Relacja Louise Baltimore
— Oherman, nastaw wskazówkę wehikułu czasu na dwunasty grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt ileś.
— Tak jest, mistrzu — pisnął Sherman.
Sherman. Ten drań.
Nasza opowieść…
Zostawiliśmy bohaterkę, kiedy bohatersko zemdlała na samo wspomnienie historycznie nieistotnego poronienia. To, że poronienie miało miejsce w dwa lata po urodzeniu dziecka, nie zasługuje na szczególną uwagę. Wtedy zdarzało się to nagminnie. Właściwie teraz zdarza się to zawsze. Miałam dziecko przez dwa lata, można to uznać za uśmiech fortuny.
Co to jest „Fortuna”? Czasopismo. Ile kosztuje? Dziesięć centów. Aleja mam tylko piątaka. To jest twój uśmiech fortuny.
Gdybym stała się choć trochę cięższa, zarwałaby się pode mną podłoga. Historyczne aluzje dziesięć centów za kilobit na koszt lokalnego dostarczyciela informacji. Nasza specjalność to lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku.
Moja głowa była tak przepełniona danymi na temat tej epoki, że przy każdym chrząknięciu sypały się ze mnie reklamowe hasła, streszczenia filmów, programy telewizyjne albo świńskie kawały.
— Sherman, czy jestem jakąś dziwką do wynajęcia?
— Nie dawaj mu, Louise, jeżeli nie będziesz miała ochoty.
— Nie mam ochoty!
Brama się otworzyła i… przeszłam na drugą stronę.
Siedziałam na prawie całej konferencji prasowej. Była dokładnie tak nudna, jak się spodziewałam, choć przecież nie mogliśmy jej podejrzeć na monitorze, bo ja tam byłam, przez co powstała cenzura temporalna.
Zdarzył się tylko jeden paskudny moment. Pod koniec konferencji Mayer zaczął zadawać pytania. Powiedział, że szuka niezwykłych danych. „Nie wiem, co to jest, ale jak usłyszę, to będę wiedział… A między nami, panie Smith, czy natrafił pan na coś niezwykłego związanego z czasem?”…
Mało nie połknęłam papierosa.
Co ten skurwiel wie?
Wypatrzyłam Smitha w zatłoczonej hali dworca lotniczego. Nie miałam kłopotów z dotarciem do niego, kiedy wchodził na schody ruchome, choć paru osobom, które nie zeszły mi na czas z drogi, nie spodobały się moje metody. Co tam. Wszyscy byli moimi przodkami, ale miałam po uszy przodków. Poświęciłam życie na budowanie dla nich przyszłości i co z tego mam?
Sherman i ja ciężko pracowaliśmy na tę chwilę.
(Działo się to długo, długo po tym, jak Sherman skropił mi twarz wodą, uszczypnął w ucho, spoliczkował, czy co on tam zrobił, żeby mnie przywrócić do przytomności. Pamiętam ten okres raczej mgliście i wolałabym nic więcej nie mówić, dziękuję. Następne godziny, po rozmowie z Shermanem o dziecku, pamiętam bardzo dobrze. Też nie chcę o tym mówić. Mam opowiedzieć wszystko, ale są jakieś granice.)
— Zrób to sprytnie — rzekł Sherman.
— Co to znaczy?
— To taki termin z dwudziestowiecznego Hollywoodu, opisujący sposoby na zawiązanie najpopularniejszych w tamtych czasach historii: „chłopak spotyka dziewczynę”.
— „Chłopak traci dziewczynę, chłopak odzyskuje dziewczynę”, tak?
— Zgadza się. Tym dalszym ciągiem nie musimy się przejmować. Straci cię bez naszej pomocy, naturalną rzeczy koleją, i nie może cię, rzecz jasna, odzyskać na końcu.
— A co się stało z happy endami? — spytałam. — Nie odpowiadaj. Wymarły przed moim narodzeniem. Daj mi lepiej przykład takiego sprytnego spotkania.
— Rozczarowana Veronica Lakę opuszcza Hollywood i wydaje ostatniego dolara na jajecznicę dlajoela McRae, który okazuje się przebranym za włóczęgę słynnym reżyserem, zbierającym materiał do planowanego filmu. „Podróże Sullivana”, reżyser Preston Sturges, 1942 rok.
— Oglądałeś dużo filmów.
— Mniej więcej tyle samo co ty. Oczywiście, moje możliwości magazynowania danych są większe, a dostęp do nich łatwiejszy.
— W ten sam sposób myślałeś, kiedy kazałeś oblać go kawą.
— Zgadza się. Teraz już cię zna. Musimy dać mu okazję, żeby cię poznał bliżej.
— To jaki masz pomysł?
Sherman mi powiedział i oto wchodziłam na schody ruchome w Oakland. W chwili kiedy Smith mnie zobaczył, sięgnęłam do torebki. Uśmiechnęłam się do niego, nacisnęłam odpowiedni guzik w torbie i schody ruchome stanęły.
— Coś często na siebie wpadamy, prawda? — powiedziałam.
Nie spodziewałam się, że będzie tak nieśmiały. Musiałam wymusić na nim zaproszenie na kolację. Zaczynałam się zastanawiać, czy mój wspaniały skórokombinezon jest rzeczywiście tak wspaniały.
Z perspektywy czasu widzę, że oczekiwałam od niego podobnej znajomości roli jak moja. Założyłam, że podobnie jak ja czuje poruszające nim sznurki władcy marionetek. Ale niby dlaczego miałby czuć? Jeżeli już, to ja nim kierowałam, a on nie mógł tego wiedzieć. Tylko ja znałam scenariusz, a w każdym razie szkic scenariusza tego wieczoru.
Ponieważ nie zaproponował, że mnie zawiezie, uznałam, że nie ma samochodu, więc poprowadziłam go na parking, gdzie przygotowaliśmy plan awaryjny. Tu omal się nie wpakowałam w tarapaty.
Jak już wspomniałam, pompowanie danymi daje fakty, ale niewiele pomaga w rozpoznawaniu powiązań. Na parkingu stało z milion pojazdów, a ja nic o nich nie wiedziałam. Znałam marki, ale poza tym przy wyborze „swojego” zdana byłam na instynkt.
Logicznie uznałam, że powinnam wybrać coś małego, w zgodzie z moim statusem społecznym i ekonomicznym, lecz logika nie zawsze pomaga. Skąd mogłam wiedzieć, że nie zawsze duże samochody są droższe, a małe tańsze?
Ten, który wybrałam, był niski i wyglądał na ciasny. Jak tylko go wskazałam, zrozumiałam swój błąd. Smith dziwnie na mnie spojrzał. Cóż, było za późno na zmianę decyzji. Sięgnęłam do torebki i wszystkie zamki się odblokowały, zanim Smith podszedł na tyle blisko, by mógł coś zauważyć. Potem wsiedliśmy i spojrzałam na system kierowania. Wyglądał na nieskomplikowany i skuteczny, choć uznałam, że przydałby się radar. Wsunęłam kluczyk do stacyjki. Wyczuł właściwą kombinację, uruchomił silnik i ruszyłam.
Poszło mi łatwo. Pojazd okazał się znacznie szybszy niż wszystkie inne na drodze. Wykorzystywałam rezerwę szybkości do wyprzedzania innych samochodów, utrzymując szybkościomierz możliwie jak najbliżej czerwonej kreski. Znaki doprowadziły mnie do placu Londona.
Nie powinnam była ujawniać, że znam francuski. Zanim się zorientowałam, że to nie pasuje do mojej roli, już rozmawiałam z kelnerem.
Jedzenie było kiepskie. Jestem pewna, że wszystkim poza mną smakowało, ale dla mnie było bez smaku, jakbym żuła tekturę. Nasze organizmy wymagają zupełnie innych związków chemicznych niż organizmy dwudziestaków, włącznie z takimi, które bez wątpienia zabiłyby Billa Smitha, a co najmniej przyprawiły go o ciężką chorobę. Byłam przygotowana. Miałam ze sobą kapsułki zawierające wszystkie trucizny niezbędne każdej szanującej się istocie z dziewięćdziesiątego dziewiątego stulecia. Przez cały wieczór ściskałam je w dłoni i wrzucałam do alkoholu. Miały tę dodatkową zaletę, że całkowicie neutralizowały działanie etanolu. Jedzenia ledwo skub-nęłam, jechałam na podwójnych szkockich.
Opowiedział mi wiele rzeczy, które już znałam. Bili Smith stal się najbardziej drobiazgowo badaną postacią dwudziestego wieku. Obserwowaliśmy go od narodzin (przez cesarskie cięcie) do śmierci.
Wkraczając w dwudziesty wiek, żywiłam niemałą pogardę dla pana Smitha. Patrząc na jego życie z zewnątrz, człowiek musiał się zastanawiać, jak ktoś, kto miał tyle atutów, osiągnął tak mało. Byl dla mnie kimś wiecznie narzekającym, kto wkrótce zostanie pijaczyną. Zajmował odpowiedzialne stanowisko i pracował nad jego utratą. Nie sprawdził się w małżeństwie.
Żyl w czasach, kiedy ludzkość, z mojej perspektywy, była najbliższa raju na Ziemi, i w kraju, który zgromadził więcej bogactwa, jakkolwiek je mierzyć, niż jakikolwiek kraj w historii. Odtąd miał być już tylko zjazd w dół, aż ludzkość osiągnie swój nadir, te dni odległej przyszłości, które są moim domem.
Nic dziwnego, że łapałam się na myśli: „Na co on się, do cholery, skarży?”
Tymczasem wiek dwudziesty roił się od niezadowolonych. Martwili się o stosunki międzyludzkie. Skarżyli na wysokie koszty utrzymania. Mieli długi zestaw słów na oznaczenie problemów, które ich trapiły, terminów takich jak stres, dezintegracja, anomia. Brali pigułki przeciwko czemuś, co nazywali depresją. Uczęszczali na kursy samoakceptacji. Wyskrobywali co czwarte ze swoich dzieci. Z całą powagą uważali, że mają kłopoty.
A jednocześnie trudzili się jak mrówki nad niszczeniem swojego świata. Po latach wysiłku zbudowali przeszło trzysta gigaton broni jądrowej i potem się oszukiwali, że ich nie użyją. Uruchomili proces, który miał doprowadzić do zagłady wszystkie gatunki zwierząt poza nimi samymi, niektórymi owadami i milionem gatunków błyskawicznie mutujących bakterii, przez co skazali ich potomków, takich jak ja, na zniknięcie z powierzchni Ziemi. Oni sprowokowali we mnie takie zmiany, że nie mogłam dłużej oddychać ich powietrzem i jeść ich jedzenia.
Trudno się dziwić, że wymyślili rozpacz egzystencjalną.
Jednak co innego oglądać kronikę czyjegoś życia, a co innego słuchać żywego człowieka. Byłam przygotowana na tę opowieść, wierzyłam, że potrafię utrzymać uśmiech na twarzy do końca.
Ale kiedy zaczął mówić, łapałam się na tym, że mu współczuję.
Smith nie skomlał. Właściwie nawet się nie skarżył. Szkoda, byłoby znacznie łatwiej czuć do niego zdrową pogardę. Rzecz w tym, że mówił zwyczajnie prawdę. Był samotny i nie wiedział, co z tym począć. Kiedyś potrafił zatracić się całkowicie w pracy, ale teraz metoda już nie działała. Nie mógł zrozumieć, dlaczego wszystko straciło sens. Działając jako swój własny lekarz, przepisał sobie na lekarstwo etanol. Czasami wydawało się, że lek pomaga, ale jeszcze nie wszystkie skutki kuracji się ujawniły. Nie wiedząc skąd, wiedział, że o coś mu chodziło, ale przegapił to i teraz miał przed sobą tylko drogę w dół. Lepiej już nie będzie.
I tak wahałam się między współczuciem a chęcią chwycenia go za kołnierz i policzkowania, póki nie oprzytomnieje. Gdybym urodziła się w dwudziestym wieku, byłabym pewnie pracownikiem społecznym. Nie potrafiłam nawiązać kontaktu osobistego z ba ranem bez angażowania się w jego sprawy. Za bardzo się wczu-walam.
Do diabla, o ileż łatwiej jest ich ogłuszać i kopniakami zapędzać do Bramy. Wtedy nie muszę wysłuchiwać skarg i płaczów.
Ten facet potrafił pić. Pewnie to samo myślał o mnie.
Trzymał się bardzo dobrze. Kiedy podano jedzenie, zorientował się, że historia życia wylewała się z niego nieprzerwanym monologiem, i poczuł się z tego powodu winny. Spytał więc o mnie.
Byłam, oczywiście, zabezpieczona na taką okazję. Razem z Shermanem opracowaliśmy mój życiorys, ale miałam nadzieję, że nie będę musiała go opowiadać. Miałam dość kłamstw. Ale opowiedziałam i chyba dobrze wywiązałam się z zadania. Smith kiwał głową we właściwych miejscach i zadawał pytania sympatycznie, bez wścibstwa.
Zadowolona z siebie kontynuowałam opowieść, kiedy nagle zdałam sobie sprawę, że on nie wierzy w ani jedno moje słowo.
Miał jakiś dziwny błysk w oku. Powiedziałam sobie, że może to alkohol, ale sama w to nie wierzyłam.
Nie, on uznał, że jest coś, o czym nie chcę mówić, i miał stuprocentową rację.
Wysadziłam go przed hotelem, odjechałam kilka przecznic, zaparkowałam i zaczęłam się trząść.
Kiedy mi przeszło, spojrzałam na zegarek. Było tuż po północy. Wiedziałam, co mam robić. Ustaliliśmy z Shermanem podejście i wierzyłam, że to zadziała. Tylko nie mogłam się jakoś ruszyć z miejsca.
Nie, nie bałam się pójść z nim do łóżka. Omówiliśmy to z Shermanem i poczułam się dużo lepiej w kwestii seksu. Co za różnica — zajdę w ciążę czy nie, skoro mam przed sobą tylko kilka dni życia. Nie chodziło też o to, że za bardzo się ceniłam, by pójść z mężczyzną do łóżka dla dobra planu „Brama”. Istniała długa lista przykrości, które gotowa byłam znieść dla ratowania planu, i przespanie się z kimś, kto mnie nie pociąga, zajmowało na niej miejsce dalekie od końca. Właściwie nie miałam nawet nic przeciwko temu. Było zadanie do wykonania, a jako dobry żołnierz nigdy nie wykręcam się od obowiązku… ale niezależnie od tego, Smith mi się podobał. Zresztą list z przyszłości pozostawiał mi swobodę. Nie musiałam, jeżeli nie miałam ochoty. To tylko pustak.
Niedaleko miejsca, gdzie się zatrzymałam, był sklep z alkoholem. Wysiadłam z samochodu i kupiłam butelkę whisky.
W drodze powrotnej ktoś wyszedł z ciemnej bramy. Skradał się za mną. Odwróciłam się. Był to ciemnoskóry mężczyzna, może Murzyn, chociaż z rozróżnianiem ras mam podobne kłopoty jak z modą. Skierował na mnie rewolwer.
— Dawaj, kurwo, torebkę — powiedział.
— Jesteś złodziejem czy zboczeńcem? — spytałam. Potem zabrałam głupkowi broń, rzuciłam go na ziemię i nadepnęłam mu na gardło. Próbował się uwolnić, no to dostał kopniaka w twarz i znów miał nogę na gardle. Zaczął rzęzić, więc zwolniłam nacisk.
— Chyba złamałaś mi nadgarstek — wyjęczal.
— Nie, to kość strzałkowa albo promienista. Nastawią ci w szpitalu. — Spojrzałam na jego nagie ramię. — Jesteś narkomanem, co?
Nie odpowiedział.
Cóż, człowiek nie ma dużego wyboru, kiedy chodzi o przodków, ale był jednym z moich przodków i nie mogłam go zabić. Prawdopodobnie narobiłam już i tak dużo zamieszania w strumieniu czasu… co tam.
Poczułam przypływ ulgi. Zrobię to, na co mam ochotę, jeżeli tylko ustalę, co to jest.
Oddałam mu rewolwer, wyjąwszy uprzednio pociski. Potem sięgnęłam do torebki i wręczyłam mu zwitek amerykańskich banknotów, dwadzieścia tysięcy dolarów minus piętnaście osiemdziesiąt sześć, które wydalam na whisky. — Zabaw się — powiedziałam.
Wolna wola to dziwne uczucie. Jeżeli to było to.
Nie myślałam, dokąd jadę. Znalazłam się powrotem przed hotelem Billa i zaparkowałam samochód.
Na korytarzu potknęłam się o wózek, na którym stała taca z dwiema pustymi szklaneczkami do koktajlów. Zgarnęłam je. Chciałam podrapać w drzwi pokoju Billa, ale przypomniałam sobie, że to inne miejsce i czas, zapukałam więc pięścią.
Puk, puk.
Kto tam?
Pański szczęśliwy los.
Jaki los?
Niech pan da dłoń, panie Smith. Louise prawdę powie.