Patrzyliśmy w głąb nieskończonego tunelu.
Rozległ się też dźwięk. Poznałem: to samo niskie dudnienie, które słyszałem, stojąc pod drzwiami swojego pokoju w hotelu. Tym razem było znacznie głośniejsze. Podłoga zaczęła drżeć i gdzieś w głębi tego nieprawdopodobnego tunelu ukazały się dwa punkty bardzo jasnego światła.
Tak naprawdę tego tunelu nie było. Widziałem za nim drzewa sadu. Były też jakieś dziwne kształty, na które wolałem nie patrzeć, skoncentrowałem się więc na jasnych światłach.
Światła zaczęły przybierać kształt istot ludzkich. Nagle perspektywa zupełnie oszalała. Powiał silny wiatr, zawirowały wokół nas papiery i wszystko w gabinecie pokryło się szronem, jak w moim pokoju hotelowym, kiedy otworzyłem drzwi.
Dłonie miałem jak z lodu, ale nie zimne. Spojrzałem znowu na tunel. Wjednej chwili światła były oddalone o sto mil, w następnej tuż-tuż, zaraz znów błyskały w oddali.
Nagle się uspokoiło. Wśród szczątków szklanej ściany Mayera stała Louise. Miała na sobie ten sam czarny komandoski strój, co tamtej nocy w hangarze. Obok niej stało coś jeszcze. Początkowo nie wiedziałem, jak to zaklasyfikować. Miało kształt człowieka, twarz, dwie ręce i dwie nogi. Niektóre fragmenty przypominały robota z „Wojen gwiezdnych”, inne Gumby’ego, glinianą figurkę z komiksu. Poruszało się to płynnie, ale było wielkie i zbudowane jak kulturysta.
Nie miałem żadnych wątpliwości. To nie jest człowiek w śmiesznym przebraniu. To istota z innego świata, robot albo coś, czego nigdy dotąd nie widziałem.
Arnold Mayer pierwszy odzyskał głos.
— Domyślam się, że pani jest Louise Bali — powiedział.
— Naprawdę Baltimore — odpowiedziała wchodząc do pokoju. — Z długiej linii Marylenderów. — Sięgnęła po krzesło, przechyliła je, zrzucając stos papierów na podłogę, i usiadła. — Mój towarzysz nazywa się Sherman.
— Miło pana poznać, doktorze Mayer, panie Smith — odezwał się Sherman, który nadal stał w miejscu zdemolowanej szklanej ściany.
— Sherman jest mechanicznym człowiekiem — mówiła Louise.
— Robotem, jeżeli wolicie tę nazwę. Jest co najmniej równie inteligentny jak każdy z was, sto razy silniejszy i tysiąc razy szybszy. Nazwałam go na cześć czołgu z pierwszej wojny atomowej.
— Czy to ma być groźba? — spytał Mayer.
— Może pan to traktować, jak pan chce. Ma pan coś, co mi jest potrzebne…
— Naprawdę jesteś ze stanu Maryland? — spytałem.
Spojrzała na mnie i dostrzegłem w jej oczach cień sympatii. W każdym razie tak mi się wydawało. Wkroczyła w moje życie i obróciła je w gruzy. Byłoby miło, gdyby odczuwała przynajmniej wyrzuty sumienia.
— Moi przodkowie stamtąd pochodzą. Jesteś pewnie jednym z moich praprawujów, oddalonym o piętnaście tysięcy pokoleń. Ale w tym czasie gatunek ludzki nie zaczął się jeszcze różnicować na oddzielne… — Spojrzała w bok i potarła czoło. — To nieistotne.
— Zwróciła się do Mayera. — Ma pan coś, co mi jest potrzebne. Coś, co muszę mieć. Chcę to odebrać.
— Nie wiem, o czym pani mówi — rzekł Mayer.
— Kłamie pan. Sherman, gdzie to jest?
— Nie wiem, Louise — odezwał się robot głosem niższym i groźniejszym niż podczas niedawnego przyjaznego powitania. — Nic nie odbieram.
— Cóż, zbadaj pomieszczenie.
Jeżeli rzeczywiście „badał pomieszczenie”, zrobił to bardzo szybko. Bez chwili zwłoki wskazał obwieszoną zdjęciami i dyplomami ścianę nad kominkiem.
— Za środkowym obrazkiem jest ukryty sejf — powiedział.
Louise wstała i skierowała palec na wskazane zdjęcie, które odchyliło się na zawiasach. Wykonała jakieś skomplikowane ruchy, zobaczyłem, że tarcza zamka obraca się w jedną i w drugą stronę, po czym drzwiczki się otworzyły.
— Jak to zrobiłaś? — spytałem.
— Czary — odpowiedziała. Zaczęła wyrzucać zawartość sejfu na podłogę. Mayer zrobił krok w jej kierunku, ale Sherman chrząknął i pogroził mu palcem. Mayerowi to wystarczyło, mnie by pewnie też wystarczyło. Ten drań był wielki.
Wkrótce złote monety i akcje giełdowe zaścielały podłogę u stóp Louise. Znalazła starego wojskowego Kolta kalibru czterdzieści pięć i rzuciła Shermanowi, który go sproszkował. To znaczy wyrzucił magazynek gdzieś hen w ciemności, a potem roztarł rewolwer w dłoniach na fontannę opiłków. Poczułem, jak kropla potu ścieka mi po kręgosłupie.
— Tu go nie ma. — Louise wróciła do swojego krzesła, ale nie usiadła. — Czy mamy rozebrać ten dom cegła po cegle?
— Skoro musicie — odparł Mayer. Musiałem mu to przyznać, starszy pan nie zdradzał lęku i nie ustępował.
— Jest w biurku — powiedział Sherman i Mayerowi twarz się wydłużyła. Znów czary, zapewne. W głosie Shermana nie było cienia wątpliwości.
— Biurko jest zamknięte, a ja nie mam klucza — stwierdził Mayer.
— Nie mamy czasu na zabawy — ucięła Louise. — Sherman, otwórz to.
Sherman przeszedł na drugą stronę biurka.
— Przepraszam — zwrócił się do Mayera i łagodnie odsunął go z drogi. Potem spojrzał na komputer, jakby się nad czymś zastanawiał. Po chwili wzruszył ramionami. — Proszę o wybaczenie — rzekł do komputera i zestawił go ostrożnie na podłogę. Miałem wrażenie, że Louise powstrzymała śmiech, do licha, ja sam mało się nie roześmiałem. Dobrze, że tego nie zrobiłem. Pewnie zabrzmiałoby to histerycznie w momencie, kiedy Sherman otwierał biurko. Chwycił mianowicie za blat i podniósł, jakby otwierał tekturowe pudło. Ukazały się górne trzy szuflady. W środkowej leżało coś dziwnie znajomego.
— Miałeś to! — krzyknąłem. — Miałeś to przez cały czas w szufladzie i kazałeś mi w kółko opowiadać tę cholerną…
Zabrakło mi słów. Zapomniałem o Louise w jej komandoskich ciuchach, zapomniałem o tym androidalnym czołgu Shermanie, zapomniałem o wszystkim prócz paralizatora, który Louise ukradła mi tamtej nocy i który teraz wyciągała z szuflady Mayera.
— Nie bądź niemądry, Bili — powiedziała. — To inny. Spójrz, nie jest nawet nadpalony. — I rzuciła go do mnie.
Miała rację. Ten był nienaruszony. Obróciłem go w dłoniach, odnotowałem w myśli pozycję spustu i małego przełącznika z boku. Uświadomiłem sobie, że mam w ręku potężną broń.
Spojrzałem na Louise. W jej ręce zmaterializował się paralizator, skierowany w moje czoło. W jednej chwili znajdował się w futerale na biodrze, a w następnej już w jej dłoni.
— Chyba mnie nie zastrzelisz, Louise?
Posłała mi dziwne spojrzenie, potem dziwny uśmiech i broń wróciła do futerału. Tym razem usłyszałem szum jakiegoś urządzenia, ale nie zauważyłem, co się stało.
— Masz rację. — Odwróciła się. — Sherman, jeżeli spróbuje jakichś sztuczek, strzelaj obezwładniającym.
— Tak jest.
To tyle, jeżeli chodzi o nieśmiertelną miłość. Nie byłem głupi-odłożyłem paralizator na resztki biurka.
Louise pocierała czoło palcami. Wyglądała na bardzo zmęczoną i odezwała się nie podnosząc wzroku.
— Sherman, z tym paralizatorem jest coś nie tak. Obejrzyj go.
Robot wziął broń, obrócił ją w dłoniach i zrobił coś, że rozpadła się na dwie części. W środku nie było nic, miał w ręku tylko plastykową obudowę.
— Zdawało mi się, że jest za lekki — powiedziała Louise, kiedy to zobaczyła. Przeniosła spojrzenie na Mayera. — Doktorze Mayer, chcę wiedzieć…
— Nie lubię tytułów — powiedział Mayer.
— Doktorze Mayer — powtórzyła z naciskiem Louise — ta broń jest moją własnością. Zgubił ją ktoś z moich podkomendnych. Chcę wiedzieć, skąd ją pan ma.
— A gdzie ją zgubiliście?
— Ja zadaję pytania.
— A ja nie odpowiadam.
Louise westchnęła.
— Dajmy sobie spokój z tymi melodramatycznymi odżywkami, doktorze.
— To samo dotyczy pani.
Spojrzałem na Mayera. Zewnętrznie był spokojny, ale wiedziałem, że w środku się gotuje. Pewnie też byłbym wściekły, gdyby mi ktoś rozwalił biurko. Z drugiej strony był tu Sherman i uważałem, że Mayer igra z ogniem.
— Zgubiłam tę broń jakiś tydzień temu — powiedziała Louise. — W 1955 roku.
— A ja znalazłem go trzydzieści lat temu. Też w 1955 roku.
Louise spojrzała na Shermana.
— Kłamie — rzekł robot. Louise kiwnęła głową i gestem kazała Shermanowi podejść do Mayera. Uczony stracił nieco na pewności siebie.
— Będziecie mnie torturować? — spytał.
— To zależy, jak bardzo jest pan przywiązany do swojej melodramatycznej postawy.
Mayer żachnął się odruchowo, kiedy Sherman wziął go za rękę. Robot uwięził przegub uczonego w swojej wielkiej metalowej dłoni i czekał.
— Czy znalazł pan paralizator osobiście? — podjęła śledztwo Louise.
— Tak — odrzekł Mayer.
Sherman pokręcił głową.
— Kto go znalazł? — pytała dalej Louise.
Mayer spojrzał na dłoń robota, ja zrobiłem to samo i jednocześnie przyszła nam do głowy ta sama myśl: poligraf. Albo jego odpowiednik z dalekiej przyszłości, który (mogłem się o to założyć) był lepszy od modelu, do jakiego mnie podłączono kilka godzin temu.
— Tak jest — potwierdziła Louise, każąc mi się zastanowić, czy jednym z jej wielu talentów nie jest czytanie w myślach. — Możemy teraz zabawić się w dwadzieścia pytań i z kłamstwa dowiem się tyle samo co z prawdy, ale taka procedura wymaga trochę czasu. My czasu nie mamy, ale mamy pewne środki chemiczne, które sprawią, że powie pan wszystko w dziesięć sekund, tyle że środki te niszczą przy okazji komórki mózgu. Mamy też bezlitosną maszynę, która może na moje polecenie zadać panu wielki ból.
Nie wiem, czy Mayer to zauważył, ale Sherman rzucił Louise szybkie spojrzenie. Nie mógłbym przysiąc, bo nie mam doświadczenia w czytaniu wyrazu twarzy robotów, ale wydało mi się, że poczuł się dotknięty. Bezlitosna maszyna, psia mać. Czołg Sherman. Robot, który przeprasza komputer, może wychodząc z założenia, że to jego jakiś daleki przodek…
Uznałem więc, że Louise blefuje. Pewnie powinienem powiedzieć to Mayerowi, ale milczałem. Chciałem usłyszeć prawdę równie mocno jak Louise. Może bardziej.
Rozumiałem, dlaczego nie wspomniał mi o paralizatorze, który miał w biurku. Myślę, że pokazałby mi go, gdyby Louise nam nie przerwała. Po prostu postępował jak przystało na prawdziwego uczonego, podważając moją opowieść i zmuszając mnie do przedstawienia tego, co widziałem, bez jego pomocy.
Mimo to byłem wkurzony. Usiadłem wygodnie i czekałem, co on zrobi.
— Myślałem, że macie tyle czasu, ile chcecie — powiedział.
— Kiedyś tak było. Teraz mamy go bardzo mało, a pan zużywa go w niewiarygodnie szybkim tempie.
— Czy może mi pani coś powiedzieć na temat…
— Nie teraz. Może później. Nic nie obiecuję. Jest jeszcze możliwe, że wybrniemy z tego kryzysu z minimalnymi stratami. Nie można już uratować całego świata, ale mam nadzieję zachować jakąś jego część. — Wzruszyła ramionami. — Właściwie robię to przez całe życie, prowadzę akcję opóźniającą. A teraz niech pan mówi.
I Mayer zaczął mówić.
— W 1955 roku w Arizonie miała miejsce katastrofa lotnicza.
— Wiem. Byłam w tym samolocie.
Mayera na chwilę zamurowało.
— Więc przyznaje pani?
— Co przyznaję? A, pan myśli, że to ja spowodowałam katastrofę. Nie, to nie jest takie proste i oczywiste. My ratowaliśmy życie wszystkich pasażerów tego samolotu.
Mayer wyglądał na wstrząśniętego. Ja pewnie też. Miałem się odezwać, ale Louise ciągnęła dalej:
— Tak, doktorze Mayer, pańska córka jest cała i zdrowa.
Nie potrafię opisać, co zostało powiedziane w ciągu następnej pół godziny. Głównie krzyczano w gniewie i nieufności. Nie będę nawet udawał, że dużo z tego zrozumiałem. Nie jestem wcale pewien, czy rozumiem nawet teraz. Podróże w czasie, paradoksy, koniec wszechświata… sporo jak na jeden raz.
Louise powiedziała, że ratowała ludziom życie. Mechanizm, jaki nam przedstawiła, był tak skomplikowany i niesamowity, że jedynym sposobem, żebym w coś z tego mógł uwierzyć, było odwrócenie logiki: jeżeli kłamała, to dlaczego miałaby wymyślać kłamstwo tak nieprawdopodobne?
Jeżeli natomiast mówiła prawdę… znaczyło to, że krwawe jatki i cierpienie, które zdominowały całe moje życie, nie były bardziej prawdziwe niż trupy w hollywoodzkim horrorze. Znaczyło to, że wszyscy ci ludzie żyli gdzieś w niepojętej przyszłości.
— Nie, nie wszyscy, Bili — powiedziała w pewnym miejscu Louise. — Tylko uczestnicy katastrof, w których nikt nie przeżył. Jacy-kolwiek świadkowie tego, co robimy, spowodowaliby paradoks.
Wydało mi się to nieistotnym kruczkiem. Czułem, jak spada mi z ramion ogromny ciężar.
— Długo nie zdawaliśmy sobie sprawy — zwróciła się Louise do Mayera — że w tym samolocie znajdowała się pańska córka.
— Miała zaledwie dwadzieścia dwa lata — mówił Mayer przez łzy. — Kilka dni wcześniej wyszła za mąż. Leciała do Kalifornii, do Livermore, żeby przedstawić męża mnie i… Naomi. Myślę, że to pośrednio zabiło Naomi, moją żonę…
— Tak, wiemy — powiedziała Louise z dziwną łagodnością w głosie.
— Wy wiecie wszystko, prawda?
— Gdyby tak było, nie musiałabym tu wracać i robić panu przesłuchania. Nie wiedzieliśmy, że pańska córka leci tym samolotem, bo podróżowała pod nowym nazwiskiem. Widzieliśmy pana na miejscu katastrofy, ale nie mogliśmy stwierdzić, dlaczego pan tam jest. W końcu poskładaliśmy wszystko do kupy dzięki długim obserwacjom przez monitory czasu. Musieliśmy korzystać z informacji pośrednich. Często natykaliśmy się na cenzurę temporalną. — Spojrzała na Shermana. — Dopiero bardzo niedawno dowiedzieliśmy się, że drugi zagubiony paralizator jest w pańskim posiadaniu.
Mayer kupił ten tajemniczy przedmiot od Indianina, który podobno znalazł go daleko od miejsca katastrofy. Indianin mówił, że to coś po naciśnięciu spustu powoduje przyjemne łaskotanie! Sherman i Louise wymienili spojrzenia, kiedy to usłyszeli. Nie wiem, może kończyła się bateria. To, co ja znalazłem, kopało znacznie mocniej, byłem tego pewien jak diabli.
— Muszę wiedzieć, co stało się z urządzeniem wewnętrznym paralizatora — powiedziała na koniec Louise. — Czy pan wie?
Mayer milczał. Byłem zaskoczony. Nie rozumiałem, co może zyskać przez dalszy opór. Powinienem rozumieć, ale w głowie szumiało mi od nadmiaru informacji.
— On wie — odezwał się Sherman. Robot nie trzymał już Mayera za rękę, może już tego nie potrzebował, a może nie było to w ogóle potrzebne. Może chodziło tylko o zrobienie wrażenia na dzikusach.
— Wiem, gdzie to jest — przyznał Mayer.
— Chcę, żeby mi pan powiedział, doktorze.
Milczał. Louise westchnęła (nie potrafię opisać, jakie znużenie z niej promieniowało) i wstała.
— Doktorze Mayer, dajmy spokój groźbom. Chyba domyślił się pan, że nie mam zamiaru robić panu krzywdy. Nie twierdzę, że wynika to z mojej wrodzonej dobroci. Gdyby to służyło realizacji planu, posiekałabym pana drobno bez zmrużenia oka.
— Wszyscy zdajemy sobie sprawę z pani zimnej krwi — powiedział Mayer.
— W porządku. Nie mogę zrobić panu krzywdy. Pogorszyłoby to tylko sytuację, która i tak jest parszywa. Przyznaję to. Zniżam się więc do prośby i apeluję do rozsądku. Czy pan rozumie, co mówiłam na temat paradoksu?
— Myślę, że tak.
— I nadal jest pan gotów spowodować zniszczenie wszechświata?
— Nie uznaję tego za udowodnione. Sama pani powiedziała, że nieszczęście już się stało, a pani stara się tylko zminimalizować jego skutki. Przyznała pani też, że sama zostanie wykreślona z rzeczywistości niezależnie od tego, co się tu dziś wydarzy. Bili już spowodował paradoks nie do odwrócenia. Czy to prawda?
Louise niechętnie kiwnęła głową, a potem znów ruszyła do ataku.
— Ale wciąż jeszcze można wybrać między dwiema katastrofami. Jedna z nich jest straszna, ale druga jest absolutna.
Mayer potrząsnął głową.
— Nie wierzę. Pani nie może tego wiedzieć na pewno. Sądząc z wyrazu twarzy Louise, można było pomyśleć, że Mayer ma wbudowany poligraf.
— Może i nie wiem — przyznała. — Ale dlaczego nie chce pan powiedzieć nam, gdzie jest reszta broni?
— Bo to jest wszystko, co mi zostało — powiedział Mayer spokojnie. — Nie mam zamiaru spędzić paru ostatnich lat życia na zastanawianiu się, czy nie padłem ofiarą jakiejś temporalnej oszustki. Powiedziała pani, że moja córka żyje w waszym świecie. Żądam, żeby pani to udowodniła. Zabierzcie mnie tam, a wtedy powiem, co wiem.
Czy wierzycie, że tonący widzi w jednej sekundzie całe swoje życie? Ja nie wierzyłem i nadal nie wierzę. Rozmawiałem ze zbyt wieloma ludźmi, którzy myśleli, że za chwilę umrą, ale przeżyli i chociaż przypominali sobie jakieś oderwane obrazy i doznali czegoś, co można nazwać doświadczeniem mistycznym, to nigdy nie było żadnego „filmu”, żadnego przeglądu wydarzeń w kolejności chronologicznej.
Mimo to zdarzyło mi się wtedy coś bardzo podobnego. Trwało to nie dłużej niż sekundę. Będąc całkowicie przytomnym zobaczyłem, gdzie byłem, gdzie jestem teraz i czego mogę oczekiwać w przyszłości.
Wstałem i kiedy Mayer skończył mówić „a wtedy powiem, co wiem”, powiedziałem, że ja też chcę tam pójść.
Louise nie wyglądała na zdziwioną. Podejrzewałem, że teraz trudno już było ją czymś zdziwić, przypuszczałem, że widziała już wszystko, co się tutaj wydarzy tego wieczoru i prowadziła tę rozmowę z niezbadanych dla mnie powodów. W jednej sprawie miałem rację: nie można jej było już niczym zdziwić. W drugiej sprawie się myliłem, jak się później okazało: Louise nie wiedziała, co się stanie. Dowiodła tego zwracając się do Shermana z wyrazem bezradności.
— Co mam teraz robić? — spytała.
Myślę, że Mayer był tym zaskoczony nie mniej niż ja. Nagle perspektywa uległa zmianie i nie wiem, czy ktokolwiek z nas wiedział, kto tu rządzi.
Chyba że rządził Sherman. Nie wiecie, co znaczy słowo „nieprzenikniony”, póki nie spróbujecie odgadnąć, co myśli robot. Mayer chyba myślał podobnie, bo swoją propozycję skierował nie do Louise, tylko do Shermana.
— Co za różnica? — powiedział z nutą prośby w głosie. — Macie trzy możliwości. Wracacie z wnętrznościami tego paralizatora i zostawiacie mnie tutaj. Wracacie bez paralizatora i zostawiacie mnie tutaj. Albo wracacie ze mną, ja mówię wam, gdzie jest urządzenie, a wy przybywacie tutaj znowu…
— Nie wiemy, czy to możliwe — przypomniał mu Sherman. — Może nie ma już czasu na następną podróż.
— To wasz problem — stwierdził Mayer. — Ja chcę, żebyście mi powiedzieli, co się stanie. Jakie są skutki moich działań?
— Natychmiastowe? Żadne. My odejdziemy, a pan i pan Smith wrócicie do swojego życia. Zostało ono zakłócone, ale nic nie zauważycie. Życie będzie się wam wydawało takie samo jak zawsze, rzeczywistość nie ulegnie dla was zmianie. Na końcu obaj umrzecie.
To zadziwiające, jak jedno słowo potrafi uświadomić coś, co może rozumieliście intelektualnie, ale nigdy nie odczuliście całą swą istotą. Louise i Sherman przybywali ze świata, w którym ja byłem prochem od tysięcy lat.
— W wyniku zmian spowodowanych w waszym życiu przez to, coście zobaczyli i usłyszeli w ostatnim miesiącu, obaj będziecie się zachowywać odmiennie, niżbyście to robili w ustalonym porządku rzeczy. Zmiany te wpłyną na życie innych osób. Skutki będą się rozprzestrzeniać przez lata i stulecia. Jest prawdopodobne, a właściwie niemal pewne, że wydarzenia te wymażą z historii nasz wehikuł czasu. A także, rzecz jasna, Louise, mnie i wszystkich naszych współczesnych, ale to nie ma znaczenia.
Ważne dla pana, panie doktorze, jest to, że skoro Louise nie istniała, to nie mogła wrócić do 1955 roku. Co znaczy, że nie weszła (z narażeniem życia, mogę dodać) na pokład tego samolotu i nie uratowała pańskiej córki. Znaczyłoby to, że pańska córka rzeczywiście zginęła na pustyni w Arizonie.
Mayer potrząsnął głową.
— A przecież mówiliście, że macieja żywą, teraz.
— „Teraz” jest dość ulotnym pojęciem w tym kontekście.
— Widzę. Ale nie powiedzieliście mi, na czym polega różnica. Skoro paradoks już się zdarzył, jak to, czy powiem wam o paralizatorze, może coś zmienić? A z drugiej strony, jak moje zniknięcie z tego czasu może coś zmienić na gorsze? Stale ktoś znika.
— Tak, ale wiemy dlaczego. Dlatego że my ich zabieramy. Wiemy też… — Sherman umilkł, jakby coś rozważał. — Dobrze, będę szczery. Nie wiemy, czy gorzej będzie, jak pana zabierzemy, czy jak zostawimy.
— Tak myślałem. I wobec tego będę nieustępliwy. Widzicie… prawdę mówiąc, nie wierzę, że macie moją córkę. Uwierzę, jak ją zobaczę. A kiedy ją zobaczę, nie uwierzę, że mogę ją stracić.
Sherman przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.
— Zdaje się, doktorze Mayer, że wszechświat jest obojętny na to, czy pan w coś wierzy, czy nie.
— Wiem. Przez całe życie akceptowałem odpowiedzi, jakie znajdowałem we wszechświecie. Tak było, dopóki nie zacząłem tak naprawdę zastanawiać się nad istotą czasu. Wtedy coś się zmieniło. Nie wierzę… nie wierzę, że za tym wszystkim kryje się pustka. Może właśnie stwierdziłem, że wierzę w Boga.
— A On jest po pańskiej stronie, czy tak?
Mayer jakby się zawstydził.
— Źle się wyraziłem. Ja…
— Niech pan nie przeprasza — powiedział Sherman. — Może to zabrzmi dziwnie, aleja też wierzę w Boga. — Przeniósł wzrok z Mayera na Louise, a potem na mnie. Czułem się jak mało ważny członek widowni telewizyjnej, który na dany znak ma bić brawo.
— A czy pan wierzy w Boga, panie Smith?
— Sam nie wiem. Nie wierzę, że rzeczywistość jest aż tak krucha, jak wy to przedstawiacie. Nadal chcę iść z wami.
Sherman spojrzał na Louise, która bezradnie potrząsnęła głową.
— No dobrze — zawyrokował. — Idziemy wszyscy.