Relacja Louise Baltimore
Kiedy wreszcie wróciłam do domu, zajął się mną Sherman. O nic nie pytał i nic nie mówił. Sherman to bardzo ciche urządzenie. Sądzę, że jest to skutek jego prawie idealnej identyfikacji ze mną, prawie doskonałego odczytywania moich nastrojów i gruntownej wiedzy, jak je rozładowywać. Ktoś mógłby to nawet nazwać empatią, gdyby ten ktoś nie był taką cyniczną jędzą. I to też, oczywiście, odbierał.
— Rozmawiam z tobą, Louise, kiedy tego potrzebujesz — odezwał się. — A cynizm jest dla ciebie niezbędną, zapewne, zbroją.
Może powinnam teraz porozmawiać, pomyślałam, po godzinie moczenia się w gorącej wodzie, podczas gdy Sherman szorował i szorował krew, która zmyła się dawno temu, ale wciąż wymagała zmywania. Precz, przeklęta plamo!
— Może powinnaś porozmawiać — powiedział.
— Aha! Więc czytasz w myślach, ty chytry androidzie.
— Ja czytam ciała. Druk jest dużo wyraźniejszy. Ale znam twój sposób myślenia i twoje wykształcenie. Pomyślałaś teraz o Makbecie.
— O lady Makbet. Powiedz mi dlaczego.
— Sama wiesz, ale łatwiej by ci było usłyszeć to ode mnie.
— A więc nie pozwolę ci powiedzieć. Ja będę mówić, a ty szoruj, może uda ci się zmyć winę.
— Przesadzasz. Ale jeżeli chcesz nurzać się w tym jeszcze trochę, to kim ja jestem, żeby ci przeszkadzać? Zwykły chytry android.
— Nurzać się? Odgryź sobie język.
— Mówiłem o kąpieli.
Wiedziałam dobrze, o czym mówił, ale chciałam jeszcze rozmawiać.
— Chodzi o paralizator Ralpha. Ralph nie żyje, nie można więc mieć do niego pretensji. Do kogo więc? Lilly była druga po starszeństwie, ale gdzie jej szukać, żeby ją postawić przed sądem i rozstrzelać? Pozostaję ja. To ja kierowałam akcją i ja powinnam zabrać broń Ralpha. Dwa paralizatory zgubione w jednym dniu!
Sherman nadal mnie mył. Spojrzałam na jego nieobecną twarz, po raz pierwszy żałując, że nie mogę odczytać jej wyrazu.
— Honor wymaga popełnienia harakiri — powiedział. — Czy chcesz, żebym poszedł po nóż?
— Nie żartuj sobie.
— A co jeszcze mogę zrobić? Jeżeli upierasz się, że ktoś powinien zapłacić życiem za błąd, jaki wszyscy popełniliście w zamieszaniu, to logika wskazuje na ciebie.
— To samo powiedziałam ludziom.
— A co oni na to?
Nie odpowiedziałam. Sama nie wiedziałam, co o tym sądzić. Powiedzieli: „Dobrze, Louise, ale nas też trzeba rozstrzelać”. Twierdzili, co do jednego, że odpowiedzialność za pozostawiony paralizator rozkłada się równo na wszystkich. Wskazywali też, że zginęli już Ralph i Lilly, i zabicie wszystkich innych byłoby strasznym marnotrawstwem.
Nie miałam zdania, ale wiedziałam, że sama bym się chętnie obdarła ze skóry. Są jakieś przywileje dla szefów, do cholery.
— Czy nie za długo myjesz to jedno miejsce?
— Czyżbym odwracał twoją uwagę od ponurych myśli?
— Nie chcę tego. To nie jest odpowiednia chwila.
Jak zawsze nie miałam racji.
I w ten sposób wkroczył w moje życie William Archibald Smith, zwany Billem.
Nie w wannie, rzecz jasna, później, z powrotem przy Bramie, w pierwszych nerwowych dla nas wszystkich godzinach, podczas gdy technicy mierzyli puls strumienia czasu, szukając szkód.
Martin Coventry wyjaśnił to mnie i Lawrence’owi oraz moim najbliższym współpracownikom i kilku gnomom Lawrence’a. Zebrał nas wokół monitora czasu, który ustawił obok konsoli Law-rence’a, i zarysował sytuację.
Muszę przyznać, że lubiłam Coventry’ego. Chodził o własnych siłach i pracował, ale nie był łapiduchem. Zajmował się teorią czasu, co znaczy, że był jednym z może tuzina ludzi na tej planecie, którzy mogli powiedzieć, że rozumieją co nieco z przemieszczeń w czasie.
Przede wszystkim lubiłam go za jego skórokombinezon. Nie wiem, ile miał lat, ale niewiele ponad dwadzieścia. Szeptano o nim, że ma prawie wszystkie zmutowane choroby, jakie można mieć i zachować mózg, ale takie plotki krążą o wielu ludziach. Podejrzewam, że bliżej mu było do stanu gnoma niż mnie, chociaż ja byłam starsza. Mimo to zdecydował się na kombinezon, w którym wyglądał na mężczyznę po sześćdziesiątce.
Rzadko się to zdarza. Nawet ja uległam nakazowi mody naszych czasów, który mówi, że skoro masz kłamać na temat swojego wyglądu, to kłam na całego. Moja twarz mogłaby zdobić okładki czasopism, właściwie robiła to. Moje ciało zaś było marzeniem dorastających chłopców z dwudziestego wieku.
A tu tymczasem zjawia się Martin Coventry, pokazując światu oblicze, które mogłoby się podobać chyba tylko rodzonej matce, udając człowieka tak starego, jaki nie chodził po ziemi od tysięcy lat.
Ale nie mógł dokonać lepszego wyboru. Tępaki pewnie odwracają się z przerażeniem, ale Martin nie musi mieć z nimi więcej do czynienia niż ja. Wszyscy ludzie, z którymi pracuję, zajmują się wędrówkami w czasie. My wiemy, jak wygląda starość, i w głębi serca, podświadomie żywimy szacunek dla mądrości starszych. Coven-try znakomicie to wykorzystuje. Dzięki tej twarzy i postawie mógł robić nam wykład niczym stary profesor gromadce uczniów. Nie znam nikogo innego, komu bym się pozwoliła tak traktować.
— Rozpatrzmy sprawę pierwszego twonka — zaczął. — Paralizatora zgubionego w roku 1955 nad Arizoną.
W roku 1955 śledztwo w sprawie wypadków prowadził Federalny Zarząd Lotnictwa. Poza jego pracownikami na miejsce przybyli szeryfowie powiatów Coconino i Navajo ze stanu Arizona oraz powiatów Kane i San Juan ze stanu Utah. W ciągu od sześciu do dwunastu godzin zjechała się policja i ochotnicza straż pożarna z Red Lakę, Cow Springs, Tonolea, Desert View i kilku innych małych miejscowości w Arizonie, a także jednostki z Flagstaff. Zjawili się tam też strażnicy leśni z pobliskiego Parku Narodowego Wielki Kanion i myśleli, że są pierwsi, ale faktycznie miejsce wypadku obejrzeli już członkowie plemion Hopi i Navajo. Były to podbite grupy etniczne mieszkające na nieużytkach.
W ciągu kilku następnych dni ludzie z Federalnego Biura Śledczego — rodzaju policji państwowej, która rozporządzała wielkimi zasobami kartotek z odciskami palców — Towarzystwa Lotniczego Lockheed, Trans World Airlines i producenta silników Alli-son Corporation odwiedzili miejsce katastrofy. Wynajęto kilka firm przewozowych, które zabrały większe lub ważne dla śledztwa części samolotu, ale wiele drobniejszych szczątków pozostawiono na miejscu. Kilka miejscowych domów pogrzebowych zaangażowano do wywiezienia pozostałych po wypadku szczątków organicznych, które ostatecznie pochowano w piętnastu stanach i dwóch państwach obcych.
W sumie teren katastrofy w ciągu siedmiu dni odwiedziło pięćset dwanaście osób, w następnym tygodniu przybyły jeszcze dwadzieścia dwie osoby, głównie typy patologiczne, a potem liczba wizyt gwałtownie spada.
Dokonaliśmy przeglądu następnych trzech stuleci. Śledziliśmy tysiące Navajów i Hopi i setki turystów, oglądaliśmy dziesiątki tysięcy kojotów i Wielki Komputer odnotował każdy potencjalny kontakt. Jednak, jak wiecie, pełny przegląd życia każdej osoby od chwili, kiedy ta miała kontakt ze szczątkami samolotu, zająłby więcej czasu niż same wydarzenia w czasie realnym. Dlatego musimy się zadowolić przeglądem.
W dodatku nawet dzisiaj na miejscu katastrofy można z głębokości pięćdziesięciu stóp wykopać resztki kadłuba i silników. Robimy to, potrzeba nam jeszcze jednego dnia, żeby całkowicie przesiać ziemię w promieniu trzech mil od miejsca wypadku, ale perspektywy odnalezienia paralizatora są niewielkie. O wynikach będę was informował.
Najbardziej obiecujący trop to, rzecz jasna, pracownicy Federalnego Zarządu Lotnictwa. Siedzimy szczegółowo ich dalsze życie. Wciąż istnieje szansa, że ktoś z przybyłych na miejsce wypadku znalazł broń i ją zabrał. Jeżeli nie znajdziemy jej w naszych wykopaliskach, będziemy musieli przyjąć, że tak się stało. Problem polega na tym, że te szczątki leżały tam przez pięćdziesiąt tysięcy lat i paralizator mógł zostać znaleziony w każdej z dwudziestu sześciu miliardów minut, jakie upłynęły od wypadku.
Zastanawiałam się, dlaczego ja go właściwie lubiłam. Palant się popisywał. Fakty w małym palcu, robimy to i to, dochodzenie jest w dobrych rękach… Nigdy bym nie zaakceptowała podobnego raportu od kogoś z moich podwładnych, nawet z jednej z tych dwudziestu sześciu miliardów minut. Ponieważ jednak nie ja tu rządziłam, przełknęłam gniew i czekałam, kiedy Coventry dojdzie do tego, co naprawdę ważne.
— Ważnym czynnikiem — powiedział, potwierdzając moją opinię na temat tego, co mówił dotychczas — jest sam strumień czasu. Wszystkie dokonane dotychczas pomiary wskazują, że strumień czasu zaabsorbował tego twonka bez anomalii.
Trochę mi ulżyło. Żeby podsumować to, co dotychczas powiedział, bez ozdobników:
Zostawiono w przeszłości dwa paralizatory. Jeden z nich prawdopodobnie nigdy nie zostanie odnaleziony. Jeżeli tak, to sama je go obecność w przeszłości nie wystarczy, żeby naruszyć delikatną równowagę wydarzeń. Byliśmy w domu.
Nawet gdyby ktoś broń znalazł, nie musiało to oznaczać katastrofy. Mogła zostać uszkodzona i wtedy byłaby tylko dziwacznym kawałkiem plastyku z jakimiś drucikami. Mogła wywołać parę zdziwionych min i tyle. Zdziwione miny potrafimy przeżyć.
Mówimy o sztywnej ramie wydarzeń, ale faktycznie ma ona nieco swobody. Widocznie wydarzenia mają tendencję, żeby przebiegać tak, jak powinny, zgodnie z jakimś planem ustalonym przez kogoś, kto zarządza tym śmierdzącym wszechświatem. Zmiany, jeżeli są niewielkie, korygują się same w sposób, którego nikt nie rozumie, ale który szydzi ze wszystkich teorii na temat wolnej woli.
Wyobraźcie sobie Indianina, przechodzącego przez miejsce katastrofy z roku 1955 w wiele lat później. Natyka się na zgubioną broń Pinky, uszkodzoną, bezużyteczną, ale nie mającą prawa tam być. Podnosi ją, drapie się w głowę i broń odrzuca.
Gdyby wszechświat był absolutnie sztywny, bylibyśmy zgubieni. Chwila, w której miał paralizator w ręku, zmieniłaby jego życie w minimalnym stopniu, ale ta zmiana odbiłaby się echem w czasie, narastając z każdym rokiem. Możecie sobie wyobrazić dowolny scenariusz.
Indianin wraca do swojego dpi o pięć sekund później. Dzwoni telefon, on biegnie, ale się spóźnia i nie odbiera wiadomości, która by do niego dotarła, gdyby się nie schylił po paralizator. (Czy w tipi były telefony? Czy Indianie mieszkali w nich w 1955 roku? Nieważne.) Gdyby odebrał telefon, wskoczyłby na konia i pojechał do miasteczka, gdzie wpadłby pod samochód prowadzony przez mordercę, który jechał kogoś zabić, a teraz miał kłopoty z przejechanym Indianinem. Dzięki temu człowiek, który miał być zabity, żyje i za kilka lat znajduje lekarstwo na pewien typ raka, na który zachoruje prezydent Stanów Zjednoczonych w 1996 roku. W ten sposób prezydent nie umrze wtedy, kiedy miał umrzeć, i wybuchnie wojna, która nie miała wybuchnąć.
Gdyby tak to wyglądało, nie moglibyśmy porywać ludzi z innego” czasu.
Faktycznie jednak działa to tak, że zostaje nam pole manewru. Trzeba tylko pamiętać o dwóch istotnych zasadach.
Pierwsza: Można zabierać rzeczy z przeszłości, jeżeli pozostawia się na ich miejsce odpowiednie zastępstwo.
Druga: Zdarzenia mają tendencję do powrotu na swoje wyznaczone tory.
Cierpicie na brak nośników energii? Dlaczego nie przenieść się za pomocą Bramy do roku pięciotysięcznego przed Chrystusem i wyciągnąć bilion baryłek ropy naftowej spod Arabii Saudyjskiej, na długo zanim pojawi się tam jakiś nadęty szejk naftowy?
Świetnie. Nie ma problemu. Pod warunkiem że zastąpicie ją bilionem baryłek ropy nie do odróżnienia od tej, którą podkradli-ście.
Możemy zabierać tylko te rzeczy, których brak będzie niezauważalny albo których zniknięcie jest logiczne. (Kto liczy, ile spinaczy jest w pudełku? Kto podnosi krzyk, jeżeli zniknie jeden karton papierosów z transportu liczącego dziesięć tysięcy kartonów? Osoba racjonalna, jeżeli w ogóle coś takiego zauważy, zakłada drobną kradzież. Ja sama podkradłam tak niejeden karton.)
Ale obowiązuje żelazna zasada. Jeżeli bierzemy coś większego, musimy pozostawić dobrą kopię.
I tak, jeżeli ktoś ma zginąć i nikt już nie zobaczy go żywego, możemy porwać go, kiedy jeszcze żyje, i podstawić pustaka, nie do odróżnienia od trupa, jakim miał się stać.
Zasada druga daje taką możliwość. Kopia nie musi być idealna, nie na poziomie genetycznym, nie na poziomie subatomowym. Może ważyć parę uncji mniej albo więcej niż oryginał. Zawsze będą jakieś drobne różnice, ale wszechświat to znosi do określonej granicy.
Dzięki temu przechwytujemy ludzi.
Poza tymi drobnymi akceptowalnymi zmianami zaczyna się pole olbrzymiego ryzyka.
Fachowa nazwa tego, czego się boimy, to „paradoks dziadka”. Mówiąc po prostu, cofam się w czasie, popełniam jakieś głupstwo i w rezultacie mój dziadek ginie w wieku lat ośmiu. A to oznacza, że nigdy nie spotkał mojej babki, nie urodził się mój ojciec i ja się nie urodziłam. Paradoks polega na tym, że skoro się nie urodziłam, to jak mogłam wrócić i zabić dziadka?
Nikt nie wie. Wiele jest teorii na temat Bramy, niektóre są kontrowersyjne, ale na ogół przyjmuje się, że wszechświat dostosowuje się po linii najmniejszego oporu. Poprawia się w jakiś wielowymiarowy sposób, a kiedy skończy, okazuje się, że nie było żadnego wehikułu czasu. Mój dziadek żył i mój ojciec się urodził, bo nie cofnęłam się w czasie i nie manipulowałam przy łańcuchu przyczy-nowo-skutkowym.
Nie wiem, co by to oznaczało dla mnie. Pewnie byłabym tępa-kiem, śmiałabym się ze wszystkiego, używała życia, a potem zanurkowałabym z wieżowca na bruk. Całe moje życie było związane z Bramą. Nie wyobrażam sobie siebie bez Bramy.
Choć z drugiej strony…
(A przy wędrówkach w czasie zawsze jest jakaś druga strona…)
Moi współcześni nie wynaleźli Bramy.
Znajdowała się tam gdzie teraz przez tysiące lat, podczas gdy wokół niej cywilizacje rodziły się i ginęły.
Wierzymy, że została wynaleziona przez ludzi, ale nie możemy zajrzeć do tego czasu, jako że, widocznie, Brama wtedy działała.
I coś stało się z tymi ludźmi.
Chciałabym wiedzieć co. Może tak się przestraszyli tego, w co się wdali, że wyłączyli Bramę i bojąc się albo nie umiejąc jej zniszczyć, uciekli na pustynię. Wiemy, że koniec Pierwszej Cywilizacji Bramy zbiega się z wielką wojną i ciemnymi wiekami. Ci, którzy przeżyli, nie pisali książek historycznych. Jest to największa wyrwa między moim czasem a wiekiem dwudziestym.
Ludzie z mojego czasu wyprawiali się do tej epoki pierwszego zamknięcia Bramy. Było ich tak wielu, że nie ma sensu do niej zaglądać; na każdym kroku napotyka się białe plamy temporalnej cenzury.
Nikt z tych ludzi nie wrócił.
Pewnie jest to związane z zasadą przyczyn owości i paradoksem dziadka, ale nie pojmuję jak.
Rzecz w tym, że gdyby Bramy nigdy nie było, żyłabym w zupełnie innym świecie. Może w lepszym, ale najprawdopodobniej w gorszym. Czy może być coś gorszego? Owszem. Wiek Ostatni mógłby nastąpić trzy albo cztery tysiące lat temu zamiast teraz. Gatunek ludzki, zamiast zmierzać ku zagładzie, mógłby już wymrzeć. To prawie cud, że przetrwaliśmy aż tak długo.
To jest jedna z teorii. Najlepsza. Co do najgorszej…
Może się też zdarzyć, że jeżeli paradoks dziadka został uruchomiony i historia od twonka w górę zaczyna się rozłazić…
…to wszyscy cicho i nagle znikniemy.
Nie tylko wy i ja, ale Słońce, Jowisz, Alfa Centaura i Mgławica Andromedy.
I tak dalej.
Znane jest to jako teoria Kosmicznego Obrzydzenia. Albo: Jeżeli macie się tak bawić, to ja zabieram swoje zabawki i idę do domu. Podpisane: Bóg.
Coventry mydlił nam jeszcze oczy przez dobrą chwilę opowieściami o nadludzkich wysiłkach jego sekcji i śledzeniu intymnych momentów z życia około sześciu tysięcy ludzi, którzy umarli tysiące lat temu. Wyglądało mi to na dobry moment, żeby się nieco zdrzemnąć, i pewnie bym to zrobiła. Ostatecznie, przyznajmy to, Coventry i jego sekcja w ciągu dziesięciu godzin odwalili kawał roboty i, jak na razie, chyba wykluczyli wypadek z 1955 jako źródło zakłócenia strumienia czasu. Poczułam ulgę.
Wtedy Coventry przeszedł do drugiego twonka.
— Tutaj — powiedział — sytuacja wydaje się beznadziejna.
Czy zdarzyło się kiedyś, że włosy na karku stanęły wam dęba? Mnie tak. Usłyszałam w uszach ryk, głos gromu, jak narastające trzęsienie ziemi albo wichry przemian huczące w ruinach czasu.
Słyszałam, jak Bóg mruknął: „W porządku, ludzie, ostrzegałem was…”
— Paralizator Ralpha spadł wraz z DC-10 na pastwisko w pobliżu autostrady międzystanowej pięćset osiemdziesiąt, niedaleko Li-vermore w Kalifornii. Tam został znaleziony przez robotnika zbierającego szczątki i złożony w hangarze Międzynarodowego Portu Oakland, gdzie pozostawał przez czterdzieści osiem godzin. Potem prawdopodobnie wszedł w jego posiadanie William Archibald Smith zwany Billem, pracownik Krajowej Komisji Bezpieczeństwa Transportu. Spośród wszystkich ludzi, którzy mogli znaleźć broń, on stanowi zapewne najgorszą możliwość. Ma przygotowanie techniczne i dociekliwy umysł.
Nie potrafimy określić, czego się dowiedział z oględzin broni. Wiemy tylko, że wszedł do hangaru, w którym znajdował się paralizator, o godzinie jedenastej w nocy trzynastego grudnia. Możemy go obserwować wewnątrz hangaru tylko przez chwilę, potem następuje biała plama, okres cenzury temporalnej trwający dwie godziny. Kiedy Bili Smith wychodzi z hangaru, możemy opisać jego działania jedynie w kategoriach prawdopodobieństwa.
Ktoś jęknął. Może to nawet byłam ja. Podniósł się ożywiony gwar, wymieniano niespokojne spojrzenia, powiało grozą. Trudno się dziwić. Kiedy musimy mówić o niezmiennej przeszłości w kategoriach prawdopodobieństwa, to znaczy, że łajno już wpadło do wentylatora i jeżeli go jeszcze nie czujemy, to tylko dlatego że jest w drodze.
Nie będę cytować Martina. Nie byłoby to wobec niego uczciwe. Był tak samo przerażony jak my wszyscy, a u niego strach ujawnia się jako pedanteria. Stał się jeszcze bardziej nieznośnie oschły i drobiazgowy w opowieści prowadzącej do obsadzenia Billa Smi-tha w roli najważniejszego człowieka we wszechświecie.
Jak tylko zobaczyłam Smitha na ekranie monitora czasu, pomyślałam: Może powinnam wrócić i go zlikwidować?
Nie najlepszy sposób na rozpoczęcie znajomości, ale jeżeli zabicie go miałoby zapobiec naruszeniu struktury historii, zrobiłabym to bez zmrużenia oka.
Rzecz jasna, byłoby to najgorsze, co mogłabym zrobić. Według podglądu Maruna Smith miał przed sobą wiele lat życia, utopił się w 1996 roku i zabicie go w Oakland niewątpliwie naruszyłoby strumień czasu.
Usiadłam i słuchałam szumu rozmów po wyjściu Martina, ale sama się do nich nie włączyłam. Miałam pewien pomysł i nie chciałam go spalić.
Wreszcie, sama nie do końca przekonana, wyszłam z sali i udałam się do terminalu.
— Słuchaj, ty… — zaczęłam, ale stwierdziłam, że nie jestem w nastroju do takich gierek. — Wielki K., on-line, proszę.
— On-line — odpowiedział. — Czy rozmawiam z Louise Baltimore?
— Tak, nie udawaj tak wstrząśniętego. Chciałabym uzyskać prostą odpowiedź.
— Dobrze. Jak brzmi pytanie?
— Co wiesz o placu Jacka Londona?
— Plac Jacka Londona jest lub był miejscem blisko wybrzeża w Oakland, w Kalifornii. Został nazwany na cześć znanego pisarza. Powstał w połowie dwudziestego wieku jako część planu przebudowy miasta i pełnił rolę atrakcji turystycznej dla nielicznych turystów odwiedzających Oakland. Chcesz więcej?
— Nie, myślę, że to wystarczy.
Znalazłam Martina Coventry’ego na zewnętrznym balkonie budynku Bramy. Stał i patrzył na pole wraków, albo, jak to czasem nazywaliśmy my, porywacze, Trójkąt Bermudzki. W innych czasach uznano by to może za muzeum. Dla nas była to po prostu historyczna składnica złomu. Podeszłam do Martina i razem z nim patrzyłam na odpadki z pięciu wieków działania Bramy.
Jak dokonać porwania z jednomiejscowego samolotu myśliwskiego? A co z samolotem, który wpada w tarapaty nad oceanem i znika bez śladu? Albo z hiszpańską galeoną zatopioną przez burzę? Albo z kapsułą kosmiczną spadającą na Słońce?
Najlepszą metodą przy tego rodzaju katastrofach jest przeprowadzenie przez Bramę całego pojazdu.
W przypadku odrzutowego myśliwca chwytamy go w pierścienie hamujące. Samolot zwalnia i staje, my zdejmujemy pilota, zazwyczaj dość oszołomionego, a potem, w zależności od tego, gdzie miał spaść, albo przerzucamy samolot z pustakiem zamiast pilota o tysięczną sekundy później, niż go schwytaliśmy, albo po prostu zostawiamy go na polu wraków. Kończą tam wszystkie pojazdy, które nigdy nie zostały odnalezione. Po co je odsyłać? Trzeba kupę energii, żeby odesłać przez Bramę transatlantyk. To jest prawdziwy powód, dlaczego nie odnaleziono wraku „Titanica”: rdzewieje u nas na złomowisku.
Tuż obok dumy linii Cunarda leży pojazd kosmiczny z dwudziestego ósmego wieku.
Pole wraków ma kształt zbliżony do trójkąta o boku pięciu mil i jest zapchane lądowymi, morskimi, powietrznymi i kosmicznymi pojazdami, jakie tylko można sobie wyobrazić. Tuż przede mną stały cztery napędzane śmigłami samoloty, które, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, rzeczywiście pochodzą z Trójkąta Bermudzkiego.
Znajdowały się w opłakanym stanie. Przechwyciliśmy je około pięćdziesięciu lat temu i, podobnie jak wszystko na tym polu, padły ofiarą związków chemicznych zawartych w powietrzu. Deszczyk z nieba w tej Wspaniałej Przyszłości, która jest moją ojczyzną, to nie żarty.
— Urodziłem się, żeby być historykiem — powiedział Coventry niespodziewanie. Gdyby mi wyznał, co chce dostać od świętego Mikołaja na Gwiazdkę, nie byłabym bardziej zaskoczona.
— Naprawdę? — spytałam.
— Tak. Czy może być bardziej zaszczytny zawód w Wieku Ostatnim?
I bardziej niepotrzebny, pomyślałam, ale zachowałam to dla siebie. Historycy, jak rozumiem, istnieli po to, żeby przekazywać wiedzę i legendy przyszłym pokoleniom. Bez potomków pisanie historii wydało mi się zajęciem dość bezpłodnym. Ale on zawsze mnie wyprzedzał o krok.
— Wiem, że urodziłem się w niewłaściwej epoce dla tego zawodu — przyznał i po raz pierwszy na mnie spojrzał. — Mimo to nie mogę na to patrzeć obojętnie. Cóż to byłby za pomnik! Jaki dowód ludzkiej woli przetrwania!
Wskazywał to, co pozostało z długiej łodzi wikingów, w której porwaniu uczestniczyłam nie więcej niż pół roku temu. Ta gęsta substancja, którą nazywamy powietrzem, wyżarła już w niej ziejące dziury. Tutaj konstrukcja z drewna to jak konstrukcja z sera.
— Czy wyobrażasz sobie wiosłowanie w czymś takim przez Atlantyk?
— Tak, rozumiem cię — powiedziałam. — Tylko ty nie wiesz, że to był prawdziwy pływający dom wariatów. Nie musiałeś mieć do czynienia z jego szalonym kapitanem. Nazywał się Lars Łupacz Głów. Powiedział mi, że Thor kazał mu żeglować do Grenlandii. Lars nie przejmował się nawigacją, chociaż wiedział o niej więcej, niżbyście podejrzewali, ponieważ tym razem prowadził go bóg. Przechwyciłam go wraz z załogą w pasie ciszy morskiej, który przebywali na wiosłach. Dwa dni dzieliły ich od śmierci głodowej. Jeszcze trochę i zaczęliby zjadać swoich towarzyszy, którzy wcześniej przenieśli się do Walhalli. Powiem ci, że smród na tej…
— Nie ma w tobie cienia romantyzmu, Louise.
Zastanowiłam się nad tym.
— Nie mogę sobie na to pozwolić — odpowiedziałam po chwili. — Za dużo jest jeszcze pracy do zrobienia.
— O tym właśnie mówię. Masz wiele wspólnego z Larsem, niezależnie od tego, czy to rozumiesz.
— Mam nadzieję, że nie pachnę tak jak on.
Niektóre z moich najlepszych ripost przechodzą nie zauważone. Martin ciągnął dalej, jakby mnie nie słyszał.
— Nigdy nie spotkałem kogoś z silniejszą wolą parcia naprzód. Nie ma już nowych lądów do odkrycia. Prawdę mówiąc, wszystko, co możesz zrobić, to przesunąć datę zakończenia przedstawienia o dzień czy o tydzień, a ty pchasz!
Poczułam się niezręcznie. Nie ulega wątpliwości, że pod jednym względem mnie rozszyfrował: mało mnie obchodzą romantyczne idee, takie jak los ludzkości, bogowie albo „dobro musi zatryumfować”. Widziałam los w akcji i mogę wam powiedzieć, że to jedno wielkie świństwo.
— Co ludzie mówią tam w sali? — spytał. — Jak przyjmują moją analizę sytuacji?
— Nikt nie jest zachwycony. Powiedziałeś, że sytuacja jest beznadziejna, i myślę, że wszyscy się z tobą zgadzają. W sprawach Bramy i strumienia czasu jesteś niekwestionowanym autorytetem.
— Czy nikt nie ma pomysłu? Planu działania?
— Jakim cudem? Oczekują od ciebie, że znajdziesz wyjście. A ty powiedziałeś, że wyjścia nie ma. Gdyby mieli spadkobierców, pewnie pisaliby teraz testamenty.
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Racja. Jaki więc masz plan?