liie ma nic bardziej przygnębiającego niż samotność w tłumie, kiedy grają kolędy. Wlokłem się przez dworzec lotniczy, czując się, jakbym miał z dziewięćdziesiąt lat. Było wpół do dziesiątej. Czas na trzy albo cztery drinki w motelowym barze i do łóżka.
Nie oceniałem swoich szans tak wysoko jak Tom. Nawet gdyby miał rację, w moim obecnym stanie nie bardzo bym wiedział, co zrobić ze swoim szczęściem. Jedno tylko mnie w Tomie denerwuje — jego przekonanie o moim szaleńczym kawalerskim życiu.
Gdzie? W Kensington w stanie Maryland?
Nie mówię, że nie myślałem o wynajęciu mieszkania w mieście. Waszyngton zawsze słynął z obfitości pięknych i młodych sekretarek. Wiele z nich gotowych jest pójść do łóżka za parę drinków i pokręcenie się po parkiecie. A potem rano wstaną, pocałują cię w policzek i nigdy już ich nie zobaczysz. Szybko, łatwo, przyjemnie i żadnych zobowiązań. Wiem, o czym mówię, sam parę razy próbowałem zaraz po rozwodzie.
Była to dobra, sportowa rozrywka w nocy, ale następnego dnia zawsze czułem się podle. Chciałem poznać dziewczynę, chciałem, żeby użyć zdewaluowanego słowa, jakiejś więzi. Nie upierałem się przy małżeństwie, nie byłem aż tak niemodny, ale uważałem, że powinniśmy się poznać.
Moja żona uśmiałaby się z tego.
Odwiedzałem pewien salon masażu, nie częściej niż raz na dwa, trzy tygodnie. Moje potrzeby seksualne nie były już takie jak kiedyś. Odpowiadała mi tam rzeczowa atmosfera: załatwiało się sprawę szybko i skutecznie, a chociaż po wyjściu nie czułem się najlepiej, to jednak lepiej niż po tych jednonocnych randkach.
Tyle o szalonym i wolnym życiu kawalerskim, o którym szczęśliwie żonaty Tom Stanley myślał z zazdrością. Taki los przypadł beztroskiemu ujeżdżaczowi odrzutowców, zbyt młodemu na wojnę koreańską i zdemobilizowanemu przed Wietnamem, który miał w sobie sporo ikry. Teraz sam nie bardzo wiedział, jak wylądował za biurkiem. A jak się chciał rozerwać, upijał się i szedł na kurwy.
W takim stanie umysłu nie bardzo dbałem o to, dokąd idę. Patrząc pod nogi wszedłem na schody ruchome i obok mnie znalazła się para płytkich brązowych pantofelków. Podniosłem wzrok po nylonach i spódniczce, szybko przeskoczyłem na twarz.
— Coś często na siebie wpadamy, prawda? — uśmiechnęła się do mnie.
Ciągle jeszcze gapiłem się w milczeniu, kiedy poczułem wstrząs. Jedną ręką trzymałem się gumowej poręczy, drugą złapałem ją za ramię. Trzęsienie ziemi, przemknęło mi przez myśl, potem rozejrzałem się i zrozumiałem, że zatrzymały się schody ruchome.
— Może powinniśmy się poznać — powiedziała. — Jeszcze się okaże, że utknęliśmy tu na wiele godzin.
Roześmiałem się.
— Ma pani nade mną przewagę. Pani zna moje nazwisko, a ja nie miałem okazji, żeby spytać, jak pani się nazywa.
— Jestem Louise Ba… — Zasłoniła dłonią usta i zakasłała. W drugiej ręce trzymała zapalonego papierosa. — Louise Bali. — Spojrzała na mnie z wyczekującym uśmiechem, jakby pytała, czy nie mam nic przeciwko temu, że ona jest Louise Bali. Cóż, nie spotyka się dziś wielu kobiet o tym imieniu, ale lepsze to niż Luci albo Lori, czy inne cukierkowe imiona, jakie matki nadają teraz córeczkom.
Odpowiedziałem jej uśmiechem, na co ona uśmiechnęła się na pełny regulator. Można by od tego uśmiechu zapalać świece. Uświadomiłem sobie, że nadal trzymam ją za ramię, opuściłem więc rękę.
— Krewna słynnej gwiazdy[5]? — spytałem.
Przez chwilę nie kojarzyła i pomyślałem, że wychodzę na starca odwołującego się do starożytnej historii, ale zaraz załapała. Dopiero później wydało mi się dziwne, że mogła nie zrozumieć aluzji do tak popularnego filmu jak „Kocham Lucy”. Przy takim nazwisku dowcipnisie musieli ją o to pytać setki razy.
— Nie, nie jesteśmy spokrewnione. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Mnie się stale coś takiego przytrafia.
Myślałem, że nadal mówi o Lucille Bali, po chwili zrozumiałem, że chodzi jej o oblanie mnie kawą. Wydało mi się to błahostką w porównaniu z przywilejem stania obok niej na tym samym stopniu schodów.
— Nie ma sprawy — powiedziałem.
Ludzie przed nami ruszyli i my też zaczęliśmy schodzić po nienaturalnie wysokich stopniach.
Rozważyłem i odrzuciłem kilka kwestii, którymi mógłbym podjąć rozmowę. Pociągała mnie jak żadna kobieta od bardzo dawna. Chciałem z nią rozmawiać. Chciałem z nią przetańczyć noc, oczarować ją, śmiać się z nią i płakać, prawić jej błyskotliwe komplementy. No dobrze, nie miałbym też nic przeciwko pójściu z nią do łóżka. Żeby do tego doszło, musiałem zacząć od olśnienia jej, zafascynowania dowcipem, rzucenia paru lekkich słów, jakimi gwiazdorzy filmowi nonszalancko sieją w zwariowanych komediach.
— Czy pani mieszka gdzieś w okolicy? — spytałem. Znakomity początek rozmowy numer sto dziewięćdziesiąt dwa. Mam takich na kopy.
— Hm… W Menlo Park.
— Nie znam tej okolicy. Byłem tu zaledwie parę razy i właściwie nie oddalałem się od lotniska. — Czy pokaże mi pani miasto? Nie mogłem się zdobyć na zadanie tego pytania. Zatrzymaliśmy się w małej cichej zatoczce na uboczu od rwącej ludzkiej rzeki. Musieliśmy prawie krzyczeć do siebie.
— To jest po drugiej stronie zatoki. Na półwyspie. Jeżdżę do pracy metrem.
— BART-em[6]?
Znów pauza, nie widzący wzrok, jakby przewijała się jej w głowie jakaś taśma, a potem — jest!
— A tak, oczywiście.
Zapanowało niezręczne milczenie. Miałem ponure przeczucie, że dziewczyna zaraz odejdzie, jeżeli Cary Grant nie pośpieszy mi na pomoc z jakąś dobrą kwestią.
— Zatem pewnie nie zna pani dobrze wschodniego brzegu zatoki?
— Dlaczego pan pyta?
— Zastanawiałem się, czy zna pani jakąś godną polecenia restaurację. Ja znam tylko te w okolicy lotniska.
— Słyszałam, że są sympatyczne lokale na placu Jacka Londona.
I stała uśmiechając się do mnie. Znów miałem chwilę wahania, szczerze mówiąc, mam opory wobec nowo poznanych ludzi, jeżeli nie są związani z moją pracą. Ale dziewczynie najwyraźniej nigdzie się nie śpieszyło, więc co tam!
— Czy zjadłaby pani ze mną kolację?
— Myślałam, że już pan nigdy nie poprosi.
Jej uśmiech był lepszy niż amfetamina i gorszy niż heroina. Przed chwilą czułem się, jakby na mnie nadepnął słoń, a teraz byliśmy razem i poczułem się, jakbym miał dwadzieścia lat i obudził się po dobrze przespanej nocy.
Z drugiej strony bałem się, że to może prowadzić do uzależnienia, a na pewno byłem oszołomiony. Oto już szliśmy w mżawce przez parking publiczny, ja paplałem coś bez przerwy jak gość na haju, kiedy przypomniałem sobie, że mam samochód na parkingu Hertza. Powiedziałem jej to, a ona spojrzała w niebo. Padało coraz mocniej.
— Jedźmy moim — zaproponowała. — Potem pana tu podrzucę.
Pomysł wydawał mi się niezły, póki nie zobaczyłem jej samochodu.
Było to coś niesamowitego. Spojrzałem na ten wóz, potem na nią. Uśmiechała się niewinnie, przeniosłem więc wzrok z powrotem na samochód.
Nie byłem nawet pewien, co to jest, ale chyba coś włoskiego i wyglądało, jakby zostało zbudowane za dwadzieścia albo trzydzieści lat, miało jakieś osiemnaście cali wysokości i trzydzieści stóp długości, i stojąc w miejscu zdawało się robić ze sześćdziesiąt mil na godzinę. Obliczałem, że musiało kosztować osiemdziesiąt albo i dziewięćdziesiąt tysięcy.
W porządku. To samochód jej narzeczonego. Albo dziewczyna ma popłatne zajęcie dodatkowe. Może umarł jej bogaty wujek albo ma bogatych rodziców. Na pewno nie mogła tego kupić za pensję pracowniczki linii lotniczych.
Szczerze mówiąc, zaczynałem mieć co do niej wątpliwości. Pewne drobiazgi nie pasowały do siebie. Na przykład, mając coś takiego w garażu, jeździła do pracy metrem?
Albo bądźmy brutalnie szczerzy. Mając taką twarz i figurę, chciała umówić się ze mną?!
Zacząłem się obawiać, że może być fanką katastrof. Są tacy, choć to na ogół mężczyźni. Ale jak trafi się kobieta, może być naprawdę pokręcona. Nagle przypomniałem sobie, jak rano w hangarze uciekła przede mną. Szukała czegoś z zapałem w workach ze szczątkami. Czy to ją w jakiś sposób podniecało?
Tam, na lotnisku, wydawała się nieosiągalnym marzeniem, kiedy więc wreszcie dotarło do mnie, że ona próbuje mi pomóc, że naprawdę chce iść ze mną na kolację i robi wszystko, żebym ją zaprosił, nie kwestionowałem swojego szczęścia. Ale czego ona ode mnie rzeczywiście chciała? Nie sądziłem, że chodzi o moją oszałamiającą urodę i błyskotliwą konwersację.
Wcisnąłem się na miejsce dla pasażera i zagraniczne cudo pod maską zamruczało jak wielki kot, kiedy cofała. Samochód z pomrukiem przejechał przez parking i ustawiliśmy się w kolejce. Spojrzała na mnie.
— Ciężko było dzisiaj? — spytała.
No tak, zaczyna się. Będę musiał bawić damę makabrycznymi opowieściami.
— Było okropnie.
— To zapomnijmy o tym. Żadnych rozmów na temat katastrof. Nie wspominajmy w ogóle o samolotach.
Kolejna teoria do wyrzucenia. Nie mogłem dojść, skąd się wzięła ta dziewczyna. Kiedy podjeżdżaliśmy do bramy, gdzie pobierano opłatę, przyjrzałem się jej jeszcze raz w błękitnym blasku świateł na parkingu. Coś jeszcze nie dawało mi spokoju.
Jej ubranie. Niby wszystko w porządku, wyglądała świetnie, tyle że było niemodne. Miała teraz na sobie cywilne rzeczy i muszę powiedzieć, że nie widziałem czegoś takiego od dziesięciu lat. Nie uważam się za znawcę damskiej mody, ale nawet ja widziałem, że coś tu nie gra. Spódnica nie pasowała do bluzki i była za krótka. Bluzka tak przeświecała, że widać było stanik.
Nadal się nad tym głowiłem, kiedy zapłaciła strażnikowi wsypując mu garść monet do ręki i pozwalając wybrać należność. Pamiętam, że robiłem tak samo na lotnisku w Kalkucie.
Potem puściła swoją chudą, głodną maszynę na drogę dojazdową i wystartowaliśmy, nie czekając na zezwolenie wieży kontrolnej. Czułem się tak jak w reklamie samochodowej, w której producenci próbują udowodnić, że ich pojazd jest bardziej przystosowany do latania niż poruszania się po drogach. Dojechaliśmy do autostrady w jednym kawałku i tu dopiero pokazała, co potrafi. Wykorzystywała luki, których ja nawet nie zdążyłem zauważyć, jakby inne samochody były nieruchomymi przeszkodami.
Po pierwszym przystępie strachu przestałem sięgać po nieobecny hamulec, rozsiadlem się i podziwiałem jej jazdę.
Do licha, ta dama potrafiła prowadzić.
Zawiozła mnie na plac Jacka Londona. Słyszałem o nim, ale nigdy tu nie byłem. Okolica wyglądała na atrakcyjną dla turystów raczej niż dla miłośników dobrej kuchni.
Zaparkowała, a mnie udało się oderwać palce od boków fotela i jakoś się wytoczyłem na zewnątrz, zaskoczony, że mogę oddychać, wdzięczny, że żyję. Spojrzała na mnie, jakby chciała spytać, o co chodzi. Nagle poczułem się bardzo stary. Uznałem, że pewnie ona nie jechała aż tak szybko, że to ja staję się skamieliną. Byłem pewien, że jeździłem równie szybko w latach swojej młodości, a co do niektórych numerów, które wykręcaliśmy na odrzutowcach marynarki…
Weszliśmy do lokalu pod nazwą „U Antoine’a”, gdzie było pełno. Naturalnie, nie mieliśmy rezerwacji. Maitre d’hótelpowiedział mi, że trzeba czekać czterdzieści pięć minut. Sięgnąłem po portfel, żeby mu coś wsunąć do ręki, kiedy zdarzył się cud. Facet zobaczył Louise.
Widocznie nie mógł znieść myśli, że mogłaby sterczeć w holu. Nie zauważyłem, czy coś zrobiła, może go zahipnotyzowała. Tak czy inaczej, nagle znalazł się wolny stolik przy oknie z widokiem na wodę. Kiwało się tam na kotwicy dużo małych łodzi skąpanych w deszczu. Piękne. Zamówiłem podwójną szkocką z lodem i ona zażądała tego samego. To mnie ucieszyło. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie zamawiają drinki, które smakują jak cukierki i wystają z nich papierowe parasolki.
Menu było po francusku. I wiecie co? Louise znała język jak urodzona Francuzka. Pozwoliłem jej zamówić, mając nadzieję, że nie uraczy mnie ślimakami czy innymi węgorzami.
Nasze drinki zjawiły się z prędkością zbliżoną go prędkości światła. Po oczach kelnera poznałem, że Louise dokonała kolejnego podboju.
Ktoś zaczął grać na pianinie. Louise znieruchomiała i znów zobaczyłem ten jej wyraz twarzy. Sięgała do banku pamięci, ale tego nie musiała szukać długo.
— Kawałek z „Casablanki” — powiedziała.
— Twoje zdrowie, mała — uniosłem szklankę.
Wypiła duszkiem. Widocznie zrobiłem zdziwioną minę.
— Potrzebowałam tego — wyjaśniła.
Przywołałem kelnera, który, oczywiście, gapił się na Louise, i część jej czaru chyba udzieliła się mnie, bo przybiegł z następną porcją.
— Na to wyglądało. — Ja też potrzebowałem, ale swoją whisky sączyłem powoli. Louise usiadła jakoś bokiem, zjedna ręką zarzuconą na oparcie krzesła, z nogami wyciągniętymi obok stołu. Sprawiała wrażenie zupełnie rozluźnionej i była jeszcze piękniejsza. Przechyliła lekko głowę.
— O co chodzi? — spytała.
— O nic. Proszę się nie gniewać, ale muszę to powiedzieć. Jest pani bardzo piękna i robię, co mogę, żeby się za bardzo na panią nie gapić.
Ściągnęła usta i przyjęła to z przekornym uśmiechem.
— Nie mogę uwierzyć w swoje szczęście — dodałem.
Uśmiech przygasł nieco.
— Nie jestem pewna, jak mam to rozumieć.
— Chodzi mi o to, że wszyscy widzą to, co ja widzę w pani, ale trudno mi zrozumieć, co pani widzi we mnie.
Wyprostowała się nieco i jej uśmiech przygasł jeszcze bardziej. Właściwie zmienił się w wyraz namysłu.
— Ryzykując podejrzenie, że wzbudził pan moje współczucie, powiem, że wyglądał pan na samotnego i przygnębionego. Taki ktoś potrzebuje przyjaciela. Ja też, a żadnego nie mam. Chciałam oderwać swoje myśli od koszmarów, których się dziś naoglądałam, i pomyślałam, że panu to też pewnie nie zaszkodzi. Ale jeżeli pan…
— Chwileczkę, przepraszam, że powiedziałem…
— Nie, proszę mi pozwolić dokończyć. Nie robię panu żadnej łaski. I nie chcę nic z pana wyciągać, nie jestem dziennikarką. Nie jestem też pomylona na punkcie katastrof. Proszę nie mówić też o swoim szczęściu. Przyjęłam pańskie zaproszenie, bo spodobało mi się, jak pan załatwił tych głupków na konferencji prasowej, i cenię, że pracuje pan tak ciężko nad rozwikłaniem błędów popełnionych przez moją firmę. Dlatego chciałam pana poznać.
Umilkła i zmierzyła mnie krytycznym spojrzeniem.
— Oczywiście, mogłam się pomylić.
Do tej chwili nie przyszło mi na myśl, że ona może być dziennikarką. Teraz też uważałem, że nie jest. Zresztą nie zastanawiałem się nad tym za bardzo, bo widziałem tylko coś pięknego, co moje podejrzenia mogą zrujnować.
— Żałuję, że to powiedziałem — odezwałem się.
— Cóż, powiedział pan. — Westchnęła i odwróciła wzrok. — Może byłam dla pana zbyt surowa.
— Sam się o to prosiłem.
— Ciężki dzień. — Spojrzała na swoją drugą whisky i wlała ją w siebie jednym ruchem. Zrobiłem to samo, mając nadzieję, że w ocenie swoich zdolności do picia jest bliska prawdy. Nie byłoby zbyt zabawne, gdyby mi się urżnęła.
— Ile ma pan lat? — spytała.
— Jest pani dość bezpośrednia.
— To oszczędza czas.
— Mam czterdzieści cztery lata.
— Wielki Boże! Czyżby się pan martwił, że jestem dla pana za młoda? Czy nad tym się pan głowi?
— Między innymi.
— Mam trzydzieści trzy lata. Poprawiłam panu humor?
— Tak. Oceniałem panią na dwadzieścia pięć. — To nie całkiem była prawda. Kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem, myślałem, że jest dużo młodsza, a później uznałem, że dużo starsza. Dwadzieścia pięć to była średnia. — Chciałbym wymazać te ostatnie parę minut i zacząć naszą rozmowę od początku.
— Zgadzam się. — Zapaliła kolejnego papierosa od niedopałka. Tylko to mi się w niej nie podobało, ale nie można mieć wszystkiego.
— Miała pani rację co do mnie. — Powiedzenie tego nie było tak trudne, jak mi się wydawało. — Jestem samotny i byłem przygnębiony. Poczułem się dużo lepiej, odkąd pani na mnie wpadła.
— Nawet z kawą na spodniach?
— Miałem na myśli to późniejsze spotkanie na schodach.
Sięgnęła przez stół i dotknęła mojej ręki.
— Rozumiem pana. Ja też nie cierpię lotnisk w obcych miastach. Człowiek czuje się taki anonimowy w tłumie.
— Zwłaszcza o tej porze roku.
— Właśnie. Wszyscy patrzą wilkiem. Lepiej jest przy wyjściach. Ludzie są tam radosniejsi, bo witają bliskich. Ale nie cierpię pracy w hali głównej. Wszystkim się śpieszy i zawsze są jakieś kłopoty z komputerami. Zagubione rezerwacje… wie pan.
Poczułem powiew chłodu. Ajeżeli ona jest dziennikarką?
— Kiedy odwołano mnie z biletów i posłano do tego hangaru, przyjęłam to prawie z ulgą, może pan sobie wyobrazić? Obiecano, że nie będzie tam żadnych trupów.
Nie odzywałem się. Jeżeli chciała usłyszeć opowieści grozy, powinna o nie spytać teraz.
— Ale mieliśmy nie rozmawiać o pracy — powiedziała. — Tyle że jestem ciekawa, jak ktoś, kto ma czterdzieści cztery lata, dorobił się tak smutnej twarzy.
— Pracowałem na nią latami, ale lepiej o tym nie mówić.
I właśnie o tym zaczęliśmy rozmawiać, o moim życiu i ciężkich czasach. Próbowałem się powstrzymać, ale bezskutecznie. Bogu dzięki nie rozczulałem się nad sobą, a od pewnego momentu i po pewnej ilości alkoholu nie pamiętam dokładnie, co mówiłem, ale jestem pewien, że nie wchodziłem w szczegóły swojej pracy. Przynajmniej dotrzymaliśmy tej części umowy. Głównie opowiadałem jej, co ta praca robi ze mną. O tym, co stało się z moim małżeństwem, o tym, jak budzę się z uczuciem, że spadam, i o śnie, w którym wędruję długim ciemnym korytarzem wśród migających światełek.
Alkohol niczego nie zepsuł. Zanim podano kolację, każde z nas wypiło sporo. Poczułem się rozluźniony i beztroski jak rzadko. Człowiek doznaje cudownego uczucia ulgi, kiedy rozmawia o sprawach, które długo w sobie dusił.
Kiedy jednak podano jedzenie, uspokoiłem się wystarczająco, by sobie uświadomić, że trudno nazwać to rozmową. Udział Louise sprowadzał się do słuchania i paru słów życzliwej zachęty.
— A pani lubi swoją pracę? — spytałem, na co ona się roześmiała. Nasze oczy spotkały się przez chwilę i nie dostrzegłem w jej wzroku krytyki. — Przepraszam, że tak się rozgadałem.
— Niech pan da spokój i je kolację. Chętnie posłucham. Powiedziałam już, że wygląda pan na kogoś, kto potrzebuje przyjaciela.
— Powiedziała pani to samo o sobie, a ja nie okazałem się jak dotychczas dobrym przyjacielem.
— Pan bardziej musiał się wygadać niż ja. Pochlebia mi, że wybrał pan do zwierzeń właśnie mnie. Widocznie mam przyjazną twarz albo coś.
— Albo coś.
Prawie już zapomniałem, jak to jest, kiedy człowiekowi jest po prostu dobrze, i byłem jej za to wdzięczny. Poprosiłem, żeby dla odmiany opowiedziała mi coś o sobie.
Jej ojciec jest bardzo bogaty. Studiowała sztukę w jakimś kole-dżu na wschodzie. Dorastała nie podejrzewając, że kiedyś będzie musiała sama na siebie zarabiać. Wyszła za odpowiedniego młodego człowieka, który okazał się nie tak znów odpowiedni. Rozstała się z nim i próbuje samodzielności. Poroniła dziecko.
Domyślałem się, że jej przygoda ze sztuką okazała się nieudana. Louise przeżyła wstrząs, kiedy przekonała się, jak ciężko trzeba pracować na życie, ale nie chciała wracać do ojca. Stale przysyłał jej jakieś prezenty, których nie miała siły nie przyjąć, jak tego samochodu.
Opowiedziała całą tę historię bardzo płynnie i skończyła przed deserem. Ilekroć spytałem o jakiś szczegół, miała gotową odpowiedź. Było to naprawdę fascynujące, bo mniej więcej w połowie opowieści uświadomiłem sobie, że nie wierzę w ani jedno jej słowo.
I wiecie co? Nic mi to nie przeszkadzało. Czułem już wówczas przyjemne ciepło, dalekie jeszcze od upojenia, ale bardzo sympatyczne. Louise dotrzymywała mi kroku w piciu i, o ile mogłem ocenić, była kompletnie trzeźwa.
— Czy umie pani latać?
Zrobiła minę zaskoczoną, a potem podejrzliwą.
— Jak mam to rozumieć?
— Nie wiem. Pomyślałem, że pani umie.
— Latałam małymi samolotami.
— Tak myślałem.
Deseru prawie nie tknęła. Jak się zastanowić, to prawie niczego nie tknęła, chociaż jedzenie było znakomite. I cały czas paliła. Wykończyła jedną paczkę, napoczęła drugą.
Zacząłem się zastanawiać nad powrotem na lotnisko w tym jej pocisku na kołach. I nad tym, dlaczego mnie okłamywała. Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałem, po prostu wiedziałem.
— Może mnie pani odwieźć? — spytałem.
Była bardzo dobra. Może zdała sobie sprawę z mojego strachu w drodze do restauracji, bo jechała dużo wolniej.
Potem zostałem wysadzony przed hotelem, jak studentka po randce przed akademikiem. Czułem się trochę głupio, ale uznałem, że nie należy być natrętnym. I tak spodziewałem się zobaczyć ją rano.
Mój pokój wypełniony był ciepłym blaskiem, póki nie zamknąłem za sobą drzwi. Wtedy znów znalazłem się daleko od domu, sam, w obcym pokoju hotelowym. Zapragnąłem się napić. Wiedziałem, że to najgorsze dla mnie rozwiązanie, lecz pragnienie nie gasło. Zadzwoniłem pod numer obsługi, a potem w rzadkim przebłysku siły woli odłożyłem słuchawkę, zanim ktoś się odezwał. Rozsunąłem zasłony i spojrzałem na światła miasta. Usiadłem przy oknie.
Pewnie bym tam zasnął na krześle, ale po jakichś dwudziestu minutach rozległo się pukanie. Miałem się nie odzywać. Pewnie przyszedł Tom albo ktoś z zespołu z problemem, którego i tak nie będę w stanie rozwiązać.
Jednak otworzyłem drzwi. Zobaczyłem Louise z papierową torbą i dwiema szklankami. Usiłowała wyglądać radośnie, ale nie wychodziło jej to najlepiej.
— Pomyślałam, że przyda ci się coś do poduszki — powiedziała i zaczęła płakać.