Relacja Bida Smitha
Iwigdy nie doszedłem do tego, kto zorganizował tymczasową kostnicę. Briley by się brzydził, ale widocznie Rog Keane miał w zespole kogoś, kto już się tym kiedyś zajmował. Dość, że kiedy tam przyjechaliśmy, wszystko zostało już zorganizowane.
Osobiście uważam, że byłoby znacznie schludniej i milej, a także bardziej miłosiernie, gdyby wykopać wielki dół w miejscu, gdzie samolot spadł, zgarnąć tam wszystkich i postawić wielki kamień z nazwiskami ofiar. Ale wiem, że nikt na ten pomysł nie pójdzie. Rodzina zawsze chce mieć określone ciało w określonym grobie.
Przy niektórych katastrofach możemy ich zadowolić. Przy najgorszych nie ma na to żadnych szans, ale muszą się przekonać na własne oczy. Wszystko, co zostało z wujka Charlie’ego zmieści się do śniadaniówki.
Co można zrobić? Pokazać im urwaną dłoń i pytać, czy poznają obrączkę? Przecież większość ciał nie ma twarzy.
Kostnica mieściła się w szkolnej sali gimnastycznej. Parking był pełen samochodów członków rodzin, stał tam też wóz lokalnej stacji telewizyjnej.
— Ostrożnie, Bili. — Tom odciągnął mnie łagodnie dalej od kamery. — Nie chcesz chyba wylądować w wieczornych wiadomościach. Nie w ten sposób.
— Mam nadzieję, że piekło istnieje, Tom. A kiedy ci faceci tam trafią, diabeł podetknie im kamerę pod nos i spyta, jak się czują.
— Jasne, Bili, jasne.
Ulżyło mi, kiedy znalazłem się w sali z nieboszczykami.
Ciał było może siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt. To znaczy tyle długich, wąskich worków na ciała leżało w równych rzędach. Na drugim końcu sali leżało dużo więcej worków bez żadnego określonego kształtu. Z Waszyngtonu przyjechał zespół FBI. Zdjęli już odciski palców ze względnie całych ciał i teraz pracowali nad palcami, które udało się im znaleźć. Później zostaną przebadane szczęki, chociaż bylibyście zdziwieni, jak niewiele osób udaje się zidentyfikować na podstawie uzębienia.
Przedstawiono nas odpowiedzialnemu agentowi specjalnemu z Oakland, a waszyngtońskich chłopaków od odcisków palców już znaliśmy. FBI otrzymało tę mało przyjemną robotę tylko dlatego, że mieli w kartotece więcej odcisków niż wszystkie inne organizacje razem wzięte. Jeżeli się czyta ich materiały, można pomyśleć, że mają dziewięćdziesiąt dziewięć procent identyfikacji zwłok. W rzeczywistości po paru tygodniach większość rodzin zostanie powiadomiona, że nie udało się znaleźć ani jednego kawałka ich krewniaka, i w wielu kaplicach odbędą modły za duszę zamiast pogrzebów. Dużo spalonego mięsa wywieziono gdzieś, żeby się tego po cichu pozbyć. Nigdy nie pytałem, gdzie się to wywozi. Lekarze i grabarze powinni mieć jakieś swoje tajemnice.
Spotkaliśmy się z koronerami powiatów Contra Costa i Ala-meda, szefami zespołów paramedyków i strażaków oraz ze sporą grupą lekarzy. Panował tu ożywiony ruch.
Pracowałem przy katastrofach, gdzie pozwalano krewnym wędrować po kostnicy i zaglądać pod koce. Nie ma sposobu, żeby to było ładne i nie powodowało mdłości, ale są jakieś granice. Tutaj rozpoznawanie odbywało się głównie za pomocą przedmiotów osobistych. W sąsiednim pomieszczeniu stały rzędy stołów z nadpaloną odzieżą i biżuterią, wszystko oznakowane numerem ciała, z którego zostało zdjęte. Tłum ludzi oglądał tę makabryczną wystawę.
Tom i ja szukaliśmy Freddie’ego Powersa, agenta, który ściągną! nas tu do kostnicy. Wypatrzyliśmy go na drugim końcu pokoju z rzeczami osobistymi. Jest on mniej więcej typowym jasnowłosym, wykształconym Teksańczykiem w służbie państwowej, wysokim i konserwatywnie ubranym.
— Cześć, Bili, cześć, Tom. Mam tutaj coś, co was może zainteresować. — Jeszcze niedawno powiedziałby Howdy. Mówią, że z człowieka nie da się wyprać Teksasu, ale Freddie pracował nad sobą. Mówił niemal zupełnie poprawnie. — Bili Smith, Tom Stanley, a to jest Jeff Brindle.
Brindle — niski, kędzierzawy, pod trzydziestkę, ubrany w zakrwawiony kitel — był lekarzem. Chętnie się uśmiechał i miał lekko wystające zęby.
— Jeff to wszystko poskładał i zwrócił moją uwagę — mówił Freddie. Zdawało mi się, że jest nieco zbity z tropu. Ściśle biorąc, jego obowiązkiem była identyfikacja trupów. Może obawiał się, że wkracza na moje terytorium. A może chodziło o coś innego.
— Właściwie nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale niewątpliwie jest cholernie dziwne — wtrącił Brindle. Spojrzał na Freddie’ego. — Mam im pokazać?
— Chciałbym, żeby ktoś to zrobił — powiedziałem.
Freddie kiwnął głową i wziął do ręki męski zegarek, Timex na elastycznym pasku. Pasek był poplamiony zakrzepłą krwią, a szkiełko popękane, ale sekundnik działał.
— Choć się uszkodzi, ale chodzi — przeciągnął Freddie. Spojrzałem na niego. Kiedy Freddie przeciągał z teksaska, znaczyło to, że zbliża się niespodzianka. Spojrzałem na zegarek. Wskazywał dziesiątą czterdzieści pięć i parę sekund. Spojrzałem na swój zegarek i stwierdziłem, że pokazuje bez paru sekund dziesiątą.
— U mnie jest dziesiąta i osiemnaście sekund — powiedział Tom.
Freddie zaprosił mnie gestem do następnego stołu, gdzie ułożył około dwudziestu zegarków. Pochyliłem się, żeby je lepiej obejrzeć.
To i owo rzucało się w oczy od razu. Wszystkie chodziły, choć niektóre nie miały szkiełek. Wszystkie pokazywały tę samą godzinę, dziesiątą czterdzieści pięć. Było w nich coś jeszcze, ale na razie nie potrafiłem tego nazwać.
— Wszystkie są mechaniczne — zauważył Tom. Rzeczywiście, to było to.
Freddie nic nie mówił, zaprowadził mnie tylko do drugiego zbioru zegarków.
Tych było więcej, ale widziałem dalej na stole, że główna masa tych dziwnych eksponatów dopiero mnie czeka.
Znów same mechaniczne. Tutaj żaden nie chodził, niektóre były tak stopione, jakby zostały wycięte z obrazu Salvadora Dali. Żaden z tych, które dawały się odczytać, nie wskazywał godziny późniejszej niż dziesiąta. Większość pokazywała dokładnie dziewiątą pięćdziesiąt sześć.
— Samolot uderzył o ziemię o dziewiątej jedenaście — powiedział Freddie.
— Ajedenaście i czterdzieści pięć daje pięćdziesiąt sześć. Spieszą się o czterdzieści pięć minut, podobnie jak tamte. Co macie jeszcze?
Chyba zrozumiał, że zaczynam się niecierpliwić, bo dalej już mówił szybciej.
— Te cztery tutaj, też mechaniczne, pokazują pierwszą czterdzieści pięć. Wszystkie chodzą. A tu mamy tuzin mechanicznych zatrzymanych, które pokazują wszystkie dwunastą pięćdziesiąt sześć.
— Ci ludzie nie przestawili zegarków na czas pacyficzny — zaproponował wyjaśnienie Tom.
— Ja też tak myślę.
Zastanowiłem się nad tym. Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy, ale musiałem coś powiedzieć.
— Czy te zegarki są z jednego samolotu, czy z obu?
— Z obu. Przeważnie z 747. Wątpię, czy znajdziemy wiele z DC-10, ale te, które znaleźliśmy, zgadzają się z resztą.
W końcu Tom wyraził słowami, co nam wszystkim nie dawało spokoju.
— Kto nastawia zegarek czterdzieści pięć minut do przodu? Mnie nie przychodził do głowy żaden powód, dlaczego pasażerowie dwóch samolotów wpadli na ten sam genialny pomysł.
— Dziękuję, Freddie — rzekłem zbierając się do odejścia. — Nie wiem wprawdzie, co to znaczy, ale na pewno się tym zajmiemy.
Freddie zrobił minę, jakby coś przeskrobał.
— To jeszcze nie wszystko, Bili — powiedział. Powinienem był się domyślić. Zaprowadził mnie kawałek dalej, gdzie rozłożono sporo zegarków elektronicznych. Wszystkie były ślepe, zmiażdżone albo nadtopione. — Może te staromodne są najlepsze — mówił Freddie. — W każdym razie te z kółkami zębatymi i sprężynami wyszły z tego lepiej. Ale mamy też kilka, które przetrwały. Jak ten.
Pokazał mi nie uszkodzony Seiko. W okienku obok daty migały cyferki w nieodgadniony elektroniczny sposób. Trzecia czternaście, jedenasty grudnia.
— Temu się całkiem popieprzyło — stwierdziłem. — Nie ma nawet nic wspólnego z resztą.
— Mnie to mówisz? Odlicza czas w sposób, który nazwałbym nieco dziwnym. Przyjrzyj mu się bliżej.
Tym razem zwróciłem uwagę na sekundy. Czterdzieści, trzydzieści dziewięć, trzydzieści osiem, trzydzieści siedem… Rzuciłem zegarek na stół.
— Do diabła, Freddie, każda katastrofa wywołuje jakieś swoje dziwactwa. Skoro wszystkie tamte zegarki śpieszą się o czterdzieści pięć minut, mogę uznać, że to ma jakiś związek z wypadkiem. Albo przynajmniej może mieć. Ale jeden zegarek, który zwariował i chodzi do tyłu… Daj spokój!
Freddie westchnął.
— Zgodziłbym się z tobą, przyjacielu, gdyby nie dwie sprawy. Po pierwsze, miałem trochę do czynienia z elektroniką i nie potrafię wytłumaczyć, co mogłoby spowodować, żeby zegarek zaczął chodzić do tyłu. Rzecz w tym, że wszystko, co by go aż tak skołowało, zniszczyłoby cały chip, rozumiesz?
Nie rozumiałem, ale dzisiaj nikt się nie przyzna, że nie wie czegoś o komputerach, żeby nie wyglądać jak stary dwupłatowiec. Wzruszyłem więc tylko ramionami.
— Powiedziałeś, że chodzi o dwie sprawy. Jaka jest druga?
Wyciągnął tylko rękę i pokazał mi. Dalej na stole leżały jeszcze trzy zegarki elektroniczne. Na wszystkich była trzecia trzynaście i wszystkie chodziły do tyłu.
Donaldjanz znajdował się w strasznym stanie. Wyglądał, jakby miał w żyłach więcej Valium niż krwi. Był to jeszcze dzieciak, najwyżej dwudziestopięcioletni, młodszy niż Tom Stanley, ubrany w pogniecioną białą koszulę z przekrzywionym krawatem. Bez przerwy skubał wąsy i drapał się po nosie, zasłaniając na różne sposoby twarz. Siedział między Janem Carpenterem ze Związku — przepraszam, Zrzeszenia Kontrolerów Ruchu Lotniczego i jakimś palantem, w którym na odległość wyczułem adwokata.
Siedzieliśmy w pokoju narad na lotnisku w Oakland i zbliżała się druga po południu. Od rana zjadłem tylko pączka i kanapkę z szynką, mój żołądek nie był więc w najlepszym stanie, ale wreszcie przygotowano taśmę z DC-10 i chciałem ją przesłuchać w obecności Janza.
Przesłuchiwanie taśmy z kabiny załogi na miejscu wypadku nie jest całkiem zgodne z regulaminem. Oryginalna taśma znajdowała się już w drodze do Waszyngtonu. Tam Krajowa Komisja Bezpieczeństwa Transportu dysponuje skomplikowanymi urządzeniami, które czyszczą, wzmacniają i analizują okropne zazwyczaj nagrania, jakie otrzymujemy z rejestratora rozmów. Przepuszczenie taśmy przez ten młyn wymaga zwykle około dwóch tygodni. Dlatego czasami przed wysłaniem taśmy każę zrobić kopię. Właśnie kopii mieliśmy wysłuchać.
Z pomieszczenia wyproszono dziennikarzy. Zacząłem od obserwacji Janza, ale wkrótce wciągnęło mnie to, co słyszałem.
Ktoś mówił:
— United trzy, pięć, tutaj Oakland. Mam was na dwudziestu trzech tysiącach, schodzicie na piętnaście. Pod wami jest ruch… — i tak dalej. Zobaczyłem, że Janz podskoczył na dźwięk swojego głosu. W każdym razie zakładałem, że to jego głos, bo nigdy go nie słyszałem. Jakość dźwięku była całkiem dobra.
Było kilka rozmów, wszystkie rutynowe, i nieco normalnych kabinowych pogwarek, chociaż trzeba przyznać, że dwaj piloci z DC-10 nie mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia. W pewnym momencie usłyszeliśmy, jak wchodzi stewardesa i zamykają się za nią drzwi.
Ciągnęło się to przez dziesięć czy piętnaście minut. Pożyteczne było połączenie głosów z nazwiskami. Byli z nami w pokoju szefowie pilotów Pan Amu i United, żeby nam w tym dopomóc, i zanim usłyszeliśmy z taśmy coś naprawdę interesującego, miałem wszystkich w samolotach zidentyfikowanych.
W DC-10 lecieli kapitan Vern Rockwell, drugi pilot Harold Davis i mechanik pokładowy Thomas Abayta. Zastanawiałem się nad jego narodowością. Co jakiś czas słyszeliśmy głos kapitana Gil-berta Craina, pilota Boeinga 747, odpowiadający przez radio na wezwania Janza. W okolicy było też wiele innych samolotów i słyszeliśmy fragmenty ich rozmów, dochodzące do kabiny DC-10 przez radio.
United 35 schodził przez warstwy chmur z północnego wschodu. Janz kierował maszyną przez serię zwrotów prawie dokładnie na kierunek zachodni, żeby ją przekazać wieży w Oakland. Davis wspomniał coś o chmurach, a Rockwell skarżył się na pogodę w Oakland. Sprawiał wrażenie, że nie przepada za tym miastem. Abayta powiedział coś o randce, którą ma wieczorem, i pozostali dwaj chyba się roześmiali. Potem się zaczęło.
— United trzy, pięć — powiedział Janz — widzę was za daleko na południe. Macie na drodze inny samolot. Zwiększ prędkość i skręć w lewo.
— Tak jest, Oakland, ale… — i to był ten moment, bo Janz natychmiast znów był na fonii.
— Pan Am osiem, osiem, zero, zalecam rozpocząć skręt w lewo i natychmiast zmniejszyć prędkość. Jaką masz wysokość, osiem, osiem, zero?
Znów spojrzałem na Janza. Nie musiałby zadawać tego pytania, gdyby komputer działał. Pokazywałby wysokość obok błysku osiemsetosiemdziesiątki. Janz nie zareagował. Nie byłem pewien, czy w ogóle coś słyszy.
Ktoś, jestem prawie pewien, że to był drugi pilot Davis, spytał:
— Co, do diabła?
— Nie wiem — powiedział Rockwell. — Lepiej go posłucham. Połącz się z nim.
— Oakland, tu United trzy, pięć. Wykonuję…
Ale Janz nie pozwolił mu dokończyć.
— United trzy, pięć, czy widzisz coś z prawej strony?
Nastała chwila ciszy. Mogłem sobie wyobrazić, jak Davis wygląda przez okno. Musiał zbliżyć twarz do samej szyby, ponieważ przy skręcie w lewo jego prawa strona była mocno podniesiona.
— Nic, Oakland — odpowiedział Davis po chwili. — Jesteśmy w chmurach. Czy polecasz…
— Jezus! Tuż nad…
To byl znów Rockwell, ale więcej nic już nie zdążył powiedzieć. Usłyszeliśmy zgrzyt metalu, daleki i niewyraźny, a zaraz potem rozdzwoniły się alarmy. To wszystko, co słyszeliśmy przez jakieś pięć sekund. Potem znów odezwał się Rockwell.
— Oakland, tu… trzymaj to, trzymaj!
W tle krzyczał coś mechanik Abayta. Może wyłapiemy jego słowa w laboratorium, będziemy taśmę puszczać tyle razy, aż wreszcie uzyskamy względnie kompletny zapis. Tymczasem wszyscy słuchaliśmy ostatnich słów Verna Rockwella, wypowiedzianych spokojnym, niemal znudzonym głosem.
— Oakland, tu United trzy, pięć… zderzyliśmy się z czymś i samolot nie reaguje… ster kierunkowy nie działa… nie ma reakcji sterów wysokościowych. Straciliśmy większą część lewego skrzydła i samolot jest w ogniu, powtarzam, samolot w ogniu.
— Wyszliśmy z chmur — wtrącił Davis. — Dawaj, dawaj, wyciągaj go, w górę, w górę.
Znów Rockwell: — Samolot jest w ostrym skręcie w lewo.
Abayta: — Piętnaście tysięcy stóp.
Rockwell: — Opuszczam prawą lotkę… drążek wibruje.
Davis: — Daj nos do góry… spadamy, Vern.
Rockwell: — Tak wygląda.
Abayta: — Brak ciśnienia hydraulicznego, zapasowy system…
Rockwell: — Próbuję… spróbuję… to na nic… dobrze, spróbujmy… cholera!
Nigdy nie słyszałem, żeby pilot spadającego samolotu podniósł głos. Niektórzy bywają bardziej podnieceni niż Rockwell, ale nigdy jeszcze nie zetknąłem się z objawami paniki. Ci ludzie nauczyli się, że zawsze można coś jeszcze zrobić i będzie im bardzo głupio, jeżeli o tym czymś zapomną. Dlatego próbują, próbują i nie przestają próbować, aż mają ziemię tuż przed nosem i myślę, że wtedy czują się głupio. Wreszcie uświadamiają sobie, że nie mają już czasu, żeby czegoś jeszcze spróbować. Coś przegapili. Spieprzyli sprawę. Są wściekli, że nie rozwiązali problemu na czas, i wtedy mówią: „Cholera!”
Jasne, że się boją. Przynajmniej ci, którzy z tego wyszli i z którymi rozmawiałem, mówią, że czuli coś ogromnie przypominającego strach. Ale ich zadaniem jest utrzymanie samolotu w powietrzu i wykonują je jeszcze, kiedy roztrzaskują się o ziemię.
Można definiować bohaterstwo, jak się chce, ale dla mnie to jest to. Pozostać na stanowisku bez względu na okoliczności. Czy to będzie pilot walczący ze swoim spadającym samolotem, czy telefonistki, lekarze i siostry robiące swoje w bombardowanym Londynie, czy nawet orkiestra grająca do końca na „Titanicu”…
To jest wypełnianie swojego obowiązku.
W pokoju zapadła cisza. Nikomu nie przychodziło do głowy nic, co można by dodać. Rockwell nie powiedział nic nieśmiertelnego, nic bohaterskiego, co dałoby się zacytować, a jednak nikt nie chciał zepsuć tej chwili.
To należy do moich obowiązków.
— Posłuchajmy drugiej taśmy — powiedziałem i natychmiast podniósł się gwar. Spojrzałem w lewo, gdzie siedziała z notatnikiem na kolanach stenografistka z United. Była blada i miała wilgotne oczy. Posłałem jej uśmiech, który miał znaczyć „nie ma się czego wstydzić, ja cię rozumiem”, ale chyba pomyślała, że ją podrywam. Taką już mam twarz, stwierdzam ze smutkiem. Podobno mój normalny wyraz twarzy jest albo trochę złośliwy, albo trochę lubieżny.
— Jeszcze nad nią pracują. — Eli spojrzał znacząco w stronę Jan-za, osłanianego przez swoją obstawę. Westchnąłem i podszedłem do niego. Usiadłem na krześle okrakiem, twarzą do Janza. Przedstawiono mi jego adwokata, ale nazwiska nie zapamiętałem.
Nie da się przeprowadzić śledztwa bez adwokatów. Wkrótce będą się tu roić jak robaki w tygodniowym ścierwie.
— Miałem i trzydziestkępiątkę, i osiemsetosiemdziesiątkę tam, gdzie być powinny — zaczął Janz ociężale. Wzrok wbił w swoje dłonie splecione na kolanach. Cały czas myślałem, że ten gość za chwilę spadnie z krzesła. Powieki mu opadały, a potem nagle otwierał oczy i dalej oglądał swoje ręce. Miał dwa sposoby mówienia: za szybki i za wolny. To wybuchał potokiem słów, to z niewyraźną miną mamrotał coś niezrozumiale.
— I gdzie to było, Don? — powiedziałem zachęcająco.
— Co?
— W jakiej kolejności podchodziły? Oba na Oakland, tak? Który miałeś przekazać wieży w pierwszej kolejności?
Miał nieobecne spojrzenie.
Powinienem się tego spodziewać. Adwokat znów chrząknął ostrzegawczo. Mieliśmy już za sobą wykład, dlaczego jest przeciwny tej rozmowie, i wielokrotnie mi przerywał, oskarżając o gnębienie jego klienta. Gnębienie! Palant w trzyczęściowym garniturze! Do diabła, wiedziałem, że nie należy chłopaka dociskać. Bałem się, że wybuchnie płaczem.
— W porządku, panie doradco — powiedziałem podnosząc ręce. — Żadnych pytań, dobrze? Będę tylko siedział i słuchał.
Pewnie zresztą był to i tak najlepszy sposób. Pytania zbijały Jan-za z tropu. — Co mówiłeś, Don? — podjąłem rozmowę. Przypomnienie sobie, na czym stanęliśmy, zajęło mu kilka minut.
— A tak. Który był pierwszy. Nie pamiętam.
— Nieważne. Jedź dalej.
— Co? A tak.
Nie wykazywał żadnej ochoty do mówienia, a potem nagle zalał nas znów potokiem słów.
— Miałem chyba z piętnaście samolotów pasażerskich na tablicy. Nie wiem ile prywatnych. Kilka wojskowych… Tej nocy ruch był duży, ale radziliśmy sobie, panowałem nad sytuacją. Widziałem, że te dwa zbliżają się do siebie, ale miałem masę czasu, żeby im skorygować kurs.
Nie groziła im kolizja. Nawet gdyby nie miały już ze mną kontaktu, powinny się minąć w odległości jakichś… czterech, pięciu mil.
Dałem więc trzydziestcepiątce… skręt w prawo. Niewielki. Byłem z tego zadowolony, bo zrobiłem za trzydziestkąpiątką większą dziurę dla kogoś… tak, to był PSA coś tam z… Bakersfield. Numer jedenaście, zero, jeden.
Uśmiechnął się słabo na wspomnienie, jak sprytnie to zrobił. Potem twarz mu się zmieniła.
— Wtedy wysiadł komputer. Miałem pełne ręce roboty. Chyba odsunąłem w myśli trzydziestkępiątkę i osiemsetosiemdziesiątkę na dalszy plan; dopiero co zajmowałem się nimi i wiedziałem, że są bezpieczne. Miałem inną sytuację… było kilka innych samolotów… którymi musiałem się zająć. — Janz spojrzał na Carpentera. — Jak długo komputer nie działał?
— Dziewięć minut — odrzekł cicho Carpenter.
— Dziewięć minut. — Janz wzruszył ramionami. — Czas wtedy biegnie inaczej. Oznakowałem je… — Spojrzał na mnie pytająco. — Wie pan, jak to jest, kiedy komputer się zawiesi? Wie pan, jak…
— Wiem — powiedziałem. — Wracacie do ręcznego znakowania.
— Zgadza się. Ręcznego. — Roześmiał się niewesoło. — Nie uprzedzano mnie, że to będzie takie trudne. Kiedy już miałem ponownie prawie wszystko pod kontrolą, komputer nagle ożył z powrotem. Kilka lotów było nawet oznakowanych, ale brakowało informacji o wysokości. To się zdarza, kiedy komputer wznawia działanie. Niektóre informacje się gubią, a inne…
— Wiem — potaknąłem. Wyobrażałem go sobie, jak stara się przestawić z jednego systemu na drugi przy niepełnych danych.
— Komputer działał jeszcze wolno. To nie był jeszcze czas rzeczywisty.
— Tak zwykle bywa — wtrącił Carpenter z gniewem skierowanym przeciwko mnie.
Po adwokacie widać było, że się pogubił, i bałem się, że zaraz zgłosi zastrzeżenie. Wyraźnie znalazł się na obcym terytorium i nie wiedział, czy ma pozwolić klientowi mówić o sprawach, w których nie mógł mu służyć radą. Carpenter zauważył to i potrząsnął głową.
— Niech się pan nie martwi — powiedział. — Don tylko mówi, że komputer się spóźniał. Zakładamy, że o jakieś piętnaście sekund, co stanowi przeciętną w trudną noc. — Adwokat nadal nie zdradzał zrozumienia, co zdenerwowało Carpentera. — To znaczy, że obraz, który Don widział na ekranie, przedstawiał sytuację sprzed piętnastu sekund. I to było wszystko, na czym mógł się oprzeć. Czasami komputer spóźnia się nawet o półtorej minuty. Nikt nie może winić Dona za to, że jego komputer jest antykiem.
Mina Carpentera zdradzała, że on ma dość dobre wyobrażenie, kogo należy winić, ale na razie nie chce mówić. Adwokat wyglądał na usatysfakcjonowanego.
Janz nie odnotował tej wymiany zdań. Nadal przebywał w ośrodku kontroli, usiłując zapanować nad nową sytuacją.
— Od razu zauważyłem, że trzydzieści pięć i osiemset osiemdziesiąt stanowią problem. Nie były tak blisko, żeby wszcząć alarm, ale zbliżały się do tego punktu. W każdym razie, uwzględniając opóźnienie komputera, nie sądziłem, że są już w niebezpieczeństwie. Rzecz w tym, że były nie tam, gdzie powinny.
Znajdowały się po niewłaściwej stronie wobec siebie. Do diabła, nie miałem pojęcia, jak mogły się tak minąć. Wychodziło mi, że nie miały na to dość czasu, nawet jeżeli moje wyliczenia kursu były błędne. Ale trzydziestkapiątka powinna lecieć na północ od osiemsetosiemdziesiątki, a było na odwrót. I zbliżały się do siebie.
Oparł głowę na rękach i wolno nią pokręcił.
— Nie miałem dużo czasu na podjęcie decyzji. Obliczałem, że mają przed sobą trzy minuty, ale cholerny alarm nie uruchamiał się i tego też nie rozumiałem. Oddaliłem je od siebie i uznałem, że się zastanowię nad tym później, pisząc raport. I wtedy zamieniły się miejscami.
Podniosłem głowę i spojrzałem na Carpentera. Skinął ponuro głową.
— Chcesz powiedzieć, Don, że komputer błędnie oznakował te dwa samoloty?
— Tylko na kilka okrążeń ekranu. Nie wiem… błąd transpondera, jednoczesne sygnały… diabli wiedzą. Cokolwiek się tam zdarzyło, komputer przez minutę pokazywał mi, że Pan Am to United, a United to Pan Am.
Spojrzał na mnie po raz pierwszy i w jego oczach zobaczyłem straszliwą pustkę.
— I… tak… co musiałem zrobić na podstawie wskazań komputera… — Głos wiązł mu w gardle. — Widzi pan, chciałem je od siebie oddalić, ale ponieważ na moim ekranie były zamienione miejscami, skończyło się tak, że kazałem im lecieć prosto na siebie.
Zapadła krótka cisza. Kilkoro moich ludzi miało sceptyczne miny… do diabła, może i ja w jakimś stopniu nie dowierzałem. Ale patrząc na chłopaka, trudno było posądzać go, że kłamie. Wciąż spokojnym głosem zakończył swoją opowieść.
— Kiedy komputer skorygował swój błąd, starczyło czasu tylko na uruchomienie alarmu. Spojrzałem i nie było już dwóch błysków, tylko jeden. I ten błysk znikł z ekranu.