Relacja Louise Baltimore
Odkładałam wizytę na poczcie w celu zapoznania się z treścią kapsuły czasu, ale wiedziałam, że za długo zwlekać nie mogę, bo Wielki K. mi przypomni. Skończyłam więc paczkę Lucky Strike’ów i pojechałam metrem do Budynku Federalnego.
Fed, najstarszy budynek w mieście, to zabytek z czterdziestego piątego wieku. Wytrzymał więcej wybuchów jądrowych niż Kanał Hon-duraski. Cywilizacje rodzą się i umierają, wojny toczą się wokół i zatruwają powietrze, a Fed stoi, jak stał, ogromny i posępny. Ma kształt piramidy, ale słynny grób Cheopsa mógłby być jedną cegłą Feda.
Dzisiaj zresztą nikt by nie potrafił Feda zbudować. Jest z materiału, którego nikt nie umiałby wyprodukować. Nie mamy nawet pewności, czy to dzieło rąk ludzkich.
W tej budowli umieściliśmy skarbiec, który ktoś przed laty nazwał Urzędem Pocztowym, pewno dlatego że skarbiec jest zawalony przesyłkami nie doręczonymi przez lata, a nawet stulecia.
Poczta jest jednym z dziwnych efektów ubocznych podróży w czasie. Dowodzi raz jeszcze, że paradoksy są możliwe, jakkolwiek w ściśle ograniczonym zakresie. Dzisiaj zginęła dziewczyna, żeby zapobiec paradoksowi, ale te, na które wszechświat pozwala, dostajemy dosłownie do ręki.
W dniu moich narodzin moja matka wiedziała, że na poczcie czekają na mnie trzy przesyłki. Musiało to być dla niej pociesz eniem: wiedziała, że dożyję do ich otwarcia. Mam nadzieję, że przyniosło jej to ulgę, bo zmarła wydając mnie na świat.
Wiem, że było to pocieszające dla mnie. Data na pierwszej przesyłce stanowiła lepsze zabezpieczenie niż polisa na życie. Dożyję do tego, żeby ją otworzyć, i drugą też. Wszystkie trzy zostały znalezione około trzystu lat temu, niedaleko siebie.
Kapsuła czasu to blok bardzo twardego metalu wielkości mniej więcej cegły. Potrząśnięty grzechocze, bo w środku znajduje się drugi kawałek metalu, cienki i płaski. Na powierzchni tej cegły jest nazwisko i data. Dla… Nie otwierać przed…
Co jakiś czas znajdujemy te kapsuły. Zazwyczaj wyciągamy je z dna oceanu. Techniki datowania pozwalają ustalić, jak długo tam leżały; zwykle około stu tysięcy lat. Kiedy je znajdujemy, składamy w skarbcu w Budynku Federalnym, pod zabezpieczeniami tak surowymi, jakie tylko Wielki K. jest w stanie wymyślić. Nikt jeszcze nie śmiał żadnej otworzyć przed czasem. Nie wiem dokładnie, co by się zdarzyło, gdyby to zrobiono, i wolę się nie dowiedzieć. Podróż w czasie jest tak groźna, że w porównaniu z nią bombę jądrową można uznać za całkowicie bezpieczny prezent dla dzieci. No bo cóż się może stać w najgorszym razie z bronią nuklearną? Zginie kilka milionów ludzi, trywialna sprawa. W przypadku manipulacji czasem można zniszczyć cały wszechświat, tak twierdzi teoria. Jak na razie nikt się nie kwapił sprawdzać jej doświadczalnie.
W kapsule czasu znajduje się tekst. Czasami bardzo dziwny. Moja pierwsza kapsuła nosiła dzisiejszą datę, co do godziny, minuty i sekundy. Druga miała datę niezbyt odległą od pierwszej. Co do trzeciej…
Byłam swego rodzaju znakomitością, bo czekały na mnie trzy przesyłki. Nikt jeszcze nie otrzymał trzech przesyłek. Nie polecałabym tego jednak osobom o słabych nerwach. Moja trzecia kapsuła spędzała ludziom sen z powiek od trzystu lat. Mnie też. Była to jedyna znaleziona kapsuła bez określonej daty. Na jej powierzchni znajdował się tekst: DLA LOUISE BALTIMORE. NIE OTWIERAĆ PRZED DNIEM OSTATNIM.
Co to, do cholery, jest dzień ostatni? Było to zarówno dość jasne, jak i przejmująco zagadkowe.
Musiałam przyjąć, że rozpoznam ten dzień, kiedy nadejdzie.
— Słuchaj, ty skurwysynu.
— Tak, słyszę cię. Dam ci to, oczywiście, na sygnał dźwiękowy.
— Oczywiście — powiedziałam. — Kiedy to dokładnie będzie?
— Za dwie, trzy minuty.
Jestem pewna, że Wielki K. dał mi tę „dokładną” odpowiedź, żeby się ze mną podrażnić. Czy oprócz wszystkiego, co mnie w życiu drażni, potrzebna mi jest jeszcze maszyna, która mi gra na nosie?
Widocznie tak. Próbowałam zmusić go do traktowania mnie po ludzku, ale się nie udało, za to znienawidziłam go jeszcze bardziej.
W ogóle nie jestem wielką miłośniczką maszynerii.
Cegła leżała po drugiej stronie sali na przezroczystym stole. Wydawało się, że mogłabym podejść i złapać ją, ale wiedziałam, że to pozory. Zostałabym unieruchomiona trzy razy, zanim zbliżyłabym się na odległość dwudziestu metrów, i zabita, gdybym podeszła na pięć metrów. Kiedy Wielki K. mówi, że na sygnał, to znaczy, że na sygnał.
Było ze mną w Urzędzie Pocztowym kilka osób. Niektóre znałam. Pewnie przyszli dotrzymać mi towarzystwa. Był też Hildyjohn-stown, „dziennikarz” w filcowym kapeluszu, ze zniszczoną przepustką prasową zatkniętą za wstążkę. Wydaje gazetę w nakładzie około tysiąca egzemplarzy, które odbija na powielaczu. Ostatnie tchnienie dumnej ongiś profesji. Kogo to dzisiaj obchodzi? Każda wiadomość jest z definicji złą wiadomością.
Byłam ciekawa, czy zdobędzie materiał. Czasami w przesłaniu jest powiedziane, że można je przekazać innym. Czasami, że trzeba je zachować dla siebie. Czasami nie jest powiedziane nic i trzeba decydować samemu. Czas pokaże, czy się miało rację.
Na sygnał Wielki K. spowodował otwarcie cegły, która wydała przy tym nieokreślony dźwięk. Przyznam, że byłam z lekka podenerwowana, kiedy szłam przez salę i przystawiałam sobie krzesło.
Wzięłam tabliczkę i przeczytałam tekst. Byl pisany moją ręką. Spodziewałam się tego, tak jest prawie zawsze. Tekst brzmiał:
Przy placu Jacka Londona są dobre restauracje. Jedź autostradą na północ za znakami.
Rada zrezygnuje, jeżeli nie dociśniesz jej odpowiednio mocno.
Powiedz im, że ta misja jest sprawą życia i śmierci. Nie wiem, czy tak jest, ale tak im powiedz.
Nie dawaj mu, jeżeli nie będziesz mieć ochoty.
Powiedz mu o dziecku. To tylko pustak.
Było to napisane dwudziestowiecznym amerykańskim angielskim. Przeczytałam tekst cztery razy, żeby się upewnić, że wszystko zapamiętałam, i z każdą sekundą szczęki zaciskały mi się coraz bardziej. Wreszcie wstałam i odsunęłam się od stołu.
— Zniszcz to w cholerę.
— Robi się — odpowiedział Wielki K. Metal rozpalił się do białości, zrobił się jeszcze bielszy i zaczął parować. Zanim proces dobiegł końca, odwróciłam się i wyszłam z sali. Czułam na sobie spojrzenia, ale nikt się nie odezwał, nawet Hildy.
Trzymałam się całą drogę i aż do chwili, kiedy zatrzasnęły się za mną drzwi mieszkania. Tam osunęłam się na podłogę. Nie wiem, co się ze mną działo, ale miałam mokrą twarz i byłam słaba. Sherman zaniósł mnie do łóżka, przez chwilę mnie głaskał, a potem sobie poszedł. Ta pieprzona maszyna to najlepszy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miałam.
Nikomu nigdy nie wspominałam o dziecku. Jeżeli wszechświat miałby się z tego powodu rozwalić, to niech się wali.
Wyciągnął mnie z tego Sherman.
To jedyna maszyna, z której mam jakiś pożytek. Kiedyś pogardzałam robotami takimi jak Sherman. Uważałam, że służą tylko do spełniania zachcianek rozpieszczonych damulek spośród tępaków. Mówiłam o nich per „to” i nazywałam je chodzącymi wibratorami.
Zmieniłam zdanie, kiedy dostałam Shermana. Jest zdecydowanie męskim robotem. Jedno spojrzenie między jego nogi rozprasza wszelkie co do tego wątpliwości.
Pozwolił mi się wypłakać. To jest słowo, którego szukałam. Zdarzało mi się płakać wcześniej, ale tylko z wściekłości. Zazwyczaj w pełni panuję nad sobą, chociaż łzy kapią mi po policzkach. Nigdy nie byłam taka bezradna. Nawet w dniu, kiedy ona umarła.
Jeżeli Sherman był zaskoczony, to niczym się nie zdradził. Głaskał mnie i tulił w ramionach. Nie mógł, rzecz jasna, zastąpić mi ciepła matki, którego nigdy nie zaznałam, i oboje o tym wiedzieliśmy, ale, do licha, prawie mu się to udawało. Nie potrafiłam już wyobrazić sobie prawdziwego, ludzkiego mężczyzny, bo nie byłam z żadnym od lat.
Pieszczoty Shermana stały się bardziej celowe. Nie sądziłam, że mam ochotę się pieprzyć, ale on wiedział lepiej. Czubki jego palców są wykrywaczami kłamstwa. Może czytać w moich uczuciach, jakby były wydrukowane alfabetem Braille’a na mojej skórze. Po chwili położył mnie na plecach i wszedł we mnie.
Zapadłam w stan półsnu. Pieprzył mnie przez trzy godziny, od późnego rana do wczesnego popołudnia. (Kochał się ze mną? Nie rozśmieszajcie mnie. Wiem, kiedy śmieszność przechodzi w psychozę. Zdaję sobie doskonale sprawę, że technicznie rzecz biorąc, tego popołudnia onanizowałam się najnowocześniejszą na świecie, elektroniczną, nadmuchiwaną gumową zabawką naturalnej wielkości.)
Ja miałam z tym niewiele wspólnego. Takie mam zasady wobec Shermana, Króla Lateksu. Ja sobie leżę, a on mnie gwałci.
A cóż więcej mogę, do cholery, zrobić? On nic nie czuje. Stanowi serię niezwykle skomplikowanych, zaprogramowanych odruchów. Odbiera moje odruchy i zawsze reaguje właściwie, we właściwym czasie. On jest maszyną. Równie dobrze mogłabym się starać zaspokoić nowy, ulepszony toster.
Sherman nie ma twarzy.
Jest kompetentnym terapeutą i powiedział mi wprost, co to oznacza w kategoriach psychologicznych. Kobiety bardzo często fantazjują, że są na okrągło i gruntownie zerżnięte przez kogoś obcego, bez twarzy. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak marzenie o gwałcie. Otóż zdecydowanie nie. Gwałt nie jest przeżyciem seksualnym dla kobiety i ma bardzo mało wspólnego z seksem dla mężczyzny.
Sherman nie pyta, czego chcę, nie pyta, czy chcę się pieprzyć, on wie. Po prostu mnie wtedy bierze.
A ja mam tak pełną kontrolę nad tym przeżyciem, że nie muszę mu nawet mówić, co ma robić. Każdy jego krok jest idealnie zestrojony z tym, co moje ciało chce, żeby zrobił.
Sherman jest całkiem niezłą namiastką idealnego kochanka.
Kiedy go dostałam, miał twarz. Nie mogłam tego wytrzymać. Sama wybieram, kiedy i gdzie chcę się oszukiwać, i kłamstwa, jakim była jego twarz (jestem prawdziwym mężczyzną z prawdziwymi uczuciami), nie chciałam słyszeć. Kazałam go więc przebudować, żeby miał głowę krągłą i gładką jak jajko. Podobnie jak reszta jego skóry w dotyku jest jak żywa. Tak jak i moja własna „skóra”.
Czasami Sherman przykleja sobie na głowie zdjęcia twarzy i dla zabawy zachowuje się jak jakaś sławna postać z przeszłości. Przedupczyłam w ten sposób parę podręczników historii.
Zboczenie? Może. Wszystko zależy od tego, w jakiej dzielnicy się mieszka. Nie powiem, że jest to równie dobre jak kochanie się z prawdziwym mężczyzną. Nie powiem też, że jest gorsze. Po prostu nie ma w tym czynnika emocjonalnego. Czasami go brakuje, wtedy przypominam sobie Lawrence’a, biorę Shermana do łóżka i wykorzystuję po kres jego możliwości. Z Shermanem jest o wiele bezpieczniej.
Moje powody takiego wyboru częściowo były oczywiste. Miałam dość okazji, żeby zostać zraniona, bez wdawania się w miłość.
Częściowo zaś były głęboko ukryte i dokopanie się do nich zajęło terapeucie Shermanowi wiele sesji. Bałam się prawdziwego penisa. Mógł mnie wpędzić w ciążę, a wtedy miałabym dziecko i znów mogłam zostać zraniona.
Częściowo były to kłamstwa. Te, którymi oszukiwałam samą siebie, i te, którymi oszukiwali mnie inni.
W naszej części lasu nie sposób było powiedzieć, czy ktoś, z kim się idzie do łóżka, ma autentyczne wyposażenie czy znakomitą imitację. Smutne, ale prawdziwe. Istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że jego kutas jest nie bardziej prawdziwy niż kutas Shermana. Ale równie dobrze mógł mieć genitalia, z którymi przyszedł na świat.
Cała idea skórokombinezonu polega na tym, że nie można stwierdzić różnicy. I na pewno nie można o to spytać.
A ja musiałam wiedzieć.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie chciałam prawdziwego samca. Chciałam protezy. Jest bezpieczniejsza. Jeżeli mam szukać mężczyzny, który faktycznie jest mężczyzną wyłącznie na poziomie genetycznym, to dlaczego nie wybrać Shermana.
Zimno, zimno.
Ja wiem, że to jest bardzo zimne. Ale nigdy nie obiecywałam, że to będzie ładne. Nikt mi nigdy nie obiecywał, że moje życie nie będzie paskudne, brutalne i bardzo krótkie, i nigdy nie oczekiwałam czegoś innego.
Bierze się, co dają, i w nogi.
Na przykład:
Kiedy Sherman doprowadził mnie do stanu, który uznał za najlepszy dla mnie tego popołudnia, przestał mnie pieprzyć. Przygotował lekki posiłek i przyniósł mi go do łóżka. Zdjęłam swój skó-rokombinezon i masował mnie, kiedy jadłam.
Rozmawialiśmy o tym i o owym. Masując mnie, sprawdzał, czy nie ujawniły się jakieś nowe schorzenia. Mniej więcej co dwa tygodnie coś znajduje. Tego dnia nic nie stwierdził.
Może sprawiam wrażenie, że w swojej prawdziwej postaci wyglądam jak coś, co wyciągnięto z kanałów po trzech tygodniach przebywania tamże.
Nie jest tak źle. Naprawdę. Nie roztaczam żadnych nieprzyjemnych woni. Skórę mam śmiertelnie bladą, ale nienaruszoną. Organy płciowe mam własne. Podejrzewam, że najłagodniejsze określenie mojej twarzy to wyniszczona, ale na razie lustra nie pękają na jej widok. Sztuczna noga nie jest skutkiem choroby, to był wypadek. Nie odczuwam jej braku. Proteza działa lepiej, a uczucie jest takie samo.
Najgorzej jest z rękami. Ręce i pozostała noga. Nazywa się to paratrąd. Nie jest zaraźliwe. Przechodzi z matki na córkę, zakodowane w genach. Pewnego dnia te ręce mi utną.
Straciłam wszystkie włosy w wieku dziewięciu lat. Właściwie ich nie pamiętam.
Wszystkie poważne problemy mieściły się w środku. Różne organy były w zaawansowanym stanie uszkodzenia. Niektóre zostały już zastąpione sztucznymi. Są takie, które potrafimy zastąpić sztucznymi organami tych samych rozmiarów. Inne wymagają maszynerii wypełniającej cały pokój.
Zresztą co wam się nie podoba, dupki? Jak na dwudziestosied-mioletnią kobietę w moim miejscu i czasie, jestem okazem zdrowia.
Nie myślicie chyba, że organizowaliśmy te porwania dla sportu, co? Chyba już do was doszło, że było to rozpaczliwe rozwiązanie kwestii ostatecznej. Gdybyście mnie zobaczyli bez skórokombi-nezonu, zrozumielibyście natychmiast.
Ale nie zobaczy mnie nikt oprócz Shermana.
Kiedy skończył mnie masować, wycofałam swoje pretensje. Powinnam tu włączyć podziękowanie dla wspaniałych ludzi, którym zawdzięczamy skórokombinezon. Skaleczcie go i popłynie krew. Poglaszczcie go i zareaguje jak skóra, którą mieliście albo która jest pod spodem. Człowiek nie czuje, że go nosi, czuje nim. Jest jak żywy i działa w symbiozie z tym, co pozostało z twojego ciała.
Wielką jego zaletą jest większa niż prawdziwej skóry elastyczność. W razie potrzeby można mu nadać inne rysy. W zespołach ła-piduchów taka potrzeba często się zdarza.
Przyodziałam się w skórokombinezon i wyszłam z mieszkania.
Mieści się ono na osiemnastym czy dziewiętnastym piętrze kompleksu mieszkalnego. Nigdy tego nie policzyłam, windy troszczą się, dokąd mnie zawieźć. Budynek jest wykorzystany w połowie.
Zatrzymałam się na galerii i spojrzałam w dół, na tłum tępa-ków kręcących się po atrium.
Moi ludzie. Tacy piękni i tacy bezużyteczni.
Możecie nazywać mnie Morlokiem.
Pod koniec dziewiętnastego wieku niejaki Herbert George Wells napisał książkę. Nie miał pojęcia o przemieszczaniu się w czasie, nigdy nie słyszał o Bramie. Jego powieść była głównie komentarzem społecznym.
Ale jego bohater przenosił się w przyszłość. Znalazł tam dwa społeczeństwa, Elojów i Morloków.
My nazywamy ich tępakami i… jak? Ci z nas, którzy pracowali, nazywali się zdechlakami, twardzielami albo frajerami. Zgodziłabym się i na Morloków. W książce Wellsa Eloje byli piękni i bezużyteczni, ale dobrze się bawili. Morlokowie byli zezwierzęceni i pracowali we wnętrznościach świata.
Nie można mieć wszystkiego, tutaj metafora się wyczerpuje. W naszym przypadku zarówno tępacy, jak i robotnicy byli piękni na zewnątrz, a przegnili od środka. Ale my, zdechlaki, pracowaliśmy, a tępaki nie.
Nigdy tak naprawdę nie miałam do nich pretensji. Słowo daję.
Różne są reakcje na sytuację bez wyjścia.
Rozpacz i bezczynność.
Jedz, pij i popuszczaj pasa.
Samobójstwo.
I moja, polegająca na chwytaniu się brzytwy nadziei, jaką daje przemieszczenie się w czasie. Mniej więcej jeden człowiek na tysiąc wybierał mój sposób.
Samobójstwo cieszyło się dużą popularnością. Na wiosnę strach było wyjść na ulicę, z obawy przed spadającymi z góry ciałami. Skakano pojedynczo, parami i całymi rozchichotanymi grupami. Powietrzni nurkowie u kresu czasu. Jednak najpopularniejszym środkiem znieczulającym było życie na pełny gaz. Nie widzę żadnego rozsądnego powodu, dlaczego ten pomysł nie miałby być najlepszy. Dla nich. Co do mnie, gdybym mogła sobie na to pozwolić, już dawno byłabym mokrą plamą na chodniku.
Kłopot w tym, że mokra plama nie mogłaby zrobić nic, żeby zmienić świat, który zabił moje dziecko. Nie miałam dowodu, że moja praca przyniesie jakiś skutek, ale przynajmniej istniała taka szansa.
Nikt nikogo nie zmusza do pracy. Jeżeli ktoś nie chce, my byśmy nie chcieli jego. Nie wyobrażam sobie przekraczania Bramy do jakiejś starożytnej katastrofy w towarzystwie poborowego.
Praca wiąże się z pewnymi przywilejami. Dodatkowe przydziały lekarstw i odżywek, osobisty robot, czarnorynkowy tytoń… i to chyba wszystko. A, tak. Jako osoba pracująca mogę zabić każdego, kto mi wejdzie w drogę, kiedy wykonuję zadanie związane z Bramą. Wielki K. chroni prawa obywatelskie tępaków tylko wobec innych tępaków. Ja mogę ich likwidować bezkarnie, mogę wpaść w szał, jeśli zechcę, i położyć trupem tysiące, a Wielki K. nie powie mi złego słowa.
Zazwyczaj z tego nie korzystam. Chociaż czasami rano, na chodniku…
Gdybym natomiast zabiła drugiego pracownika, musiałabym przedstawić diablo dobry powód. Ale mogę to zrobić, jeżeli uznam, że potrafię się z tego wytłumaczyć.
Może to jest największa różnica między moim światem a tysiącami lat poprzedzającej go cywilizacji. Nie mamy właściwie rządu.
Wielki K. kieruje wszystkim. Jesteśmy anarchią na końcu czasu. Może to dziwnie brzmi w ustach kogoś, kto nosi tytuł szefa zespołu przechwytującego, ale ja po prostu objęłam to stanowisko, kiedy się zwolniło. Gdyby ktoś bardzo chciał je zająć, tobym mu ustąpiła. Pewnego dnia zabraknie chętnych i będziemy mogli zamknąć Bramę.
Na to popołudnie przewidziano jeszcze jedną akcję. Figurowała w planie od trzech dni. W tym czasie gnomy ze sztabu ustalały szczegóły, dobierały zespoły, planowały strategię. Rzadko mamy aż tyle czasu, uczestniczyłam w akcjach organizowanych w ciągu dwudziestu minut.
Jednak tą miałam kierować osobiście. I znów, nie ja się napra-szałam. Wybrał mnie Wielki K., ponieważ byłam najpodobniejsza do stewardesy, która znajdowała się sama w pokoju hotelowym od wieczoru poprzedzającego pechowy lot do godziny przed wejściem na pokład. Taki sposób rozpoczęcia akcji nazywamy sposobem na dżokera i ja miałam być dżokerem.
Stewardesa (właściwie hostessa, bo nie działo się to w roku 1955, tylko w politycznie poprawnych latach osiemdziesiątych) nazywała się Mary Sondergard. Pracowała w Pan American World Airways.
To oznaczało, że mam spędzić noc sama w Nowym Jorku. Nie miałam nic przeciwko temu. Nowy Jork w latach osiemdziesiątych to nie jest złe miejsce. Jeżeli tam sobie nie dasz rady, to nie dasz sobie rady nigdzie[1].
Do tego porwania przygotowano duży zespół. Było to zderzenie w powietrzu. Dwa duże odrzutowce wpadły na siebie i nasze zadanie polegało, jak zwykle, na wyciągnięciu z nich pasażerów, zanim spadną na ziemię.
Zebrałam ekipę w sali odpraw i sprawdziłam przebrania. Wszyscy mieli wyglądać jak hostessy, zostali więc podzieleni na dwie grupy według uniformów linii lotniczych. Byli tu Lilly Rangun i jej siostra Adelaida, Mandy Dżakarta, Ralph Boston, Charity Capetown, William Paryż-Frankfurt, Cristabel Parkersburg plus kilkoro innych, których słabo znałam. Wyglądało mi to na dobry zespół.
I dobrze było nie musieć się śpieszyć. Po moim wystąpieniu Cristabel wytknęła mi, że mówię niewyraźnie i używam słów, które w roku 1980 wyszły z użycia. To się zdarza. Między sobą używamy języka z elementami tak różnymi, jak trzynastowieczna chińszczyzna i czterdziestowieczny gab. Przed każdą akcją staramy się ograniczyć do języka docelowego, ale łatwo się pogubić. W głowie mam fragmenty tysiąca języków. Czasami wychodzi z tego pomieszanie z poplątaniem.
Wzięłam więc dodatkowy zastrzyk dwudziestowiecznego amerykańskiego angielskiego i miałam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Wjednej chwili w głowie mi zahuczało od słów i idiomów. Nie zawsze idzie tak gładko. Kiedyś połknęłam wirusa aliteracyjne-go w wadliwej pigułce językowej — przez cale tygodnie kaleczyłam babiloński i szpikowałam szwedzki głupimi sylabami, tak że trudno było ze mną wytrzymać.
Przekroczyłam Bramę i natychmiast zorientowałam się, że popełniono błąd.
Staraliśmy się złapać tę Sondergard w łazience, najlepiej w wannie. Nigdy nie jest się bardziej bezbronnym, niż kiedy się leży nago po szyję w wodzie. I tak było, wszystko zgodnie z planem, tyle że zamiast wkroczyć do łazienki, zmaterializowałam się wychodząc z niej.
Jestem przekonana, że Wielki K. znalazłby na to długie naukowe uzasadnienie, lecz na mój nos głupi syn liczydeł musiał odwrócić znaki.
No i miałam kłopot. Nie mogłam dobrać się do Sondergard, chociaż widziałam ją w wannie, bo po prostu przeszłabym przez Bramę z powrotem do przyszłości. Jednak Brama ma tylko jedną stronę (nie jest to najbardziej dziwna jej cecha). Sondergard ze swojego miejsca nie widziała Bramy, chociaż patrzyła przez nią. To się zgadzało, ponieważ z jej strony Bramy nie było. Gdyby ją przekroczyła, znalazłaby się w sypialni.
Dlatego przyciągałam jej uwagę, pomachałam ręką, uśmiechnęłam się przesadnie i zrobiłam krok w bok. Przestała mnie widzieć. Czekałam.
Odgłos był taki, jakby wyplusnęła większość wody z wanny. Sondergard coś zobaczyła… albo jej się wydało, że coś zobaczyła.
— Co jest, do cholery? — Nie miała przyjemnego głosu, kiedy była przestraszona. — Kto… cholera… jest tam kto? Hej!
Robiłam w myśli notatki. Głos jest najtrudniejszy do podrobienia, a będę musiała ją naśladować przez jakiś czas. Gdyby tylko przestała wykrzykiwać.
Założyłam, że będzie musiała wyjść, żeby sprawdzić, co się dzieje, niezależnie od tego, jak jest przestraszona. Miałam rację. Wybiegła z łazienki, przechodząc przez Bramę, jakby jej nie było. Z jej strony tak to zresztą wyglądało. Zdążyła owinąć się ręcznikiem.
— Jezu Chryste! Co robisz w moim… — Słowa zawodzą w takich sytuacjach. Czuła, że powinna coś powiedzieć, ale wszystko brzmiałoby tak głupio. Może: „Przepraszam, czyja nie widziałam pani w lustrze?”
Przybrałam mój najlepszy panamerykański uśmiech i wyciągnęłam rękę.
— Przepraszam za wtargnięcie. Zaraz wszystko wyjaśnię. Widzi pani, ja… — Palnęłam ją w skroń, zatoczyła się i ciężko upadla. Ręcznik spadł na podłogę. — …zarabiam na studia. — Zaczęła się podnosić, poprawiłam jej więc w szczękę kolanem.
Uklękłam, sprawdziłam dziewczynie puls i potarłam kostki o dywan. Głowy są zadziwiająco twarde. Można sobie zrobić krzywdę, bijąc w głowę. Sondergard nie zrobiłam krzywdy, obluzowałam jej tylko kolanem parę zębów.
Należało przerzucić ją przez Bramę, ale musiałam się zatrzymać. Boże, tak wyglądać bez skórokombinezonu, bez protez! Serce omal mi nie pękło z zazdrości.
Złapałam ją pod kolana i zaciągnęłam do Bramy jak worek mąki. Ktoś wyciągnął ręce, chwycił jej mokre stopy i pociągnął. Żegnaj, moja słodka. Co byś powiedziała na długą podróż?
A potem nie było nic specjalnego do roboty. Usiadłam na brzegu jej łóżka, czekając aż minie podniecenie, a potem zrzuciłam pantofle i wzięłam z nocnego stolika jej torebkę. Pogrzebałam w niej sobie. Znalazłam napoczętą paczkę Virginia Slims i drugą jeszcze w celofanie. Zapaliłam cztery, zaciągnęłam się głęboko i opadłam na plecy.
Rzadko zdarza się wolna chwila podczas akcji. Była dopiero ósma wieczorem. Samolot Sondergard odlatywał następnego dnia wieczorem. Nagle opanowały mnie myśli zupełnie niegodne szefa akcji. Za moimi oknami rozciągało się Wielkie Jabłko[2], a ja miałam ochotę wycisnąć z niego trochę soku.
Rozsunęłam zasłony i wyjrzałam na zewnątrz. Oceniłam, że znajduję się na trzecim i ostatnim piętrze jednego z długich, nowych (w latach osiemdziesiątych) lotniskowych moteli. Nie widziałam samego lotniska i nie byłam pewna, czy to La Guardia, czy Idlewild (przepraszam, J. F. Kennedy). W dole rozciągało się jakieś centrum handlowe, parking był zatłoczony samochodami ludzi robiących gwiazdkowe zakupy. Naprzeciwko mieściła się dyskoteka.
Obserwowałam wchodzące i wychodzące pary, starając się odpędzić chandrę. Przyjemnie by było pójść tam i przetańczyć całą cholerną noc. Co tam, wystarczyłoby wziąć wózek na zakupy i pojeździć między pólkami wielkiego jak stodoła supermarketu.
Gdybym była młodsza, zrobiłabym to. Dla szefa zespołu prze-chwytującego taka radość nie wchodziła w rachubę. Przepisy bezpieczeństwa były tu nieubłagane. Należało minimalizować ryzyko, a jednonoga para trędowata agentka podskakująca do muzyki Bee Gees nie kwalifikowała się jako ryzyko konieczne. A jeśli mnie potrąci samochód na parkingu? A jeśli dostanę ataku szalu pod wpływem kolęd nadawanych w supermarkecie? Z punktu widzenia planu „Brama” nie liczyło się, czy będę żyć, umrę lub zwariuję, ale dopuszczenie, żeby jakiś doktor z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku zobaczył moją bioniczną nogę, to inna sprawa.
Zaciągnęłam więc zasłony z powrotem.
Podniosłam słuchawkę i zamówiłam wystawną kolację do pokoju, potem odkryłam, że Sondergard prawie nie ma pieniędzy. Miała dużo plastykowych kart, ale nie byłam przygotowana na podrabianie jej podpisu na czekach. Sięgnęłam więc do własnej torebki i wyciągnęłam zwój banknotów, które zabrałam ze sobą. Sprawdziłam daty na paru (może przesadna ostrożność, ale nigdy nie zaszkodzi się upewnić), a nawet potarłam jeden palcem, żeby mieć pewność, że farba wyschła.
Nie było wątpliwości, że Departament Skarbu da się nabrać.
Usiadłam na łóżku i w oczekiwaniu najedzenie czytałam Biblię Gideona. Ten Gideon niewątpliwie miał swoiste poczucie humoru. Weźcie choćby Księgę Rodzaju. Właśnie uwięzłam w tym, kto kogo zrodził, kiedy zjawił się kelner. Oprócz krwistego befsztyka zamówiłam szóstkę Budweisera i karton Cameli. Zapaliłam dwa papierosy, włączyłam telewizor i zabrałam się do befsztyka. Mięso było mdłe, jak całe jedzenie w dwudziestym wieku. Przeszukałam szafy, ale kulki przeciwmolowe wyszły już z użycia w hotelach, pożarłam więc befsztyk, jaki był.
Potem wzięłam ciepłą kąpiel i wyciągnęłam się na łóżku, ruszając palcami bosych stóp na tle telewizora.
Komu potrzebna dyskoteka? Uświadomiłam sobie, że jest mi bardzo dobrze. Przyjemnie było być zupełnie samej. Obejrzałam wiadomości i program Johnny’ego Carsona. Jako nocny film szedł „Kandydat” z Robertem Redfordem. Mogłabym jeść tego faceta łyżkami. Byłam w nim zakochana, odkąd zobaczyłam „Butch Cassi-dy i Sundance Kid” w samolocie podczas jednej z akcji.
Mogę tylko powiedzieć, żeby lepiej uważał, do jakiego samolotu wsiada. Jeżeli kiedykolwiek wpadnie w moje ręce, Sherman pójdzie na złom.
Spalam do późna. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz mi się to zdarzyło.
Telewizja dotrzymała mi towarzystwa przez całe popołudnie, aż wreszcie nadszedł czas, żeby się ubrać, wezwać taksówkę i jechać na lotnisko. Dzień był piękny. Autostradę przykrywał gruby koc spalin. Powietrze było tak nasycone, że paliłam Camele po jednym.
Miałam świadomość, że jestem ponad wszelką wątpliwość jedyną osobą w Nowym Jorku, która napawa się tutejszym powietrzem, ale to było tym przyjemniejsze. Pocierpcie trochę, wy zdrowe dranie!
Celowo przyjechałam w ostatniej chwili. Kiedy dojechałam na miejsce, pozostałe hostessy już wsiadały do samolotu. Udało mi się ograniczyć rozmówki do minimum. Ponieważ niektórzy członkowie załogi znali Sondergard dobrze, musiałam uważać. Udawałam, że mam kaca. Chwyciło. Widocznie nie było to czymś wyjątkowym.
Przez pierwszą część lotu trzymałam się z dala od innych, pracując jak szalona. Obsługa pasażerów nie zostawiała mi czasu na pogaduszki z resztą załogi. Wywołało to zdziwione spojrzenia; zrozumiałam, że Sondergard nie była dumą Pan Amu, ale nie miało to znaczenia. W trakcie lotu podmieniałam stewardesy jedną po drugiej, w miarę jak Brama pojawiała się i znikała w toaletach.
To prosta sztuczka. Mam przy zegarku wskaźnik wykrywający obecność Bramy. Kiedy poczułam łaskotanie w przegubie, po prostu szłam do toalety, otwierałam drzwi i wołałam którąś ze stewardes.
— Spójrz na to — mówiłam z obrzydzeniem. Były niezmiennie zaciekawione, jaką to nową zbrodnię popełnili pasażerowie w ich królestwie. (Stewardesy odnoszą się do baranów prawie z taką samą pogardą jak ja.) Kiedy znalazła się w odpowiedniej pozycji, dostawała kopniaka w tyłek i zanim zdążyła złapać oddech, lądowała po drugiej stronie. Jej zastępczyni przybywała prawie równie szybko.
Kiedy uprzątnięto tace z kolacją, zaczęliśmy stary numer z przerzedzaniem pasażerów.
Jest wiele sposobów przechwytywania. Jeżeli to tylko możliwe, najpierw zaczynamy przerzedzać. Często pomagają nam w tym filmy. Gdy kabina jest zaciemniona, ludzie są mało spostrzegawczy. Można wziąć tego lub owego i na ogół nikt ich nie szuka. Kiedy została zastąpiona ostatnia stewardesa, jeden z członków zespołu zajął stanowisko przed toaletami w środkowej części samolotu. Jeśli sytuacja pozwala, pilnujemy, żeby pasażer, który chce się wysikać, zrobił to dopiero za pięćdziesiąt tysięcy lat.
Każda akcja jest jedyna w swoim rodzaju, każda stwarza inne problemy.
W tej czyściliśmy dwa wielkie odrzutowce jednocześnie. To dobrze (im więcej, tym lepiej) i źle, bo Brama może się pojawić w danej chwili tylko w jednym miejscu, a to oznacza, że musi być przenoszona z jednego samolotu do drugiego.
Oba loty były transkontynentalne. To może się wydawać plusem, ale zazwyczaj tak nie jest. Nie możemy wybierać ludzi w pierwszej godzinie lotu i pozwolić, żeby samolot leciał pusty przez pół kontynentu, licząc na to, że pilot ani razu nie wyjrzy z kabiny.
W tym przypadku Boeing zachował częściową zdolność do utrzymania się w powietrzu, co oznaczało, że prawdziwy pilot musiał pozostać w nim do końca. Zabranie go i zastąpienie kimś z naszych, nawet kamikadze, stwarzało zbyt duże ryzyko, że samolot spadnie w miejscu innym, niż to zostało zapisane w historii.
Z DC-10 mieliśmy dużo większą swobodę. Gdyby przyszło co do czego, moglibyśmy zwinąć pilotów i po prostu wykonywać instrukcje ośrodka kontroli ruchu lotniczego, bo to one miały spowodować tę katastrofę.
Przerzedzanie szło dobrze. Mieliśmy przed sobą jeszcze dwie godziny lotu, a przechwyciliśmy już czterdziestu czy pięćdziesięciu pasażerów Boeinga. Samolot wystartował mając prawie komplet.
Zdawałoby się, że ludzie powinni byli zauważyć puste fotele, ale faktem jest, że zawsze upływa dużo czasu, zanim się zorientują, co się dzieje. Częściowo wynika to z tego, że bardzo starannie dobieramy kandydatów do wyjęcia. Na przykład nigdy nie wzięlibyśmy dziecka bez matki, bo mamusia zaczęłaby szukać. Ale matka z płaczącym dzieckiem jest idealna. Sąsiedzi mogą na pewnym poziomie świadomości zauważyć, że płacz ustał, ale nigdy nie próbują dociekać dlaczego. Jest to dar losu, którego się nie kwestionuje.
W ten sam sposób wypatrywaliśmy osób najbardziej niezadowolonych z ciasnoty, na przykład kogoś siedzącego obok wysokiego sąsiada albo trzech nieznajomych mężczyzn siedzących obok siebie, zwłaszcza jeżeli usiłowali pracować. Kiedy gość w środku wstał, żeby się napić albo odwiedzić toaletę, było pewne, że nie wróci. W takim przypadku też nie słyszałam, żeby ktoś się poskarżył.
Jednak najważniejszym czynnikiem działającym na naszą korzyść była niewyobrażalna natura tego, co robiliśmy. Zdarzało mi się widzieć kogoś zaniepokojonego, gdy przechodziłam między pasażerami. Może zauważył, że po starcie wszystkie miejsca były zajęte, a teraz jest tyle wolnych. Coś tu nie gra. Ale logika jest po naszej stronie. Gość wie, że nikt nie wyszedł z samolotu na papierosa. Zatem logika podpowiada, że wszyscy znajdują się nadal na pokładzie, muszą więc przebywać w innej części samolotu. Nikt nie wykracza poza to rozumowanie, nawet kiedy wybierzemy połowę pasażerów.
Uznałam, że wszystko idzie gładko i warto rzucić okiem na ten drugi samolot, DC-10. I tak, kiedy pojawiła się Brama, przeszłam do przyszłości, przebrałam się w uniform United, podczas gdy sztab namierzał drugi samolot, i weszłam na pokład Lotu 35 United.
Jeszcze jedna dobra cecha wielkich odrzutowców: nikt nie zauważa nowego członka załogi.
Ponieważ tutaj akcja była mniej ryzykowna, zespół postępował jeszcze bardziej agresywnie. Pod różnymi pretekstami wzywali pasażerów do tylnej części samolotu, skąd już nie wracali. Oceniłam sytuację pozytywnie i dałam znak Ralphowi Bostonowi. Poszedł za mną do kuchni.
— Jak idzie? — spytałam.
— Łatwizna. Za kilka minut chcemy przejść do fazy końcowej.
— Jaki jest czas lokalny?
— Zostało nam dwadzieścia minut.
To potrafi zbić człowieka z tropu. Kiedy opuściłam Boeinga 747, miał przed sobą trzy godziny lotu, co oznaczało, że znajduje się gdzieś nad Środkowym Zachodem. Ten samolot leciał już nad Kalifornią, w dwie i pół godziny później. Można dostać bólu głowy.
Ale niby dlaczego nie działać w ten sposób? Po co na przykład mieliby tam w przyszłości czekać dwadzieścia cztery godziny, podczas gdy ja oglądam sobie program Carsona w nowojorskim motelu?
Rzecz jasna, nie czekali. Jak tylko Brama znikła z mojego pokoju w motelu, sztab przesunął ją do toalety Boeinga w dniu następnym. Z punktu widzenia Lawrence’a ja wyszłam, Sondergard wpadła, Brama błysnęła i pojawiła się pierwsza stewardesa, którą następnego dnia wepchnęłam do toalety.
Trzeba czasu, żeby do tego przywyknąć.
— Coś nie tak? — spytał Ralph.
W tej akcji nie udawał stewarda. Dzięki swojemu skórokombi-nezonowi stał się idealną kopią bardzo czarnej i bardzo kobiecej osoby, której pewnie nawet nie znał z nazwiska. Ralph jest drobnej budowy i pracuje w moim zespole od dawna. Od przeszło roku.
— Nie. Możemy zaczynać. Czy mam zostać tutaj, czy wracać do mtego samolotu?
— Lilly jest sama w pierwszej klasie. Mogłabyś jej tam pomóc.
Tak też zrobiłam. Formalnie, rzecz jasna, to ja dowodzę, ale Ralph dowodził na DC-10, a Cristabel na 747. Przy takim porwaniu jak to, pozwalam kierować akcją szefom poszczególnych podzespołów.
Operacja w pierwszej klasie przebiegała sprawnie. Używaliśmy standardowego zagrania „kawa czy herbata”, opierającego się na naszej szybkości i ich ociężałości. Pochyliłam się nad dwoma pierwszymi fotelami po lewej stronie.
— Czy jesteście państwo zadowoleni? — spytałam z szerokim uśmiechem.
Pop, pop. Dwa naciśnięcia spustu, tuż przy głowie, tak żeby reszta nic nie widziała. Następny rząd.
— Cześć. Jestem Louise. Przelećcie mnie.
Pop, pop.
Zbliżałyśmy się do końca kabiny, a nikt się nie zorientował. Wreszcie parę osób wstało i przyglądało się nam z zaciekawieniem. Spojrzałam na Lilly, ona kiwnęła głową i załatwiłyśmy resztę szybkim ogniem. Cała kabina pierwszej klasy była teraz pogrążona w spokojnym śnie, co oznaczało, że nikt tu nam nie pomoże ciągnąć nieprzytomnych do Bramy. Jest to absolutnie niesprawiedliwe, ale nie ma rady. Dodatkowy przywilej dla latających pierwszą klasą.
Pośpieszyłyśmy do turystycznej, która zawsze stwarza większe problemy. Tu nie zaczęto jeszcze układać pasażerów do snu. Ralph kontynuował numer z przerzedzaniem. Właśnie pochylił się nad mężczyzną siedzącym przy przejściu i spytał, czy nie zechciałby wyjść z nią (czyli z nim) na chwilę.
Facet wstał i plecy Ralpha wybuchły. Coś uderzyło mnie w prawe ramię. Obróciłam się na pięcie i przykucnęłam w pozycji strzeleckiej.
Dostrzegłam czerwień na swoich dłoniach i ramionach.
Pomyślałam: porywacz, ten facet jest porywaczem.
I jeszcze: dlaczego zwlekał tak długo?
I: porwania były rzadkością w latach osiemdziesiątych.
I: czy dostałam w ramię? Czy Ralph nie żyje?
I: ten skurwysyn to terrorysta!
Wydawało się, że to trwa wieczność.
W rzeczywistości pocisk trafił mnie w ramię, obróciłam się pod wpływem impetu, uniosłam lewą rękę, by nastawić przełącznik na „likwidację”, przykucnęłam, wycelowałam starannie i rozniosłam faceta na strzępy. Górna część jego tułowia z głową oderwały się od reszty ciała i spadły o sześć rzędów dalej w przejściu. Lewa ręka wylądowała komuś na kolanach, a prawa, wciąż ściskająca rewolwer po prostu spadła na podłogę.
Wiem, mogłam go tylko ogłuszyć.
Miał szczęście, że tego nie zrobiłam. Gdybym zabrała go żywego za Bramę, usmażyłabym jego jaja na śniadanie.
Nie warto opisywać piekła, jakie się rozpętało. A gdyby nawet było warto, miałabym z tym trudności. Długo siedziałam w przejściu, patrząc na krew.
Ekipa musiała ogłuszyć prawie wszystkich. Jedynym pocieszeniem była liczba pasażerów, których udało się przerzucić w fazie przerzedzania. Resztę musieliśmy wynieść na własnych grzbietach.
Kiedy Lilly wreszcie przy mnie przyklękła, myślała, że jest ze mną gorzej, niż było w rzeczywistości. Chyba się bała, że mogę się rozpaść pod dotknięciem.
— W większości to krew Ralpha — powiedziałam, choć wcale nie byłam tego pewna. — Dobrze się stało, że zatrzymałam pocisk. Mógłby przebić kadłub.
— Chyba można i tak na to spojrzeć. Musieliśmy zdjąć załogę kabiny pilota, Louise. Usłyszeli awanturę.
— Nie szkodzi. Akcja trwa. Przerzućmy ich.
Zaczęłam się podnosić. Raz, dwa i…
Nie tym razem.
— Nie możemy ich jeszcze przerzucać — powiedziała Lilly. Nie podobał mi się wyraz niepokoju na jej twarzy, kiedy próbowałam wstać. To nic, pokażę jej. — Składamy ich przy toalecie — mówiła Lilly. — Ale Brama jest teraz w Boeingu.
— Gdzie jest Ralph?
— Nie żyje.
— Nie zostawiaj go tutaj. Zabierz go z nami.
— Oczywiście. I tak bym musiała, składał się głównie z protez.
Udało mi się podnieść na nogi i tak było trochę lepiej. To nie musi być katastrofa, powtarzałam sobie. Jeden zabity, jedna ranna, nadal panujemy nad sytuacją. Ale zaczynałam dostrzegać złe strony opróżniania dwóch samolotów naraz. Lubię wiedzieć, że Brama jest i czeka w ciągu całej akcji.
My nie mogliśmy na to liczyć.
Najbardziej ograniczającym czynnikiem przy korzystaniu z Bramy jest prawo czasowe, które mówi, że może się ona otworzyć tylko raż w danym czasie. Raz i tylko raz.
Gdybyśmy wysłali Bramę do, powiedzmy, siódmego grudnia 1941 roku, od szóstej do dziewiątej na wyspę Oahu, moglibyśmy porwać większość załogi krążownika „Arizona”, ale wówczas te trzy godziny pozostałyby dla nas zamknięte na zawsze. Jeżeli coś ciekawego dzieje się podczas tych samych trzech godzin w Chinach albo w Amsterdamie, albo nawet na Marsie, trudno. Nie możemy nawet zobaczyć wydarzeń z tych godzin na monitorach czasu.
Powoduje to kolejny paradoks. Strumień czasu jest upstrzony białymi plamami. Większość jest wynikiem naszych akcji albo wypraw w czasie naszych poprzedników. Ale niektóre są wynikiem wypraw, które dopiero nastąpią. Innymi słowy, za kilka lat albo za kilka dni ktoś uzna, że warto i należy przenieść się w ten czas, do miejsca, które jest nam nie znane. A ponieważ się tam wyprawimy, ten odcinek czasu jest niedostępny dla naszych monitorów.
Zjawisko to jest znane jako „cenzura czasowa”. Nie mogliśmy spojrzeć wstecz, zobaczyć siebie i dowiedzieć się, co zrobimy. Wiedzieliśmy, że istnieje biała plama i że nikt jeszcze nie wyprawiał się w tamten czas, ale nie mogliśmy się dowiedzieć, dlaczego ktoś postanowi tam się wybrać.
Jeżeli uważacie, że coś z tego rozumiem, to mnie przeceniacie. Po prostu przestrzegam reguł, których mnie nauczono, i robię, co mogę.
Moja prawa ręka była bezużyteczna. Nie powiem, żeby mnie bardzo bolała. Nie zwracałam więc na nią uwagi i wyciągałam barany lewą ręką za włosy, sztuczka znana w naszym żargonie jako środek na ból głowy z epoki kamiennej.
Wreszcie Brama się pojawiła i przerzuciliśmy ich jak worki. Zajęło nam to góra trzy minuty. Jak tylko skończyliśmy, Brama ponownie zniknęła, prawie natychmiast pojawiła się z powrotem i zaczęły napływać pustaki. Nie więcej niż pięć procent miało twarze. DC-10 miał uderzyć z taką siłą o ziemię, że szkoda było naszego wysiłku. Wiele ciał przychodziło w workach, po prostu fragmenty nadpalonych ciał, które rozrzucaliśmy po samolocie. W pewnym momencie widocznie straciłam przytomność. Wiem tylko, że ktoś przepchnął mnie przez Bramę, ale tego nie pamiętałam. Siedziałam na podłodze i ludzie z zespołu medycznego chcieli ułożyć mnie na noszach, lecz im nie pozwalałam. Coś mnie niepokoiło.
— Kto ma broń Ralpha?! — wrzasnęłam.
Lilly spojrzała na mnie dziwnie i już miała wracać, ale przewrócili ją członkowie naszego zespołu, wbiegający przez Bramę.
— Myślałam, że ty masz — powiedziała.
— Nie mam.
— Szukacie Ralpha? — zapytał ktoś. — Ralph nie żyje.
— Gdzie jest jego paralizator?
Byłam już na nogach i biegłam do Bramy. Nie miałam pojęcia, ile czasu zostało po tamtej stronie do zderzenia, ale to się nie liczyło. Nawet gdyby chodziło o sekundy, musiałam wracać.
Rozległa się syrena ostrzegawcza. Spojrzałam w górę, zdawało mi się, że widzę Lawrence’a rozpaczliwie machającego rękami za szybą pomieszczenia sztabu. Odwróciłam się i coś krzyknęłam, ale Lilly już była za Bramą.
W każdym razie do połowy.
Zdarzyło się z nią coś niesamowitego. Pochylona do przodu, przeszła przez Bramę głową i ramionami, prawie do pasa.
Wtedy Brama się zamknęła.
Rozważaliśmy często, co może się zdarzyć w takim przypadku, ale nie wiedzieliśmy, bo nikt tego nie próbował. Teoria nie była jednoznaczna. Wydawało się pewne, że ciało znajdujące się w poło wie drogi nie zostanie po prostu przecięte na pól. Proces był znacznie bardziej skomplikowany. Człowiek przechodzący przez Bramę nigdy nie jest podzielony na dwa kawałki. Całość ciała jest zachowana w niewidocznym dla nas wymiarze.
Lilly nie została przecięta na pół. Znikła. A kiedy to się stało, budynek zatrząsł się jak od wybuchu. Rozdzwoniły się alarmy.
Podniesiono mnie z podłogi i położono na noszach. Widziałam miotających się gorączkowo gnomów w sztabie. Potem straciłam przytomność.
Poinformowano mnie o wszystkim, kiedy lekarze naprawili mi bark.
Wybuch, który słyszałam, byl wynikiem przeciążenia przez ciało Lilly systemu energetycznego zasilającego Bramę. Ze względu na niezbędne naprawy, Brama przez dwa dni będzie nieczynna.
Co stało się z Lilly?
Wolę o tym nie myśleć. Przechodząc przez Bramę, wkraczamy w strefę, która pod wieloma względami nie mieści się w ludzkim pojęciu, jednak pod innymi względami wpływa na ludzki umysł w sposób nieprzewidywalny. Niektórzy ludzie wychodzą z Bramy jako wyjące zwierzęta i tacy już zostają. Tracimy w ten sposób pięć procent baranów i pewną liczbę nowicjuszy z zespołów przechwy-tujących.
Lilly tam została. Na zawsze.