Relacja Bida Smitha
Kiedy wychodziłem z hotelu, przy ladzie recepcji stało dwóch policjantów, którzy rozmawiali z dyrektorem. Nie zastanawiałem się nad tym, póki nie znalazłem się na zewnątrz, gdzie zobaczyłem dwóch następnych policjantów, dwa samochody policyjne i ciężarówkę ściągającą sportowy wóz Louise z parkingu.
Ruszyłem w tamtą stronę. Chciałem spytać, co tu się dzieje, ale coś mnie powstrzymało. Zamiast tego zagadnąłem jednego z gapiów.
— Policjant mówił, że to wóz kradziony.
— Kradziony?
— Tak powiedział. Pewnie to wybryk jakiegoś dzieciaka. Kto byłby na tyle głupi, żeby kraść coś takiego? Założę się, że w całym kraju nie ma ich więcej niż sześć czy siedem.
Wyskoczyłem z windy i pobiegłem korytarzem do swojego pokoju. Wyjmowałem z kieszeni klucz, kiedy rozległ się dziwny dźwięk. Rozejrzałem się dookoła, ale nie potrafiłem zlokalizować jego źródła.
Mógł to być odgłos z pobliskiego lotniska. Znalazłem klucz i włożyłem go w dziurkę.
To znaczy, chciałem włożyć.
Drzwi ugięły się do środka jak zrobione z gumy. Byłbym się przewrócił, ale oparłem się o ścianę, która też uległa odkształceniu. Potem powoli wróciła na swoje miejsce.
Stałem oblany zimnym potem. Odsunąłem Się od drzwi, przyglądając się im uważnie. Nie zauważyłem nawet najmniejszego pęknięcia farby. Przejechałem dłonią po drzwiach i framudze. Żadnych nierówności, żadnej drzazgi.
Jezu! Miewałem kaca, ale nigdy nie przeżyłem czegoś podobnego. Potarłem rękami twarz i otworzyłem drzwi.
Przez sekundę wszystko było dziwne. Na drugim końcu pokoju znajdowały się zasuwane szklane drzwi prowadzące na balkon rozmiarów trumny. Te drzwi były zamknięte, ale firanki powiewały jak przy mocnym wietrze. Tyle że nie czułem najmniejszego powiewu. I wszystko w pokoju wydawało się pokryte lodem.
Może lód nie jest tu właściwym słowem. Szron albo cukier puder.
Mrugnąłem i wszystko znikło. Firanki wisiały nieruchomo i nic się nie działo ze ścianami ani z nie pościelonym łóżkiem.
Jej nie było.
Zrobiłem wszystko, co potrafiłem wymyślić. Nie sprowadziłem jej z powrotem. Drzwi balkonowe były zamknięte od wewnątrz. Otworzyłem je i wyszedłem na balkon. Nie wydostała się z czwartego piętra. Nie było liny, powiązanych prześcieradeł, niczego.
Opuściłem pokój tylko na parę minut. Powiedzmy, że mogła zjechać jedną windą, podczas gdy ja wjeżdżałem drugą, albo że zeszła schodami, ale coś kazało mi w to wątpić. Jej ubranie zostało. Od brązowych pantofli do stanika.
Znikła natomiast torebka. Czyżby miała tam zapasowe ubranie?
Jedynymi poza tym śladami jej obecności były poplamione prześcieradło i przepełnione popielniczki.
Pozostałem w pokoju prawie przez pół godziny, usiłując jakoś to pozbierać.
Skradziony samochód. Pamiętna noc. Dziwna opowieść o miejscu, gdzie wszyscy umierają. Zmarłe albo uzależnione od heroiny dziecko.
Aha, jeszcze dwa ślady. W koszu na śmieci w łazience znalazłem inhalator i puste pudełeczko po mictówkach, odświeżających oddech. Powąchałem inhalator i natychmiast tego pożałowałem. Co w nim było, że śmierdział tak strasznie?
Zalicz to jako nowe doświadczenie życiowe, powiedziałem sobie, ale nie mogłem się uspokoić. Doświadczenie powinno czegoś uczyć, a ja zostałem z samymi pytaniami.
Postanowiłem nie mówić nic policji na jej temat, w każdym razie dopóki sam z nią nie porozmawiam. Może potrzebowała pomocy. Nie sądziłem, że stanowi zagrożenie.
Musiałem zamówić taksówkę na lotnisko. Poszedłem prosto do biura United i odszukałem Sarę Hacker.
Wyglądała, jakby spała tyle co ja. Może jest jakaś gorsza praca niż szefa do spraw personalnych i kontaktów z mediami w linii lotniczej, która właśnie straciła samolot, ale ja o takiej nie słyszałem.
— Cześć, Sara — powiedziałem. — Chciałbym znaleźć Louise Bali, jeżeli to nie jest wielki kłopot.
— Żaden kłopot. Co ona robi i w jakim mieście?
— Pracuje tutaj. W każdym razie pracowała wczoraj. Personel naziemny.
Sara sięgnęła po książkę potrząsając głową.
— Musiałaby zostać zatrudniona wczoraj po piątej. Ja znam wszystkich swoich pracowników, Bili. Może jakieś jednorazowe zastępstwo. Poszukam.
Poszukała i nie znalazła. Wrzuciła jej nazwisko do komputera i potwierdziła, że w United nie pracuje żadna Louise Bali.
Czas było zadzwonić do FBI. Nieszkodliwa wariatka z obsesją na punkcie zmarłej córeczki to jedna sprawa, a nie upoważniona osoba kręcąca się przy śledztwie i udająca kogoś — to zupełnie co innego.
Wszedłem nawet do budki telefonicznej i wcisnąłem kilka pierwszych cyfr z numeru, jaki dostałem od Freddie’ego Power-sa… a potem odłożyłem słuchawkę. Louise powiedziała, że wróci wieczorem. Zaczekam i dam jej szansę wytłumaczenia wszystkiego.
Przypomniałem sobie, że muszę coś z Powersem omówić, podniosłem więc znowu słuchawkę. Znalazłem go w tymczasowej kostnicy.
— Co z tymi zegarkami? — spytałem. — Znalazłeś coś nowego?
— Owszem — powiedział. — Pamiętasz te elektroniczne, które chodziły do tyłu? Teraz wszystkie chodzą normalnie.
— Czy mówiłeś komuś o tym?
— Tak.
— I co?
— Powiedział, że to niemożliwe.
Jasne, kto by w coś takiego uwierzył.
— Ile osób je widziało, kiedy chodziły do tyłu?
Chwilę milczał.
— Ty i ja, Stanley i doktor Brindle. Może jeszcze jacyś ludzie, którzy pomagali mu zdejmować zegarki nieboszczykom, ale nie sądzę.
— Czy zrobiłeś jakieś filmy wideo?
— Nie. Mamy tylko zeznanie nas trzech.
— Dlaczego trzech?
Znów chwila milczenia.
— Nie jestem pewien, czy Brindle zechce zeznawać.
— No to może zaczekajmy z tym. Pozostają zegarki, które śpieszyły się o czterdzieści pięć minut.
— Fakt.
— Co do elektronicznych… widzieliśmy to tylko ty, ja i Tom.
Dłuższa chwila ciszy. Pewnie zastanawiał się nad stanowiskiem, nad tym, jak taka historia może się odbić na jego karierze i na jego przyszłym awansie w Komisji, która zawsze lubiła wyjaśnienie sprawy.
— Widziałem — rzekł powoli — co nie znaczy, że uważam za istotne.
— Rozumiem. Popracuj nad tym trochę, dobrze? A ja zdecyduję, czy to jest ważne.
— W porządku, Bili.
Jedna anomalia załatwiona.
Dzień minął normalnie, tyle że cały czas oglądałem się za ramię, spodziewając się, że nagle wyskoczy skądś Louise.
Nie wyskoczyła.
Zaczęliśmy od Normana Tysona z firmy, która produkowała komputery do kontroli ruchu lotniczego.
Stał na stanowisku, że sprzętu nie można winić, bo pracował przy obciążeniach, których jego konstrukcja nie przewidywała. Przekazałem to Tomowi, mając nadzieję, że znajdzie jego słaby punkt. Wiedzieli, że można się do nich przyczepić, ale wiedzieli też, że prawdziwą przyczyną tej katastrofy może być użytkowanie przez Federalny Zarząd Lotnictwa przestarzałego sprzętu.
Federalny Zarząd Lotnictwa zaś przerzuci piłeczkę Kongresowi, który nie przydzielił pieniędzy. Wina będzie już wtedy wystarczająco podzielona, ale jeżeli ktoś chciałby iść dalej, mógłby obciążyć elektorat, który wybrał taki Kongres.
Wiedziałem, że Komisja ma czyste sumienie. W każdym razie na papierze. Mieliśmy na swoje usprawiedliwienie tony raportów i zaleceń. Ostrzegaliśmy o przestarzałych komputerach. Mówiliśmy, że powinny zostać zastąpione nowymi.
Tylko czy mówiliśmy wystarczająco twardo?
Kto wie. Były to czasy oszczędności budżetowych. Jak się zastanowić, nie pamiętam czasów, kiedy ludzie nie domagali się cięć w wydatkach państwowych i każdy, komu coś obcięto, uważał, że jest to najgorszy przypadek błędnego myślenia w Waszyngtonie. A my nigdy nie obiecywaliśmy, że komputery będą tanie: chodziło o sumę pół miliarda dolarów.
Wszystko ma swoje dobre strony, mówiłem sobie. Założę się, że teraz kupią nowe komputery.
Zaraz po lunchu zatelefonował do mnie doktor Harlan Pren-tice, który kierował zespołem przeprowadzającym sekcje zwłok. Chciał, żebym przyjechał, ale właśnie byłem po jedzeniu i wcale mi się to nie uśmiechało.
— Chodzi o treść żołądków — powiedział. — Chyba się pan domyśla, że procent identyfikacji w tej katastrofie będzie niewielki.
— Byłem w kostnicy, doktorze. Widziałem te worki.
— Tak. Otóż z Boeinga przebadaliśmy siedemdziesiąt trzy fragmenty ciał zawierające żołądki. Mam przed sobą menu z tego lotu, które obejmuje kurczaka crepes, wołowinę a la brecy i danie dietetyczne w klasie turystycznej. Nie widziałem menu pierwszej klasy.
Poczułem w ustach smak zjedzonego przed chwilą steku. Jestem dość odporny, ale lekarze są nieznośni. — Jakie to ma znaczenie, doktorze?
— Wszyscy jedli kurczaka.
To mnie na chwilę zastopowało.
— Raczej niemożliwe, prawda? — Doktor nadal czekał na mój komentarz.
Nagle poczułem złość. Nie na niego. Tylko dlaczego ta sprawa nie mogła się toczyć w normalny, przyzwoity sposób?
— Nie niemożliwe — poprawiłem. — Bardzo mało prawdopodobne.
— To narusza prawa statystyczne. Mam jeszcze do przebadania około setki żołądków…
— …i następny może zawierać wołowinę.
— Albo danie dietetyczne — podpowiedział usłużnie.
Wtedy przyszło mi do głowy rozwiązanie.
— Ktoś musiał coś pokręcić w Nowym Jorku. Załadowali same posiłki z kurczakiem. Stwierdzono to już po starcie. Dlatego wszyscy, którzy byli głodni, dostali kurczaka, a po wylądowaniu Pan Am zostałby zasypany skargami.
— A co z pierwszą klasą?
Do diabła z pierwszą klasą!
— Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że zawsze jest jakieś logiczne wyjaśnienie. — Znów przełknąłem, zastanawiając się, co właściwie wiem. — Każę komuś sprawdzić u dostawców Pan Am w Nowym Jorku. Oni to wyjaśnią.
Odłożyłem słuchawkę.
Potem stałem tam, myśląc o tym wszystkim, wiedząc, że będę potrzebował tabletki Alka-Seltzer na deser. Wyglądało na to, że mam tendencję do upychania problemów pod szafę i udawania, że ich nie ma. Rzecz w tym, że były to takie niesamowite problemy. Siedemdziesiąt trzy żołądki pełne lotniczego kurczaka. Zegarki śpieszące się o czterdzieści pięć minut. Zegarki, które chodziły do tyłu, kiedy na nie patrzyłem, i ruszyły do przodu, kiedy się odwróciłem. Piękna oszustka przebrana za pracownicę linii lotniczej.
I ten krzyk na taśmie: „Oni są wszyscy martwi! Martwi i spaleni!”
Mniej więcej w tym czasie przyleciał Gordy Petcher. Poleciłem szefom zespołów, żeby go wprowadzili w sytuację. Teraz nie był mi potrzebny. Skurczybyk nie mógł przylecieć, kiedy my taplaliśmy się w błocie i krwi, a teraz będzie prezentował wyniki jako swoje. Dobrze chociaż, że zajmie się konferencjami prasowymi.
Po cowieczornym zebraniu odbyliśmy kolejną konferencję, nieco bardziej rzeczową. Gordy chciał dać mediom coś konkretnego, Tom i Eli przedstawili więc, czego jesteśmy mniej więcej pewni (nie było tego dużo), ostrzegając Gordy’ego, żeby poprzedzał wszystko frazesami w rodzaju „Są powody, żeby przypuszczać…” albo „Rozpatrujemy teraz możliwość…”, albo „Wiele wskazuje…”
Trzeba przyznać, że był w tym dobry. Dużo lepszy niż ja. Umiał obwarować swoje stwierdzenia i unikać oskarżeń o oszczerstwo. Niepokoiła mnie jedynie jego skłonność do zdań nadających się na tytuł, ale tym razem się hamował. Dziennikarze wydawali się zadowoleni z tego, co dostali, i stopniowo sala zaczęła się opróżniać.
Po chwili zostałem sam w dużej sali konferencyjnej. To zadziwiające, jak pusto może taka sala wyglądać.
Właściwie nie powiedziała, gdzie mamy się spotkać.
Hotel, pomyślałem. Będzie w hotelu albo zostawi tam wiadomość.
W recepcji nie było żadnej wiadomości.
Pojechałem do swojego pokoju. Sprzątaczka pozbierała rzeczy Louise i ułożyła je w szafie. Dobrze, że zostały te ubrania. Bez nich zacząłbym się zastanawiać, czy ona w ogóle istniała.
Tej nocy spałem godzinę, poprzedniej — około czterech godzin oraz dwie godziny w samolocie, w drodze do Kalifornii. Byłem absolutnie trzeźwy i zupełnie nie chciało mi się spać. Pochodziłem trochę po pokoju, potem zjechałem do baru, ale to mnie tylko przygnębiło. Wsiadłem więc do samochodu i wróciłem na lotnisko, gdzie podjechałem do wielkich drzwi hangaru, zawierającego szczątki dwóch odrzutowców.
Z boku mieściły się małe drzwiczki dla ludzi, z oszklonym i odrutowanym okienkiem. Zapukałem, po czym przycisnąłem twarz do okienka i zajrzałem do środka.
— Hola, co pan tu robi?
Okazało się, że wartownik był na zewnątrz i zaszedł mnie od tyłu. Odwróciłem się powoli, nie chcąc go zdenerwować. Był to prawdopodobnie emerytowany policjant. Na ramieniu miał nazwę jakiejś agencji ochrony, a na biodrze trzydziestkę ósemkę.
Pokazałem mu swoją legitymację. Spojrzał na nią, potem na moją twarz.
— Widziałem pana wczoraj w telewizji — powiedział.
— Dlaczego pan tu stoi?
Wzruszył ramionami.
— Firma płaci mi za pilnowanie tego hangaru. Zazwyczaj trzymają tu prawdziwe samoloty i nie chcą, żeby ktoś się przy nich kręcił. Dziwne, ale dziś w nocy jest ze mną drugi wartownik, stoi przy drzwiach po tamtej stronie. Licho wie po co.
— Dlaczego to pana dziwi?
Zajrzał przez szybkę do środka.
— Nie bardzo jest tam co kraść.
— Chyba rzeczywiście.
— Okropna sprawa, prawda?
— Tak, okropna. Ma pan klucze? — wskazałem wielką kłódkę na drzwiach.
— Mam. Chce pan tam wejść?
— Tak. Może pan zadzwonić do swojego szefa, ale wiem, co odpowie. Pozwólcie mu robić, co chce. Dopóki nie ukończę sprawozdania, te samoloty są moją własnością.
Zmierzył mnie wzrokiem i kiwnął głową.
— Chyba ma pan rację. Chociaż nie wiem, czego tam można szukać.
Wpuścił mnie do środka i zamknął drzwi za mną. Powiedział mi, żebym zapukał, kiedy będę chciał wyjść.
Snułem się przez chwilę po hangarze, nie mając pojęcia, czego tu szukam. Pamiętałem tylko, jak się pierwszy raz spotkaliśmy. Była tutaj, czegoś szukała w tej wielkiej stodole.
Zatrzymałem się przy potężnym wale turboodrzutowego silnika General Electric. Wszystkie łopatki zostały urwane, ale pożar nie poczynił tu żadnych szkód. W porównaniu z temperaturami, w jakich ten silnik pracował, upadek i pożar były niczym.
Podszedłem do miejsca, gdzie leżały worki z drobnymi szczątkami. Onaje przetrząsała, teraz było to dla mnie jasne. Zawołałem ją, spojrzała na mnie i uciekła.
Worki znikły. Teraz stały tu rzędy rozkładanych stołów z kawałkami poskręcanego metalu. Przeszedłem wzdłuż nieskończenie długich rzędów, czasami coś rozpoznając, na ogół jednak nie mając pojęcia, na co patrzę. W samolocie jest dużo metalu.
Dalej znajdowały się stoły z pozostałościami bagażu. Kawałki walizek nie większe od dłoni. Stosy poszarpanego i nadpalonego ubrania. Zgniecione aparaty fotograficzne, połamane narty, bryły plastyku, które były kalkulatorami. Nawet cały flakonik perfum.
Moją uwagę zwrócił czerwony błysk. Coś przeświecało słabo spod stosu. Sięgnąłem tam i nieokreślony przedmiot z trzaskiem spadł na podłogę.
Pierwsze wrażenie: zabawka. Pistolet na promienie śmierci. Był zrobiony z plastyku, teraz nadtopionego, poczerniałego, popękanego. Czerwone światło sączyło się przez szczelinę. Wyglądało mi to na wiązkę laserową. Nigdy nie słyszałem o dziecięcych zabawkach wykorzystujących laser.
Miałem w kieszeni szwajcarski scyzoryk. Otworzyłem najdłuższe ostrze, wsunąłem je w szczelinę. Nacisnąłem i plastykowa obudowa puściła. Przyjrzałem się uważnie wnętrznościom pistoletu. Nie miałem pojęcia, co to jest, ale na pewno nie było zabawką.
W porządku. Nareszcie miałem coś konkretnego. Zrobiło mi się niewymownie smutno, że to znalazłem, ale fakt był faktem. Miałem do czynienia z jakimś rodzajem broni. Pochodziła z miejsca, którym Louise tak się interesowała wczoraj rano. Musiałem przyjąć, że ona wiedziała o jej istnieniu i że jej szukała. Należało wezwać agenta specjalnego Powersa. Broń nie mieściła się w moich kompetencjach.
W odległości jakichś dwudziestu stóp ode mnie wisiał na ścianie telefon. Miałem najszczerszy zamiar, żeby zadzwonić, ale czer wone światło mnie zafascynowało. Dochodziło spod czegoś, co mogło być płytką z obwodami scalonymi. Zacząłem podważać ją nożem. Chciałem zobaczyć, co jest źródłem tego światła.
Leżałem na wznak na podłodze, nie mogłem się ruszyć. Było mi bardzo zimno, bolał mnie tył głowy.
Błysnęło światło i rozległ się dziwny dźwięk, początkowo niski, potem wznoszący się poza granice słyszalności, który wstrząsnął całym budynkiem. Nagle straciłem czucie w całym ciele.
Przez chwilę leżałem nieprzytomny, ale nie byłem pewien, czy zdziałała to broń. Chyba padając uderzyłem głową o kant stołu, a potem o podłogę.
Oczy też mnie bolały. Nie mogłem nimi poruszać ani nawet mrugnąć. Czułem, jak mi wysychają.
Przez chwilę myślałem, że umarłem, że tak wygląda śmierć. Potem odkryłem, że oddycham. Czułem pod sobą zimną betonową podłogę, zimne powietrze nad sobą i ruch swojej klatki piersiowej. Widziałem kratownicę stalowych belek podtrzymujących dach i kilka przyćmionych świateł. To był mój cały wszechświat.
Złamanie kręgosłupa, pomyślałem. Pełen paraliż. Kateter, sztuczne płuca, torebka na odchody i żadnego życia seksualnego…
Ale nie wszystko pasowało do złamania kręgosłupa. Miałem czucie w nogach, jedna mi się podwinęła i na pewno zdrętwieje. Wiedziałem, że kiedy się ruszę, jeżeli w ogóle kiedyś się jeszcze ruszę, ból będzie potworny.
Nie pamiętam zbyt dobrze paru następnych minut. Bałem się, nie wstyd mi przyznać. Stało się coś, czego nie rozumiałem. Mogłem jedynie leżeć. Nie mogłem nawet odwrócić oczu od sufitu.
Nagle stwierdziłem, że mogę coś jeszcze. Słyszałem.
Nic głośnego, ale był to jedyny odgłos w hangarze. Uznałem, że dwie osoby usiłują poruszać się po cichu. Nigdy bym ich nie usłyszał, gdybym nie słuchał w takim skupieniu.
Po pewnym czasie uznałem, że są to trzy osoby. Później byłem już pewien, że cztery. Zadziwiające, jak dużo można usłyszeć, kiedy nie można robić nic innego.
Czekałem. Wkrótce któreś z nich natknie się na mnie i wtedy zdecydują, co ze mną począć.
Jeden z nich podszedł. Zobaczyłem go wznoszącego się w moim polu widzenia. Patrzył na mnie z góry. Odwrócił się i cicho gwizdnął. Słyszałem, jak schodzą się pozostali. Zgromadzili się wokół mnie tworząc krąg. Byli ubrani jak płetwonurkowie w czarne gumowe kombinezony okrywające wszystko prócz twarzy.
— Kto to jest? — spytał jeden z nich.
— A jak myślisz?
Znałem ten głos.
Cóż, zapowiedziała, że spotkamy się dziś wieczorem.
Zastanawiali się, czy żyję. Potem oddalili się tak, że nie mogłem rozróżnić słów, chociaż wiedziałem, że mówią o mnie. Miałem wrażenie, że część słów nie była angielska.
Potem znów podeszli bliżej i przyglądali mi się z góry. Tym razem doszły do mnie oderwane słowa.
— …spowodował gdzieś zwarcie.
— …nastawiona na obezwładnianie.
— …patrzylibyśmy teraz na nieboszczyka.
— Co on tu, do cholery, robi? — To był głos Louise.
— Bierzemy paralizator?
— Brama pojawi się za dwadzieścia minut. Wynośmy się stąd w diabły.
— On się strasznie poci.
To jedno mnie nie dziwiło. Jednak nie oczekiwałem, że będę się tak pocić długo. Wiedziałem, że jestem trupem. Natknąłem się na coś, czego nie wolno mi było zobaczyć, jakąś broń paraliżującą. Nie mogąc poruszać oczami, nie widziałem ich dobrze, ale zauważyłem nieokreślone przedmioty zwisające z ich pasów i wszystko razem krzyczało, że to komandosi. Nie przyszli tutaj bawić się w chowanego.
Niewątpliwie mnie zabiją.
Jednego tylko nie rozumiałem, przynajmniej w sensie taktycznym. Dlaczego Louise tyle razy mi się pokazała? Czyżby próbowała mnie w jakiś sposób pozyskać?
Pamiętałem, jak nalegała, żebym nie szedł dziś do pracy. W porządku, starała się utrzymać mnie z dala od miejsca, w którym mieli dokonywać poszukiwań… tyle że ja jeszcze godzinę temu nie wiedziałem, że się tu znajdę. Normalnie nie kręciłbym się tutaj o tej porze.
Coś im nie wypaliło i nie miałem pojęcia co, ale byłem pewien, że najłatwiejszym rozwiązaniem ich problemu jest moja śmierć.
Nie mogłem wprost uwierzyć, kiedy usłyszałem, że odchodzą.
Potem Louise wróciła. Wyrosła nade mną tak niespodziewanie, że gdybym mógł się ruszać, podskoczyłbym na metr. Czułem, jak wali mi serce, a krople potu ściekają po twarzy.
— Smith — powiedziała. — Nie znasz mnie. Nie mogę ci powiedzieć, kim jestem. Nic ci nie będzie, jesteś tylko chwilowo obezwładniony.