystraszeni. Na zewnątrz znowu rozległ się głos burmistrza Rudguttera, ale już nikt go nie słuchał.
Tkacz zrobił krok i ponownie stanął na platformie obok Isaaca.
…EKSTRAWAGANCCY ŚWIECCY WSZĘDOBYLSCY… zanucił, chwytając uczonego.
Isaac nie mógł nic zrobić. Dotyk Tkacza był zimny i niezmienny, w pewien sposób nierealny. Jego skóra dorównywała gładkością polerowanemu szkłu. Mężczyzna poczuł, że pająk unosi go z przerażającą łatwością i układa pod kościstym ramieniem w możliwie najwygodniejszy sposób.
…TOTALNIE NIEDBALI WALECZNI… usłyszał Isaac, kiedy Tkacz poruszył nogami w oszałamiającym tempie i w mgnieniu oka pokonał dystans dwudziestu stóp, dzielący go od nieruchomego ciała Derkhan. Milicjanci pilnujący leżącej rozstąpili się, kierowani wspólnym strachem. Tkacz podniósł Derkhan i umieścił obok Isaaca, który z ulgą poczuł przez ubranie ciepłotę jej ciała.
Grimnebulin rozglądał się na wszystkie strony, próbując przewidywać ruchy pająka, który tym razem przesunął się w bok, ku dalekiej ścianie magazynu. Stał tam konstrukt, o którego istnieniu uczony zdążył już zapomnieć. Powróciwszy do miejsca, w którym zwykł był odpoczywać po pracy, automat przyglądał się spokojnie atakowi milicji. Teraz zaś, widząc zbliżającego się Tkacza, zwrócił obiektyw w jego stronę. Olbrzymi pająk uniósł go między dwiema ostro zakończonymi kończynami i postawił sobie na chitynowym grzbiecie. Konstrukt chwiał się niebezpiecznie, ale nie spadł mimo dość gwałtownych ruchów wielkiego ciała Tkacza.
Nagły i potworny ból omal nie rozłupał czaszki Isaaca. Mężczyzna krzyknął przeraźliwie i poczuł, że fala gorącej krwi napływa mu do twarzy. Pół sekundy później usłyszał nieludzki wrzask Lemuela.
Mimo bólu i ciśnienia rozsadzającego oczy spostrzegł, że magazynowa hala, która była jego domem i miejscem pracy, zaczyna migotać w rytmie przejść Tkacza z jednego wymiaru w drugi. Pająk stanął nagle obok milicjantów i wykonał jednym z ostro zakończonych ramion ruchy zbyt szybkie, by można było je zauważyć. Funkcjonariusze kolejno zaczynali wrzeszczeć z bólu, jakby dopadał ich błyskawicznie rozprzestrzeniający się wirus ciężkiej choroby.
Wreszcie Tkacz stanął na środku sali, przyciskając łokcie do boków w taki sposób, by jego więźniowie nie mogli się poruszyć. Nieznacznym ruchem przedramienia wyrzucił na podłogę garść zabarwionych na czerwono przedmiotów. Isaac uniósł głowę i rozejrzał się, próbując dostrzec cokolwiek mimo narastającego bólu poniżej skroni. Wszyscy wyli, zwijali się z bólu i przyciskali dłonie do głów, bezskutecznie próbując powstrzymać palcami upływ krwi. Isaac spuścił wzrok.
Z dłoni Tkacza wysypały się na podłogę zakrwawione, ludzkie uszy.
Płynąca z nich jeszcze posoka rozlała się ciemną plamą po zakurzonych deskach. Świeżo ucięte kawałki mięsa i chrząstek ułożyły się w idealny kształt nożyc.
Tkacz spojrzał w górę i poruszył się bez najmniejszego wysiłku, mimo iż obładowany był niebagatelnym ciężarem czterech ciał i maszyny wielkości człowieka.
…GORLIWI I ROZKOSZNI… wyszeptał i zniknął.
To, co było doświadczeniem, staje się snem, a potem wspomnieniem. Nie widzę już granic między tymi trzema zjawiskami.
Tkacz, wielki pająk, pojawił się wśród nas.
W Cymek nazywamy go furiach-yajh-hett: tańczący szalony bóg. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek go zobaczę. Wszedł przez tunel z innego świata i stanął między nami a stróżami prawa. Ich pistolety milczały. Słowa zdechły w ich gardłach jak muchy w sieci.
Tańczący szalony bóg przemierzał salę dzikim, zupełnie obcym nam krokiem. Przygarnął nas do siebie – nas, renegatów, przestępców. Uchodźców. Konstrukty, które potrafią opowiadać; uziemionych garudów; reporterów, którzy sami trafiają na pierwsze strony gazet; naukowców-przestępców i przestępców służących nauce. Tańczący szalony bóg zebrał nas wszystkich jak przypadkowych wyznawców, których trzeba zganić za zboczenie z właściwej drogi.
Błysnęły jego dłonie-noże. Ludzkie uszy sypnęły się w pył jak mięsisty deszcz. Mnie oszczędzono. Moje zakryte piórami uszy nie uradowałyby szalonego pająka. Słuchając jęków i okrzyków bólu, furiach-yajh-hett, oddawał się tańcowi radości.
Aż wreszcie zmęczył się i przez fałdy materialnego świata opuścił stary magazyn.
Przeszedł do innej przestrzeni.
Zamknąłem oczy.
Poruszałem się w kierunku, o którego istnieniu w ogóle nie miałem pojęcia. Czułem poślizg niezliczonych nóg, na których tańczący szalony bóg gnał zwinnie po potężnych niciach mocy. Truchtem pokonywał zakręty na drodze do naszej rzeczywistości, niosąc nas w ramionach. Czułem ból w brzuchu, gdy moje ciało zahaczało o włókna, z których zbudowany jest świat. Na obcych nam równinach odczuwałem swędzenie skóry.
Na chwilę udzieliło mi się szaleństwo boga. Przez moment silniejsze ode mnie było pragnienie wiedzy. Domagało się zaspokojenia, więc na ułamek sekundy otworzyłem oczy.
Przez czas trwania jednego, przeraźliwego, ciągnącego się w nieskończoność oddechu widziałem rzeczywistość, w której brodził tańczący szalony bóg.
Oczy swędziały mnie i łzawiły; czułem, że za chwilę eksplodują, jakby miały za sobą tysiąc piaskowych burz. Nie były w stanie przyjąć w pełni widoku, który rozciągał się przed nimi. Biedne, starały się jak mogły, chcąc dostrzec to, co niedostrzegalne. Dlatego dotarł do mnie jedynie ułamek, fragment obrazu.
Widziałem – albo zdawało mi się, że widziałem, albo wmówiłem sobie, że widziałem – bezmiar, przy którym karłowate jest nawet niebo nad pustynią. Bezmiar jak paszcza Lewiatana. Jęczałem i słyszałem w pobliżu jęki innych. We wszystkich kierunkach i wymiarach rozciągała się gigantyczna sieć, obejmująca swymi niezliczonymi węzłami cały czas i życie wszelkich istot.
Wiedziałem, że znam jej budulec.
Pełzające uniwersum kolorów, chaos tekstur składających się na nieskończenie złożoną tkaninę… wszystko to rezonowało od kroków tańczącego szalonego boga. Rozchodzące się wibracje rozbrzmiewały w eterze echem odwagi albo głodu, albo architektury, albo kłótni, albo kapusty, albo morderstwa, albo betonu… Włókno oznaczające motywację lecącego szpaka łączyło się z grubą i lepką nicią śmiechu młodego złodzieja, by naprężonym, jedwabnym włosem wprząc się we fragment reprezentujący siedem podpór dachu katedry. Nie kończący się splot rozprzestrzeniał się we wszystkich możliwych i niemożliwych płaszczyznach.
Każda intencja, interakcja, motywacja, każdy kolor, każde ciało, każda akcja i reakcja, każdy fragment rzeczywistości fizycznej i zrodzonej z niej myśli, każde połączenie, każdy moment historii i przyszłości, każdy ból zęba i kamień brukowy, każde uczucie, każde narodziny, każdy banknot, każda, ale to każda rzecz jest bowiem wpleciona w nieskończoną, rozłożystą pajęczynę.
Nie ma ona ani początku, ani końca. Jest złożona bardziej niż umysł rozumnej istoty. Jest to dzieło takiej piękności, że moja dusza szlochała.
Tętniła życiem. Widziałem też innych z rodzaju naszego opiekuna, innych tańczących szalonych bogów, przemykających gdzieś po bezmiarze sieci.
Spostrzegłem i odmienne stworzenia, niezwykłe i straszliwe, o których nie będę wspominał.
Pajęczyna nie jest jednak bez skazy. W wielu miejscach jej włókna są zerwane, a barwy wyblakłe. Tu i ówdzie wzory są rozciągnięte i niestabilne. Kiedy mijaliśmy te rany, czułem, że tańczący szalony bóg zatrzymuje się i napręża kądziołek, naprawiając i barwiąc na nowo niezwykłą sieć.
Widziałem też w oddali mocne włókna Cymek. Przysięgam, że spostrzegłem ich ruchy, gdy sieć naprężała się pod ciężarem czasu.
Potem otoczyła mnie gmatwanina nierealnych nitek babiego lata… sploty Nowego Crobuzon. I tam właśnie zobaczyłem ogromne, biegnące przez środek rozdarcie. Rozszerzało się, niszcząc tkankę sieci-miasta, odbierając jej barwę i wypijając jej soki. To, co powstawało, było pozbawioną życia bielą. Bezsensowną pustką, ponurym cieniem po tysiąckroć bardziej bezdusznym niż oko niewidomej ryby, spędzającej cale życie w podwodnej jaskini.
Na moich oczach, obolałych od wrażeń, rozdarcie powiększyło się.
Patrząc na nie, czułem tylko przerażenie. Byłem taki mały w obliczu ogromu pajęczyny… Znowu zamknąłem oczy.
Lecz umysłu nie mogłem zamknąć. Wbrew woli powracał wciąż do wspomnień o tym, co widziałem. Nie mógł ich jednak pomieścić; pozostało tylko mgliste wrażenie. Pozostał też ten opis, ale prawdziwa waga tego niewyobrażalnego zjawiska na zawsze zniknęła z mojej głowy.
To, co pozostało i pochłania mnie teraz, jest bladym wspomnieniem.
Tańczyłem z pająkiem. Harcowałem z tańczącym szalonym bogiem.