Lin była sama.
Siedziała na poddaszu, oparta plecami o ścianę i z szeroko, jak u lalki, rozłożonymi nogami. Obserwowała wirujący w powietrzu kurz. Gdzieś między drugą a czwartą nad ranem było już ciepło, ale wciąż jeszcze dość ciemno.
Fatalna noc ciągnęła się w nieskończoność. Lin wyczuwała wibracje powietrza, dalekie krzyki i jęki śniących koszmary. Atmosfera panująca w mieście sprawiła, że i jej głowa stawała się pomału coraz cięższa, coraz bardziej pełna ponurych myśli.
Kołysząc się wolno, rozcierała dłońmi pancerz głowoskarabeusza. Bała się. Nie była aż tak głupia, aby nie wiedzieć, że dzieje się coś niedobrego.
Przybyła do domu pana Motleya kilka godzin wcześniej i jak zwykle polecono jej wejść na poddasze. Kiedy jednak weszła do długiego, pustego pokoju, przekonała się, że jest sama.
W oddali, pod ścianą, zobaczyła jedynie ciemną postać niedokończonej rzeźby. Rozejrzawszy się bezsensownie, jakby pan Motley mógł się ukryć w pustej przestrzeni, podeszła bliżej, aby przyjrzeć się swojej pracy. Spodziewała się, że jej zleceniodawca niestety wkrótce się pojawi.
Pogładziła na poły wykończoną postać z zastygłej khepri-śliny. Niejednakowe nogi pana Motleya prezentowały się okazale w swych łukowatych kształtach i nadrealistycznych barwach. Rzeźba kończyła się mniej więcej trzy stopy nad ziemią, stercząc ku górze wyrostkami o miękkich, organicznych kształtach. Wyglądało to tak, jakby ktoś zostawił na ciemnym poddaszu na wpół wypaloną świeczkę w kształcie pana Motleya.
Lin czekała. Minęła godzina. Wreszcie spróbowała unieść klapę w podłodze i otworzyć drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, ale były zamknięte. Tupała nogą i tłukła pięścią mocno i wielokrotnie, lecz nikt jej nie odpowiedział.
„Zaszła jakaś pomyłka” – wmawiała sobie Lin. „Motley jest pewnie zajęty, ale niedługo przyjdzie”. Czuła jednak, że wszelkie tłumaczenia brzmią nieprzekonująco. Motley był doskonały: jako biznesmen, jako bandyta, jako filozof i jako artysta.
Opóźnienie nie mogło być przypadkowe. Było celowe.
Lin nie znała jednak przyczyny, dla której Motley chciał, żeby siedziała na poddaszu i pociła się w samotności.
Czekała przez długie godziny, aż jej nerwowość stała się kolejno strachem, znudzeniem i cierpliwością. W końcu zaczęła rysować coś na zakurzonej podłodze i otwierać pudło z przyborami, by wielokrotnie liczyć kolorowe jagody. Kiedy jednak nadeszła noc i nic się nie zmieniło, cierpliwość znowu zamieniła się w strach.
„Dlaczego mi to robi?” – myślała Lin. „Czego ode mnie chce?” Motley przyzwyczaił ją do innego zachowania: do kuszenia, pokpiwania i niebezpiecznej gadatliwości. To, co robił teraz, wróżyło znacznie gorzej.
I wreszcie, po wielu godzinach, usłyszała hałas.
Motley znajdował się w pokoju, osłaniany przez wiernego kaktusa i parę potężnych prze-tworzonych-gladiatorów. Lin nie miała pojęcia, w jaki sposób weszli – sekundę wcześniej była sama.
Wstała i spojrzała na przybyszów wyczekująco, nerwowo zaciskając dłonie.
– Dziękuję za przybycie, panno Lin – odezwał się Motley guzłowatym skupiskiem nieforemnych ust. Lin czekała. – Panno Lin – ciągnął Motley – odbyłem przedwczoraj nadzwyczaj interesującą rozmowę z niejakim Luckym Gazidem. Nie widziała go pani od dłuższego czasu, jak sądzę. To dlatego, że pracował dla mnie incognito. Jednakże, o czym wie pani bez wątpienia, w tej chwili w całym mieście brakuje dreamshitu. Mnożą się rozboje i kradzieże. Ludzie są zdesperowani, a ceny wzrosły niewyobrażalnie. Problem w tym, że na rynek nie trafiają nowe dostawy specyfiku. To oznacza, że na przykład pan Gazid, dla którego dreamshit stanowi w tej chwili ulubiony narkotyk, jest w nie najlepszym nastroju. Już nie może sobie pozwolić na zakup towaru, nawet korzystając ze zniżki, której udzielam pracownikom. Tak czy inaczej, owego dnia usłyszałem, jak klnie. To prawda, że w takim stanie ducha był skłonny znieważyć każdego, kto pojawił się w pobliżu, ale tym razem było to coś innego. Wie pani, co wykrzykiwał w udręce? Pozwolę sobie zacytować: „Nie powinienem był oddawać tego gówna Isaacowi!”
Kaktus stojący obok pana Motleya rozłożył masywne łapska i rozprostował zielone palce. Uniósłszy rękę, z ohydną celowością nabił jeden z palców na długi kolec sterczący z nagiej piersi, sprawdzając ostrość. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
– Niezwykle interesujące, prawda, panno Lin? – podjął Motley z drwiną w głosie. Zaczął powoli przesuwać się w stronę artystki – bokiem, jak krab – na swych niezliczonych nogach.
„O co mu chodzi? Co się dzieje?” – myślała w panice Lin, obserwując bandytę. Rozejrzała się, ale drogi ucieczki nie było.
– Proszę posłuchać dalej, panno Lin. Tak się złożyło, że skradziono mi pewne bardzo cenne przedmioty. Kilka małych fabryk, że się tak wyrażę. To dlatego na rynku zabrakło dreamshitu. Doprawdy, nie miałem pojęcia, kto mógł mi to zrobić. – Motley urwał i na wszystkich jego twarzach wykwitł pomału lodowaty uśmiech. – Aż do chwili, kiedy usłyszałem Gazida. Wtedy… wszystko… nabrało… sensu – wycedził tak, jakby spluwał każdym słowem.
Reagując na dyskretny sygnał, kaktus podszedł do Lin, która odchyliła się i próbowała uskoczyć, ale zbyt późno. Wyciągnął w jej stronę wielkie, mięsiste dłonie i mocno chwycił za ramiona.
Głowoodnóża Lin zadrgały spazmatycznie, a w powietrzu rozszedł się zapach chymicznego okrzyku bólu. Ludzie-kaktusy zazwyczaj starannie depilowali wewnętrzne strony dłoni z ostrych kolców, by nie mieć kłopotów z manipulowaniem drobnymi przedmiotami, ale ten miał inne nawyki. Kępki ostrych, długich igieł wbiły się bezlitośnie w ciało khepri.
Sługa Motleya unieruchomił ją i powlókł przed oblicze swego pana, który spojrzał na nią zimno i przemówił głosem gęstym od gróźb.
– Twój pierdolony kochaś, miłośnik insektów, próbował mnie wyrolować, prawda… panno Lin? Kupił większą ilość mojego dreamshitu, wyhodował sobie własną ćmę, jak twierdzi Gazid, a na koniec ukradł moje! – Ostatnie słowa wyryczał basem, trzęsąc się z wściekłości.
Ból w ramionach sprawiał, że Lin ledwie mogła myśleć, lecz mimo to próbowała kreślić palcami znaki na wysokości bioder. Nie, nie, nie… to nie tak… nie tak… Motley odtrącił jej dłonie.
– Nawet nie próbuj, ty owadzia mordo, ty kurwo, ty skundlona suko! Twój pieprzony facet usiłuje mnie zniszczyć, usunąć z rynku! Wiedz jednak, że zdecydował się na bardzo, bardzo niebezpieczną grę. – Bandyta cofnął się nieco i spojrzał pogardliwie na wijącą się z bólu Lin. – Postaramy się, żeby pan der Grimnebulin zapłacił za tę kradzież. Sądzisz, że przyjdzie do nas, jeśli w zamian zaoferujemy mu ciebie? – Lin czuła, że krew przesycająca rękawy jej koszuli zaczyna krzepnąć. Kolejny raz spróbowała użyć mowy znaków. – Jeszcze będzie pani miała okazję wytłumaczyć się przede mną, panno Lin – przerwał jej, znowu spokojny, Motley. – Może jest pani jego wspólniczką, a może nie wie pani, o czym mówię. Tak czy inaczej, ma pani pecha, bo ja nie puszczam płazem takich numerów. – Stojąc nieruchomo, patrzył beznamiętnie, jak khepri próbuje oswobodzić się i powiedzieć mu coś za wszelką cenę. Jej ramiona omdlewały już w bolesnym uścisku kaktusa. Tracąc przytomność z bólu i wysiłku, Lin usłyszała jeszcze szept pana Motleya. – Nie umiem wybaczać.
Dziedziniec przed gmachem Wydziału Nauk Ścisłych Uniwersytetu Nowego Crobuzon był pełen studentów. Wielu miało na sobie regulaminowe czarne szaty, nieliczni buntownicy zsuwali je z ramion, gdy tylko wychodzili z budynku.
Pośród ciżby młodych stali nieruchomo dwaj mężczyźni. Opierali się o pień drzewa, nie zwracając uwagi na krople soku lgnące do ich ubrań. Powietrze było ciepłe i wilgotne, co nie przeszkadzało jednemu z mężczyzn w noszeniu niestosownego stroju: długiego płaszcza i ciemnego kapelusza.
Stali bez ruchu przez długi czas, patrząc, jak kończy się jedna godzina zajęć i zaczyna następna. Podczas ich wachty w siedzibie Wydziału pojawiły się dwie tury studentów i obie były już po wykładach. Od czasu do czasu któryś z nich przecierał oczy i ziewał ukradkiem. Zawsze jednak powracali do przerwanej czynności: obserwowania głównego wejścia.
I wreszcie, gdy popołudniowe cienie zaczęły się wydłużać, ruszyli. Pojawił się ten, kto był celem ich akcji: Montague Vermishank wyszedł z bramy i z zadowoleniem zaciągnął się świeżym powietrzem, jakby wiedział, że musi się nim nacieszyć. Zaczął ściągać marynarkę, ale rozmyślił się, zarzucił ją z powrotem na ramiona i ruszył w głąb Ludmead.
Dwaj mężczyźni wyszli spod baldachimu liści i podążyli śladem swej zdobyczy.
Vermishank miał przed sobą pracowity dzień. Kierował się na północ, rozglądając się za wolną taksówką. Skręcił w Tench Way, ulicę bohemy, przy której studenckie bursy sąsiadowały z niezliczonymi kawiarniami i księgarniami. Vermishank nie przyglądał się im; pokonywał tę trasę od lat i otoczenie nie robiło na nim żadnego wrażenia, podobnie jak mieszkańcy tej dzielnicy.
W tłumie pieszych pojawił się czterokołowy wóz, ciągnięty przez kudłate, dwunożne bydlę z tundry na dalekiej północy, torujące sobie drogę przez zwały śmieci potężnymi kopnięciami nóg, które zginały się do przodu, jak kończyny ptaka. Vermishank uniósł rękę i dorożkarz skierował pojazd w jego stronę. Śledzący uczonego przyspieszyli.
– Monty – zagrzmiał nagle wyższy, z wielką siłą klepiąc struchlałego Vermishanka w ramię.
– Isaac – wyjąkał kierownik Wydziału Nauk Ścisłych, strzelając oczami w stronę nadjeżdżającego wozu.
– Jak się masz, przyjacielu? – wrzasnął Isaac w jego lewe ucho, a jednocześnie w prawym uchu Vermishanka odezwał się inny, syczący głos:
– To, co czujesz na brzuchu, to nóż, którym wypatroszę cię jak pieprzoną rybę, jeśli piśniesz choćby słowo nie po mojej myśli.
– Tak się cieszę, że cię widzę – tokował rubasznie Isaac, machając dorożkarzowi, który zamruczał coś pod nosem, podjeżdżając bliżej.
– Spróbuj tylko uciec: natychmiast jak będę miał wolne ręce, wpakuję ci kulę prosto w łeb – zaszeptał pogardliwy głos.
– Chodź, napijemy się razem – zaproponował Isaac. – Furman, proszę do Brock Marsh. Znasz ulicę Wioślarzy, człowieku? Doskonale. A przy okazji: urocza bestia… – Grimnebulin nie zamykał ust ani na chwilę, wskakując do wozu i pilnując, by roztrzęsiony i bełkocący coś niewyraźnie Vermishank wsiadł za nim, popychany czubkiem noża. Lemuel Pigeon wszedł do środka jako ostatni i zatrzasnął drzwiczki, po czym usiadł przodem do kierunku jazdy, wciąż przyciskając ostrze do boku Vermishanka.
Dorożkarz strzelił batem i kabinę wypełniły głośne skargi zwierzęcia pociągowego.
Kiedy Isaac odwrócił się w stronę Vermishanka, na jego twarzy nie było już śladu sztucznej, wymuszonej serdeczności.
– Czeka cię długa spowiedź, skurwysynu – syknął groźnie. Jeniec z sekundy na sekundę czuł się coraz pewniej.
– Ha, Isaacu… – mruknął. – Czym mogę ci służyć? Drgnął, kiedy Lemuel dźgnął go nożem w bok.
– Zamknij mordę.
– Mam zamknąć mordę i spowiadać się jednocześnie? – spytał gładko Vermishank i zaraz potem jęknął, bo Isaac wymierzył mu szybki i mocny cios w szczękę. Spojrzał ze zdumieniem na byłego podwładnego, rozcierając obolałą twarz.
– Powiem ci, kiedy będziesz mógł się odezwać – warknął Grimnebulin.
Milczeli od tej pory, jadąc na południe obok Dworca Lud Fallow i mostem Danechiego ponad leniwie płynącą Egzemą. Wreszcie Isaac zapłacił dorożkarzowi za przejazd, a Lemuel zaciągnął Vermishanka do laboratorium przy ulicy Wioślarzy.
David, siedzący za biurkiem w zaskakująco krzykliwej kamizelce, uniósł głowę, by śledzić rozwój wydarzeń. Yagharek, ze stopami owiniętymi w stare szmaty i z wielkim kapturem na głowie, wciskał się w najdalszy kąt starego magazynu. Wreszcie pozbył się drewnianego stelaża udającego skrzydła; w tym stroju nie był już garudą-przebierańcem, tylko zakapturzonym człowiekiem.
Derkhan wyprostowała się w fotelu, który ustawiła sobie pod oknem. Płakała bezgłośnie, ściskając garść świeżych gazet. Dokoła, na podłodze, leżały inne, pełne niepokojących nagłówków na pierwszych stronach: Koszmary nocy letniej atakują, Co się stało z naszym snem? Derkhan jednak zignorowała te najważniejsze wiadomości, skupiając się na małych notatkach ze strony piątej, siódmej czy jedenastej. Isaac mógł odczytać z daleka jeden z tytułów: Wydawca nielegalnej prasy ofiarą Złodzieja Oczu.
Konstrukt sprzątający pogwizdywał, terkotał i dzwonił, kręcąc się po parterze, zbierając śmieci, ścierając kurze oraz podnosząc z podłogi stare, niepotrzebne papiery i resztki owoców. Szczerość, borsuczyca, spacerowała obojętnie pod przeciwległą ścianą.
Lemuel pchnął Vermishanka na środkowe z trzech krzeseł, a sam usiadł na drugim, o kilka stóp obok niego. Ostentacyjnie wyciągnął zza paska pistolet i wymierzył w głowę Vermishanka.
Isaac starannie zamknął drzwi.
– Posłuchaj mnie, Vermishank – zaczął oficjalnie, jakby mieli rozmawiać o interesach, i usiadł naprzeciwko jeńca. – Lemuel jest wybornym strzelcem. Mówię o tym na wypadek, gdyby zachciało ci się przygód. Powiem ci też, że to czarny charakter. Bardzo niebezpieczny. Zresztą i ja nie jestem w nastroju do stawania w twojej obronie, więc radzę ci mówić wszystko, co wiesz.
– Ale co chciałbyś wiedzieć, Isaacu? – spytał uprzejmie Vermishank.
Isaac był wściekły, ale i pod wrażeniem. Jego przeciwnik doskonale panował nad sobą i szybko odzyskiwał zachwianą pewność.
„I z tym” – pomyślał – „trzeba zrobić porządek”.
Wstał i podszedł do Vermishanka. Starszy mężczyzna spojrzał na niego obojętnie. Jego oczy rozszerzyły się ze strachu zbyt późno, dopiero gdy kolejny cios od Isaaca był już w drodze.
Grimnebulin uderzył dwukrotnie, w twarz, nie zważając na żałosne piski byłego szefa. Następnie chwycił go za szyję i pochylił się nisko, zbliżając swoją twarz do twarzy przerażonego więźnia. Vermishank krwawił z nosa i bezradnie manipulował słabymi rękami przy potężnych garściach Isaaca, wpatrując się weń w panice.
– Ty chyba nie rozumiesz sytuacji, bracie – szepnął złowieszczo Grimnebulin. – Mam poważne powody sądzić, że mój przyjaciel leży tam, ślini się i sra pod siebie z twojej winy. Nie mam ochoty na podchody, gierki słowne i grę według zasad. Gówno mnie obchodzi, czy przeżyjesz, Vermishank. Rozumiesz? Nadążasz za mną? Więc powiem ci, co powinieneś zrobić we własnym interesie. Najpierw dowiesz się, co wiemy – i nie marnuj czasu, pytając, skąd wiemy – a potem uzupełnisz moje dane. Za każdym razem, kiedy wstrzymasz się od odpowiedzi albo uznamy, że kłamiesz, spotka cię bolesna niespodzianka ze strony Lemuela lub mojej.
– Nie możesz mnie torturować, draniu… – syknął Vermishank zduszonym głosem.
– Pieprzę cię – odparował Isaac. – To ty jesteś prze-twarzaczem, nie ja. A teraz… odpowiadaj na pytania lub zdychaj.
– Albo jedno i drugie – dorzucił zimno Lemuel.
– I wiedz, że się mylisz, Monty – ciągnął Isaac. – Możemy cię torturować. I taki mamy zamiar. Współpracuj więc z nami, odpowiadaj szybko i przekonaj mnie, że nie kłamiesz. A teraz słuchaj, co wiemy. I poprawiaj ewentualne błędy, z łaski swojej – dodał, spoglądając spode łba na Vermishanka. Przez moment układał myśli, a potem zaczął mówić, podliczając fakty na palcach. – Jesteś rządowym ekspertem od niebezpiecznych istot. To oznacza, że odpowiadałeś między innymi za ćmy i ich program badawczy. – Isaac spojrzał na jeńca uważnie, spodziewając się oznak zaskoczenia, ale Vermishank siedział nieruchomo. – Ćmy, które sprzedałeś jakiemuś zasranemu bandziorowi, uciekły. Mają coś wspólnego z dreamshitem i z koszmarami, które nękają wszystkich od pewnego czasu. Rudgutter sądził, nawiasem mówiąc mylnie, że Benjamin Flex był zamieszany w ich ucieczkę. Chcę wiedzieć po pierwsze – czym są te ćmy, po drugie – jaki mają związek z narkotykiem, a po trzecie – w jaki sposób możemy je złapać.
Zapadła cisza, przerwana głębokim westchnieniem Vermishanka. Jego wargi, umazane krwią i śliną, zadrżały nieznacznie, kiedy układał je w krzywy uśmiech. Lemuel kiwnął zachęcająco lufą pistoletu.
– Ha. Ćmy – odezwał się w końcu Vermishank. Z trudem przełknął ślinę i rozmasował szyję. – No cóż… Są fascynujące, prawda? Zaiste zdumiewający gatunek.
– Czym one są? – powtórzył Isaac.
– Jak to czym? Tyle chyba sam zdołałeś zauważyć. Drapieżnikami. Skutecznymi, genialnymi drapieżnikami.
– Skąd się wzięły?
– Ha – sapnął ponownie Vermishank i umilkł na chwilę. Ożywił się, kiedy Lemuel leniwym ruchem ostentacyjnie wycelował z pistoletu w jego kolano. – Dostaliśmy larwy od handlarza z najdalej wysuniętej na południe części Shards. Domyślam się, że właśnie wtedy ukradłeś jedną z nich. Podejrzewam jednak, że nie stamtąd pochodzą – dodał Vermishank i spojrzał na Isaaca z lekkim rozbawieniem. – Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to według najnowszej teorii dotarły do nas ze Spękanej Ziemi.
– Nie żartuj sobie ze mnie… – warknął zirytowany Isaac, ale Vermishank przerwał mu w pół zdania.
– Nie żartuję, głupcze. To naprawdę najbardziej prawdopodobna hipoteza. Odkąd odkryliśmy te ćmy, Teoria Spękanej Ziemi zyskała w pewnych kręgach wielką popularność.
– W jaki sposób one hipnotyzują ludzi?
– Ich skrzydła – zmieniające kształty i rozmiary, pracujące w wielu płaszczyznach – są pokryte onejrochromatoforami. To zmiennobarwne komórki, podobne do tych, które znajdują się w skórze ośmiornic, reagujące i oddziałujące przez rezonans psychiczny na podświadomość. Innymi słowy, nadają na częstotliwości, na której… hmm… sny kotłują się pod powierzchnią świadomego umysłu. Ćmy koncentrują te ukryte sny, pomagają im wydostać się na powierzchnię i unieruchamiają je.
– Dlaczego lustro chroni przed ich wpływem?
– To dobre pytanie, Isaacu. – Zachowanie Vermishanka zmieniało się z każdą chwilą. Coraz bardziej przypominał wykładowcę prowadzącego zajęcia. „Stary biurokrata; nawet w takiej sytuacji wyłazi z niego dydaktyczny instynkt” – pomyślał Isaac. – Nie znamy na nie odpowiedzi – ciągnął więzień. – Wykonaliśmy mnóstwo doświadczeń, z pojedynczymi, podwójnymi, potrójnymi i wielokrotnymi zwierciadłami. Nie wiemy dlaczego, ale faktem jest, że odbicie w lustrze eliminuje efekt hipnozy, choć z formalnego punktu widzenia obraz jest identyczny z oryginałem, ponieważ oba skrzydła nie różnią się najmniejszym nawet detalem. Jednak naprawdę interesujące jest to, że ponowne odbicie obrazu – na przykład w peryskopie – przywraca jego hipnotyczne właściwości. Zdumiewające, prawda? – dodał z uśmiechem.
Isaac nie odpowiedział. Zauważył, że Vermishank mówi ochoczo, jakby naprawdę chciał zdradzić jak najwięcej szczegółów. Wziął to na karb strachu przed pistoletem Lemuela.
– Ja… widziałem, jak jeden z tych potworów pobiera pokarm… – rzekł po chwili. – Widziałem, jak… wyjadał komuś mózg.
– Ha. – Vermishank z podziwem potrząsnął głową. – Zadziwiasz mnie. Masz szczęście, że tu jesteś. Ale musisz wiedzieć, że nie widziałeś, jak ćma wyjada komuś mózg. Te istoty nie żyją wyłącznie w naszej czasoprzestrzeni. Ich… eee… potrzeby pokarmowe zaspokajane są substancjami, których nie potrafimy jeszcze mierzyć. Nadal nie rozumiesz, Isaacu? – Vermishank wpatrywał się w Grimnebulina intensywnie, jak nauczyciel próbujący wydobyć prawidłową odpowiedź od kapryśnego ucznia. Wreszcie w jego oczach pojawił się błysk zniecierpliwienia. – Wiem, że znajomość biologii nie jest twoją najmocniejszą stroną, ale spodziewałem się, iż dostrzeżesz tak doskonały, tak… elegancki mechanizm. Ćmy wywabiają sny i marzenia ruchem deseni na skrzydłach, każą im zalać umysł ofiary, przełamują tamy blokujące ukryte myśli, poczucie winy, niepokój, rozkosz, sny… – Vermishank umilkł, usiadł wygodniej i poprawił marynarkę. – I wtedy – dodał po chwili – gdy umysł jest nabrzmiały i soczysty… wysysają go do sucha. Podświadomość jest ich nektarem, Isaacu, nie pojmujesz? To dlatego atakują jedynie istoty rozumne. Nie interesują ich koty i psy. Żywią się tym dziwnym wywarem, który rodzi się w nas z autorefleksji, kiedy instynkty, potrzeby, pożądania i przeczucia nakładają się na siebie, kiedy pojawia się refleksja i refleksja, o refleksji i tak bez końca… – Vermishank urwał na moment. – Nasze myśli fermentują jak najprzedniejszy trunek. To one są napojem dla drapieżnej ćmy, Isaacu. Nie kalorie, które drzemią w szarej masie mózgu, ale doskonałe wino naszego rozumu i przytomności – podświadomość. Sny.
W hali laboratorium zapadła cisza. Koncepcja, którą streścił Montague Vermishank, była zdumiewająca i oszałamiająca. Wszyscy byli pod jej wrażeniem, a mówca wyglądał na zachwyconego efektem, który udało mu się wywołać.
Dźwięczny odgłos pracującej maszyny wyrwał słuchaczy z zamyślenia. Konstrukt zabrał się do odkurzania kątów za biurkiem Davida. Próbował przesypać zawartość kosza do własnego pojemnika, ale przeliczył się nieco i rozrzucił śmieci po podłodze. Krzątał się ze zdwojoną energią, próbując pospiesznie zebrać strzępy i kulki papieru.
– A niech to szlag… oczywiście! – zawołał Isaac. – I stąd te koszmary! To… to działa jak nawóz! Jak… sam nie wiem… jak królicze gówno, którym podsypuje się rośliny, żeby lepiej rosły i znowu stały się karmą dla królików… To mały łańcuch pokarmowy, miniaturowy ekosystem…
– W rzeczy samej – przytaknął Vermishank. – Nareszcie zaczynasz myśleć. Nie można zobaczyć ani wywęszyć odchodów naszych ciem, można je natomiast wyczuć. W snach. Te odchody są nawozem, pożywką dla snów, dzięki nim nasza podświadomość kipi, a to oznacza udane łowy dla drapieżców. Perfekcyjna pętla zależności.
– Skąd to wszystko wiesz, parszywa świnio? – wtrąciła jadowicie Derkhan. – Jak długo pracowałeś nad tymi potworami?
– Te ćmy są nie tylko wyjątkową rzadkością, ale także tajemnicą państwową. To dlatego tak się ucieszyliśmy, gdy dotarło do nas to małe stadko. Poprzednio badaliśmy tylko jeden umierający egzemplarz, aż nagle dostaliśmy cztery dorodne larwy – piątą, ma się rozumieć, zatrzymał Isaac. Dorosły okaz zdążył je wykarmić, nim zdechł. Zastanawialiśmy się, czy warto otworzyć któryś z kokonów. Oznaczałoby to śmierć jednej z istot, ale jednocześnie mielibyśmy jedyną, bezcenną szansę dowiedzenia się czegoś na temat zachodzącej we wnętrzu metamorfozy… Niestety – dodał Vermishank z westchnieniem – zanim podjęliśmy decyzję, trzeba było sprzedać wszystkie cztery kokony. Ryzyko było zbyt wielkie. Rozeszły się pogłoski, że nasz projekt jest kosztowny i długotrwały, a brak postępów w kontrolowaniu… hmm… zachowania obiektów… budzi niepokój inwestorów. Cofnięto nam dotację; jak najszybciej musieliśmy spłacić długi, jako że nie osiągnęliśmy oczekiwanych rezultatów.
– Czyli czego? – spytał Isaac. – Nie zrobiliście z nich broni? Narzędzia tortur?
– No wiesz, Isaacu – odparł spokojnie Vermishank. – Spójrz tylko, jaki z ciebie moralizator. Gdybyś nie ukradł jednej z larw, dorosły okaz nie znalazłby się na wolności i nie uwolniłby swoich pobratymców – bo taki właśnie musiał być scenariusz wydarzeń, jak się domyślasz – a w konsekwencji wielu niewinnych ludzi nie straciłoby życia.
Isaac spojrzał na niego ze zgrozą.
– Pieprzę cię! – wrzasnął i pewnie rzuciłby się na Vermishanka z pięściami, gdyby Lemuel Pigeon nie przemówił.
– Isaacu – rzucił ostro pośrednik, mierząc w Grimnebulina z pistoletu. – Vermishank bardzo grzecznie z nami współpracuje, a my chcemy się dowiedzieć jak najwięcej, nieprawdaż?
Isaac spojrzał na niego ponuro, ale skinął głową i usiadł.
– Właściwie to dlaczego tak chętnie nam pomagasz, Vermishank? – spytał Lemuel, spoglądając ciekawie na starszego mężczyznę.
Vermishank wzruszył ramionami.
– Nie przepadam za bólem – padła kokieteryjna odpowiedź. – A poza tym, choć wiem, że to wam się nie spodoba… moje informacje nic wam nie dadzą. Nie złapiecie tych bestii. I nie umkniecie przed milicją. Dlaczego więc miałbym cokolwiek ukrywać? – spytał Vermishank, uśmiechając się przebiegle i pogardliwie zarazem.
Jego oczy były jednak nerwowo rozbiegane, a nad górną wargą skraplał się pot. W głosie starego naukowca słychać było głęboko ukrytą nutę rozpaczy.
„Do diabła!” – pomyślał Isaac, kiedy nagle spadło nań olśnienie. Usiadł prosto i wlepił wzrok w Vermishanka. „To nie wszystko! On… mówi nam prawdę, bo się boi! Uważa, że władze też nie złapią tych potworów… i boi się. Chce, żeby nam się udało!”
Isaac miał ochotę podrażnić się z jeńcem, dać mu do zrozumienia, że dobrze wie o jego słabości, ukarać w ten sposób za wszystkie winy… Doszedł jednak do wniosku, że nie warto ryzykować. Gdyby zadarł z Vermishankiem zbyt mocno, gdyby uświadomił mu w pełni jego strach, starzec mógłby zrezygnować ze współpracy z czystej złośliwości.
Isaac uznał, że w niczym nie zaszkodzi mu przekonanie więźnia, że jest absolutnie niezbędny i że wszyscy powinni błagać go o pomoc.
– Czym jest dreamshit? – spytał Isaac.
– Dreamshit? – powtórzył z uśmiechem jeniec. Grimnebulin przypomniał sobie, że kiedy poprzednio zadał to pytanie, Vermishank okazał jedynie niesmak i nawet nie chciał kalać ust wymawianiem tak niestosownego słowa. Teraz poradził sobie z nim bez trudu. – Ha. Dreamshit to naturalny pokarm. Ćmy karmią nim swoje młode. Wydzielają go bez przerwy, ale najobficiej wtedy, gdy wychowują potomstwo. Nie są podobne do prawdziwych ciem, bardzo troszczą się o młode. Starannie pielęgnują jaja, a potem karmią „piersią” nowo narodzone gąsienice. Dopiero dojrzałe, przepoczwarzone osobniki są w stanie wyżywić się samodzielnie.
– Chcesz powiedzieć, że dreamshit to ich mleko? – wtrąciła Derkhan.
– Właśnie. Gąsienice nie potrafią przyswajać czysto psychicznego pokarmu. Musi on być spowity w quasi-fizyczną papkę. Płyn, który wydzielają dorosłe ćmy, jest gęsty od wydestylowanych snów.
– I dlatego sprzedałeś je jakiemuś przeklętemu handlarzowi prochami? Któremu? – indagowała Derkhan, powstrzymując gniew.
– Nie wiem. Ja tylko zasugerowałem możliwość takiej transakcji. Wszystko mi jedno, który z licytujących zwyciężył. Ważne jest tylko to, żeby opiekun wiedział, co robić, i przestrzegał zasad; żeby regularnie łączył je w pary i doił. Jak krowy. Przy odrobinie wprawy można nimi manipulować, zmuszać do produkowania mleka, mimo iż nie mają młodych. A samo mleko trzeba, rzecz jasna, przetwarzać. Ani człowiek, ani żadna inna świadoma istota nie może wypić go w czystej postaci. Umysł tego, kto by to zrobił, eksplodowałby natychmiast. Surowiec nieelegancko nazwany dreamshitem należy… hmm… doprawić rozmaitymi substancjami. I dlatego, Isaacu, gąsienica, którą tu wyhodowałeś, musiała wyrosnąć na niezbyt zdrową ćmę. Porównałbym tę sytuację do karmienia dziecka mlekiem rozrzedzonym wodą i zagęszczonym trocinami.
– Skąd tyle wiesz? – warknęła Derkhan. Vermishank spojrzał na nią pustym wzrokiem, a kobieta ciągnęła: – Skąd wiesz, ile trzeba mieć luster, żeby być bezpiecznym? Skąd wiesz, że zmieniają zjedzone umysły w to… mleko? Ilu ludzi oddałeś im na pożarcie?
Zaniepokojony Vermishank buntowniczo zacisnął usta.
– Jestem naukowcem – rzekł po chwili. – Używam wszelkich dostępnych środków. Tak się składa, że niektórzy przestępcy dostają wyrok śmierci, ale sposób zakończenia ich życia nie zostaje określony przez sąd…
– Ty świnio! – syknęła jadowicie Derkhan. – A co z tymi ludźmi, których ten handlarz narkotykami musi dostarczyć ćmom, żeby uzyskać mleko? Co z… – ciągnęła podniesionym głosem, ale Isaac przerwał jej bezceremonialnie.
– Vermishank – powiedział łagodnie, patrząc w jego oczy. – W jaki sposób można tym ludziom zwrócić ich umysły?
– Zwrócić? – powtórzył Vermishank, szczerze zdziwiony. – Ach, zwrócić… – mruknął, kręcąc głową i marszcząc brwi. – Nie można.
– Nie łżyj! – wrzasnął Isaac, z przerażeniem myśląc o Lublamaiu.
– Zostały wypite – wycedził Vermishank i umilkł, wsłuchując się w ciszę, która zapadła nagle w laboratorium. – Zostały wypite – powtórzył po chwili. – Myśli tych ludzi zostały im odebrane, świadome marzenia i nieświadome sny zostały spalone w żołądkach ciem i wysączyły się z ich ciał w postaci pokarmu dla larw. Próbowałeś kiedyś dreamshitu, Isaacu? A ktoś z was? – Nikt (a najmniej Isaac) nie miał ochoty udzielić mu odpowiedzi. – Jeżeli tak, to wyśniliście już myśli ofiar. Zawartość umysłów tych ludzi, poddana procesom metabolicznym, trafiła w końcu do waszych żołądków i wyśniliście ją. Nic już nie zostało. Nie ma czego odzyskać.
Takiej rozpaczy Isaac nie czuł jeszcze nigdy.
„Jabberze, błagam, zabierz też jego ciało” – pomyślał. „Nie bądź aż tak okrutny, nie zostawiaj mnie z tą przeklętą skorupą ciała, której nie mogę pozwolić umrzeć, która nic już nie znaczy…”
– W jaki sposób możemy zabić te ćmy? – szepnął. Na usta Vermishanka bardzo powoli wpełzł uśmiech.
– Nie możecie – odparł krótko.
– Nie kręć, do cholery – warknął Isaac. – Wszystko, co żyje, musi umrzeć.
– Źle mnie zrozumiałeś. Oczywiście, że na płaszczyźnie abstrakcyjnej można powiedzieć: ćmy umierają. Co za tym idzie, teoretycznie można je zabić. Tyle że nie uda ci się tego dokonać. To istoty, które żyją w kilku wymiarach jednocześnie, a kule, ogień czy inne tradycyjne środki rażą je tylko w jednym z nich. Musiałbyś zaatakować je we wszystkich wymiarach naraz albo spowodować u nich niewyobrażalnie rozległe urazy w tym jednym, naszym wymiarze. Zapewniam jednak, że nie pozwolą ci na to… Teraz rozumiesz?
– Rozważmy więc inne możliwości – zaproponował Isaac, przyciskając dłonie do skroni. – Pomówmy na przykład o kontroli biologicznej. Drapieżniki…
– One nie mają tu naturalnych wrogów. Znajdują się na szczycie łańcucha pokarmowego. Jesteśmy prawie pewni, że w ich rodzinnych stronach żyją zwierzęta, które potrafią je zabijać, ale bez wątpienia nie znajdziesz ich w promieniu kilku tysięcy mil. Zresztą nawet jeśli się nie mylimy, sprowadzenie ich do Nowego Crobuzon mogłoby oznaczać jeszcze szybszą zagładę miasta.
– Na Jabbera – jęknął Isaac. – Skoro nie mają wrogów ani konkurentów, świeżego pożywienia zaś tyle, ile tylko zapragną… Nikt ich nie powstrzyma.
– Co więcej – szepnął z wahaniem Vermishank – nie rozważaliśmy jeszcze tego, co się stanie, gdy one… Widzisz, Isaacu, to młode osobniki. Nie w pełni dojrzałe. Lecz wkrótce, gdy noce staną się gorące… Trzeba będzie zastanowić się, co robić, kiedy ćmy zaczną się rozmnażać.
Powietrze w pomieszczeniu stało się chłodne i jakby nieruchome. Vermishank kolejny raz próbował zapanować nad twarzą, jednak Isaac dostrzegł malujący się na niej ponownie prawdziwy strach. Vermishank był przerażony. Wiedział, jak wysoka jest stawka.
Pracujący w pobliżu konstrukt zaczął kręcić się w kółko, pogwizdując i klekocąc zaworami. Wydawało się, że zaczyna gubić zebrane śmieci i kurz oraz poruszać się w przypadkowy sposób, zostawiając za sobą brudny ślad. „Znowu się zepsuł” – pomyślał Isaac i odwrócił się w stronę Vermishanka.
– Kiedy zaczną to robić? Vermishank zlizał pot znad górnej wargi.
– Podobno są hermafrodytami. Nigdy nie zauważyliśmy, by kopulowały lub składały jaja. Wiemy tylko tyle, ile zasłyszeliśmy. Okres rui zaczyna się dla nich w drugiej połowie lata. Jeden wybrany osobnik zajmuje się składaniem jaj. Dzieje się to zazwyczaj w sinnie lub oktuarym.
– Daj spokój, przecież musi być na nie jakiś sposób! – wybuchnął Isaac. – Nie mów mi, że Rudgutter nie ma czegoś w zanadrzu…
– Nic mi o tym nie wiadomo. To znaczy: oczywiście, że istnieją jakieś plany działania, tylko że nie znam szczegółów. O ile wiem… – Vermishank zawahał się.
– Co?! – ryknął Isaac.
– O ile wiem, władza nawiązała kontakt z demonami. – Nikt się nie odezwał, więc uczony przełknął ślinę i mówił dalej: – Niestety, odmówiły pomocy, nawet za najwyższą stawkę.
– Dlaczego? – spytała Derkhan.
– Dlatego, że się boją. – Vermishank oblizał usta, ale strach, który tak usilnie chciał ukryć, był coraz bardziej widoczny. – Rozumiecie? Boją się. Mimo całej swojej potęgi i liczebności… myślą podobnie jak my. Piekielni są istotami świadomymi, myślącymi. W obliczu tych ciem są więc, tak jak my, jedynie zdobyczą.
Nikt się nie poruszył. Ręka Lemuela Pigeona dzierżąca pistolet opadła już dawno, lecz Vermishank nie próbował uciekać, pogrążony w ponurych rozmyślaniach.
– Co więc możemy zrobić? – spytał w końcu Isaac nieco drżącym głosem.
Chrobotanie krzątającego się konstruktu stało się irytująco głośne. Maszyna przez moment kręciła się w miejscu na środkowym kole. Wyprostowane ramiona ciągnęły się po podłodze, podskakując z klekotem na nierównościach desek. Derkhan, Isaac i David, a potem i pozostali, spojrzeli na automat ze zdziwieniem.
– Nie mogę myśleć, kiedy ten pieprzony grat tłucze się po kątach! – wrzasnął rozdrażniony Isaac i ruszył w stronę konstruktu, gotów wyładować na nim swoją frustrację i lęk. Kiedy się zbliżył, maszyna odwróciła się w jego stronę i błysnęła szklanym okiem, gwałtownie prostując wysięgniki. Na jednym z nich tkwił nadziany przypadkiem arkusik papieru. Konstrukt niepokojąco przypominał człowieka z rozpostartymi ramionami. Isaac zamrugał nerwowo, ale nie zatrzymał się.
Prawy manipulator konstruktu skierował się ku podłodze, w miejscu, w którym porzucone śmieci, kurz i piach utworzyły grubą warstwę. Automat poruszał ramieniem raz po raz, łomocąc potężnie o deski. Lewa kończyna, zakończona miotłą, uniosła się w stronę Isaaca, blokując mu drogę. Zdumiony mężczyzna zrozumiał nagle, że maszyna próbuje zwrócić na siebie uwagę. Przystanął, a wtedy kolec do nadziewania śmieci raz jeszcze skierował się ku podłodze.
Ku warstwie pyłu. Ku wypisanej na niej wiadomości.
W wygładzonej kupce kurzu i piasku, a także w pociemniałej powierzchni desek, wyskrobany był nieforemny, niepewny, ale w pełni zrozumiały napis:
„Zostałeś zdradzony”.
Isaac wpatrywał się w konstrukt w głębokiej konsternacji. Maszyna pomachała ku niemu kolcem, na którym łopotał wygnieciony świstek.
Pozostali nie odczytali jeszcze napisu, który pojawił się na podłodze, ale widząc wyraz twarzy Isaaca i przedziwne zachowanie automatu sprzątającego, podejrzewali, że dzieje się coś niezwykłego. Wstali, z ciekawością przyglądając się scenie.
– Co się dzieje? – spytała Derkhan.
– Ja… nie mam pojęcia – wymamrotał Grimnebulin. Konstrukt okazywał nadzwyczajne podniecenie: na przemian postukiwał ramieniem o podłogę w pobliżu napisu i wyciągał je przed siebie. Wreszcie Isaac, z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia, uniósł rękę i maszyna znieruchomiała. Mężczyzna zbliżył dłoń do metalowego kolca i zdjął z niego zgnieciony papier.
Kiedy rozprostował świstek, David podskoczył nagle jak oparzony, z wyrazem przerażenia na twarzy, i puścił się biegiem w jego stronę.
– Zaac! – zawołał. – Czekaj!… – Ale Isaac już rozwinął kartkę. Z każdym przeczytanym słowem jego oczy otwierały się coraz szerzej. Skończywszy lekturę, zacisnął zęby i już miał krzyknąć, gdy nagle Vermishank zaczął działać.
Kiedy konstrukt rozpoczął swój dziwaczny popis, Lemuel odwrócił się w jego stronę i przestał mierzyć w Vermishanka, który nie omieszkał wykorzystać sytuacji. Gdy wszyscy spoglądali na Isaaca czytającego wiadomość przekazaną mu przez maszynę, stary naukowiec ześlizgnął się z krzesła i popędził w stronę drzwi.
Zapomniał, że były zamknięte. Kiedy szarpnął za klamkę i nie ustąpiły, zawył w panice. Tymczasem David zmienił zdanie i pozostawiwszy Isaaca w spokoju, ruszył w kierunku Vermishanka i zatrzaśniętych wrót. Grimnebulin obrócił się na pięcie, ściskając w dłoni wymięty papier, i spojrzał na obu z nieprzytomną nienawiścią. Lemuel zrozumiał swój błąd i natychmiast wymierzył broń w Vermishanka, ale w tym samym momencie Isaac zaczął zbliżać się do więźnia, przecinając linię strzału.
– Zaac, odsuń się! – krzyknął Pigeon.
Vermishank zauważył, że Derkhan zrywa się na równe nogi, David kuli się na widok nadbiegającego Isaaca, a człowiek w kapturze stojący w dalekim kącie starego magazynu rozkłada ręce i nogi, przyjmując osobliwą pozycję polującego drapieżnika. Nie widział jedynie Lemuela, który zniknął za barczystą postacią Grimnebulina.
Isaac spoglądał raz na Vermishanka, raz na Davida, wymachując w powietrzu pieczołowicie rozprostowaną kartką.
– Isaac! – wrzasnął błagalnie Lemuel. – Zejdź wreszcie z linii strzału!
Ale rozjuszony olbrzym nie słyszał. Laboratorium wypełniła kakofonia dźwięków. Wszyscy krzyczeli – pytając o treść wiadomości, błagając o litość, warcząc z wściekłością lub skrzecząc jak wielki ptak.
Wydawało się, że Isaac zastanawia się nad tym, czy najpierw zająć się Davidem czy Vermishankiem. Serachin był zrezygnowany, prosił tylko, by „przyjaciel” zechciał go wysłuchać. Vermishank zaś, po raz ostatni szarpnąwszy zamknięte drzwi, postanowił się bronić.
Był doskonale wyszkolonym biotaumaturgiem. Błyskawicznie wymówił stosowną formułę i naprężył niewidzialne, niematerialne mięśnie, które nagle pojawiły się w jego ramionach. Energia, która rozdęła żyły przedramienia do rozmiarów węży, pomogła mu usztywnić dłoń z lekko zakrzywionymi palcami. Czuł, że potęga formuły rozciąga jego skórę do granic wytrzymałości.
Koszula Isaaca nie była dopięta. Vermishank wbił rękę w nieosłonięte miejsce u nasady jego szyi.
Grimnebulin zawył z wściekłości i bólu, a jego ciało poddało się uderzeniu jak miękka glina.
Vermishank mało eleganckim gestem począł wwiercać dłoń w ranę. Zawzięcie pracując palcami, próbował chwycić najbliższe żebro. Isaac zacisnął pięści na jego nadgarstku. Krzywiąc się, zdołał powstrzymać atak – teoretycznie był silniejszy od przeciwnika, ale ból odbierał mu moc.
Vermishank jęczał z wysiłku.
– Puść mnie! – krzyknął wreszcie. Nie planował tej walki; działał pod wpływem impulsu, bronił własnego życia i tylko dlatego zdecydował się na atak. Teraz jednak było już za późno na negocjacje. Mógł zrobić tylko jedno: wpychać rękę coraz głębiej w pierś Isaaca.
Osłonięty przez walczących David w panice szukał w kieszeni klucza.
Grimnebulin nie był w stanie wyrwać palców Vermishanka ze swego ciała, a Vermishank nie miał dość siły, by wcisnąć je głębiej. Stali więc naprzeciwko siebie, szarpiąc się na wszystkie strony, podczas gdy w głębi sali trwał nerwowy rozgardiasz. Lemuel wstał gwałtownie, przewracając krzesło, i miotał się, szukając dogodnej pozycji do strzału. Derkhan biegła w stronę Vermishanka, lecz kiedy zaczęła ciągnąć go ze wszystkich sił za ramiona, jego palce już zaplotły się wokół kości w piersiach Isaaca. Każde szarpnięcie oznaczało dla rannego kolejną falę bólu. Z otworu w klatce piersiowej, niezbyt szczelnie zatkanego ręką biotaumaturga, tryskała krew.
Vermishank, Isaac i Derkhan siłowali się, chlapiąc krwią na podłogę i na Szczerość, która uciekła w popłochu. Lemuel wreszcie przełożył lufę pistoletu ponad ramieniem Grimnebulina, ale w tej samej chwili Vermishank szarpnął przeciwnikiem jak olbrzymią pacynką i wytrącił broń z ręki strzelca. Proch rozsypał się po podłodze, a Pigeon zaklął siarczyście i sięgnął do woreczka po nową porcję.
Nagle przy groteskowym trojgu walczących pojawiła się postać w płaszczu. Yagharek odrzucił do tyłu kaptur i w tym momencie Vermishank rozdziawił usta ze zdumienia, wpatrując się w okrągłe oczy i ptasią twarz wielkiego drapieżcy. Zanim zdążył wydać z siebie głos, garuda zagłębił zagięty dziób w jego prawym ramieniu.
Yagharek pruł mięśnie i ścięgna z ogromną prędkością i siłą. Vermishank wrzasnął dziko na widok poszarpanej tkanki i strumieni krwi. Wyszarpnął dłoń z ciała Isaaca, które zamknęło się z mokrym mlaśnięciem. Ranny zawył z bólu i przycisnął ręce do piersi, wilgotnej i śliskiej od posoki.
Derkhan objęła Vermishanka od tyłu za szyję. Stary biotaumaturg ściskał desperacko szczątki przedramienia, pozwalając, by kobieta odholowała go na środek sali. Konstrukt przezornie zszedł im z drogi i z bezpiecznej odległości obserwował, jak zawodzący Vermishank pada na deski i zalewa je strumieniami krwi.
Pistolet Lemuela był już ponownie nabity. Vermishank spostrzegł kątem oka mierzącą do niego postać i otworzył usta, aby skamleć o litość. Obronnym gestem uniósł do góry zakrwawione ramię.
Lemuel Pigeon nacisnął spust. Proch strzelniczy eksplodował z donośnym hukiem i jęki Vermishanka umilkły. Kula trafiła go dokładnie między oczy i przeszła na wylot – był to precyzyjny, pokazowy wręcz strzał z bliskiej odległości, który dosłownie wyrwał tylną część czaszki starca i cisnął ją w dal wraz z fontanną ciemnej krwi.
Vermishank upadł na plecy, z głuchym łomotem roztrzaskanego czerepu o stare deski.
Cząsteczki prochu wirowały w powietrzu. Zwłoki Vermishanka przeszył ostatni, agonalny dreszcz.
Isaac oparł się ciężko o ścianę i zaklął. Przycisnął dłoń do rozerwanej skóry, jakby chciał ją wygładzić. Chwilę wcześniej gmerał w ranie palcami, bezskutecznie próbując naprawić to, co rozerwały hakowate palce Vermishanka.
Raz po raz pokrzykiwał z bólu.
– Do diabła! – wybuchnął wreszcie, spoglądając nienawistnie na ciało biotaumaturga.
Lemuel machinalnie bawił się pistoletem. Roztrzęsiona Derkhan stała ze spuszczoną głową. Yagharek cofnął się w kąt i obserwował laboratorium w milczeniu, a jego twarz znowu pogrążyła się w cieniu obszernego kaptura.
Nikt się nie odzywał. Śmierć Vermishanka wyraźnie zwarzyła atmosferę – zszokowani uczestnicy zajścia czuli się niepewnie, ale nie żałowali. Żaden z nich nie chciałby ponownie zobaczyć starego biotaumaturga wśród żywych.
– Yag, przyjacielu – odezwał się w końcu Isaac chrapliwym głosem. – Jestem twoim dłużnikiem.
Garuda nie odpowiedział.
– Musimy to… Musimy to usunąć – odezwała się Derkhan, trącając czubkiem buta zwłoki Vermishanka. – Wkrótce zaczną go szukać.
– To najmniejsze z naszych zmartwień – odparł Isaac, wyciągając przed siebie prawą rękę. Wciąż jeszcze ściskał w dłoni notatkę, którą dostał od konstruktu, tyle że teraz była splamiona krwią. – David uciekł – zauważył, wskazując na otwarte drzwi. Rozejrzał się po magazynie. – Zabrał Szczerość – dodał, krzywiąc się pogardliwie, i podał kartkę Derkhan. Kiedy zaczęła ją rozkładać, ruszył w stronę spłoszonego konstruktu.
Derkhan przeczytała notatkę i jej twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia i oburzenia. Obróciła kartkę, tak by Lemuel mógł poznać treść wiadomości. Po chwili dołączył do nich Yagharek i pochylając się ponad ramieniem Lemuela, zaczął czytać, nie odchylając głębokiego kaptura.
Serachin. W nawiązaniu do naszej rozmowy, załączam pieniądze i instrukcje. Der Grimnebulin i jego wspólnicy zostaną zatrzymani w łańcotę, ósmego tatisa. Funkcjonariusze milicji zjawią się w jego laboratorium o dziewiątej wieczorem. Dopilnujesz, by der Grimnebulin i jego wspólnicy byli na miejscu co najmniej od szóstej. Podczas nalotu będziesz im towarzyszył, aby uniknąć podejrzeń. Nasi agenci znają Cię z heliotypów, ale na wszelki wypadek ubierz się na czerwono. Funkcjonariusze zrobią wszystko, co w ich mocy, by uniknąć ofiar, ale niczego nie mogą zagwarantować, toteż łatwa identyfikacja może mieć ogromne znaczenie dla Twojego bezpieczeństwa.
Sally
Lemuel zamrugał niespokojnie i uniósł głowę. – To dziś – powiedział i znowu zatrzepotał powiekami. – Łańcota to już dziś. Niedługo tu będą.