2. HEJ, ZDECHLAKI!

Relacja Louise Baltimore


Kazał mi opowiedzieć wszystko od początku.

Dobrze, ale gdzie mam zacząć? Kolejność zdarzeń jest w najlepszym razie dogodną fikcją. Oglądane z innego punktu widzenia, sprawy miały się całkiem inaczej. Słyszę śmiech wszechświata, kiedy usiłuję znaleźć początek. A jednak nawet my, wysoko rozwinięte mutanty z siedemnastego wymiaru, kiedy przyjdzie co do czego, jesteśmy tylko podporządkowanymi czasowi małpami, żyjącymi w wiecznym Teraz. Niezależnie od tego, ile pętli zadzierzgnę na swojej linii życia, nadal zmierzam po staremu w jednym jedynym kierunku, przeżywając subiektywnie sekundę za sekundą.

Oglądana z tej perspektywy, historia zaczyna się następująco:

Zostałam wyrwana ze snu przez bezdźwięczny sygnał wibrujący w mojej czaszce. Będzie tak wibrował, póki człowiek nie usiądzie, no to usiadłam.

Ranki stawały się teraz i lepsze, i gorsze niż kiedyś. Lepsze, bo zostało mi ich nie tak wiele i dlatego każdy z nich bardziej ceniłam. Gorsze, bo coraz trudniej było mi wstać z łóżka.

Byłoby łatwiej, gdybym się na noc podłączała, ale jak się raz zacznie, człowiek ani się obejrzy, jak jest podłączony do Bóg wie czego. Specjalnie ustawiłam konsoletę rewitalizacyjną na drugim końcu pokoju i zmuszałam się co rano do odbycia tego długiego marszu.


Dziesięć metrów.

Tym razem ostatnie dwa metry pokonałam na czworakach. Usiadłam na podłodze i podłączyłam rurę krążeniową do pępka.

Rzecz prawie jest warta wysiłku. Czułam się tak, jakbym zwiędła w swoim własnym skórokombinezonie, i nagle płyn dotarł mi do serca, i wydało mi się, że eksploduję. Czułam, jak wstępuje we mnie energia. Szlam, który służy mi za krew, był zastępowany mieszanką fluorowęglanów i górskiej rosy. Gwarantuję, że to każdemu odbierze ochotę do snu.

— Słuchaj, jebańcu — powiedziałam.

— Czego, do cholery? — odezwał się Wielki Komputer.

Nie dla mnie służalcze serwomaniery. Kiedy z niego korzystam, chcę mieć poczucie, że rozmawiam z czymś przynajmniej równie wrednym jak ja. Wszyscy moi znajomi chcą, żeby Wielki K. podlizywał im się jak recepcjonista albo grzmiał barytonem jak Jehowa z panoramicznego filmu. Ja nie. Wielki K idzie mi na rękę, udając, że ledwo mnie znosi.

— Dlaczego wyciągnąłeś mnie z łóżka? Jesteś mi winien trzy godziny snu.

— Pojawił się problem w związku z akcją w toku. Ponieważ jesteś szefową zespołu przechwytującego, ktoś na Bramie miał głupi pomysł, że możesz coś w tej sprawie poradzić. Bez wątpienia pomylił się, sądząc…

— Zamknij się. Jak poważny problem?

— Bardzo.

— Za ile… ile mam czasu?

— W sensie filozoficznym czy praktycznym? Nie masz czasu. Powinnaś tam być pół godziny temu.

Gdyby powiedział „piętnaście minut temu”, to myślę, że mogłabym prawie zdążyć.

Wciągnęłam na siebie kopię dwudziestowiecznych dżinsów. Spędziłam w łazience tyle czasu, żeby przelecieć szczotką zęby, wybrać jakieś włosy (blond tym razem) i sprawdzić, czy nie mam przekrzywionej twarzy. Powiedzmy pięć sekund na zęby i włosy, i sześć sekund przed lustrem. Była to ekstrawagancka strata czasu, ale lubię lustra. Kłamią tak usłużnie. „Buzia piękna, lecz nienaturalna”. Uśmiechnęłam się do siebie. Najprawdopodobniej tego dnia nie będzie więcej okazji do uśmiechu.

I już byłam za drzwiami, przewracając po drodze wiernego Shermana, który upuścił tacę ze śniadaniem.

Pobiegłam boso korytarzem, rzuciłam się do zjeżdżalni, wskoczyłam na chodnik ruchomy i pobiegłam roztrącając co bardziej ospałych tępaków. Dotarłam do stanowiska kapsuł przerzutowych i do jednej wsiadłam. Wystukałam kod Bramy, wcisnęłam się w oparcie, wzięłam głęboki wdech i wraz z kapsułą stromym łukiem wzniosłam się nad miastem jak piłka wykopana przez bramkarza.

Szybciej nie potrafię. Rozluźniłam się i patrzyłam na przesuwające się pode mną budynki, nie poświęcając im uwagi. Dopiero wtedy przypomniałam sobie, co to za dzień. Dziś miałam odebrać na poczcie wiadomość.

Zerknęłam na zegarek i skrzywiłam się. Musiałam czekać kilka godzin, zanim będę mogła otworzyć kapsułę czasu. Co oznaczało, że jej informacje nie będą miały wpływu na ten kryzys, cokolwiek tam się stało. Rzadko zdarzają się sytuacje na Bramie, które nie znajdują rozwiązania w ciągu dwóch, trzech godzin.

Co oznaczało, że mogę się spodziewać następnego kryzysu jeszcze przed końcem dnia.

Czasami zastanawiałam się, po co ja w ogóle wstaję.

Moja kapsuła została pochwycona przez pierścienie hamujące. Wysiadłam i pośpieszyłam do gmachu Bramy, a następnie korytarzem do sztabu. W błękitnym i zielonym świetle bijącym od pulpitów sterowniczych, umieszczonych na wielkiej podkowiastej galerii, siedziały gnomy. Sztab był izolowany szklaną ścianą od hałasu i ruchu niższego piętra.

Boże, jak ja nienawidziłam tych gnomów. Za każdym razem kiedy wchodziłam do sztabu, czułam zapach ich zgnilizny. To oczywiście bzdura, czułam po prostu zapach własnego strachu. Wiedziałam, że za jakiś rok ja też zasiądę za pulpitem. Będę wbudowana w pulpit, ze wszystkimi wnętrznościami na zewnątrz, a z mojego ciała pozostanie tylko Wielkie Kłamstwo. Byłam wtedy sztuczna w dwudziestu procentach, oni dochodzili do osiemdziesięciu.

Do diabła z nimi.

Przywitały mnie ociężałymi spojrzeniami. One też nie przepadały za nami, chodzącymi.

Za pulpitem szefa sztabu nastąpiła zmiana. Siedział tam Law-rence Kalkuta-Benares. Wczoraj siedział na miejscu zastępcy, a pięć lat wcześniej był moim szefem zespołu. Nie miało sensu pytać, co stało się z Marybeth Metz. Czas leci.

— Co się dzieje? — spytałam.

— Mieliśmy sygnał, że może się zrobić twonk — wyjaśnił swoją wątpliwą angielszczyzną.

Twonk oznaczał początkowo jakiś anachroniczny przedmiot zgubiony podczas akcji, ale ostatnio zaczęto używać tego słowa na oznaczenie paradoksalnej sytuacji, jaką taki przedmiot wokół siebie generował.

— Przepraszam, że cię obudziłem — powiedział Lawrence. — Uznaliśmy jednak, że powinniśmy cię zawiadomić.

Przykro patrzeć, jak dobry szef zespołu zamienia się w bałwana. Powinnam już znać całą sytuację, a on próbował mnie wciągnąć w pieprzoną konwersację.

— Zaraz po alarmie twonkowym jedna z twoich dziewczyn zgubiła w samolocie paralizator.

— Lawrence, będziesz wyduszał z siebie tę historię przez następne trzy dni, czy powiesz wreszcie, o co chodzi, i pozwolisz mi coś zrobić? — Przestań stękać ty stary worku łajna, dodałam w myśli.

Nie musiałam mówić tego na głos. I tak zrozumiał. Widziałam, jak mu twarz tężeje. Biedny skurwiel chciał sobie porozmawiać. Myślał, że jest wciąż moim przyjacielem. Akurat. To był jego pierwszy dzień, kiedy miał do czynienia z ludźmi na chodzie, i powinien się zorientować, co o sobie nawzajem myślimy. Nie przyjęłam tej pracy, żeby się ubiegać o tytuł Miss Uprzejmości. Przeszedł na ton urzędowy, o co mi właśnie chodziło.

— Arizona, 1955 rok. Samolot Lockheed Constellation. Ma przed sobą dwadzieścia minut czasu miejscowego, a potem straci większą część prawego skrzydła. Cały zespół jest na pokładzie. Szukają broni i jednocześnie starają się zakończyć akcję przechwycenia. Wskazania monitorów nie rozstrzygają sprawy. Nie wiemy, czy znajdziesz paralizator. Może ci się uda.

— No to daj mi most — powiedziałam. — Wracam tam.

Nie sprzeczał się, chociaż mógłby. Wysłanie w przeszłość kogoś, kto nie zastępuje kogoś innego, stanowi naruszenie bezpieczeństwa czasowego. Podejrzewam, że nie miałby nic przeciw temu, gdybym zeszła na ziemię i kupiła sobie w Arizonie jakąś nieruchomość. Tak czy inaczej, wydał rozkaz. Jeden z jego francowatych podwładnych zagrał na swojej klawiaturze, zaraz mostek wysunął się nad salą sekcji i mogłam na niego wbiec, dziesięć metrów nad krzykami i przekleństwami pasażerów, którzy już przeszli z roku pięćdziesiątego piątego. Musieli to być pasażerowie z pierwszej klasy. Ich krzyki nacechowane są specyficznym oburzeniem. Zapłacili drożej za bilet, a tu coś takiego. Napiszę do swojego kongresma-na, Cecily, naprawdę to zrobię.

Zatrzymałam się na końcu mostka, tam gdzie stykał się z wąskim paskiem podłogi, który kończy teraźniejszą stronę Bramy. Zawsze tak robię. Tysiąc razy przechodziłam przez to cholerstwo, ale nie jest to coś, do czego można się przyzwyczaić. Tam w dole ktoś domagał się rozmowy ze stewardesą. Bez żartów. Poważnie.

Biedakowi wydawało się, że ma kłopoty.

W dwudziestym wieku ludzie wyskakiwali z samolotu z jedwabnymi baldachimami zwiniętymi w plecakach. Nazywano je spadochronami, teoretycznie powinny się otwierać i hamować upadek na ziemię. Ludzie robili to dla rozrywki. Mówili na to, całkiem trafnie, powietrzne nurkowanie.

Próba zrozumienia, czemu ktoś, kto mógł żyć siedemdziesiąt lat, podejmował takie ryzyko — z ciałem, które ówczesna medycyna pozwalała wyleczyć tylko niedoskonale albo wcale — jak mimo to ludzie mogli zrobić ten pierwszy krok za drzwi samolotu, pomagała mi w przechodzeniu przez Bramę. Nie, żebym kiedykolwiek zrozumiała, po co oni skakali, wiadomo, dwudziestaki mają kurzy rozum. Ale nawet im nie sprawiało to prawdziwej radości. Oni tylko powszechny lęk przed spadaniem sublimowali do innej części mózgu: tej, która się śmieje. Śmiech jest skutecznym mechanizmem obronnym. Tak dobrze wyśmiewali swój lęk przed spadaniem, że mogli się oszukiwać. Wmawiali sobie, że wyskakiwanie z samolotu sprawia im uciechę.

Ale i tak jestem przekonana, że nawet najbardziej zahartowani mieli chwilę wahania. Może robili to tyle razy, że już tego nie zauważali, ale ta chwila była.

Ze mną jest tak samo. Żaden postronny obserwator nie spostrzegłby zawahania, kiedy podeszłam do końca mostka i przekroczyłam Bramę. Ale zawsze był ten moment chwytającego za gardło strachu.

Przejście przez Bramę jest za każdym razem inne. Jest natychmiastowe, ale daje wystarczająco dużo czasu, żeby zwariować. Wchodzę w strefę jednoczesności, gdzie przez chwilę zbyt krótką, żeby ją zmierzyć albo zapamiętać, i zbyt długą, żeby ją przetrwać, staję się sobą. Stwarzam siebie, potem stwarzam wszechświat i wchodzę w swoje dzieło. Spadam w głąb czasu do początku wszechświata i odbijam się do innego czasu. Ten czas okazuje się martwą przeszłością, ożywioną, reanimowaną dla mnie i dla zespołu przechwytującego.

Mogłabym użyć miliarda słów na opisanie przeżycia, jakim jest przejście przez Bramę, i nie zbliżyć się do jego istoty.

Jednocześnie stało się to, że przeszłam. Po prostu. Jedna noga w martwej przyszłości, druga w żywej przeszłości (a tyłek pół na pół, jeden półdupek w krainie Brooklyńskich Dodgersow, drugi w Wieku Ostatnim, albo twarz w latach pięćdziesiątych, a zadek w Krainie Jutra).

Te moje nogi wyrastały z tego samego miejsca, ale były od siebie oddalone o tysiące mil w przestrzeni i miliardy lat w czasie.

Jedna stopa nie była nawet moja, ale to inna sprawa.

Powiem po prostu, że przeszłam. Należy to rozumieć tak: przeżyłam straszliwą próbę, do której przywykłam do tego stopnia, iż mogłam sobie wmawiać, że to coś normalnego.

I tak, przekroczyłam Bramę.

Znalazłam się w toalecie samolotu Lockheed Constellation w roku 1955 i natychmiast musiałam się schylić, bo dwaj członkowie zespołu przechwytującego rzucili nade mną wrzeszczącą kobietę. Krzyk ucichł nagle, kiedy jej głowa przeszła przez Bramę. Reszta krzyku rozlegnie się w dalekiej przyszłości i tam dopiero będzie czego posłuchać. Sytuacja okaże się dla biedaczki zupełnie niezrozumiała. Pozdrowienia! Twoi potomkowie witają cię w Utopii!

Kiedy wychodziłam z toalety, dwoje innych łapaczy ciągnęło do niej dużego mężczyznę w porwanym szarym garniturze. Bronił się niezdarnie, prawdopodobnie potraktowany słabym wstrząsem. Wystarczyła chwila, żeby zobaczyć, że nie jest to udana akcja. Przede wszystkim pasażerowie się buntowali.

Jasne, byliśmy przygotowani na wybuch histerii. Żadna akcja nie przebiega bez krzyków i mimowolnego oddania pewnej ilości moczu. Gdyby mnie porywano, też bym pewnie popuściła.

Tutaj jednak etap paniki nastąpił za wcześnie. Było za dużo przytomnych baranów w porównaniu do garstki łapaczek.

Bez trudu odróżniałam je od baranów, bo wszystkie miały stroje stewardes. W roku 1955 i na tej linii oznaczało to zalotne małe czapeczki, spódnice do pół łydki i buty na niebezpiecznie wysokich obcasach.

Miały też krwistoczerwone usta. Wyglądały jak wampirzyce.

Rok 1955. Musiałam wierzyć na słowo. Kiedy się było w tylu różnych czasach jak ja, moda się zaciera. Wszyscy wyglądają głupio. Ale nie miałam podstaw, żeby wątpić w tę datę. Gdzieś tam w dole, na ziemi, samochody prężyły płetwy ogonowe, a Chuck Berry nagrywał „Maybellene”. Na ekranach, które wtedy nazywano odbiornikami telewizyjnymi, występowali Phil Silvers i Ed Sullivan, a Brooklyńscy Dodgersi wygrają w tym roku mistrzostwa świata. Mogłabym zostać milionerką w roku 1955, gdybym znalazła sposób na postawienie zakładu. Weźmy jutrzejsze gazety: „Constella-tion rozbija się na pustyni Arizona”.

Chcecie się założyć?

W małym wycinku roku 1955, w którym wylądowałam, panowała niezdrowa atmosfera. Nawet bez chaosu, jaki zapanował podczas akcji, ten samolot nie miał przed sobą długiego lotu.

Potrząsnęłam głową, żeby się orzeźwić. Czasami to pomaga. Po przekroczeniu Bramy bywam przez parę sekund zdezorientowana. Zmusiłam się do koncentracji na tym, co wymagało załatwienia w następnej sekundzie, potem w następnej i jeszcze w następnej…

Przejściem biegła Jane Birmingham. Złapałam ją za rękę. Wszystko wokół niej się waliło i na pewno nie marzyła o tym, żeby szefowa przytrzymała ją za łokieć.

— Tam jest piekło — powiedziała, wskazując kurtynę oddzielającą klasę pierwszą od turystycznej. Słyszałam krzyki i odgłosy walki. — Było nas za mało od samego początku — tłumaczyła się Jane. — Pinky zaraz po starcie stwierdziła, że nie ma broni. Próbowaliśmy jej szukać bez zwracania uwagi, ale na próżno. Musiałam rozpocząć akcję. Pozwoliłam Pinky szukać, a my zaczęłyśmy zajmować się ludźmi na przedzie. — Odwróciła wzrok. Potem zmusiła się, żeby znów patrzeć na wprost. — Wiem, że nie wolno tego robić, ale…

— Nie teraz — machnęłam ręką.

— Nie wiem, co tam nawaliło. Za mało nas było chyba. W dodatku wszystkie byłyśmy zdenerwowane. Kiedy przystąpiłyśmy do ewakuacji, wywiązała się bójka. Kate jest nieprzytomna. Jakiś rosły drań przedostał się…

— Nieważne. Przerzućcie ją razem z baranami.


Nie sposób jest ustalić, kto wywołał bójkę. Brałam udział w akcjach, w których barany się buntowały. To surrealistyczne przeżycie, kiedy kierujesz broń na gościa z dwudziestego wieku i mówisz, co z nim za chwilę zrobisz. Niektóre dwudziestaki nie mają więcej instynktu samozachowawczego niż główka kapusty. Gotowi są pchać się wprost pod lufę. Jakby nie wierzyli, że może ich spotkać śmierć, zwłaszcza ci młodsi.

No i te dziwaczne wyobrażenia polityczne. Miewają jakieś obsesje na tle wyjaśnień, które im się „należą”, rzeczy, do których mają „prawo”, przyzwoitego traktowania ich, do którego jesteśmy „zobowiązani”.

Bardzo dziwne. Co do mnie, zrobię wszystko, co mi każe osobnik z bronią, i jeszcze powiem „proszę” i „dziękuję”. A potem zabiję go, jak tylko da mi szansę.

— Ilu tam jest jeszcze przytomnych? — spytałam.

— Kiedy wychodziłam, około dwudziestu.

— Każ im się pośpieszyć. Gdzie jest Pinky?

— Demoluje fotele w turystycznej.

Poszłam za nią. Trochę się tam uspokoiło. Może z tuzin pasażerów było jeszcze na nogach, czterdziestu do pięćdziesięciu w niewygodnych pozycjach zwisało z foteli. Lilly Rangun z drugą kobietą, której nazwisko zapomniałam, stały na wprost tych przytomnych, którzy stłoczyli się w tyle samolotu. Ich strach czułam w powietrzu. Dwie łapaczki stały każda po jednej stronie przejścia z paralizatorami trzymanymi oburącz i opartymi o fotele.

— Cisza! — ryknęła Lilly głosem kaprala prowadzącego musztrę. — Natychmiast zamknąć mordy! Macie być cicho i słuchać. Ty gnojku, zatkaj się, bo jak cię kopnę w dupę, to ci się wygnie w drugą stronę. Czy to twoja żona? Masz dwie sekundy, żeby jej zamknąć pysk, zanim was oboje rozwalę. Raz… o, już lepiej.

Teraz tak. Ci ludzie nie są ranni. Żyją. Przyjrzyjcie im się, a zobaczycie, że oddychają. Nawet nas słyszą. Ale ta broń może też zabić i obiecuję, że wykończę pierwszego skurwysyna, który się wychyli.


Jesteście w wielkim niebezpieczeństwie. Wszyscy zginiecie, jeśli nie będziecie wykonywać moich poleceń. Niech każde z was łapie się za najbliższą nieprzytomną osobę i ciągnie ją na przód samolotu. Tam stewardesa wam powie, co robić dalej. Nie macie ani chwili do stracenia. Jak będziecie się ociągać, pokażę wam, co jeszcze potrafi ta broń.

Po paru jeszcze okrzykach i przekleństwach zaczęli się ruszać. To podstawowe informacje dla nas, kiedy zajmujemy się jakąś kulturą: jakie słowa są dla ludzi szokujące. W dwudziestym wieku przekleństwa wiązały się głównie z kopulowaniem i wydalaniem.

Lilly wspomniała, że z paralizatora można zabić, lecz zwykle używaliśmy broni w charakterze pałki elektrycznej, działającej na odległość. Sprawia ból, ale nie obezwładnia. Najlepiej mierzyć w miękkie, wrażliwe ciało między nogami, zwłaszcza od tyłu. Lilly pogoniła kilkoro z nich i zrozumieli, o co chodzi, bardzo szybko jak na dwudziestaków.

Słyszałam to wszystko w tle. Ja sama obeszłam fotele w pierwszych rzędach klasy turystycznej. Pinky robiła to samo po drugiej stronie przejścia. Chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, że płacze. Pracowała systematycznie, z maniackim uporem.

Działała racjonalnie. Wykonywała swoją pracę.

Jednocześnie była śmiertelnie przerażona.

— Czy jesteś pewna, że jest w samolocie?! — krzyknęłam do niej.

— Jestem pewna. Widziałam go w torebce, jak już wsiadłyśmy.

Musiała tak myśleć, bo nie można by nic zrobić, gdyby zgubiła go na ziemi, w mieście, z którego samolot wystartował. Ale pewnie miała rację. Moje podwładne rzadko nawalają podczas akcji, nawet kiedy sytuacja okazuje się beznadziejna. Skoro mówi, że widziała swoją broń już na pokładzie samolotu, to znaczy, że widziała. A to znaczy, że można ją znaleźć.

My szukałyśmy, a tymczasem przytomne barany dźwigały uśpione barany na przód samolotu. Kiedy tam docierali, ktoś im kazał przerzucać ich ładunek przez Bramę i wracać po następnych. Szybko łapali dryg. Sapali i stękali, ale nie ma nic silniejszego niż taki dwudziestak. Nie dbają o siebie, piją, za dużo palą, nie ćwiczą, obrastają tłuszczem i czują się wyczerpani po polizaniu znaczka pocztowego. Ale mięśnie mają jak konie… i takież mózgi. Zadziwiające, czego potrafią dokonać, kiedy się ich należycie popędzi.

Jeden z facetów pracował na równi z innymi, a przysięgam, że miał z pięćdziesiąt lat.

Jezus, Maria! Pięćdziesiąt lat!

Wkrótce samolot się opróżnił. Każdy z chodzących, który przyciągnął swoje ostatnie ciało, sam był przepychany na drugą stronę. Pozostał tylko zespół przechwytujący. Tym razem nawet piloci zostali wyprowadzeni. Robimy to bardzo niechętnie i zazwyczaj jest to niemożliwe. Prowadziła teraz jedna z moich. Gdyby nie zrobiła dokładnie tego, co zrobiłby na jej miejscu pilot, samolot spadłby o wiele mil od miejsca, w którym powinien, maszyna jednak leciała na autopilocie i miała tak lecieć do czasu wybuchu w silniku. Żaden pilot nie mógł nic zmienić z chwilą, kiedy (ach, te kłopoty z czasownikami) odpadnie skrzydło.

I całe szczęście. Jest jeszcze jedna sztuczka, którą mogę wykorzystać, jeżeli piloci zorientują się, że coś się dzieje przed końcem akcji, ale naprawdę nie lubię jej stosować.

Moglibyśmy ściągnąć faceta z mojej Drużyny Superspecjalnej. „Facetem”, rzecz jasna, może być również kobieta. Ten ktoś miałby bombę w głowie, żeby na pewno nie można było potem zidentyfikować uzębienia. Ten ktoś zgodziłby się doprowadzić samolot do zderzenia z ziemią.

Czy ktoś wspomniał o czarnej skrzynce? Rzeczywiście. Ludzie w kabinie pilota dużo gadają, kiedy znajdą się w kłopotach. Interesująco rozwiązano ten problem. W naszym czasie skrzynka została już przygotowana i puszczona w ruch, jak tylko piloci przeszli przez Bramę i dowiedzieliśmy się, że może być potrzebna. Było to rozwiązanie eleganckie. Bardziej niż trochę wymyślne, ale eleganckie.

Dzięki naszym monitorom czasu mogliśmy zajrzeć wszędzie, w dowolną chwilę. (No prawie.) W ten sposób dowiadywaliśmy się, że dany samolot ulegnie katastrofie. Przeglądaliśmy relacje prasowe i znajdowaliśmy opisy wypadku. Może i dobrze byłoby zajrzeć do samolotu i zobaczyć, jak przebiegnie akcja, ale niestety, nie możemy zajrzeć do żadnego miejsca ani czasu, w którym byliśmy albo będziemy. (Przy podróżach w czasie są kłopoty z czasownikami.) Dlatego nie mogliśmy wiedzieć, że trzeba będzie zabrać pilota. Jednak teraz mogliśmy sięgnąć do późniejszego śledztwa. (Rozumiecie, o co mi chodzi z tymi czasownikami?) To się działo teraz, jeżeli to słowo coś jeszcze znaczy, w górę z biegiem czasu, w przyszłości. Sprawdzano wydarzenia wybiegające na kilka dni w przyszłość w roku pięćdziesiątym piątym, w przyszłość z mojego obecnego punktu widzenia.

Podczas śledztwa zostanie przesłuchana taśma z czarnej skrzynki. Przygotowaliśmy więc nagranie tego nagrania, umieściliśmy je w odtwarzaczu z mechanizmem samozniszczeniowym i zostawiliśmy w kabinie pilota, żeby nagrało się na magnetofon czarnej skrzynki.

Paradoks!

Z powodu tego, co robiliśmy teraz albo co już zrobiliśmy, te słowa nigdy nie zostaną wypowiedziane przez człowieka, którego głos wszyscy usłyszą. Te słowa zostałyby (zostaną, zostały) przegrane z zapisu, który nie został nagrany z powodu tego, co robiliśmy albo już zrobiliśmy.

Przyjrzyjcie się dobrze tej kolejności zdarzeń i zrozumiecie, że zasada przyczynowości zmieniła się w żart. Po każdej racjonalnej teorii wszechświata można spuścić wodę.

Cóż, ja wszystkie racjonalne teorie olałam dawno temu. Można sobie wierzyć w to, co człowiekowi sprawia przyjemność.


Moje poszukiwania zgubionego paralizatora były daremne. Rozejrzałam się, zobaczyłam, że tylko my zostałyśmy, i krzyknęłam:

— Hej, zdechlaki! — Poczekałam, aż wszystkie zwrócą się w moją stronę. — Wszystkie szukajcie. Rozbierzcie ten samolot na części.


Nie przestawajcie, póki nie zaczną nadchodzić pustaki, i szukajcie nawet wtedy. Ja idę na górę, zobaczę, co się da zrobić stamtąd.

Pobiegłam na przód samolotu i… przeszłam.

Wylądowałam na tyłku na piętrze selekcyjnym.

Natychmiast zorientowałam się, co się stało, i podniosłam wrzask jak cholera. To mi nie pomogło. Każdy baran wpada przez Bramę wrzeszcząc jak cholera.

Po przyszłościowej stronie Bramy znajduje się kilka skomplikowanych, pozbawionych tarcia pochylni. Są zaprojektowane do przyjmowania ludzi nieprzytomnych albo oszalałych ze strachu i szybkiego ich uprzątnięcia, zanim wpadnie następny baran. Czasami łamią się przy tym jakieś kości, ale rzadko te najważniejsze. Najistotniejszy jest czas, nie możemy się za bardzo cackać.

System ma za zadanie oddzielać personel zespołu przechwytu-jącego od baranów. Barany są kierowane do sali przygotowań, potem do zagrody, a potem do hibernacji, łapacze idą na zasłużony odpoczynek. Wszyscy uczestnicy akcji przechwytujących mają sygnalizatory radiowe. Urządzenia sortujące reagują na te sygnały. Wiedziałam, gdzie jest mój sygnalizator: zostawiłam go w przygoto-walni.

Trafiła mi się więc okazja, żeby poznać życie drugiej połowy. Mogłabym to sobie darować.

Nie było szans na chwycenie się czegokolwiek. (Dlatego nazywają to pochylniami pozbawionymi tarcia.) Zjeżdżałam z rynny na rynnę aż do płaskiej powierzchni pokrytej arkuszem folii, która przylgnęła do mojego ciała. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie bardzo rozumiałam, co się dzieje. W pewnej chwili mechaniczne ręce ściągnęły mi spodnie i zostałam zawinięta w ciasny kokon z przezroczystego plastyku. Byłam unieruchomiona, ręce przy bokach, nogi razem.

Znalazłam się w promieniach błękitnego światła. Było to przerażające nawet dla mnie, a ja wiedziałam, co się dzieje. Badano moje ciało do najdrobniejszych szczegółów, począwszy od układu kostnego. Zajęło to około dwóch sekund. Zostałam skata logowana do osiemdziesiątego miejsca po przecinku i Wielki Komputer zaczął przeglądać swoją kartotekę pustaków szukając największego podobieństwa. To zajęło pikosekundę. O wiele mil stąd w składzie pustaków wysunęła się szuflada kostnicy. Moja nieprzytomna dublerka została wystrzelona do przygotowalni, osiągając dwadzieścia g na początku i końcu podróży. Dwadzieścia g to dużo, wystarczy, żeby spowodować trwałe uszkodzenie mózgu, jeżeli działa przez jakiś czas, ale to byłoby wożeniem drzewa do lasu. W porównaniu z pustakiem marchew jest potentatem intelektualnym.

Wiedziałam, że proces przebiega szybko, ale nigdy go nie widziałam. Rzucono mnie na stół najwyżej po piętnastu sekundach od przekroczenia Bramy. Pustaka dostarczono w pięć sekund później i rzucono na sąsiedni stół. Nadal dotykały mnie i wnikały we mnie końcówki mechanicznych urządzeń. Kiedy wkroczy ludzki zespól przysposabiający, wszystko będzie gotowe.

Plastykowe opakowanie pozwalało oddychać, ale nie dawało nadziei na rozmowę, leżałam więc, gotując się ze złości. Mogłam przekręcić głowę o tyle, żeby widzieć leżącego obok pustaka. Podobieństwo było bardzo duże: moja jarzynowa siostra bliźniaczka. Z tym że jej lewa noga była prawdziwa, a moja sztuczna. Zastanawiałam się, jak Wielki K. rozwiąże ten problem.

Zaraz się przekonałam.

Z taśmy nad głową zjechała mechaniczna noga, która została złożona obok nieprzytomnego pustaka. To powinno coś dać do zrozumienia ludzkiemu zespołowi, w którego przybycie już zaczynałam wątpić.

Przyszli jednak i zrozumiałam, dlaczego barany są tak nerwowe po przymiarce.

Zespół składał się z pięciu osób. Jedną z nich znałam osobiście, choć nie za dobrze. Spojrzała nie widząc mnie.

Przewracali mnie z boku na bok. Spoglądali na ekran komputera, odbyli szybką naradę i widocznie postanowili przekazać problem sztucznej nogi dalej. Ich zadaniem było tak upodobnić pusta ka do mnie, żeby zmylić FBI w roku 1955. Ja byłam tylko kawałkiem mięsa opakowanym jak mrożony stek w supermarkecie.

Zespól rozumiał się idealnie. Nikt nikomu nie wchodził w drogę, wszystko, co potrzebne, było zawsze pod ręką. Dosłownie. Sięgali bez patrzenia i zawsze wszystko było.

Pracowali szybko. Odcięli pustakowi nogę i kopnęli ją na bok, jak tylko spadła na podłogę. Tymczasem kto inny wyrywał pustakowi wszystkie zęby i wstawiał nowe, wyglądające tak jak moje. Przyczepili pustakowi sztuczną nogę i nacięli go w miejscach, gdzie mój skórokombinezon miał blizny. Zdarli jej skórę z twarzy, przebudowali ją i naciągnęli skórę z powrotem, stosując przyśpieszone regeneratory. Zagoiła się bez śladu blizn.

Były jednak blizny, które pustak powinien mieć. Można je uzyskać tylko za pomocą czasośladu. Kiedy wszyscy skończyli, podłączyli pustaka do wielkiego zbiornika z odżywką, inne rurki wsunęli jej w odbyt i do pęcherza, po czym odskoczyli.

Pustaka otoczył błękitny blask Bramy. Zaczął oddychać tak szybko, że kontur jego piersi uległ rozmazaniu. Włosy i paznokcie rosły zauważalnie. Zużywał płyn odżywczy w takim tempie, że trzeba go było dopompować, i wydalał mocz pulsującym strumieniem, z szumem spływającym do zbiornika na podłodze. W ciągu dziesięciu sekund pustak postarzał się o sześć miesięcy. Blizny goiły się stosownie.

Potem ubrali pustaka w moje dżinsy, wsunęli mu w usta lejek i mieli napompować go nadtrawionym jedzeniem serwowanym w samolocie, kiedy jedna z pracownic spojrzała mi w twarz.

Tak naprawdę spojrzała. Bo wcześniej kilkakrotnie omiatała mnie wzrokiem, niczego nie zauważając.

Zrobiła wielkie oczy.

Kiedy zdołała wytłumaczyć pozostałym, kogo kopiują, cały zespół pomógł mi wyplątywać się z plastykowego kokonu.

Przez chwilę byłam nie całkiem przytomna.

Pamiętam, że widziałam z góry twarz, która wyglądała zupełnie jak moja. Potem wiem, że odciągano mnie od niej. Miałam w rękach solidny aluminiowy pręt, a skórokombinezon rozerwany na dłoni od kciuka do palca wskazującego. Odłamałam ten pręt od jednego z automatów medycznych.

Zrobiłam miazgę z tego pustaka.

Żałuję. Naprawdę. To coś miało na sobie moje dżinsy i do dzisiaj nie mogę ich doprać.

Szef zespołu przysposabiającego pustaki szedł za mną aż do drzwi. On przepraszał, a ja nie zwracałam na niego uwagi. Jeżeli ktoś tu zawinił, to głównie ja, ale nie chciałam tego przyznać. Podobnie jak podłączanie się do automatu odnowy biologicznej, przepraszanie uważałam za niebezpieczny nałóg, który może człowiekowi zmarnować życie. W duchu biczowałam się za coś tak głupiego, jak pozostawienie sygnalizatora w przygotowalni. Na zewnątrz, mam nadzieję, byłam osobą bardzo zajętą, którą przeprosiny tego faceta odrywały od pracy.

Straciłam tam pełne pięć minut. Nigdy się nie dowiem, czy te pięć minut stanowiły dla Pinky różnicę między życiem a śmiercią.

Straciłam następne piętnaście sekund, żeby się stamtąd wydostać.

Procedury nie przewidywały czegoś takiego. Cała operacja selekcji baranów była tak pomyślana, żeby nikt nie mógł się wymknąć, jednak kilka cichych, całkowicie szczerych obietnic szybkiej śmierci zrobiło swoje. Pobiegłam do sztabu, powiedziałam Lawrence’owi, żeby wysłał każdego wolnego agenta na poszukiwanie paralizatora Pinky do miasta, z którego samolot startował (jak się dowiedziałam, było to Houston), zmusiłam go, żeby znów przerzucił mostek, i… przekroczyłam Bramę.

Panował tam straszny rozgardiasz.

Dziewczyny szukały wszędzie, gdzie to było możliwe, i poszły na całość. Przejście zawalały wyrwane siedzenia foteli. Wykładzina podłogowa została pocięta. Zawartość pawlaczy — rozrzucona po całym samolocie. Pod nogami brzęczały buteleczki z alkoholem.

Na domiar wszystkiego zaczęły napływać przysposobione pustaki.



Straciłyśmy już tyle czasu, że musiałyśmy rozmieszczać je w pośpiechu. Kilka posadziłyśmy i przypięłyśmy pasami, ale większość po prostu wrzucałyśmy. Nasze przenośne zasilacze były nastawione na pełny regulator i rozpierała nas siła. Zamiast zwykłej mieszanki porannej (wzbogaconej krwi, adrenaliny i witamin), dostawałyśmy teraz szaleńczy koktajl hyperdrenaliny, metadryny, Esencji Histerii, TNT i Soku Radości Kickapoo. Brałyśmy te pół-trupy i rzucałyśmy nimi jak torbami fasoli. Mogłabym rozerwać blachę rzęsami.

Trzy czwarte pustaków przeszło proces, którego ostatnio byłam świadkiem. Wyglądali dokładnie tak jak ludzie, których zastępowali. Dla zaoszczędzenia czasu pozostali nadchodzili wstępnie okaleczeni, na ogół straszliwie poparzeni. Niektórzy jeszcze dymili.

Panuje przekonanie, że woń palonego ciała ludzkiego budzi odrazę. W rzeczywistości jest całkiem niezła.

Większość pustaków wciąż jeszcze oddychała. Były przechowywane średnio po trzydzieści lat w specjalnych zbiornikach, utrzymywane przy życiu przez maszyny, ćwiczone mechanicznie, żeby im nie zwiotczały mięśnie. Teoretycznie nie powinny oddychać, ale w rzeczywistości były zbyt głupie, żeby przestać. Większość będzie nadal oddychać, nawet kiedy już spadną na ziemię.

Przerzucenie ich przez Bramę nie zajęło nam dużo czasu. Kiedy skończyłyśmy, wciąż jeszcze zostało nam trzy minuty i czterdzieści sekund. Wysłałam jedną dziewczynę z powrotem do przyszłości, żeby sprawdziła, czy ktoś nie znalazł paralizatora w Houston. Cała reszta szukała go dalej w samolocie. Jak można się było spodziewać, łączniczka wróciła ze złą wiadomością i teraz zostały nam dwie minuty i dwadzieścia sekund.

Pinky się uspokoiła, jeżeli to jest odpowiednie słowo. Sądzę, że była półprzytomna ze strachu. Znalazłam Lilly Rangun, dowódcę grupy, i odciągnęłam ją na stronę.

— Nie znam dobrze Pinky — powiedziałam. — Co ona ma, jeżeli chodzi o twonki?

— Nic. Jest czysta. — Lilly odwracała wzrok.

To prawdziwa rzadkość. Chodziło o takie rzeczy, jak sztuczne nogi, nerki, oczy i inne przeszczepy medyczne zbyt zaawansowane jak na rok 1955. Pinky była zdrową dziewczyną. Już choćby z tego względu zespół poniesie wielką stratę.

Jednocześnie ten brak medycznych anachronizmów znacznie ułatwiał sprawę Lilly, do niej bowiem należało wycięcie tych elementów i zabranie ich w przyszłość.

— Trzydzieści sekund! — krzyknął ktoś.

— Mamy minutę zapasu — powiedziałam. — Musimy zdążyć co do sekundy. Zabierzcie jej kombinezon i…

— Zamknij, do cholery, gębę! Wiem, co do mnie należy. A teraz spieprzaj z mojego samolotu!

Nikt się tak do mnie nie odzywa. Nikt. Spojrzałam jej w oczy. Gdyby można wzrokiem mrozić, byłabym jednonogim soplem.

— Tak jest — powiedziałam. — Do zobaczenia za pięćdziesiąt tysięcy lat.

Poszłam na przód, gdzie stłoczyły się wszystkie, ociągając się z przekroczeniem Bramy. Żadna nie chciała odejść. Ja też nie. Łatwiej byłoby zostać w samolocie do końca.

Obejrzałam się i zobaczyłam, że Pinky oddaje Lilly coś obwisłego. Wiedziałam, że to Pinky, choć była do niej niepodobna, ale nie mógł to być nikt inny. Ta obwisła rzecz to był jej skórokombinezon. Bez niego nie przypominała już seksownej stewardesy, stała tam przerażona, naga, mała dziewczynka.

Lilly zasalutowała jej, na co Pinky nie odpowiedziała, i biegiem ruszyła w moją stronę.

— Jazda stąd, bo wam dokopię — powiedziała do dziewczyn.

Posłuchały, a ja zwróciłam się do Lilly.

— Ile miała lat? — spytałam.

— Pinky? Dwanaście.

Nie ja ustalałam zasady. Mówiąc to, nie próbuję się rozgrzeszać. Uważam, że zasada jest słuszna. Gdyby jej nie było, sama bym ją wprowadziła.


Nie wolno zostawiać żadnych śladów materialnych. Karą za nieuwagę jest śmierć. Albo z tym wracasz, albo z tym zostajesz.

Nie zawsze udawało się to załatwić tak jak z Pinky, czyli w najlepszy sposób. Można było tak zrobić, ponieważ ten samolot miał się rozbić tak gwałtownie i spłonąć tak doszczętnie, że nikt nie mógł liczyć na znalezienie więcej niż połowy ciał w jakiejkolwiek formie. Jeżeli znajdą dziesięć trupów nadających się do identyfikacji, to będzie cud, dlatego jedna nadprogramowa dziewczynka nie zwróci niczyjej uwagi.

Mimo to Lilly przed opuszczeniem samolotu schwyciła pustaka o masie odpowiadającej w przybliżeniu ciału Pinky i cisnęła go w przyszłość. Bilans jest sprawą decydującą.

A najgorszy sposób? Gdybyśmy były zmuszone z powodów tem-poralnych zabrać Pinky ze sobą, Lilly musiałaby postawić ją pod ścianą i rozstrzelać. A potem, może, palnęłaby w łeb sobie. Szefowa jednego z zespołów tak mi zrobiła.

Nikt nie obiecywał, że to będzie łatwa służba.

Tym razem przeszłam jak należy. Nadal nie miałam przy sobie sygnalizatora, ale w sztabie teraz o tym wiedziano i wiedziano też, że nikt oprócz łapaczy nie będzie przechodził aż do zamknięcia Bramy. Do czego się szykowano.

Wylądowałyśmy wszystkie w wyściełanej sali wypoczynkowej zespołów. Pielęgniarze czekali na nas, jak wozy pogotowia ratunkowego na uszkodzony samolot. Dałyśmy rękami znaki, że nic nam nie jest, tylko jedna zażądała noszy.

Zazwyczaj leży się tam przez pięć albo dziesięć minut. Nasze przenośne zasilacze po przejściu przez Bramę wróciły do normalnej mocy, histeryczna siła szybko nas opuszczała. Spoza niej wyłaniało się maskowane narkotykami zmęczenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne.

Ja jednak musiałam wstać.

— Należy się wam premia — ogłosiłam zabierając broń Lilly i kierując się ku drzwiom sztabu. — Godzina na pełnej mocy. Podkręćcie je, dziewczyny.


— Do zobaczenia na reanimacji, Louise! — zawołała jedna z nich, podkręcając przełącznik zasilacza umocowanego do przedramienia.

— Powiedz mojej mamusi, że umarłam z uśmiechem! — wrzasnęła inna.

Wbiegłam do sztabu i stanęłam oko w oko z Lawrence’em. Sprawdzał listę przed wyłączeniem Bramy.

— Jedna z moich została w samolocie — powiedziałam. — Chcę, żebyś trzymał Bramę otwartą aż do uderzenia o ziemię.

— To nie wchodzi w grę, Louise.

— Jedna z moich jest wciąż w tym samolocie, Larry. Jeżeli uda jej się znaleźć broń, może jeszcze wrócić.

— Czy zdajesz sobie sprawę, ile mamy kłopotów z podłączeniem Bramy do samolotu, który leci równo i prosto? Czy masz pojęcie, że te kłopoty mnożą się do kwadratu i do sześcianu, kiedy samolot spada? To po prostu niemożliwe.

Paralizator ma trzy rodzaje ognia. Pierwszy usypia. Drugi sprawia ból. Pokazałam Lawrence’owi, że nastawiam broń Lilly na trzeci rodzaj, i przystawiłam mu lufę do skroni.

— Jedna z moich dziewczyn jest nadal w samolocie, Larry. Mówię ci to już po raz trzeci.

Udało mu się podłączyć Bramę do spadającego samolotu dwukrotnie, raz na dwie sekundy, drugi raz prawie na pięć sekund. Pinky nie przeszła.

Nie to nie, ale musiałam spróbować.

Osunęłam się na podłogę obok konsoli Larry’ego i patrzyłam, jak kieruje operacją zamknięcia Bramy. Spytałam go, czy ma jakieś fajki, i rzucił mi paczkę zielonych Lucky Strike’ów. Zapaliłam trzy.

Kiedy skończył, odwróciłam paralizator i mu podałam.

— Dla mnie? — spytał. Zważył broń w ręce.

— Możesz z tym zrobić, co chcesz.

Wycelował w środek mojego czoła. Zaciągnęłam się i czekałam. Lufą odgarnął mi włosy i rzucił broń z powrotem. — Jest ci teraz naprawdę wszystko jedno — powiedział.

— Najzupełniej.

— To psuje całą przyjemność. — Założył ręce na piersi i odchylił się w fotelu. Właściwie nie całkiem tak. On nie siedział w fotelu, stanowił z nim całość.

Oczy mu się rozjaśniły.

— Poczekam, aż będziesz szczęśliwa. Kiedy zobaczę cię uśmiechniętą, masz to jak w banku.

Podstępny bydlak. Uśmiechnęłam się, ale nie zażądał broni.

— Przepraszam, Larry.

Spojrzał na mnie. Byliśmy przez jakiś czas kochankami, zanim rozsypał się tak, że przestał poruszać się o własnych siłach. Znał mój stosunek do przeprosin.

— Dobrze. Ja też zawiniłem. W czasie akcji wszyscy jesteśmy zdenerwowani.

— Co prawda, to prawda.

— Zgoda?

— Do następnego razu — powiedziałam.

— Jasne.

Patrzyłam na niego i czułam głęboki żal za czymś, co było kiedyś. Nie, bądźmy brutalnie szczerzy, czułam żal o to, czym kiedyś i ja się stanę. Już bardzo niedługo.

On postanowił uznać swój status gnoma do końca. Większość gnomów przy pozostałych konsolach wyglądała jak normalni ludzie, tylko z pleców wychodziły im grube wiązki kabli. Te kable prowadziły do ich foteli i dalej, do setek ogromnych aparatów w podziemiach.

Larry nie widział sensu w udawaniu. Jeżeli nie mógł opuścić budynku, po co mu były atrapy nóg? Stąd fotel Larry’ego stanowił z nim całość. Nie miał oparcia. Larry jakby z niego wyrastał. Zasadzony na podłodze przed swoją konsolą. Wyglądał jak dziwna figura szachowa.


Od pasa w górę nie różnił się od normalnego człowieka. Wiedziałam, że większość tego też jest kłamstwem. Nawet kiedy się spotykaliśmy, miał tylko jedną własną rękę. Raz zobaczyłam jego twarz bez skórokombinezonu: bez nosa, wargi wyżarte, tylko jedno ucho. Nie wiem, na co chorował, o takich rzeczach się nie mówi. Nie wiem, co w nim zostało organicznego, o tym też się nie mówi.

Nikt oprócz mnie, mojego lekarza i Shermana nie wie, które z moich członków i organów są moje własne, i tak ma być. Muszę być ostrożna, bo inaczej nie chodziłabym w tym kłamliwym kombinezonie, udając gwiazdę filmową z roku 2034. Tak jest, postać, pod którą mnie wszyscy znają, została do ostatniego znamienia wymodelowana na królowej piękności uratowanej przez nas z ataku terrorystycznego.

Kiedy tak siedziałam z nim w rzadkiej chwili spokoju, pomyślałam, że jak nie będę już w stanie udźwignąć wszystkich swoich protez, powinnam zrobić tak jak Larry. Wtedy skończy się czas uwodzicielskich kłamstw. Trzeba będzie powiedzieć sobie wreszcie, kim jestem naprawdę, kim jesteśmy wszyscy w tej wspaniałej przyszłości.

Wiek Ostatni.

Wstałam i wyszłam ze sztabu. Potem znalazłam jakieś ubranie, ubrałam się, zjadłam śniadanie z automatów w sali przygotowań zespołu przechwytującego i na chwilę przysiadłam. Dotarło do mnie, że jest jeszcze wcześnie.

Jak dotychczas był to dzień dość typowy.

Загрузка...