Relacja Louise Baltimore
Nigdy nie widziałam takiego spokoju w sztabie akcji „Brama”, jak kiedy wyszłam z motelu od Billa.
Spokój jest, rzecz jasna, sprawą względną. Byłam tam może dziesięć sekund, kiedy oficer dyżurny Bramy ostrzegł mnie, żebym się usunęła. Rynnami w dół zjechało do sortowni około setki rzymskich legionistów z drugiej centurii.
Kiedy zniknęli, zapanowała zupełna cisza. W spokojnym dniu w sztabie było cicho jak podczas chińskiego Nowego Roku.
Lawrence siedział przy swojej konsoli i nie było w tym nic dziwnego, bo nie mógł jej opuścić. Dziwne było natomiast to, że przy setkach innych stanowisk pracy pozostało tylko pięciu czy sześciu gnomów. Było to trochę tak, jakby przyjechawszy do Nepalu człowiek stwierdził, że większość himalajskich szczytów udała się z wycieczką do Japonii.
Jednym z obecnych był zastępca Lawrence’a David Szanghaj. Wciskał kolejno przełączniki i za każdym razem gasła jedna lampka na konsoli. Na jego twarzy błądził lekki uśmiech.
— Cześć, Louise — odezwał się Lawrence. — Mam nadzieję, że ta misja nie była zbyt ciężka.
— On nie był zbyt ciężki. Co to wszystko znaczy? Gdzie są wszy scy? Myślałam, że nie będzie porwań, póki nie rozwiążemy tego paradoksu.
Wzruszył ramionami.
— To nie było planowane. Nagle pojawiła się okazja w północnej Afryce i postanowiliśmy z niej skorzystać. Stare przyzwyczajenie. Uzyskaliśmy dziewięćdziesięciu trzech legionistów w doskonałym stanie. To jest ten „zaginiony batalion”, czy jak ich tam nazywają[7].
Tablica Davida była teraz prawie ciemna. Kiedy doszedł do jednej czerwonej lampki, spojrzał na Lawrence’a.
— Do widzenia — powiedział i mnie też kiwnął głową, po czym zgasił ostatnie światełko.
Zamknął oczy i opadł na oparcie fotela.
— Do widzenia — odpowiedział nie patrząc na niego Lawrence. Jego słowa były i tak spóźnione. David już nie żył. Wyłączył swoje serce, umieszczone gdzieś pod fotelem.
— Czy wszyscy tam poszli? — spytałam.
— Tak. Będę ci do czegoś potrzebny?
— Pierdol się. Też mi pytanie. Gdzie Sherman?
— W twoim mieszkaniu. Prosił, by ci przypomnieć, że twoja druga kapsuła czasu będzie gotowa do otwarcia za pół godziny. Podobno po zapoznaniu się z nią będziesz wiedziała, co dalej robić.
Spojrzałam na Lawrence’a. Nie odpowiedział mi spojrzeniem, wpatrywał się w bezludne piętro operacyjne.
— Czy jesteś naprawdę gotów, żeby się wyłączyć?
— Nie ma pośpiechu. Mogę zaczekać, aż zobaczysz się z Shermanem.
— Wiem, że nie mam prawa cię o to prosić, ale byłabym ci bardzo wdzięczna, gdybyś zaczekał. Dopóki się nie przekonam, czy on ma jeszcze jakiś plan.
— Wiesz, gdzie mnie szukać.
Poszłam do przygotowalni, żeby coś na siebie włożyć. Leżały tam trzy moje dziewczyny, trzymające się za ręce, nieżywe.
— Zetrzyjcie te uśmiechy z twarzy — powiedziałam. — Będzie to okropnie wyglądać w waszych aktach.
Humor jakoś do nich nie dotarł. Podeszłam do swojej szafki i pogrzebałam w zawartości. Oto prawdziwa szafa czasu. Miałam tam stroje od ledwo wyprawionych skór lamparta do skafandra kosmicznego mieszczącego się w tylnej kieszeni spodni. Niestety, moja ostatnia para dżinsów została zniszczona jakiś milion lat temu, kiedy włożono je na pustaka, noszącego również moją twarz.
Co się nosi, kiedy się jedzie oglądać koniec świata?
Włożyłam suknię, którą miałam na sobie, kiedy porywaliśmy „Titanica”. To były piękne dni.
Kiedy zbliżałam się do stacji metra, z której miałam pojechać do Budynku Federalnego, usłyszałam strzały. Towarzyszyły im wybuchy śmiechu. Wyglądało na to, że jakieś pustaki urządziły sobie wesołą masakrę.
Zatrzymałam się. Śmieszna broń, jaką Wielki K pozwalał nosić pustakom, może odwalić tył czaszki, jeżeli się wsadzi lufę w usta. Nie wytrzymywała porównania z moją silą ogniową, ale nie byłam w nastroju do wyprawiania na tamten świat gromady pustaków, choćby i samobójców.
Po chwili głosy się oddaliły i weszłam na stację. Leżało tam sześć czy siedem ciał. Jedna z kobiet się ruszała. Podeszłam i odwróciłam ją. Była trafiona kilkoma pociskami, cała zalana krwią i nieco zdziwiona.
— To boli — jęknęła.
— Możesz tak leżeć przez kilka godzin — uprzedziłam ją.
— Mam nadzieję, że nie.
Otoczyłam jej szyję ramionami. Spojrzała na mnie z uśmiechem.
— Masz ładną sukienkę — powiedziała. Skręciłam jej kark.
Tym razem na poczcie nie było żadnego audytorium. Podeszłam do jedynego krzesła w pokoju i usiadłam.
— O, jesteś, Louise — odezwał się Wielki K. — Widzę, że ci się udało.
— Z punktu widzenia czasu.
— Chcesz to otworzyć teraz?
— Czy już nadeszła pora?
— Prawie.
Podeszłam więc do stołu i wyjęłam ze szczątków metalowej cegły lśniący metalowy prostokąt. Znów było to moje pismo.
Tym razem nie ma żartów, Louise. Jest wyjście, nie wszystko stracone. Sherman mówi prawdę. Rób dokładnie to, co ci każe, nie słuchaj nikogo innego. Odezwę się do ciebie znów w dniu ostatnim.
W liście nie było ani słowa o konieczności pośpiechu. To dobrze, bo nie chciało mi się nigdzie śpieszyć po tym, jak zrezygnowałam z pracy w planie „Brama”. Nikomu nie powiedziałam o mojej rezygnacji, ale nie to było ważne.
Udałam się na wzgórze na skraju miasta i popatrzyłam w dół na to, co z niego zostało.
Kiedyś było to nie byle jakie miasto. Niektóre budynki — największy z nich to Fed — miały czterdzieści tysięcy lat.
Były też nowsze dodatki. Brama znajdowała się tu od tysiącleci, ale otaczające ją budynki miały dopiero sześćset lat. Przylegało do nich pole wraków. W drugim kierunku ciągnęły się na setkę mil magazyny pustaków: niskie baraki mieszczące sto milionów szuflad. W jednej z nich leżało moje dziecko.
Po trzeciej stronie kompleksu Bramy wznosiły się rzędy tymczasowych kopuł geodetycznych (stały tu zaledwie od dwustu lat), które nazywaliśmy zagrodami. Mieściły około dwustu tysięcy pogrążonych we śnie istot ludzkich i dziewięćdziesięciu trzech bardzo zdezorientowanych rzymskich legionistów, którzy wkrótce też mieli zapaść w sen, jeżeli znajdzie się tam jeszcze ktoś do obsługi urządzeń.
Byli przechowywani w stanie hibernacji, kilka stopni powyżej temperatury zamarzania. Ich serca ledwo biły. Pływali w błękitnym roztworze fluorowęglanów i gdyby któregoś z nich umieścić obok pustaka, trudno byłoby ich odróżnić. Ale różnica była zasadnicza. Oni mieli umysły, pamięć i przeszłość.
Boże, cóż to byłby za karnawał, gdyby tak wszystkich wysadzić na dziewiczej planecie i obudzić.
Daty ich urodzin sięgały od roku trzytysięcznego przed Chrystusem do trzytysięcznego po Chrystusie. Byli wśród nich żołnierze i cywile, niemowlęta i starcy, bogaci i biedni, czarni, biali, brązowi, żółci i jasnozieloni. Mieliśmy tam hitlerowców, hugenotów, Burów, Apaczów, metodystów, hinduistów, animistów i ateistów. Byli zło-dziejaszkowie i masowi mordercy, święci i geniusze, artyści, stręczyciele, lekarze, szamani i czarownice. Byli Żydzi z Dachau, Chińczycy z Tangszenu i Bengalowie z Bangladeszu. Górnicy ze Śląska, Armenii i Wirginii Zachodniej, astronauci z Alfy Centaura. Mieliśmy tam Ambrose’a Bierce’a i Amelię Earhart[8].
Podczas bezsennych nocy zastanawiałam się, jakie społeczeństwo utworzą, kiedy dotrą do Nowej Ziemi.
Od zagród do kosmodromu prowadziły tory kolejowe, ledwo widoczne w oddali. A tam czekał z tuzin rzadko obecnie używanych wahadłowców Ziemia — orbita… i Statek.
Statek był prawie gotów. Jeszcze dwa, trzy lata i będziemy w domu.
Sherman czekał nie wykazując żadnych oznak zniecierpliwienia. Chociaż nie siedział w pozycji lotosu, udawało mu się przypominać Buddę. Patrzyłam na niego zastanawiając się, czy chce, żebym uderzyła w gong albo zapaliła kadzidło czy coś takiego. Jednak po powrocie ze wspaniałego dwudziestego wieku miałam paskudny atak kaszlu. Pośpieszyłam do zestawu odnowy, usiadłam ciężko i podłączyłam aparat do pępka, a Sherman zaczął swoje analizy.
— Co rozkażesz, panie? — spytałam.
— Nie traktuj mnie w ten sposób, Louise. Ja o to nie prosiłem.
— Ja też nie, ale człowiek bierze, co mu dają, nieprawdaż?
— Prawdaż.
— Zatem odtąd będę cię traktować jak Oko Opatrzności. Będę zakładać, że wiesz wszystko o wszystkim. Przyjmę, że znasz moje myśli, zanim je pomyślę. I wiesz co?
— Gówno cię to obchodzi.
Wzruszyłam ramionami.
— Jasne. Zazwyczaj gdy rozmawiam z nieomylnym prorokiem, tracę najlepsze odżywki. Dla ciebie to chyba nudne. Zawsze wiesz, co się wydarzy.
— Nie nazwałbym tego nudą.
Zastanowiłam się nad tym i udało mi się roześmiać.
— Chyba rzeczywiście nie. Wiesz, że wymówiłam pracę?
— Wiem. I że złamałaś reguły bezpieczeństwa i powiedziałaś Billowi Smithowi, kim i czym naprawdę jesteś, najlepiej jak potrafiłaś, a on ci nie uwierzył.
— Dlaczego chciałeś, żebym mu obiecała, że się z nim spotkam tej nocy? Przecież miałam o tej porze być w hangarze i nie mogłam wrócić do niego do motelu.
— Chciałem mieć pewność, że spotka się z tobą w hangarze, co, jak wiedzieliśmy, już się stało.
To mnie na dobrą chwilę zatkało. Odpowiedź była oczywista, ale nie wpadłam na nią, bo całe moje wyszkolenie kazało mi patrzeć na tę sytuację w określony sposób. Potem nagle zrozumiałam.
— Wymuszałeś paradoks.
— Zgadza się.
— Dlaczego mnie nie uprzedziłeś?
— Czy wtedy byś to zrobiła?
Nie potrafiłam odpowiedzieć. Pewnie nie.
— Rada też by nie zatwierdziła tej wyprawy, gdybym im powiedział, że celem jest doprowadzenie do twojego spotkania ze Smithem. Przecież twoje spotkanie z nim było powodem, że sytuacja paradoksalna wymknęła się z rąk.
— O co więc chodziło? Po co wracałam?
Złożył dłonie i przez chwilę milczał. Zadziwiająco przypominał człowieka.
— Wszyscy, którzy pracują przy planie „Brama”, są obciążeni określoną perspektywą — przemówił wreszcie. — Myślimy o tej chwili jako o czasie teraźniejszym. Kiedy ruszamy w dół czasu, myślimy o tym jak o wyprawie w przeszłość, z której wracamy do teraźniejszości. Ale kiedy przebywamy w przeszłości, ona jest teraźniejszością. Jest teraźniejszością dla tych, którzy w niej żyją. Dla nich my jesteśmy przybyszami z przyszłości.
— To dość oczywiste.
— Tak, aleja mówię o punkcie widzenia. Pracując z Bramą nie uwzględniamy punktu widzenia Billa Smitha. Nie myślimy o tym, że istnieje konkretna przyszłość, która jest czyjąś teraźniejszością.
Wyprostowałam się.
— Ależ tak. Nie dalej niż godzinę temu dostałam wiadomość z przyszłości. Kazała mi darzyć cię pełnym zaufaniem.
— Wiem. Ale od kogo to był list?
— Ode mnie. Wiesz przecież. Przynajmniej…
— Od przyszłej wersji ciebie. Tyle że go jeszcze nie napisałaś.
— Pierwszego też jeszcze nie napisałam. I nie jestem pewna, czy napiszę.
— Nie musisz. Spójrz. — Podał mi dwie metalowe plakietki. Wiedziałam, co to jest, i nie patrząc rzuciłam je na podłogę. — Charakter pisma nietrudno skopiować, Louise. Wielki K. sporządził te płytki bez większego wysiłku. Zostaną wysłane w przeszłość za kilka godzin.
Westchnęłam.
— Ale mi namieszałeś w głowie! Tylko nadal nie wyjaśniłeś, dlaczego jeden paradoks ma być lepszy od drugiego.
— Jest kilka powodów. W jednym paradoksie, tym, który byśmy spowodowali, gdybyś nie wróciła i nie spędziła nocy z Billem Smi-them, znikłabyś w chwili, kiedy nadszedł wyznaczony czas, a ty nie przeszłabyś przez Bramę. Bo z punktu widzenia przyszłości już przez nią przeszłaś. Była to część struktury zdarzeń, równie pewna jak to, że zgubienie paralizatora stanowiło część tej struktury.
— Rzecz w tym, że nie stanowiło. O to właśnie w tym wszystkim chodzi.
— Stanowiło. Mówię ci, że ten paradoks jest wbudowany w strukturę czasu. Zdarzenia, które przez tyle lat obserwowaliśmy, były złudzeniem i nowa rzeczywistość, która posuwa się w górę strumienia czasu, jest prawdziwą rzeczywistością. Ale nie obejmuje nas.
Poczułam, że boli mnie głowa. Teoria czasu nigdy nie była moją mocną stroną.
— Myślałam, że to wszystko spekulacje. Myślałam, że tak naprawdę nie wiemy, co się zdarzy w paradoksie.
— Tak było, ale otrzymałem nowe informacje i mam podstawy, żeby wierzyć, że są prawdziwe. — Rozłożył ręce. — Jesteśmy tu ograniczeni językiem. Nie dysponujemy użyteczną definicją rzeczywistości. Uważam, iż bliższe prawdy jest stwierdzenie, że każda seria prawdopodobnych zdarzeń tworzy swoją własną rzeczywistość. Jest ta, którą podglądaliśmy, w której Smith nie znalazł paralizatora, i wiąże się ona z tą, w której Smith nie mógł znaleźć broni, bo nie została zgubiona.
— Ale my mamy do czynienia rzeczywistością, w której paralizator został zgubiony i Smith go znalazł. Ta rzeczywistość zaczęła przybierać nowy kształt. I my zostaniemy z niej wymazani.
— Masz rację, jak dotychczas.
— Dla mnie wystarczy. To, co mówisz, znaczy, że nie miało znaczenia, czy wrócę, czy nie. Po prostu zniknęłabym trochę wcześniej.
Zwrócił do mnie swoją coraz bardziej wyrazistą twarz i zobaczyłam w niej coś, czego nie potrafiłam określić.
— Może na dłuższą metę ma to niewielkie znaczenie — powiedział. — Aleja osobiście wolę wszechświat, w którym jeszcze jesteś, od tego, w którym już cię nie ma.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przepuściłam to zdanie przez roztrzęsiony mechanizm służący mi za mózg, a on wypluł dwie myśli.
— Dziękuję — to była pierwsza myśl. I druga: — Czy naprawdę mogłeś wybierać?
— Nie wiem. Gdyby informacja z mojej kapsuły czasu kazała mi wyeliminować ciebie ze strumienia czasu, wolałbym uważać, że bym się jej przeciwstawił. Na szczęście moim jedynym zadaniem było zrobienie tego, co zrobiłem i co jednocześnie chciałem zrobić.
— Sherman, czy my mamy wolną wolę?
— Tak.
— Możesz to twierdzić wiedząc, co się zdarzy i co ja zrobię?
— Tak. Nie próbowałbym cię przekonać, że coś musimy zrobić, gdybym nie wierzył, że mamy wolną wolę.
Przemyślałam to.
— Nie wciskaj mi kitu, Sherman. Wiesz, że już nie pracuję, a ty mówisz tak, jakby było coś jeszcze do zrobienia. Jeżeli mamy to zrobić, musisz mnie wpierw przekonać, żebym się na powrót zgłosiła do tej pracy.
Uśmiechnął się. Przysięgam.
— Mamy wolną wolę, Louise. Tyle że podlega ona przeznaczeniu.
— Mam dość gierek słownych. Wiesz, że jestem prawie zdecydowana dołączyć do większości i wyskoczyć przez okno. Wiesz także, że jedynym sposobem, żeby mnie od tego powstrzymać, jest powiedzieć mi, co wiesz i co planujesz.
Więc mi powiedział.
Wówczas byłam już pewna, że wszechświat nie może mnie więcej zaskoczyć ani zaciekawić. Myliłam się, co zostało mi udowodnione po niespełna dziesięciu minutach.
A kiedy Sherman mówił, zestaw odnowy biologicznej, który szprycował mnie lekami i jednocześnie badał mój stan fizyczny, potwierdzał jego słowa.
Mój budynek mieszkalny, w którym nie tętniło życie nawet w najlepszych czasach, teraz sprawiał szczególnie ponure wrażenie. Wiadomość o zbliżającym się końcu świata rozeszła się wśród ludzi i niewielu tępaków miało ochotę go oglądać. Ich ciała zaścielały atrium.
Nie, zaścielały to za mocne słowo. Prawdę mówiąc, Wiek Ostatni nie potrafił nawet wyreżyserować imponującej sceny masakry. W mieście zbudowanym dla trzydziestu milionów mieszkało może trzysta tysięcy tępaków. Ich ciała leżały w gustownej odległości jedno od drugiego. Było w tym coś prawie japońskiego: długi bauhausowski korytarz i jakieś ciało z lekka na uboczu. Sztuka układania trupów.
Była tam para, która postanowiła popełnić samobójstwo w trakcie kopulacji. Uznałam to za wzruszające. Odwołanie się do podstaw w ostatniej chwili życia.
Samobójstwo zawsze było naszym narodowym sportem, teraz przybrało rozmiary epidemii. Okazało się, że Rada jest już tylko pięcioosobowa. Koniec z nadzieją na reprezentację w piłce nożnej. Można by spróbować w koszykówkę.
Bezimienny był wciąż na stanowisku. Zastanawiałam się, czy on/ona/ono zauważy, że nastąpił koniec świata. Została też Nancy Jokohama i gadająca głowa, i Marybeth Brest.
I, rzecz jasna, Peter Phoenix. Domyślałam się, że zechce pozostać do końca, żeby się upewnić, że wszystko przebiega zgodnie z planem.
Nowym członkiem był Martin Coventry. Nadal poruszał się o własnych siłach. Domyśliłam się, że Wielki K. powołał go z braku autentycznie starych kandydatów na ławce rezerwowych.
Byłam dumna z Shermana. Trzeba docenić umiejętność zorganizowania widowiska. Znał z góry wynik, a mimo to rozegrał sytuację po mistrzowsku. Podszedł prosto do wielkiego podkowia-stego stołu i przysiadł najego skraju. Marybeth spojrzała na niego karcąco, a on wyciągnął rękę i wzburzył jej włosy.
— Pewnie się zastanawiacie, dlaczego was zwołałem — powiedział.
Wielki K. zrobił tym razem wyjątek ze względu na stan fizyczny członków Rady. Ściągnięcie ich na pocztę wymagałoby wielkich zabiegów logistycznych, jako że większość ich funkcji życiowych wypełniały wielotonowe urządzenia. Pięć kapsuł czasu dostarczono i otwarto w ich obecności. Obserwowałam, jak czytają swoje listy. Było w nich to samo, co w mojej ostatniej kapsule: „Róbcie, co wam każe”.
Sherman dał Radzie czas na przetrawienie tej nowiny. Potem wstał.
— Dobrze. A teraz posłuchajcie, co zrobimy.