ROZDZIAŁ 19

Wszystko wskazywało na to, że konstrukt, który przez długie lata zamiatał podłogę w laboratoriach Davida i Lublamaia, wreszcie wyzionie ducha. Pogwizdywał i kręcił się w kółko, z maniakalnym uporem polerując deski w losowo wybranych miejscach, jakby były szlachetnymi kamieniami. Zdarzały się dni, kiedy poranne rozgrzewanie mechanizmu zabierało mu bitą godzinę. Coraz częściej zamykał się w pętlach programowych, bez końca powtarzając te same, krótkie sekwencje czynności.

Isaac nauczył się ignorować cykliczne, neurotyczne jęki konstruktu. Pracował z zapałem, posługując się obiema rękami jednocześnie: lewą notował swoje przemyślenia w formie diagramów, a prawą wprowadzał równania do niedużej maszyny liczącej o sztywnych klawiszach i wciskał w szczelinę karty perforowane, na których utrwalił algorytmy działania. Rozwiązywał te same problemy za pomocą kilku różnych programów, by porównać odpowiedzi i zapisać je w postaci kolumn liczb.

Niezliczone księgi na temat teorii lotu, które zapełniały półki jego laboratorium, zostały zastąpione – z niemałą pomocą ze strony Miętafiksa – przez równie wielką liczbę tomów poświęconych teorii jednorodnego pola i arkanom matematycznej teorii kryzysu.

Już po dwóch tygodniach badań w umyśle Isaaca zaszła zadziwiająca zmiana. Rekonceptualizacja wydała mu się czymś nieskończenie prostym, do tego stopnia, że nawet nie zauważył skali dokonanego odkrycia. Miał wrażenie, że nie wydarzyło się nic szczególnego, że snuł rozważania tak, jak czynił to zawsze w toku wewnętrznego dialogu. Blask geniuszu nie spłynął na umysł Isaaca Dana der Grimnebulina gwałtownie, jak zimne światło błyskawicy. Po prostu pewnego dnia, gdy – jak zwykle – przygryzał końcówkę ołówka, w jego głowie pojawiła się niezbyt spektakularna myśl: „Zaraz, zaraz, a gdyby zrobić to na przykład w taki sposób…”

Minęło półtorej godziny, zanim Isaac zdał sobie sprawę z faktu, iż to, co wydawało mu się jeszcze jednym w długiej serii modeli teoretycznych, okazuje się czymś znacznie ciekawszym. Rozpoczął więc systematyczne próby dowiedzenia, że jest to droga fałszywa. Pracowicie konstruował matematyczne scenariusze, które miały wymazać raz na zawsze kolumny skomplikowanych równań. Lecz wszystkie próby spełzły na niczym. Równania trwały niewzruszenie.

Upłynęły jeszcze dwa dni, nim Grimnebulin począł wierzyć, że udało mu się rozwiązać fundamentalny problem teorii kryzysu. Chwil euforii było niewiele, znacznie więcej zaś ostrożnej nerwowości. Isaac z wielkim mozołem i w żółwim tempie przeglądał uczone księgi, aby upewnić się, że nie popełnił jakiegoś oczywistego błędu i że nie powtórzył czyjejś dawno obalonej teorii.

Równania jednak trzymały się mocno. Starając się zapanować nad pychą, Isaac coraz bardziej gorączkowo poszukiwał przyczyn, które mogłyby obalić jego wiarę w sukces: w rozwiązanie odwiecznego problemu matematycznej prezentacji, kwantyfikacji energii kryzysowej.

Wiedział, że powinien natychmiast rozpocząć dyskusje z kolegami po fachu i czym prędzej opublikować swoje odkrycie, a raczej „wstępne wyniki trwających jeszcze badań”, na łamach „Przeglądu Fizyki Filozoficznej i Taumaturgii” lub „Jednorodnego Pola”. Skala sukcesu oszołomiła go jednak tak bardzo, że postanowił zignorować tradycyjną metodę postępowania. „Najpierw muszę być absolutnie pewny” – pomyślał. „Jeszcze kilka dni, tygodni, może miesiąc lub dwa… Potem będę publikował”. Nie powiedział o niczym Lublamaiowi i Davidowi, ani nawet Lin, co było jeszcze bardziej zdumiewającym posunięciem. Isaac był osobnikiem gadatliwym, zawsze gotowym do mówienia o wszystkim, co mu ślina na język przyniosła – o nauce, świństwach czy plotkach towarzyskich. Trzymanie czegokolwiek w tajemnicy zdecydowanie nie leżało w jego naturze. Znał siebie wystarczająco dobrze, żeby mieć świadomość tego faktu i rozumieć jego znaczenie: był po prostu przejęty do głębi i równie mocno podniecony odkryciem, którego dokonał.

Raz za razem wędrował myślą wstecz, analizując każdy krok procesu formułowania wniosków. Uświadomił sobie, że wszystkie postępy w badaniach, które poczynił na przestrzeni ostatniego miesiąca, podparte pięcioletnimi eksperymentami, były następstwem analizy bardzo konkretnych, praktycznych zastosowań teorii. Jego studia nad teorią kryzysu znajdowały się w impasie, póki nie pojawił się Yagharek ze swym intrygującym zleceniem. Isaac nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, ale największych postępów w formułowaniu teorii dokonywał wtedy, gdy pracował nad jej zastosowaniem w praktyce. Dlatego też postanowił nie zanurzać się zbytnio w abstrakcyjnych rozważaniach – zamierzał przede wszystkim skoncentrować się nad problemem lotu Yagharka.

Nie pozwalał sobie też na rozmyślania o konsekwencjach odkrycia, na to było jeszcze za wcześnie. Wszystko, do czego doszedł w toku rozważań i obliczeń, starał się przede wszystkim wykorzystać jako kolejny krok do przywrócenia Yagharkowi zdolności unoszenia się w przestworzach. Było to trudne – chwilami wręcz perwersyjne – zadanie; musiał nieustannie panować nad pragnieniem rozwijania tak doskonale zapowiadającej się teorii. W myślach porównywał tę sytuację do pracy z rękami złożonymi na plecach lub jeszcze trafniej – do prowadzenia badań kątem oka. A jednak, choć wydawało się to nieprawdopodobne, nawet utrzymując tak surową samodyscyplinę, Isaac dokonywał postępów teoretycznych w takim tempie, o jakim sześć miesięcy wcześniej nawet nie marzył.

„Jestem na najlepszej drodze do wszczęcia naukowej rewolucji” – myślał niekiedy i natychmiast ganił się za poświęcanie uwagi sprawom teoretycznym. „Wracaj do pracy” – napominał się surowo. „Masz wysłać tego garudę w powietrze”. Serce jednak biło mu silniej z podniecenia, a na jego twarzy raz po raz ukazywał się szeroki, niemal histeryczny uśmiech zadowolenia. Zdarzały się chwile, kiedy czuł nieodpartą potrzebę spotkania z Lin. Odnajdywał ją wtedy – o ile, rzecz jasna, nie pracowała nad swym tajemniczym dziełem w równie tajemniczym miejscu – i kusił do powrotu do mieszkania namiętnymi pieszczotami, które tak lubiła i które działały na nią nawet wtedy, gdy była wyczerpana. Przeważnie jednak spędzał dni w samotności, bez reszty pochłonięty badaniami.

Isaac nadawał swym niezwykłym pomysłom coraz bardziej konkretny wymiar; zaczął szkicować plany maszyny, która rozwiązałaby problem Yagharka. Z czasem w niewyraźnych rysunkach zaczął powracać ten sam kształt – najpierw niestarannie nabazgrany, otoczony strzałkami i notowanymi pospiesznie tekstami objaśnień, a potem coraz bardziej konkretny. Wreszcie nadszedł czas na sporządzenie dokładnego rysunku tuszem. Pojawiły się na nim starannie prowadzone linie i precyzyjnie obliczone krzywe. Powstawał schemat budowy maszyny.

Yagharek odwiedzał niekiedy laboratorium Isaaca, ale tylko wtedy, gdy nie było tam nikogo więcej. Uczony przyzwyczaił się już do skrzypienia drzwi w środku nocy i do widoku pełnej godności sylwetki ponurego garudy.

Przekonał się z czasem, że tłumaczenie Yagharkowi postępów w pracy pomaga mu lepiej zrozumieć własne pomysły. Oczywiście nie zagłębiał się w meandry teorii; opowiadał jedynie o praktycznym jej zastosowaniu, ledwie zahaczając o kwestie matematyczno-filozoficzne. W jego głowie kłębiły się całymi dniami tysiące idei i potencjalnych projektów, a skuteczną metodą na ich okiełznanie okazało się mówienie niespecjalistycznym językiem o sposobach dotarcia do energii kryzysowej. Uporządkowanie konceptów pozwoliło mu na ponowną ocenę wielu trajektorii myślenia – niektóre odrzucił, innym poświęcił więcej czasu.

Z czasem zaczął polegać na zainteresowaniu Yagharka. Kiedy mijało zbyt wiele dni bez rozmowy z garudą, zaczynał tracić koncentrację. Spędzał wtedy długie godziny, wpatrując się w wielką gąsienicę.

Stworzenie pasło się dreamshitem od blisko dwóch tygodni, rosnąc bezustannie. Kiedy osiągnęło trzy stopy długości, Isaac spanikował i przestał podawać mu pokarm. Klatka była już stanowczo za mała; dalszy rozwój zwierzęcia i tak byłby niemożliwy. Gąsienica spędziła dzień lub dwa, kręcąc się po ciasnym wnętrzu więzienia i z nadzieją szukając resztek narkotyku i coraz smętniej kiwając głową. Kiedy przekonała się, że niczego nie znajdzie, popadła w apatię, jakby pogodziła się ze swoim losem. Nawet desperackie sygnały głodu, które wysyłała poprzednio całym ciałem, osłabły i zanikły.

Nie poruszała się prawie – jej pękaty korpus falował tylko nieznacznie, gdy przeciągała się, jakby ziewała. Jedynym ruchem, który nie ustawał w niej ani na chwilę, było ledwie widoczne pulsowanie. Isaac nie wiedział, czy jest to objaw oddychania, pracy serca, czy może czegoś zupełnie innego. Mimo spadku aktywności zwierzę wyglądało na zdrowe; sprawiało jednak wrażenie, jakby na coś czekało.

Czasami, kiedy jeszcze wrzucał ostatnie drobiny dreamshitu wprost w rozchylone żuwaczki gąsienicy, Isaac wspominał własne doświadczenie z narkotykiem. Czyniąc to, czuł zupełnie niezrozumiałą, lekką tęsknotę. Nie była to jednak nostalgia – Grimnebulin pamiętał dokładnie uczucie tarzania się w brudzie; wrażenie totalnego skalania; dezorientację i nudności; panikę wywołaną zagubieniem w morzu emocji, a nawet nagłą świadomość, że owa panika nie należy do niego, jest jedynie wdzierającym się do jego umysłu strachem innej istoty… A jednak mimo tak fatalnych wspomnień spoglądał na śniadanie gąsienicy okiem tyleż ciekawym, co… może nawet łakomym.

Niepokoiły go takie myśli. W sprawie narkotyków zawsze przejawiał bezwstydne tchórzostwo. W studenckich czasach zdarzało mu się, rzecz jasna, palić skręty mgłoziela i chichotać przy tym z niepojętym rozbawieniem. Nigdy jednak nie miał odwagi spróbować czegoś mocniejszego. Nieokreślone pragnienie, które odczuwał na widok grudek dreamshitu, nie stłumiło w nim owych obaw. Nie miał pojęcia, jak bardzo uzależniający może być ten nowy narkotyk, i z całą mocą przeciwstawiał się słabym jak na razie impulsom ciekawości.

Dreamshit miał być karmą dla gąsienicy, i tylko dla niej.

Isaac postarał się przenieść swą ciekawość z doznań zmysłowych na bardziej intelektualne zadania. Znał osobiście tylko dwóch chymików. Obaj byli skończonymi świętoszkami i mniejsze szanse miał na namówienie ich na rozmowę o nielegalnym narkotyku niż na taniec nago na środku ruchliwej ulicy Tervisadd. Musiał więc skorzystać z pomocy innych znajomych: tych, którzy bywali w podejrzanych tawernach na Polach Salacusa. Jak się okazało, wielu z nich miało kontakt z dreamshitem, a kilku zażywało tę substancję regularnie.

Wyglądało na to, że przedstawiciele większości ras reagują na dreamshit w podobny sposób. Nikt nie wiedział, skąd pochodził, ale wszyscy wychwalali pod niebiosa jego niewiarygodne właściwości. Zgadzali się też w jeszcze jednej kwestii: był to narkotyk wyjątkowo kosztowny, a w dodatku jego cena stale rosła. To jednak wcale nie wpłynęło na zmianę ich nawyków. Artyści podkreślali quasi-mistyczny charakter swoich doświadczeń z dreamshitem. Isaac krzywił się na te słowa (oczywiście nie przyznał się do jednorazowej przygody z narkotykiem) i odpowiadał, że tajemnicza substancja nie jest niczym więcej niż silnym onejrogenem i że stymuluje ośrodki snu w taki sam sposób, w jaki herbata oddziałuje na zmysły wzroku i węchu.

Sam jednak nie wierzył w to, co mówił. Nie zdziwił się więc, kiedy jego teoria spotkała się z gwałtowną krytyką.

– Nie wiem, jak to się dzieje, Zaac – zasyczała z powagą Thighs Growing – ale dzięki dreamshitowi można dzielić się snami… – W tym momencie pozostali goście stłoczeni w ciasnej loży Zegara i Koguta w komiczny sposób jak na komendę skinęli głowami. Isaac z satysfakcją odgrywał rolę niedowiarka, choć w gruncie rzeczy w pełni zgadzał się z opiniami znajomych. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o niezwykłej substancji – najlepiej od Lemuela Pigeona lub Lucky’ego Gazida, gdyby ten jeszcze kiedyś pojawił się na horyzoncie – lecz zbyt mocno pochłaniała go praca nad teorią kryzysu. Jego zainteresowanie narkotykiem, którym karmił gąsienicę, pozostało więc tymczasem mieszaniną ciekawości, niepokoju i ignorancji.

Pewnego dnia, pod koniec meluara, wpatrywał się z troską w apatycznego więźnia obszernej klatki. Wiedział już, że jest on czymś więcej, niż tylko wyjątkowo dużą gąsienicą. Wiedział, że ma przed sobą potwora. Nie lubił go za to, że był tak cholernie interesujący. Gdyby nie to, zapomniałby o nim już dawno.

Drzwi za plecami Isaaca otworzyły się ze zgrzytem i w promieniach słońca ukazała się postać Yagharka. Rzadko, bardzo rzadko zdarzało się, by garuda pojawiał się w pracowni przed zmierzchem. Spłoszony widokiem Isaac zerwał się na równe nogi i gestem zaprosił gościa na górę.

– Yag, przyjacielu! Dawno się nie widzieliśmy! Zaczynałem już dryfować myślą… Potrzebny mi jesteś, zagrzewasz mnie do boju. Chodź do mnie. – Yagharek bez słowa wspiął się po schodach. – Skąd wiesz, kiedy Lub i David wychodzą z laboratorium, co? – spytał Isaac. – Obserwujesz nas, cwaniaku? Do licha, Yag, musisz skończyć z tym czajeniem się w zaułkach jak jakiś bandzior.

– Chciałbym z tobą pomówić, Grimnebulin. – W głosie Yagharka słychać było niezwykłe dlań wahanie.

– Wal, chłopie. – Isaac spoczął na krześle i spojrzał na niego z oczekiwaniem. Wiedział już, że garuda nie lubi siadać.

Yagharek zdjął płaszcz, odpiął drewniany szkielet imitujący skrzydła i stanął przed uczonym z rękami złożonymi na piersiach. Isaac rozumiał, że jest to przejaw bodaj największego zaufania, na jakie jego klient potrafił się zdobyć: ukazywał mu swoje zdeformowane ciało, nie ukrywał niczego. Grimnebulin pomyślał nawet, że to coś w rodzaju komplementu.

Yagharek jeszcze przez moment patrzył na niego z ukosa.

– W nocnym mieście, w którym teraz żyję, mieszkają ludzie, Grimnebulin. Istoty różnych ras, nie tylko szumowiny…

– Nigdy nie twierdziłem, że… – zaczął Isaac, lecz Yagharek uciszył go nerwowym ruchem głowy.

– Większość nocy spędzam w odosobnieniu, ale czasem wychodzę na ulice i rozmawiam z tymi, którzy mimo alkoholu, samotności i prochów wciąż jeszcze mają ostre umysły. – Isaac chciał powiedzieć: „Mówiłem ci przecież, że możemy znaleźć dla ciebie przyzwoity nocleg”, ale ugryzł się w język. Przede wszystkim chciał wiedzieć, dokąd zmierza opowieść garudy. – Jest tam pewien człowiek, bardzo wykształcony i zawsze pijany. Nie jestem pewien, czy uważa mnie za realną postać czy tylko za powracającą halucynację. – Yagharek odetchnął głęboko. – Rozmawiałem z nim o twoich teoriach, o kryzysie, i nie ukrywałem podniecenia. A on odpowiedział… a on odpowiedział: „Dlaczego nie pójdziecie na całość? Dlaczego nie użyjecie Momentu?” – Na długą chwilę zapadła absolutna cisza. Wreszcie Isaac pokręcił głową z irytacją i głębokim niesmakiem. – Przyszedłem więc, żeby zadać ci pytanie, Grimnebulin – odezwał się Yagharek. – Dlaczego nie użyjemy Momentu? Próbujesz stworzyć od podstaw nową naukę, podczas gdy energia Momentu istnieje, a techniki korzystania z niej są znane… Pytam cię jako ignorant, Grimnebulin. Dlaczego nie sięgniesz po Moment?

Isaac westchnął ciężko i potarł policzki dłońmi, na poły zirytowany, na poły zaniepokojony, gotów natychmiast przerwać tok myślenia garudy. Spojrzawszy w twarz przybysza, uniósł dłoń w ostrzegawczym geście.

– Yagharku… – zaczął, lecz w tej samej chwili rozległo się głośne stukanie do drzwi hali.

– Jest tam kto? – zawołał wesoły głos. Yagharek zesztywniał, a Isaac poderwał się z krzesła. O tej porze raczej nie spodziewał się niczyjej wizyty.

– Kto pyta? – odkrzyknął, pędząc po schodach na dół.

Jakiś mężczyzna wcisnął głowę w uchylone drzwi. Wyglądał sympatycznie, niemal absurdalnie sympatycznie.

– Witam łaskawego pana. Ja w sprawie konstruktu.

Isaac potrząsnął głową. Nie miał pojęcia, o czym mówi obcy człowiek. Obejrzał się przez ramię, ale nie zobaczył już Yagharka, który przezornie odstąpił nieco od krawędzi platformy. Mężczyzna stojący w drzwiach podał Grimnebulinowi wizytówkę.


NATHANIEL ORRIABEN

NAPRAWA I WYMIANA KONSTRUKTÓW

JAKOŚĆ I TROSKA ZA ROZSĄDNĄ CENĘ.


– Wczoraj zjawił się u mnie pewien pan. Zdaje się, że nazywał się… Serachin – powiedział przybysz, zerkając na druk zlecenia. – Mówił, że jego konstrukt sprzątający… eee… model EKB4C zaczyna wariować. Podejrzewał zawirusowanie. Miałem przyjść jutro, ale skończyłem wcześniej jedną robótkę w sąsiedztwie i pomyślałem, że zajrzę tu – a nuż kogoś zastanę. – Mężczyzna uśmiechnął się promiennie i wsadził ręce w kieszenie pomazanego smarem kombinezonu.

– Taa… – mruknął Isaac. – No cóż, to nie najlepsza pora.

– Jasne. Twoja decyzja, drogi panie, tylko że… – Mechanik urwał i rozejrzał się, jakby miał zdradzić Isaacowi wielki sekret. Upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, odezwał się znacznie cichszym głosem: – chodzi o to, że być może nie będę mógł przyjść tutaj jutro, jak umawiałem się z panem Serachinem. – Twarz mężczyzny wyrażała nieudaną parodię bezbrzeżnej rozpaczy. – Gdybym jednak mógł wejść teraz, zająłbym się swoją robotą gdzieś w kącie, po cichutku. Naprawa potrwa z godzinę, jeśli zdołam ją wykonać tutaj. Jeżeli nie, zabiorę maszynę do warsztatu. Za pięć minut będę wiedział, czy awaria jest poważna. Ale jeśli nie zajmę się tym teraz, to obawiam się, że będę musiał przesunąć termin co najmniej o tydzień.

– A niech to… Zgoda… Tylko uważaj, przyjacielu: mam ważne spotkanie tam na piętrze i absolutnie nie możesz mi przeszkadzać. Mówię poważnie. Rozumiemy się?

– Ależ oczywiście. Będę używał jedynie śrubokrętu i zawołam tylko raz, kiedy już będę wiedział, na czym stoimy. Dobrze?

– Dobrze. Mogę więc zostawić cię samego, mistrzu?

– Naturalnie. – Mężczyzna szedł już w stronę uszkodzonego konstruktu, dźwigając skrzynkę z narzędziami. Wychodząc rano z laboratorium, Lublamai włączył maszynę i uruchomił program sprzątania swojej części hali, ale jego nadzieje na czystość w miejscu pracy były płonne. Konstrukt kręcił się w kółko przez dwadzieścia minut i zatrzymał się, napotkawszy na swej drodze ścianę. Pozostał w tym miejscu przez kolejne trzy godziny, co pewien czas ćwierkając żałośnie i wymachując trzema pomocniczymi kończynami.

Mechanik podszedł do niego energicznym krokiem, pomrukując i cmokając jak niezadowolony rodzic. Obmacał manipulatory konstruktu i spojrzał na zegarek kieszonkowy, badając częstotliwość delikatnych skurczów. Zanotował coś w małym notesie. Obrócił maszynę przodem do siebie i spojrzał w jedną ze szklanych tęczówek. Powoli poruszał w powietrzu ołówkiem, obserwując reakcję mechanizmu sterującego sztucznym okiem.

Isaac przyglądał się nieuważnie jego poczynaniom, bardziej zainteresowany tym, co porabiał na górze Yagharek. „I jeszcze ta sprawa z Momentem” – pomyślał niespokojnie. „To nie może czekać”.

– Wszystko w porządku? – krzyknął niecierpliwie w stronę mechanika.

Mężczyzna otwierał właśnie skrzynkę, by wyjąć z niej pokaźny śrubokręt. Podniósł głowę i spojrzał na Isaaca.

– W porządku, szefie – odpowiedział i zasalutował śrubokrętem. Stanąwszy przed konstruktem, sięgnął ręką do włącznika na jego karku. Niespokojne popiskiwanie zamieniło się w pełen wdzięczności szept i po chwili umilkło. Mężczyzna zabrał się do odkręcania panelu w tylnej części „głowy” – chropowatej bryły szarego metalu umocowanej na szczycie cylindrycznego korpusu maszyny.

– To świetnie – mruknął Isaac i puścił się biegiem po schodach. Yagharek stał przy jego biurku, dobrze ukryty przed spojrzeniem z dołu. Uniósł głowę, widząc zbliżającego się Grimnebulina. – To nic takiego – odezwał się cicho uczony. – Mechanik przyszedł naprawić maszynę, której odbiła szajba. Zastanawiam się tylko, czy będzie słyszał naszą rozmowę…

Yagharek zamierzał coś powiedzieć, ale przeszkodziło mu głośne, nieco fałszywie brzmiące pogwizdywanie, które dobiegło gdzieś z parteru. Zastygł na moment w bezruchu, z idiotycznie otwartym dziobem.

– Zdaje się, że niepotrzebnie się martwiłem – rzekł Isaac i uśmiechnął się z zadowoleniem. „Robi to celowo! Chce dać mi do zrozumienia, że nie słucha, o czym tu mówimy. Uprzejmy człowiek” – pomyślał i skłonił głowę w niewidocznym podziękowaniu. Zaraz potem skierował myśli ku sprawie, z którą przyszedł do niego Yagharek, i natychmiast opuścił go dobry nastrój. Opadł ciężko na łóżko, rozczesał palcami gęste włosy i spojrzał na garudę. – Nigdy nie siadasz, Yag, prawda? – powiedział cicho. – Ciekawe, dlaczego. – Uczony umilkł, zabębnił palcami o skroń i zamyślił się. – Yag, przyjacielu… – odezwał się w końcu. – Na samym początku naszej znajomości zrobiłeś na mnie wrażenie opowiadaniem o waszej bibliotece, pamiętasz?

Za chwilę usłyszysz dwie nazwy, ciekaw jestem, czy coś dla ciebie znaczą. Wiesz może co nieco o Suroch albo Cacotopic Stain?

Na długą chwilę zapadła cisza. Yagharek spoglądał spokojnie na pejzaż za oknem.

– Cacotopic Stain znam, oczywiście. Zawsze słyszy się tę nazwę w rozmowie o Momencie. Z reguły używa się jej na postrach. – Isaac nie umiał jeszcze rozróżniać nastrojów w głosie garudy, ale miał wrażenie, że tym razem słyszy przekorę. – Ale może należałoby wreszcie pokonać lęk? A jeśli chodzi o Suroch… Czytałem waszą historię, Grimnebulin. Wojna zawsze była… trudnym czasem.

Słuchając Yagharka, Isaac wstał i podszedł do półek z książkami. Przesunął kilka pochylonych tomów, nim znalazł cienki album w twardej oprawie. Otworzył go i podał garudzie.

– To kolekcja heliotypów – rzekł ponuro. – Wykonano je prawie sto lat temu. To właśnie one w wielkim stopniu przyczyniły się do tego, że zaprzestano w Nowym Crobuzon eksperymentów z Momentem. – Yagharek przyjął album i zaczął powoli, w milczeniu, przewracać kartki. – Miała to być tajna misja badawcza, której celem było oszacowanie skutków wojny wiek po jej zakończeniu – ciągnął Isaac. – Mała grupka milicji, paru naukowców i heliotypista wybrali się szpiegowskim sterowcem w górę wybrzeża, aby wykonać zdjęcia z powietrza. Niektórzy opuścili się na dół w rejonie Suroch, żeby zrobić zbliżenia. Sacramundi, heliotypista, był tak… zszokowany, że postanowił na własny koszt powielić komplet swoich prac w nakładzie pięciuset egzemplarzy. Za darmo rozprowadził je po księgarniach. Omijając burmistrza i Parlament, pokazał ludziom to, co sam widział. Burmistrz Turgisadi był siny z wściekłości, ale nie mógł nic zrobić. Zaczęły się demonstracje; teraz mówi się o nich: Rozruchy Sacramundiego w osiemdziesiątym dziewiątym. Wielu ludzi już o nich nie pamięta, ale wtedy omal nie doszło do obalenia rządu. Kilka wielkich koncernów finansujących program badania Momentu – największym był Penton’s, który do dziś zarządza kopalniami Arrowhead – wycofało się z obawy przed rewoltą i projekt upadł. Oto, mój przyjacielu – dodał po chwili milczenia, wskazując na heliotypy w albumie – dlaczego nie skorzystamy z energii Momentu.

Yagharek wolno przewracał kartki, przyglądając się utrwalonym w sepii obrazom ruin.

– Patrz – powiedział Isaac, dotykając palcem panoramy zgliszcz i tłuczonego szkła. – Heliotyp ten został wykonany z bardzo małej wysokości. Nieliczne szczątki widoczne na idealnie okrągłym placu gołej ziemi wyglądały na fragmenty wyjątkowo skomplikowanej konstrukcji. Tyle zostało z samego serca miasta. To tu w tysiąc pięćset czterdziestym piątym zrzucono bombę barwnikową. Władza mówiła wtedy, że w ten sposób położyła kres Wojnom Pirackim, ale szczerze mówiąc, Yag, owe wojny skończyły się ponad rok wcześniej, kiedy Nowe Crobuzon zbombardowało Suroch, używając Momentu. Bomby barwnikowe zrzucone dwanaście miesięcy później miały jedynie zatrzeć ślad po tym, co się stało… Tak się jednak złożyło, że jedna z nich wpadła do morza, a dwie nie wybuchły, ta zaś, która zadziałała jak należy, oczyściła tylko milę kwadratową w samym centrum miasta. Te fragmenty, które tu widzisz… – Isaac wskazał palcem pierścień szczątków okalający okrągłą równinę -…to początek obszaru, w którym zachowały się ruiny. Od tego miejsca zaczyna się obszar zaatakowany Momentem. – Grimnebulin gestem nakazał Yagharkowi przewrócić kartkę. Garuda wykonał polecenie i nagle coś zaskrzeczało w jego krtani. Uczony uznał, że to odpowiednik gwałtownego westchnienia. Spojrzał przelotnie na heliotyp i niespiesznie skierował wzrok ku twarzy Yagharka. – Te przedmioty na drugim planie, podobne do stopionych posągów, to niegdyś były domy, wiesz? – powiedział obojętnym tonem. – To, na co tak patrzysz, jest zdaniem ekspertów potomkiem kozy domowej. Podobno w Suroch trzymano kozy w charakterze zwierząt domowych. Może to drugie, dziesiąte, a może dwudzieste pokolenie po użyciu Momentu. Nie wiemy, jak długo żyją te… istoty. – Yagharek długo wpatrywał się w martwą postać uwiecznioną na heliotypie. – W objaśnieniu Sacramundi napisał, że musieli ją zastrzelić – kontynuował spokojnie Isaac. – Uśmierciła dwóch funkcjonariuszy milicji. Później próbowali zrobić jej sekcję, ale te rogi, które widzisz na brzuchu, nie były martwe, choć reszta ciała bez wątpienia już nie żyła. Walczyły, omal nie zabiły biologa. Widzisz ten pancerz? Spójrz, jakie dziwne sploty tkanki. – Yagharek wolno skinął głową. – Przewróć kartkę, Yag – powiedział uczony. – Jeśli chodzi o to stworzenie, to nikt nie ma bladego pojęcia, co to mogło być. Możliwe, że powstało spontanicznie po eksplozji Momentu. Moim zdaniem te mechanizmy, które tu widzisz, wzięło sobie z lokomotyw – dodał, stukając palcami w stronicę. – Tak… Najlepsze przed nami. Nie widziałeś jeszcze drzewa-karalucha i stad czegoś, co kiedyś mogło być ludźmi.

Yagharek postępował metodycznie. Odwracał kolejne strony, bacznie przyglądając się zdjęciom wykonanym zza węgła lub z powietrza. Jego oczom ukazywał się stopniowo kalejdoskop mutacji i aktów przemocy, okrutnych wojen prowadzonych przez niepojęte monstra na niczyjej ziemi, pokrytej żużlem i szczątkami architektury rodem z koszmarnego snu.

– Milicjantów było dwudziestu. Oprócz nich polecieli trzej naukowcy, Sacramundi i paru inżynierów, którzy w ogóle nie schodzili na ziemię. Siedmiu funkcjonariuszom, Sacramundiemu i jednej chymiczce udało się odlecieć z Suroch. Niektórzy z ocalałych dostali się pod wpływ Momentu.

Zanim powrócili do Nowego Crobuzon, jeden z milicjantów zmarł. Drugiemu wyrosły macki w miejscu oczu. Ciało badaczki znikało pomału każdej nocy. Nie było krwi, nie było bólu… po prostu gładko obrębione dziury w brzuchu, ramieniu i gdzie popadło. Wybrała śmierć.

Isaac pamiętał, że po raz pierwszy słyszał tę historię opowiadaną przez pewnego profesora historii jako barwną anegdotę. Zainteresował się nią wtedy, zaczął wertować stare notatki i artykuły z gazet. Historia odeszła w zapomnienie, stała się środkiem emocjonalnego szantażu wobec dzieci: „Bądź grzeczny, bo jak nie, to wyślę cię do Suroch, gdzie mieszkają potwory!” Minęło półtora roku, nim Grimnebulin zdobył kopię raportu Sacramundiego i kolejne trzy, zanim zdołał zapłacić za nią żądaną cenę.

Wydawało mu się, że potrafi odczytać niektóre myśli, które pojawić się musiały gdzieś pod nieruchomą skórą Yagharka. Każdy nieortodoksyjnie myślący student na pewnym etapie rozwoju miewał podobne idee.

– Yag – powiedział miękko. – Nie użyjemy Momentu. Pewnie myślisz sobie: „Przecież używamy młotków, chociaż niektórzy ludzie giną od uderzenia”. Mam rację? Co? „Rzeki od czasu do czasu wylewają, zabijając tysiące ludzi, ale mogą też napędzać turbiny”. Zgadłem? Zaufaj mi… Mówię ci to jako ktoś, kto dawno temu uważał, że Moment to fascynująca rzecz… Ale to nie jest narzędzie. Nie młotek i nie woda. To… To złowroga siła. Nie mówimy tu o energii kryzysowej, rozumiesz? Wybij to sobie z głowy. Energia kryzysowa to podstawa całej prawdziwej fizyki. A Moment w ogóle nie należy do fizyki. Nikt nie wie, czym on właściwie jest. Wiadomo tylko, że jest stuprocentowo patologiczną siłą. Nie wiem, skąd się wziął, dlaczego się pojawia i gdzie znika. Żadne zasady nie mają tu zastosowania. Nie można tak po prostu uruchomić tej energii – no, można próbować, ale skutki widziałeś przed chwilą. Nie można z nią igrać, nie można jej ufać, nie można jej zrozumieć, a najpewniejsze jest to, że nie ma najmniejszych szans na to, żeby ją kontrolować. – Isaac z irytacją pokręcił głową. – Jasne, że prowadzono eksperymenty w tym kierunku. Niektórym wydaje się, że opracowali metodę ochrony przed negatywnymi skutkami, a potęgowania pozytywnych – i może jest w tym odrobina prawdy. Ale nigdy jeszcze nie przeprowadzono eksperymentu z Momentem, który nie zakończyłby się… płaczem, mówiąc łagodnie. Moim zdaniem w związku z tą siłą powinno się prowadzić badania tylko w jednym kierunku: jak jej uniknąć. Trzeba ją jakoś powstrzymać albo spieprzać jak Libintos ze smokowcami na ogonie. Pięćset lat temu, kiedy otworzyła się rozpadlina Cacotopic Stain, pojawiła się w miarę łagodna burza Momentu, zbliżająca się w te strony z północnego wschodu, od strony morza. Przez krótki czas szalała nad Nowym Crobuzon. – Isaac umilkł i pokiwał głową. – Oczywiście nie był to kataklizm na miarę Suroch, ale wystarczył, by masowo rodziły się zdeformowane dzieci, nie mówiąc już o zdumiewających zmianach w krajobrazie. Wszystkie „skażone” budynki kazano rozebrać – moim zdaniem całkiem słusznie. To wtedy podjęto decyzję o zbudowaniu wieży chmur. Nikt już nie chciał być skazanym na łaskę lub niełaskę aury. Niestety, dziś maszyny w wieży już nie działają i będziemy mieli przesrane, jeśli w okolicy znowu pojawią się przypadkiem prądy Momentu. Na szczęście z upływem wieków takie rzeczy zdarzają się coraz rzadziej. Szczyt aktywności minął około roku tysiąc dwusetnego.

Isaac zaczynał gestykulować z ożywieniem, coraz bardziej zapalając się do nowego zadania: tłumaczenia Yagharkowi prawdy i odwodzenia go od niedorzecznych pomysłów.

– Wiesz, Yag, kiedy ludzie zdali sobie sprawę, że coś się święci na południowych stepach – a nie trzeba było wiele czasu, by zorientowali się, że powstał tam gigantyczny uskok naładowany Momentem – wiele się mówiło o tym, w jaki sposób można przywołać tak wielką potęgę. Minęło pół milenium, a dyskusje nadal trwają! Ktoś ochrzcił to miejsce Cacotopic Stain i ta nazwa jakoś się przyjęła. Pamiętam, jak mówiono mi w college’u, że to strasznie populistyczne określenie, bo Cacotopos to „Złe Miejsce”, czyli nazwa nacechowana moralnie, a przecież Moment to ani dobra, ani zła siła i tak dalej. Chodzi o to, że… Oczywiście, jest to prawda, na pewnym poziomie rozważań. Moment nie jest zły… jest bezrozumny, pozbawiony motywu działania. Takie jest moje zdanie, choć wielu myśli inaczej. Jednakże mimo całej prawdziwości tego stwierdzenia, dla mnie zachodnia część Ragamoll rzeczywiście jest Cacotopos. To potężny pas lądu, który znajduje się całkowicie poza naszą kontrolą. Nie ma takich sztuczek taumaturgicznych, nie ma odpowiednich technik, które pozwoliłyby nam zrobić cokolwiek z tym miejscem. Możemy jedynie trzymać się z daleka i mieć nadzieję, że to kurewstwo samo kiedyś zniknie. To zakazany kraj, w którym roi się od calowców – ci wprawdzie żyją i w innych strefach, ale w obrębie działania Momentu są najwyraźniej wyjątkowo szczęśliwi – i innego draństwa, którego nawet nie chce mi się opisywać. Tak więc mamy tam siłę, która jest jawną kpiną z naszego świadomego, rozumnego bytu. I według mnie to właśnie jest coś naprawdę „złego”. Cholera, zrobiłbym z tego nawet definicję „zła”. Bo widzisz, Yag, mówię to z wielkim bólem, gdyż jestem pieprzonym racjonalistą, ale… Moment jest niepoznawalny. – Grimnebulin poczuł wielką ulgę, gdy zauważył, że Yagharek zaczyna kiwać głową. Uczony powtórzył ten gest z wielkim zapałem. – Jak widzisz, motywację mam jakby egoistyczną – mruknął z wisielczym humorem. – Nie chciałbym zaczynać eksperymentów, które mogą się skończyć… sam nie wiem czym, ale na pewno gruntowną zmianą tego, co znamy. To zbyt ryzykowna gra, Yag. Już lepiej trzymajmy się teorii kryzysu… A skoro już o niej mowa, to chciałbym ci coś pokazać.

Isaac ostrożnie wyjął raport Sacramundiego z rąk Yagharka i odłożył na półkę. Otwarłszy szufladę biurka, wyciągnął najnowszy schemat narysowany tuszem.

Położył go przed garudą, po czym z wahaniem cofnął się o krok.

– Yag, bracie – odezwał się cicho. – Naprawdę muszę wiedzieć… czy ta sprawa jest już za nami? Czy jesteś zadowolony? Bo jeżeli zamierzasz posłużyć się Momentem, to, na Jabbera, powiedz mi o tym, a wtedy… Pożegnam cię, złożywszy kondolencje.

Przez chwilę spoglądał z obawą na nieprzeniknioną twarz Yagharka.

– Słyszałem, co mówiłeś, Grimnebulin – rzekł w końcu garuda. – I… szanuję cię. – Isaac uśmiechnął się smutno. – Akceptuję to, co powiedziałeś – dodał Yagharek.

Uradowany Grimnebulin chciał mu podziękować, ale garuda patrzył już w okno, nieruchomy i melancholijny. Jego dziób był otwarty przez długą chwilę, nim wydostał się z niego pierwszy dźwięk. – My wiemy o Momencie. My, garudowie – powiedział Yagharek i urwał na chwilę.

– Pojawił się też w Cymek. Nazywamy go rebekh-lajhnar-h’k. – Ostatnie słowa wypowiedział chrapliwym głosem, przypominającym krzyk agresywnego ptaka, po czym spojrzał w oczy Isaaca. – Rebekh-sackmai to Śmierć: „siła, która kończy”. Rebekh-kavt to Narodziny: „siła, która zaczyna”. Tak nazywały się Pierwsze Bliźnięta, zrodzone z łona świata… Prócz nich pojawiła się jednak… choroba… guz – Yagharek urwał, delektując się właściwym słowem, które udało mu się znaleźć. -…Guz, który rósł razem z nimi w brzuchu świata. Rebekh-lajhnar-h’k wyrwał się z łona zaraz za bliźniętami, może równocześnie, a może nieco wcześniej. Stał się ich… – garuda umilkł, tym razem dłużej szukając właściwego przekładu -…ich bratem-nowotworem. Jego imię oznacza „siłę, której nie można ufać”.

Yagharek nie próbował opowiadać tej historii tonem natchnionego szamana, mówił raczej tak jak obiektywny ksentropolog. Po chwili otworzył dziób, zamknął go z trzaskiem i znowu uchylił.

– Jestem wyrzutkiem, renegatem – rzekł spokojnie. – Nic więc dziwnego, być może, że… odwracam się od tradycji mojego ludu. Jednak powinienem nauczyć się ich na nowo. Lajhni może oznaczać „ufać” albo „kontrolować”. I tak właśnie jest: Momentowi nie można ufać i nie można go kontrolować. Jest nieuchwytny. Wiem o tym, odkąd po raz pierwszy usłyszałem tę opowieść, ale w moim położeniu… Niecierpliwię się, Grimnebulin. Być może zbyt szybko zwracam się ku sprawom, o których dawniej nawet bym nie pomyślał. Ale ty przypomniałeś mi o tym, co zawsze wiedziałem. Zupełnie tak, jakbyś był starszym mojego stada. – Yagharek znowu umilkł. – Dziękuję ci.

Isaac wolno skinął głową.

– Nie ma za co. Nie masz pojęcia, jak mi ulżyło, Yag. Nie masz pojęcia. A teraz… nie mówmy już o tym. – Uczony odchrząknął i postukał palcem w diagram. – Pokażę ci teraz coś naprawdę fascynującego, przyjacielu.

W smudze zakurzonego światła pod platformą Isaaca mechanik z firmy Orriabena grzebał śrubokrętem i długą kolbą lutownicy we wnętrznościach uszkodzonego konstruktu sprzątającego. Pogwizdywał przy tym, bo gwizdanie nie wymagało odeń ani odrobiny myślenia.

Prowadzona na górze rozmowa docierała do jego uszu jako basowy pomruk, przerywany od czasu do czasu dziwnym skrzeczeniem. Słysząc ów zaskakujący dźwięk, mechanik spojrzał raz odruchowo ku górze, ale zaraz potem zajął się swoją robotą.

Szybkie badanie urządzenia, a ściślej jego wewnętrznej maszyny analitycznej, potwierdziło wstępną diagnozę. Poza problemami, które zawsze pojawiały się u przestarzałych konstruktów – pękających stawów, rdzy i zużytych szczotek – pojawił się jeszcze jeden, znacznie groźniejszy: wirus. Być może niewłaściwie wsunięta karta danych lub przesunięte koło zębate gdzieś w głębi przekładni tworzących parowy, inteligentny umysł sprawiły, że instrukcje programu zapętliły się. Czynności, które konstrukt powinien wykonywać odruchowo, stawały się dla niego problemem, wymagającym dodatkowych poleceń. Próbując interpretować sprzeczne lub zbyt obszerne dane, maszyna była po prostu sparaliżowana.

Mężczyzna spojrzał w górę, na podłogę z desek wysoko ponad jego głową. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Poczuł, że z podniecenia serce bije mu szybszym rytmem. Wirusy wywoływały najróżniejsze objawy. Niektóre zwyczajnie wyłączały maszyny, w których się gnieździły. Inne kazały mechanizmom wykonywać dziwaczne, bezcelowe zadania, wprowadzając do oprogramowania poprawki zmieniające sposób interpretacji danych. Jeszcze inne, których ten był przepięknym przykładem, paraliżowały konstrukty poprzez zmuszanie ich parowych mózgów do ciągłej analizy oprogramowania behawioralnego. Krótko mówiąc, nękała je autorefleksja, ziarno świadomości.

Mechanik sięgnął do skrzynki narzędziowej i wydobył z niej plik kart perforowanych. Wygwizdując melodię pewnej modlitwy, przeglądał je wprawnie. Jego palce pracowały ze zdumiewającą prędkością, kiedy dotykał zaworów i pokręteł w rdzeniu maszyny. Wreszcie pociągnął dźwignię, która otwierała ochronną klapę broniącą dostępu do szczeliny programatora. Sprawdził, czy ciśnienie w sprężarce napędzającej czytnik jest wystarczająco wysokie – od sprawności tego urządzenia zależało to, czy programy zostaną wprowadzone do pamięci urządzenia i dotrą do procesora. Szybko wsunął w szczelinę pierwszą kartę, a zaraz potem następne. Czuł, jak sprężynujące zęby czytnika obracają się, szukając otworów w perforowanym kartonie i tłumaczą ich układ na zrozumiały dla siebie ciąg danych. Po każdej karcie robił krótką przerwę, by mieć pewność, że informacje zostaną właściwie zinterpretowane.

Z wprawą szulera przetasował odczytane już karty. Przyłożywszy opuszki palców lewej dłoni do ścianki maszyny analitycznej wbudowanej w korpus konstruktu, starał się wyczuć jej najdrobniejsze wibracje. Czekał na fałszywy ruch, trzask ułamanego zęba w czytniku lub chrobot nie naoliwionych części – każdy z tych sygnałów mógł oznaczać błąd w transferze danych, a więc i zablokowanie programu. Nic się jednak nie wydarzyło. Mężczyzna nie potrafił odmówić sobie triumfalnego gwizdu. Wirus, który opanował konstrukt, był wynikiem niewłaściwej pracy programu, a nie awarii mechanicznej. To oznaczało, że instrukcje z kart, które automat przed chwilą odczytał, zostały poprawnie załadowane do jego skomplikowanego, parowego mózgu.

Kiedy skończył wkładanie perforowanych kartoników w ściśle określonym porządku, wklepał sekwencję cyfr z małej klawiatury umocowanej do obudowy maszyny analitycznej.

Następnie zamknął klapę chroniącą wnętrze konstruktu i wkręcił śruby w jego nieruchome jeszcze ciało. Skończywszy, oparł na moment zmęczone dłonie o metalowy korpus i wreszcie dźwignął go do pionu. Upewnił się, czy maszyna jest stabilna, i szybko pozbierał narzędzia.

Po chwili stał już na środku hali.

– Przepraszam pana! – krzyknął.

Przez moment panowała cisza, a potem rozległ się grzmiący głos Isaaca. – Tak?

– Skończyłem. Problemów z maszyną raczej już nie będzie. Proszę tylko powiedzieć panu Serachinowi, żeby napełnił jej zbiornik i może ją włączyć. Doprawdy uroczy model, ten EKBS…

– Tak, tak, na pewno – padła odpowiedź. Isaac stał już przy balustradzie. – Czy jeszcze o czymś powinienem wiedzieć? – spytał niecierpliwie.

– Nie, łaskawy panie, to już wszystko. W ciągu tygodnia przyślemy panu Serachinowi rachunek. Tak więc… do zobaczenia.

– Żegnam. I bardzo dziękuję.

– Nie ma za co, proszę pana – zaczął mężczyzna, ale Isaac zdążył już odwrócić się i zniknąć w głębi platformy.

Mechanik ruszył w stronę drzwi. Uchyliwszy je, odwrócił głowę i wyłowił wzrokiem sylwetkę maszyny stojącej w cieniu drewnianego podwyższenia. Jego spojrzenie zbłądziło na moment ku górze. Upewniwszy się, że nie jest obserwowany, uczynił rękami w powietrzu znak podobny do zachodzących na siebie okręgów.

– Niech się stanie wirus – wyszeptał, nim wyszedł na ulicę skąpaną w ciepłym blasku południa.

Загрузка...