Relacja Bida Smitha
Niedaleko naszej sali konferencyjnej znajdował się barek. Weszliśmy tam, bo uznaliśmy, że na nic bardziej eleganckiego nie mamy czasu. Znałem bary na lotniskach od Los Angeles do Orły i zawsze się zastanawiałem, dlaczego ludzie chcą jeść na stojąco nie pierwszej świeżości hot dogi. Tymczasem odpowiedź była oczywista. Śpieszyło im się, tak jak nam teraz.
Dostałem coś, co uchodziło za kanapkę z pieczenia, a potem straciłem dużo czasu na rozrywanie i wyciskanie zawartości małych torebek z musztardą, keczupem i nieokreślonym białym sosem, żeby zabić podejrzany smak mięsa. Tom dostał parówki z sosem chi-li, które musiał jeść plastykowym widelczykiem.
— Słyszałeś już kiedyś coś takiego? — spytałem.
— Częściowo. Podejrzewałem, że coś podobnego usłyszymy.
— I co o tym myślisz?
Tom odpowiedział nie od razu. Byłem ciekaw jego zdania, bo to specjalista od kontroli naziemnej, a w dodatku wiedział dużo o elektronice, która, przyznaję, nie jest moją mocną stroną. Tom ukończył nauki komputerowe w Massachusetts Institute of Technology, a ja pochodzę z ostatniego pokolenia, które wie, jak wygląda suwak logarytmiczny. W mojej pracy trzeba wiedzieć co nieco o komputerach i ja wiedziałem, ale nigdy nie zdołałem zapałać do nich miłością.
— To się mogło zdarzyć — powiedział po namyśle.
— Myślisz, że się zdarzyło?
— Wierzyłem mu, jeżeli o to pytasz. Możemy nawet uzyskać potwierdzenie z komputera, ale po dłuższej pracy.
Zastanowiłem się przez chwilę.
— W porządku. Zakładając, że to prawda, kogo, jak sądzisz, za karę powiesimy?
— Chcesz, żebym zgadywał?
— Dlaczego nie?
— Do diabła, nie wiem, czy w ogóle będziemy mogli kogoś obciążyć. Jest jeszcze za wcześnie. Może odkryjemy coś, co…
— Tylko między nami, Tom.
Kiwnął głową.
— Dobrze. Możemy w ogóle nie znaleźć winnego.
— Posłuchaj, Tom. Jeżeli trąba powietrzna wyskoczy z jasnego nieba i uszkodzi samolot, zgodzę się, że to nie była niczyja wina. Jeżeli uderzy w samolot meteor, pewnie nic nie można było poradzić. Jeżeli…
— Oszczędź mi tego przemówienia — przerwał mi. — Już je słyszałem. A co będzie, jeżeli się okaże, że to my zawiniliśmy? Ty, ja i Komisja?
— To się już zdarzało. I zdarzy się jeszcze. — Nie kontynuowałem, bo Tom wiedział, o co chodzi. Czasami nie potrafimy ustalić, co było przyczyną wypadku, i wtedy nie wiadomo, czy to nie my źle szukaliśmy. Innym razem znajdujemy przyczynę, opisujemy w raporcie, mówimy, co należy zrobić, a ludzie nic nie robią. Naciska się, żeby zaczęli wreszcie działać, ale nigdy nie wiadomo, czy się docisnęło wystarczająco mocno. Czy rzeczywiście dalej już była ściana i czy warto ryzykować posadę dla… i tak dalej. Jak dotychczas nigdy nie zdarzyła się oczywista sytuacja, kiedy samolot rozbił się, boja czegoś nie dopatrzyłem, coś zaniedbałem. Ale bywało, że zastanawiałem się po wypadku, czy gdybym nacisnął njeco mocniej…
— Eli mówił, że już taki przypadek widział — powiedział Tom.
— Czy opisał go w raporcie? — Eli jest przyjacielem, ale są granice.
— Mówi, że tak. Widział coś takiego tylko raz, ale słyszał o dwóch, trzech innych przypadkach. Uznano to za tak drobną sprawę, że nikt nie podjął żadnych kroków. Wiesz, generalny problem przestarzałych komputerów przesłania tę szczególną usterkę. W Waszyngtonie jest na ten temat notka w kartotece.
— Widziałeś ją?
— Tak. Zastanawiałem się nawet nad rozwiązaniem, ale nie wiem, czyby się sprawdziło bez wymiany sprzętu.
— Co to oznacza?
— To coś zdarza się raz na milion przypadków. Może nastąpić, kiedy samoloty znajdują się w tym samym sektorze i w równej odległości od czaszy radaru. Stacja naziemna nawiązuje kontakt z urządzeniami odzewowymi samolotów, one odpowiadają i sygnały docierają na ziemię jednocześnie. Muszą być naprawdę bliskie, nie dalsze niż tysięczne części sekundy. I wtedy czasami komputer nie potrafi sobie z nimi poradzić. Myli sygnały i daje fałszywe oznakowanie na ekranie. Zasada „śmieć włożysz, śmieć dostaniesz”.
Wiedziałem, o czym Tom mówi, ale nie byłem pewien, czy ma rację. Komputery, w przeciwieństwie do tego, co o nich słyszeliście, nie są inteligentne. Są tylko szybkie. Można je zaprogramować, żeby działały inteligentnie, ale to programista jest inteligentny, nie komputer. Jak dasz komputerowi wystarczająco dużo czasu do wgryzania się w problem, to zazwyczaj znajdzie rozwiązanie. A ponieważ dla komputera dużo czasu to milionowa część sekundy, mamy wrażenie, że jest inteligentny.
— No dobrze — powiedziałem. — Zatem informacja, którą komputer otrzymał, była śmieciem, a w każdym razie prowadziła do błędnych wniosków. Komputer kontroli ruchu lotniczego nie powinien przyjąć informacji, którajestjawnym śmieciem.
— Tylko jak jawnym? I nie zapominaj, że komputer był wcześniej wyłączony. Może nie miał się na czym oprzeć? Może zaczynał od zera i wydawało mu się całkiem możliwe, że te samoloty zamieniły się pozycjami?
— To powinno być oczywiste.
— Cóż — westchnął — to byłoby oczywiste dla nowego komputera, który, po pierwsze, by się nie wyłączył. — Przez chwilę żuł parówkę, która wydawała się twardsza, niż dopuszcza ustawa.
— Chcesz powiedzieć, że nowy komputer poradziłby sobie z tą sytuacją? — spytałem.
— Pewnie że tak. Robią to codziennie. Tam gdzie sąjuż zainstalowane. Co więcej, siedem czy osiem lat temu mieliśmy już komputery, które nie popełniłyby takiego błędu.
— Należało więc mocniej naciskać.
— Jak mocno można naciskać?
Nawiązywał do posiedzenia sprzed pół roku. Z powodu przeciążenia komputera w strefie Bostonu powstała sytuacja, o której nas powiadomiono. W tamtym przypadku nie doszło do zderzenia, ale dwa samoloty leciały wprost na siebie, póki jeden z pilotów w ostatniej chwili nie poderwał maszyny. Jeszcze raz podnieśliśmy wówczas sprawę wymiany komputerów.
Większość komputerów używanych w kontroli ruchu lotniczego została zakupiona i zainstalowana w 1968 roku. Ktoś z Federalnego Zarządu Lotnictwa miał pomysł, żeby kupić komputery, zamiast je wynajmować, i wkrótce rząd Stanów Zjednoczonych był właścicielem komputerów wartości milionów dolarów.
Mijały lata.
Jeżeli orientujecie się choć trochę w dziedzinie komputerów, to wiecie, że komputer zbudowany przed dziesięciu laty może równie dobrze pochodzić z epoki kamiennej. To nieważne, że jest w doskonałym stanie, że znakomicie wykonuje zadania, do których został zaprojektowany: jego wartość jest zerowa. Dobrze, jeżeli uda się go sprzedać na złom, bo kto zechce kupić wielki komputer, nie potrafiący robić połowy tego, co teraz wykonuje maszyna sto razy mniejsza?
Komputery Federalnego Zarządu Lotnictwa były teraz antykami. Nadal działały, chociaż zbliżały się do granic przewidzianego dla nich obciążenia i zdarzały im się przestoje. Stopniowo je zastępowaliśmy, ale koszty są duże, a budżet ograniczony. Szło to powoli.
Trudno się dziwić. W tym biznesie, zanim się coś rozpakuje i podłączy do sieci, ktoś wprowadza na rynek coś dwa razy lepszego za pół ceny i stale oczekujemy, co pokaże się za rok, zastanawiając się, czy nie rozsądniej będzie poczekać jeszcze trochę.
Ja byłem przeciwny zwlekaniu. Chciałem, żeby wszystkie komputery wymieniono w ciągu roku i do diabła z przyszłorocznymi modelami, ale sprawa nie była warta utraty posady.
Jak się dobrze rozejrzeć, zawsze znajdzie się winnego.
Kiedy wróciliśmy z lunchu, wszystko było gotowe do przesłuchania taśmy z 747.
Zebraliśmy się w liczniejszym gronie tym razem. (Nie wiem, jak to się dzieje, ale śledztwo obrasta w ludzi jak pies w pchły.) Pu-” szczono taśmę. Co jakiś czas występowały zakłócenia, ale większość słów można było usłyszeć.
W kabinie znajdowały się cztery osoby. Dobrze się bawili, rozmawiając i rzucając żarciki.
Gil Crain, pilot, był dla mnie najłatwiejszy do identyfikacji. Znałem go, a prócz tego miał silny południowy akcent. Autentyczny, nawiasem mówiąc, bo połowa pilotów linii pasażerskich naśladuje przez radio zachodniowirgińskie dudnienie Chucka Yeagera[3], który zapoczątkował tę modę w latach pięćdziesiątych. Reszta posługuje się znudzonym śpiewnym żargonem, który nazwałem „wietnamski jet jockey”. Czasami można pomyśleć, że słucha się wielu kierowców ciężarówek rozmawiających przez swoje CB. Ale Gil Crain urodził się i wyrósł w Dixielandzie. Wkrótce zostanie tam pochowany.
Dużo mówił o swoich dzieciach. Niełatwo było tego słuchać, biorąc pod uwagę, co miało mu się przytrafić. Przypomniała mi się taśma zjcatastrofy w San Diego. Rozmawiali o ubezpieczeniach na życie, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo będą im potrzebne za kilka minut.
Facet ze śmieszkiem w głosie to był Lloyd Whitmore, mechanik. John Sianis, drugi pilot, miał lekki obcy akcent i wyrażał się oschle, precyzyjnie.
Czwartym człowiekiem w kabinie załogi był Wayne DeLisle. Figurował na liście jako obserwator, ale słuszniej byłoby go nazwać pasażerem na gapę. Był pilotem Pan Amu, który się zabrał na odchylane siedzenie w kabinie. Miał następnego dnia lecieć z San Francisco do Hongkongu. Znajdował się dość daleko od mikrofonu i nie było go słychać zbyt wyraźnie, ale mówił tak dużo, że wkrótce nie miałem kłopotów z odróżnieniem go od reszty.
Kłopoty zaczęły się w bardzo podobny sposób. Kapitan Crain usiłował protestować przeciwko poleceniu Janza, które wydało mu się bezsensowne, ale wiedziałem, że nie będzie się opierał długo. Musiał założyć, że kontroler naziemny, patrzący na swój ekran, zna sytuację dużo lepiej niż on, lecący w warstwie chmur i widzący tylko mgłę za szybą.
W kabinie załogi natychmiast ucichły pogwarki i zapanowała rzeczowa atmosfera.
— Ciekawe, o co mu chodzi — odezwał się Craig. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale umilkł w pół słowa. Zrobiło się głośno, kiedy samoloty się zderzyły.
Ktoś coś krzyknął, a potem zabrali się za pilotowanie uszkodzonego samolotu.
Słuchaliśmy, jak cała trójka wzięła się do roboty. Crain sprawdzał, co mu zostało, informując krok po kroku, co robi, i stopniowo głos mu się rozjaśniał. Samolot nadal spadał, ale Craig walczył, żeby podnieść nos, i sądził, że panuje nad maszyną wystarczająco, by wyrównać. Przyznawałem mu rację, ale jednocześnie wiedziałem coś, czego on nie wiedział, a mianowicie że nie ma steru kierunkowego i że tam w dole czeka na niego góra, której nie będzie mógł ominąć. Wtedy usłyszałem DeLisle’a.
— Cofnijcie kawałek — poprosiłem. — Co on powiedział?
— Coś jak „zobacz pasażerów” — ktoś zasugerował.
Taśma znów ruszyła, usłyszeliśmy Gila, jak mówi o działaniu steru. Pochyliłem się, żeby złapać następne zdanie DeLisle’a, kiedy ktoś odezwał się tuż nad moim uchem.
— Czy napije się pan kawy, panie Smith?
Znów nie dosłyszałem. Odwróciłem się wściekły, gotów krzyknąć, żeby zabrali stąd tę cholerę… i stwierdziłem, że mam przed sobą twarz stewardesy o urodzie gwiazdy filmowej, którą widziałem w hangarze. Miała przemiły uśmiech, niewinny jak u dziecka. Pomyślałem, że nie całkiem pasuje do kogoś, kto uciekł jak złodziej przy poprzednim spotkaniu, zaledwie kilka godzin wcześniej.
— Co pani tu…
— On powiedział: „Idę zobaczyć, co z pasażerami” — odezwał się Jerry z mojej drugiej strony. — Dlaczego miałby… Bili, ty mnie słuchasz?
Owszem, słuchałem, ale właściwie byłem bez reszty pochłonięty tą kobietą. Czułem się rozdzierany na pół. Spojrzałem na Jer-ry’ego, potem z powrotem na kobietę, która już odchodziła z tacą.
— Jak myślisz, dlaczego on to powiedział? — powtórzył Jerry. — Dlaczego zdecydował się wyjść z kabiny w takim momencie?
— Można by oczekiwać, że będzie się bał odpiąć pasy — dorzucił ktoś inny.
Skupiłem się znów na naszej pracy.
— Nie ma sensu zastanawiać się, dlaczego wyszedł — stwierdziłem. — Nie miał w kabinie żadnych obowiązków, nie możemy więc mieć do niego o to pretensji. Był tylko balastem, ale może pomyślał, że przyda się do pomocy stewardesom przy pasażerach.
— Dziwi mnie, że pomyślał o tym tak szybko — powiedział Craig.
— A ja nie — odezwała się Carole. — Pomyślcie tylko. Jako pilot jest w kabinie załogi bezużyteczny. Jego wyszkolenie każe mu coś robić, ale to jest zadanie pilota. Nauczono go, że ma ratować pasażerów, wychodzi więc z kabiny załogi, gdzie nie może w niczym pomóc, i idzie do pasażerów, gdzie może się przydać.
Kiwnąłem głową. To było logiczne. Tom też się zgadzał.
— Sprawa wyjaśniona — powiedziałem. — Ale formalnie biorąc on nie był członkiem załogi i powinien czekać na polecenia, a nie działać z własnej inicjatywy. Powinien czekać na rozkazy Craina.
— Crain był zbyt zajęty, żeby się tym zajmować.
Wałkowano to jeszcze przez chwilę, póki nie zakończyłem sprawy.
— Posłuchajmy dalej.
Ten odcinek był nieco dłuższy i w pewien sposób gorszy. Czuło się, że Gil naprawdę uważa, że ma szansę. Czytał wskazania wyso-kościomierza, które wyglądały lepiej. Kąt natarcia się poprawiał. Drugi pilot wypytywał się przez radio o miejsca, w których mogliby awaryjnie lądować, zastanawiając się, czy mogliby dociągnąć do płycizn zatoki lub rzeki Sacramento. Mówili o polach i bocznych drogach… i nagle rozkrzyczał się alarm ostrzegawczy o zderzeniu z ziemią. I to była góra.
Trudno byłoby ją wyminąć nawet mając ster. Próbował wszystkiego, co miał, wszystkich powierzchni sterowych, spojlerów, lotek, klap, sterów poziomych, żeby zmusić swoją wielką bestię do skrętu. Rozmowy w kabinie stały się jeszcze szybsze, ale były wciąż uporządkowane, załoga pracowała.
Crain postanowił poderwać nos do góry, opuścić klapy, zahamować silnikami i spróbować opaść na zbocze góry jak naleśnik. Nie miał już wtedy dobrego wyjścia i myślał widocznie w kategoriach minimalizowania siły uderzenia.
I wtedy usłyszeliśmy najdziwniejszy dźwięk. Ktoś w kabinie załogi krzyczał. Był to raczej na pewno głos mężczyzny. A krzyk był histeryczny.
Słowa sypały się prawie za szybko, żeby je można zrozumieć. Siedziałem na skraju krzesła, zaciskając powieki w wysiłku, by dosłyszeć, co ten ktoś wykrzykuje. Zidentyfikowałem już głos — krzyczał DeLisle.
Ale dlaczego? I co on mówił?
W tym momencie taśma zatrzymała się gwałtownie i coś ciężkiego uderzyło mnie z boku. Podskoczyłem, otworzyłem oczy i spojrzałem na swoje kolana. Leżał tam przewrócony styropianowy kubek, a ciepły brązowy płyn wsiąkał w moje spodnie.
— Tak mi przykro, o mój Boże! Pomogę panu. Jestem taka niezgrabna, nic dziwnego, że nie przyjęto mnie na stewardesę.
Biadoliła tak przez jakiś czas, kucając i usiłując wytrzeć mi spodnie małą papierową serwetką.
Przez chwilę byłem całkowicie zdezorientowany, zostałem wyrwany z pełnej koncentracji na tych nieboszczykach w samolocie, a tu nagle spadło na mnie to. Dosłownie. Kucała obok, miała dziwny wyraz twarzy i gładziła mnie po udach mokrą chusteczką. Nie mogłem od niej oderwać oczu.
— Nic się nie stało — ocknąłem się wreszcie. — Wypadki się zdarzają.
— Ale dlaczego zawsze mnie? — powiedziała żałośnie.
Był to rzeczywiście nie lada wypadek.
Potknęła się o przewód elektryczny na podłodze, co wyłączyło magnetofon. Jej taca z kawą poleciała w jedną stronę, a ona, z kubkiem w ręku, w drugą. Ona wylądowała na podłodze obok mnie, a kawa z tacy zalała magnetofon.
Przystąpiłem do oceny strat.
— Potrzebny mi będzie nowy odtwarzacz — rzekł operator. — Cholerna głupia baba. To jest urządzenie za pięć tysięcy dolarów, a kawa…
— A co z taśmą? — Sama myśl mnie zmroziła. Miałem szczęście, że to była tylko kopia. Nikt w Komisji nie byłby zachwycony, gdyby taśma, która przetrwała katastrofę lotniczą, została zniszczona rozlaną kawą.
— Powinna być w porządku. Przewinę ją i wysuszę ręcznie. — Spojrzał na zegarek. — Dajcie mi pół godziny.
Kiwnąłem głową i odwróciłem się, żeby poszukać dziewczyny, ale nigdzie jej nie było.