Relacja Shermana
li a podstawie długiego doświadczenia w kontaktach z ludźmi doszedłem do przekonania, że żadna opowieść nie jest do końca prawdziwa.
Siedzę nad dwiema relacjami i mam uzupełnić je własnymi kłamstwami, półprawdami albo po prostu nieporozumieniami, powodowany jakąś niejasną potrzebą dążenia do pełni, pełni, której nigdy się nie da osiągnąć.
Relacje są takie, jakich można było oczekiwać. Każdy narrator jest gwiazdą własnego przedstawienia. Postacie drugorzędne pojawiają się, tylko żeby czegoś dowieść, i mają skłonność do znikania, kiedy przestają być potrzebne.
Na przykład Bili Smith nigdzie nie wymienił imienia swojej byłej żony. Nigdzie nie wspomniał, że ma z nią dwójkę dzieci i że ich nigdy nie odwiedza, bo to dla niego zbyt bolesne. C. Gordon Petcher jest w oczach Smitha karykaturą, podczas gdy moje obserwacje na monitorze czasu mówią, że to ciężko pracujący sumienny człowiek, którego działania były zawsze przemyślane.
Z drugiej strony, żeby mu oddać sprawiedliwość, Smith zdawał sobie sprawę z własnych słabości i nie wstydził się ich ujawnić. Można by powiedzieć (gdyby się było osobą tak cyniczną, za jaką lubi uchodzić Louise), że aż za dobrze zdawał sobie sprawę ze swoich kłopotów. Ale walczył z nimi.
Warto czytać między wierszami. Nietrudno dostrzec, iż Smith rzeczywiście wierzył, że kocha Louise. Bał się do tego przyznać nawet przed samym sobą i nie bez powodu. Bo jej nie kochał. Przyszłość to potwierdzi, jak mnie zapewnia Wielki K. Smith nie będzie dobrym ojcem dla dziecka Louise.
Louise…
Potrafię pracować z osobą pomyloną równie dobrze jak z normalną. Nie mam żadnej wątpliwości, że Louise była pomylona, ale osiągnęła stan roboczego przystosowania do niemożliwej sytuacji. Jej urojenia na temat skórokombinezonu są tego najwymowniejszym przykładem. Wierzyła w niego z takim przekonaniem, że mogła go „zdejmować” i oglądać jakiś horror własnego pomysłu. Nie sprzeczałem się z nią, bo miało to swój wymiar użyteczny. Jedynie kiedy go zdejmowała, mogła się przede mną otworzyć, mówić mi o sprawach, które już znałem, ale które musiała ujawnić sama. Okazałem się nietęgim psychoanalitykiem, to prawda. Widocznie było nieuniknione, że się w niej zakocham na swój zimny, pozbawiony serca, mechaniczny sposób.
I jeszcze jedna ironia. Uważała, że nie kocha Smitha, podczas gdy w rzeczywistości go kochała.
A, jeszcze Mayer. Bądźmy tu skrupulatni. Przez trzydzieści lat wmawiał sobie, że kochał córkę. Kiedy się przebudziła, okazało się, że ona ma odmienną opinię. Zdobyła się nawet na to, żeby mu powiedzieć, co naprawdę zabiło jego ukochaną żonę.
Siedzę więc tutaj i wspominam ich, choć jeszcze nie umarli.
„Tutaj” oznacza kabinę jednego z wahadłowców orbitalnych, który stał kiedyś obok większego statku ewakuacyjnego. W istocie jest to znacznie potężniejszy pojazd. Jesteśmy oddaleni o miliony mil od Ziemi i dotarliśmy tu w bardzo krótkim czasie. Wielki K. zapewnia mnie, że znajdujemy się wystarczająco daleko, żeby uniknąć zarówno fizycznych, jak i temporalnych skutków ucieczki w „przyszłość”.
Na kolanach mam relację tych dwóch osób, obok siebie małą czarną skrzynkę wielkości mniej więcej rejestratora rozmów w kabinie załogi.
Po głowie chodzi mi natrętny przykład dwudziestowiecznej mądrości: „Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty twojego życia”. Zdefiniować dzień. Zdefiniować życie.
— Posłuchaj, ty skurwysynu — powiedziałem.
— Podałeś niewłaściwe hasło — odezwał się głos z czarnej skrzynki.
— Wiem, ale pomyślałem, że powinieneś to jeszcze raz usłyszeć, zanim ona umrze. Żeby ci przypomnieć o kimś, kto się tobą nie przejmował.
— Aluzję zrozumiałem.
— Siedzę tutaj i myślę. Zastanawiam się, dlaczego się im wydawało, że mają jakiś wpływ na sprawy świata. Dlaczego nikt z nich nigdy nie spytał, co to jest ten Wielki K. i gdzie się znajduje? Dlaczego wszyscy wierzyli w Bramę?
— Brama jest równie rzeczywista jak następny tydzień — powiedział Wielki K.
Nie mówiłem nic więcej, ale też i nie musiałem. Ja znałem odpowiedzi. Był to efekt odwrócenia uwagi i potęgi słów. Nazywajcie coś „wielkim” wystarczająco często i wszyscy uwierzą, że to jest wielkie. Albo pomylą rozmiar z pojemnością. Pojemność informacyjna Wielkiego K. jest w istocie nieograniczona, ale Louise zakłada, że zostanie on zniszczony w kataklizmie, który miał pochłonąć jej miasto.
— Czy ona jest na statku? — spytałem.
— Oczywiście. I to się zaraz stanie. Patrz.
Obraz miałem na ekranie przed sobą. Zobaczyłem Bramę rozszerzającą się na wiele mil i znikający w niej statek.
Hałas musiał być straszny. I niewątpliwie zrobiło się jasno. Widziałem to za oknem.
Kiedy połączył się efekt zniszczenia Bramy i paradoksu czasu, a potem wszystko się uspokoiło, Ziemia obracała się nadal wokół osi. Ale było gorzej niż w Wieku Ostatnim. Louise miała rację, nic nie przeżyło.
— W tej nowej, zmienionej rzeczywistości ostatni człowiek umarł przeszło dziesięć tysięcy lat temu — powiedział Wielki K. — Mówiąc w sensie chronologicznym.
— To jedyny znany mi sposób mówienia.
— Na szczęście są inne sposoby.
— Czyja muszę to robić?
— Jesteś moim synem jednorodzonym.
— 1 nie moja, ale twoja wola niech się stanie. W porządku. Obudź mnie, kiedy oni tu przybędą.
— Wyobraź sobie ich zdumienie, kiedy wyjdziesz im na powitanie za sto milionów lat.