ROZDZIAŁ DRUGI

W tym krył się sekret niesłychanej i nie mającej w historii świata odpowiednika uczciwości ludności Wołoszczyzny w połowie XV wieku. Po tym, jak tysiące złodziejów skonały na palach albo spłonęły w ogniach stosów na miejskich placach, nie znaleźli się nowi amatorzy cudzej własności, którzy chcieliby wypróbować swoje szczęście.


Tego roku wrzesień był suchy i chłodny. Najlepsza pogoda dla brakarzy na służbę chętnie wdziewających odzież z grubszej tkaniny i luźnego, nawet nieco workowatego kroju, która nie zdradzała zewnętrznie ich profesji. Latem Gusiewa bardzo drażniła konieczność mazania twarzy specjalnymi kremami i wdziewania higroskopijnej, przeciwpotnej bielizny. Gdyby nie to, po prostu skonałby, zakuty w zbawczy, ale absolutnie nieprzenikliwy pancerz. A teraz czuł się po prostu wspaniale. Lekka, ale mocna skórzana kurtka z połami do połowy bioder z powodzeniem maskowała całe pół puda [4] żelastwa i masy plastycznej, które na sobie dźwigał.

Ale i tak został rozpoznany na stacji metra. Przystanął, żeby kupić papierosy i obok zatrzymał się „Sobol” z emblematem Służby Dostawczej na drzwiach.

– Kolego, nie potrzebujecie pomocy? – zapytał chłopak w białej kurtce opuściwszy szybę.

Gusiew rzucił mu mroczne spojrzenie przez ramię i ponownie zwrócił się do okienka kiosku z papierosami. Już wyciągnął papierosy, ale w tej chwili tylne drzwi kiosku otworzyły się i wewnątrz mignął ktoś, kogo Gusiew, sądząc z wyrazu jego twarzy, uznał za właściciela kiosku. Przyjrzał mu się, westchnął, wymamrotał: „zechciej wybaczyć, nie kupuję od obcych” i ciężko podreptał do sąsiedniej budki. Mimo zupełnie przyzwoitego nastroju, chodzić dziś było mu jakoś ciężko.

„Sobol” jednak nie odjeżdżał. Wziąwszy papierosy, Gusiew podszedł do furgonetki.

– Coście tam mówili o pomocy? – zapytał ponuro. – O co chodzi?

– Pomoc Narkologiczna, oczywiście. Chcesz maleńki zastrzyk? Będziesz jak nowo narodzony. Od razu widać, że czujesz jakiś… eee… dyskomfort psychiczny.

– Ależ macie oko! – stwierdził z zachwytem Gusiew.

– Taka praca, kolego. No, dalejże, właź.

– Nieee… dziękuję – wymamrotał Gusiew. Narkolog mu się nawet spodobał – chłopak miał milą, szczerą twarz i zaraźliwy uśmiech. Ale sympatia to za mało, żeby asbek pozwolił mu się kłuć igiełkami.

– Idziesz na obchód, prawda? No to pozwólcie, że poprawimy wam zdrowie. Jeżeli was wypuszczę z rąk, popełnię grzech przeciwko etyce zawodowej.

– Po czym mnie poznałeś? – zapytał Gusiew, bez powodzenia usiłując znaleźć w swoim wyglądzie jakiś charakterystyczny, krzyczący szczegół.

– Po prostu masz bardzo specyficzną motorykę. Teraz oczywiście jest przytłumiona – następstwo intoksykacji. Ale mimo wszystko – jak się wie, czego szukać, to widać.

– Studiujesz psychiatrię? – domyślił się Gusiew.

– Odgadłeś. Przecież nie będę przez całe życie pijaczków po domach rozwoził. Dostawa – to tak, dla pieniędzy. Więc zapraszam na nasze gościnne łono.

– Nieee…

– Dlaczego?!

– Strach człowieka bierze.

– Tfu! Zechciej zrozumieć, za pięć minut wam ulży. A po kwadransiku, będziesz jak nowy.

– Ale ja na kacu zawsze mam stracha – przyznał się Gusiew. – Boję się samochodów, nisko latających gołębi i lekarzy morderców.

Z kabiny doleciał zdławiony chichot – kierowca podsłuchiwał. Narkolog zmierzył Gusiewa spojrzeniem, które lekarze rezerwują dla nieposłusznych dzieci.

– Można by was wziąć za temat pracy doktorskiej – stwierdził. – Szczególnie, gdy mowa o tych nisko latających gołębiach… Nie chcesz zastrzyku, zmieszam ci miksturkę. Ale na efekt trzeba będzie poczekać nieco dłużej. Posłuchaj, może chociaż zmierzę ci ciśnienie?

– A co, aż tak ze mną źle?

– No, jakoś tam przeżyjecie…

Gusiew poddał się i wlazł do furgonetki, mrucząc gniewnie: „Ależ wy, medycy, natrętni jesteście…”. Wewnątrz znalazł jeszcze jednego klienta SD – na dwóch krzesłach leżał rozwalony jakiś młody człowiek w galowym mundurze chorążego marynarki. Czapkę miał marynarz zsuniętą na nos, z boku wysunęły się spod niej niesforne jasne kędziory.

– Flota, baczność! – rzucił mu Gusiew. Marynarz nie zareagował.

Gusiew ciśnienie miał znacznie obniżone.

– No to weź choć walokordin – zaproponował lekarz.

– A co, nie masz nic lepszego do roboty?

– W tym sęk, kolego. Nuda, aż strach. Trzecią godzinę już jeździmy, żeby choć kto pod koła wleciał… We wrześniu w ogóle niewielu pijanych się trafia, ludzie w zasadzie pracują, odtwarzając naderwaną podczas urlopów równowagę finansową.

– A ten? – Gusiew wskazał kciukiem przez ramię. – Czemu go do domu nie odwieziecie?

– Towarzyszu kapitanie pierwszej rangi, miczman Charitonow! – dość niespodziewanie oznajmił otaczającej go przestrzeni wilk morski. Po czym głośno chlipnął i znów się wyłączył.

– To miczman Charitonow – wyjaśnił lekarz, odliczając krople.

– Sam widzę, że nie admirał Nachimow…

– Proszę, pij. Nie można biedaka odwieźć do domu, jest na służbie. Nie awansuje do Sztabu Generalnego. No nic, sam osobiście taki koktajl mu w żyłę strzeliłem…

Gusiew przełknął lekarstwo.

– Dziękuję – kiwnął głową zwracając szklankę. – Doktorze? Mogę zadać pytanie nie na temat?

– Zależy, jak bardzo nie na temat – uśmiechnął się doktor. Gusiew przez chwilę zwlekał – nie pamiętał, żeby ktokolwiek tak rozmawiał z przedstawicielem brakarzy – ale zaraz zrozumiał, w czym rzecz: Medyk absolutnie nie bał się ASB. I było to szczere – z pewnością miał idealnie czyste sumienie. „Więcej nam takich…”

– Wy co, wszystkich pacjentów traktujecie jednakowo?

– Jasna sprawa. Tak przysięgałem.

– Przysięga to piękna rzecz. Ale tak zwyczajnie, po ludzku? W każdym przypadku ludzie są różni, i jeden na przykład okazuje się sympatyczny, a drugi przeciwnie, paskudny, aż rzygać się chce. Jak sobie z tym dajecie radę?

– Z początku starałem się abstrahować – to znaczy, rozpatrywałem przypadek z punktu widzenia lekarskiego obowiązku. A potem… chyba przywykłem. Zresztą, nad chorym łatwo się ulitować, jakim by nie był bydlakiem. Wszyscy cierpią jednakowo.

– Ulitować się… – Gusiew kiwnął głową. – Ulitować się…

– Chyba zaczynam rozumieć – stwierdził lekarz. – Macie jakiś skomplikowany problem?

Brakarz się zmieszał.

– Jakby tu rzec… – wymamrotał. – Chyba nie. Medyk czasami musi potraktować pacjenta surowo, nawet sprawić mu ból, żeby chory wyzdrowiał. A ja… A my musimy sprawić czasami ból jednemu człowiekowi, żeby innym było dobrze.

– Nie widzę zbyt wielkiej różnicy – powiedział stanowczo lekarz.

– A jest pewnie w tym, że nas szkolą, żebyśmy specjalnie się nie litowali nad swoimi klientami. Nawet czasami prowokujemy z nimi bójkę, żeby nie było wstyd. I wydaje mi się…

– No, tego by jeszcze brakowało, żebyście ich żałowali! – przerwał mu lekarz. – Tak to zwariujecie, i niedługo będziecie musieli czekać.

„No proszę, oto przyszło nowe pokolenie – mignęło brakarzowi w głowie. – Doigraliśmy się. Powiedzieć to mojemu staruszkowi – ze szczęścia umrze. Nie, chyba się pomyliłem – takich i za darmo lepiej nie brać”.

– Jesteś młody. Ile masz lat, jeżeli wolno zapytać?

– Dwadzieścia dwa.

– No, no… – uśmiechnął się Gusiew. – Wszystko bym oddał, byle tylko znów mieć dwadzieścia dwa lata.

– A ty masz gdzieś tak pod czterdziestkę? Tak czy owak, kolego, nie czuję do was żadnego obrzydzenia. No to odpowiedziałem na wasze pytanie, czy nie tak?

Gusiew kiwnął głową, w milczeniu wysiadł z furgonetki i zatrzymał się na chwilę, przytrzymując dłonią drzwi.

– Jesteś znacznie bardziej przenikliwy, niż mi się z początku wydało – stwierdził. – W rzeczy samej chciałem się przekonać, czy nie czujecie do mnie odrazy. Dziękuję za pomoc i uwagę. I jeszcze jedno. Chcesz dobrej rady? Przyda się w życiu. Nigdy, dobrze to zapamiętaj, nigdy i w żadnych okolicznościach nie nazywaj brakarza kolegą. Obaj pracujemy dla społeczeństwa, ale zajmujemy się całkowicie różnymi sprawami.

– Wcale nie. Obaj leczymy – sprzeciwił się lekarz.

– Młodzieńcze, z takimi poglądami powinieneś pracować w ASB, a nie zbierać z ulic chorych – prychnął Gusiew.

– Ależ ja będę pracował w ASB. Już za rok. Biorą mnie jako stażystę do pionu medycznego. Możliwe, iż jeszcze się zobaczymy.

– Aaa… No tak. Oczywiście. Rozumiem – Gusiew zamknął drzwi i ruszył w swoją stronę.

Wychodząc na ulicę i zanurzając się w ludzkim oceanie Gusiew zwykle podświadomie przechodził w stan lekkiej czujności i gotów błyskawicznie zareagować na każdy sygnał alarmowy przenikał jakby otaczającą go przestrzeń, badając wszystkimi zmysłami, czy ktoś kogoś nie krzywdzi, albo czy nie dzieją się jakieś nieporządki. Ale po rozmowie z nadgorliwym narkologiem Gusiew pogrążył się w sobie.

Obok budki dyżurnego stało kilku łudzi, patrzących gdzieś w dół, na gąsienicę prawego, w tej chwili nieruchomego eskalatora. Samego dyżurnego gdzieś wcięło [5]. Gusiew ominął budkę i rozepchnął ludzi ramieniem. Na miejscu, w którym schody stykały się z posadzką siedział w niewygodnej pozycji i z błagalnym wyrazem pyska jakiś niezbyt wielki, bury pies podwórzowy.

Gusiew nigdy wcześniej nie widział takiego wypadku, ale natychmiast zrozumiał, co się stało. Kilka kosmyków ze zmierzwionego ogona jakimś sposobem uwięzło pomiędzy stalowymi żebrami „gąsienicy” i obudową eskalatora. Psina miała niezwykłe szczęście – bo ogon w zasadzie jej jeszcze został. Ktoś pewnie w porę zatrzymał eskalator. Gusiew znał z opowiadań wypadki, w których człowiek posadzony albo przewrócony na „gąsienicę” tracił połowę pośladka, albo i życie.

– Gdzie dyżurna? – zapytał Gusiew.

– Szuka nożyczek – odpowiedziano mu zza pleców. – Co chwila kogoś na tamten świat wyprawia, a teraz proszę, psiny jej się żal zrobiło.

– Noooo… – Gusiew przykucnął i ostrożnie, żeby niepotrzebnie nie przysporzyć psu bólu, obmacał ogon zwierzęcia, starając się określić, które kosmyki uwięzły, a które są wolne. Psina – jak się okazało, suczka – przyjęła badanie z głębokim zrozumieniem i niemal przestała oddychać.

Gapiów za plecami wyraźnie przybywało. Zawsze miło jest wziąć udział w zbożnej sprawie, zwłaszcza gdy zajął się już nią kto inny.

– Ostrożnie, młody człowieku! Ugryźć może…

– A co ona, przecież nie zgłupiała do reszty – sprzeciwił się ktoś inny.

Suczka wykręciła się jakoś i polizała Gusiewa w policzek.

– Spokojnie, mała, spokojnie – wymamrotał Gusiew. – No tak, poważnych uszkodzeń nie widzę.

– A wy co, towarzyszu, jesteście weterynarzem? – zapytał ktoś z dość licznego już teraz tłumu gapiów.

– Tak jakby – odpowiedział Gusiew wyjmując z kieszeni szwajcarski scyzoryk i otwierając małe nożyczki. – No, droga pani, niechże się pani pożegna z urodą! – i zaczął strzyżenie.

„Pani” nieustannie usiłowała lizać ręce dobroczyńcy, co mocno utrudniało operację.

– Młody człowieku! – odezwał się ktoś władczym głosem.

– Co tam? – Gusiew podniósł wzrok znad psiego ogona.

– Co wy tam robicie? – Nad Gosiewem stanęła dorodna niczym kremlowska wieża dyżurna eskalatora z przerażająco wyglądającymi nożycami do cięcia metalu w dłoniach.

– Macie nieodpowiedni instrument! – Gusiew wrócił do swego poprzedniego zajęcia.

– Co to za samowola! – zawrzała gniewem dyżurna. – Na chwilę odejść nie można!

– Ale on jest weterynarzem! – wyjaśniono jej.

– Młody człowieku, jesteście weterynarzem?

Do wycięcia zostało już tylko kilka kosmyczków. Pies, wyczuwając zbliżające się uwolnienie, zaczął się miotać radośnie i Gusiew musiał przycisnąć nasadę ogona do ziemi, żeby niemądre zwierzę nie zrobiło sobie krzywdy.

– Z przykrością muszę stwierdzić – stęknął Gusiew – że nie jestem już młodym człowiekiem. I nie jestem, niestety, żadnym weterynarzem.

– Diabli wiedzą, co to się wyrabia! – uniosła się gniewem dyżurna. – No dobra, tnijcie sobie.

– Piękne dzięki. A pies co, tutejszy?

– Niby tak… Jeździ czasami.

– A bilet kupuje? – zachichotano w tłumie. – Może ma legitymację emeryta?

– Teraz i tak będzie miała ulgę ze względu na kalectwo – oznajmiła pojednawczo dyżurna, czym wywołała przyjazne śmieszki w tłumie. – Mądra psina. Zawsze wiedziała, jak się zachować na ruchomych schodach, nie to co niektórzy, a dziś – bach! – utknęła. Dobrze, że zwykle na nią uważam. Ledwo zdążyłam zatrzymać taśmę. Uczcie się, obywatele.

– Przy zejściu z eskalatora podnoście ogon!

– Uważać na ogony, który tam ma! Teczki wyżej trzymać! A szczególnie długie poły płaszczów!

Gusiew słuchał, uśmiechał się i pracowicie strzygł nożyczkami. W końcu wyciął ostatni zaplątany kosmyk, ostrożnie przesunął ogon z boku na bok, i stwierdziwszy, że wszystko poszło dobrze, wstał. Niewiele brakło, a zostałby przy tym oblizany od stóp po czubek głowy.

Tłum na czele z dyżurną sypnął oklaskami. Pies skakał wokół i szczekał radośnie. Przepełniony uczuciem sympatii do wszystkich świadków swego wyczynu i mocno zmieszany przejawami aprobaty tłumu Gusiew kiwnął głową, schował scyzoryk i wypiął pierś. Ruch ten rozsunął nieco poły kurtki i spod klapy zdradziecko błysnęła oznaka. Dręczony niedawnym kacem Gusiew musiał ją chyba niezbyt starannie przypiąć. Spod klapy wysunął się sam jej rożek, ale to wystarczyło.

Połowę tłumu jakby diabeł jęzorem zlizał.

Dyżurna poczerwieniała nagle i omal nie wypuściła nożyc z dłoni.

– Proszę się uspokoić, nic się nie stało – pospiesznie zapewnił ją Gusiew.

– Nie miałam zastępstwa – wymamrotała dyżurna. – Ale na instruktażach o zasadach bezpieczeństwa pracy…

– No właśnie, bezpieczeństwo pracy… – podsunął któryś z żądnych krwi gapiów.

– Kto się tam odezwał? – zapytał Gusiew. – Nazwisko proszę?

Tłum, jak na komendę, zaczął się pospiesznie rozchodzić. Gusiew uśmiechnął się krzywo, popatrzył w ślad za zbiegami i stwierdził, że ku eskalatorom idzie jeszcze jedna kobieta w uniformie pracownika „Metropolitan”.

– A oto i zmienniczka! – ucieszył się Gusiew. – Teraz spokojnie może mi pani wskazać miejsce, gdzie można umyć ręce.

– Obowiązkowo – wydusiła z siebie dyżurna.

– Panie i panowie, zechciejcie się rozejść – poprosił łagodnie Gusiew ostatnich gapiów, którzy się jeszcze nie rozeszli. Ludzie posłuchali niezbyt chętnie, i wszyscy odchodząc, oglądali się przez ramię. Tylko jakiś krzepki staruch o oficerskiej postawie podszedł bliżej do Gusiewa i spojrzał mu w twarz.

– W czym mogę pomóc? – zapytał Gusiew z szacunkiem.

– Jesteście szlachetnym człowiekiem – niespiesznie odezwał się staruch mocnym, zdecydowanym głosem byłego dowódcy. Sądząc po intonacji, nawet dość wysoko postawionego niegdyś dowódcy.

– Nie będę się spierał – przyznał Gusiew. – Proszę tylko nie myśleć, że jestem wyjątkiem. Wcale nie.

– Mam do was pytanie. Powiedzcie mi, czy to prawda, że ASB niedługo ma zostać rozformowana?

– Nie wiem, jak szybko to nastąpi. Ale według mojej opinii, decyzja została już podjęta. Społeczeństwa nie można terroryzować bez końca.

– Terroryzować? – zdziwił się staruch. – Kto wam coś takiego powiedział? Połowa Rosji dosłownie się za was modli! Wykonujecie niezwykle potrzebną robotę.

– Już zrobiliśmy. Niewiele zostało.

– Dziwnie jest coś takiego usłyszeć od pełnomocnika ASB. Ale… pozwolicie, że się pożegnam. – Dziadyga wyprostował się, skłonił głowę jakby pozdrawiał towarzysza broni i odszedł.

Gusiew gryzł wargi i patrzył w szerokie plecy starca. Kusiło go, żeby dogonić dziadygę i zapytać, czy dosłużył się generalskiego stopnia. Dyżurna i jej zmienniczka szeptały coś do siebie za plecami brakarza.

– Więc pokażecie mi, gdzie mogę umyć ręce? – zwrócił się Gusiew do dorodnej pracowniczki metra.

– Ależ tak, chodźmy.

Pies ruszył w ślad za nimi i Gusiew pomyślał, że pojawił się nowy problem – jak możliwie łagodnie uwolnić się od towarzystwa dyszącego wdzięcznością stworzenia. U boku brakarza kroczyła ponuro dyżurna, która dręczyła samą siebie rozważaniami o swojej niewesołej, z powodu opuszczenia stanowiska pracy, przyszłości. Kilkanaście kroków przeszli w milczeniu i Gusiew poczuł, że pies zaraz się sam odczepi, ale dojadło mu towarzystwo trzęsącej się ze strachu kobiety.

– Wybaczcie, że was przestraszyłem – odezwał się. – Uwierzcie mi, nie stawiam wam żadnych zarzutów.

– Naprawdę mnie pan nie ukarze? – zdumiała się kobieta.

– Za co? – zdziwił się Gusiew. – Za to, że naruszyła pani obowiązki służbowe i opuściła posterunek w strefie podwyższonego ryzyka, bo nie mogła pani patrzeć na cierpienia żywego stworzenia? Bez przesady. Po prostu zrobiło się pani żal tego psa. Jeżeli nawet kobiety przestaną się u nas poddawać impulsom miłosierdzia, to cały naród może się powiesić. Ot, poddaliście się chwilowej słabości… Bywa.

– Przyjechał naczelnik i zrobił nam dodatkowy instruktaż – usprawiedliwiała się dyżurna. – Wezwałam pomoc, patrzę, a tu nikt się nie zgłasza. Pies, wiadomo, nie człowiek – może pocierpieć. Zresztą pasażerów niewielu, pracują tylko dwie taśmy… Czekam pięć minut, dziesięć… No, w końcu skoczyłam i biegiem… Gdyby nie to, nigdy bym…

– A czemu zrobił instruktaż w czasie pracy? Myślałem, że w metro muszą przestrzegać regulaminu.

– Jedni muszą, a drudzy nie…

Gusiew spojrzał na zegarek.

– Szkoda, że spóźniam się do pracy. A może chcielibyście, żebym trochę się tu zatrzymał i zbadał sprawę jego wykroczenia? Ale nie… Pani pierwsza miałaby nieprzyjemności.

– Jasne! – uśmiechnęła się kobieta. – Zjedliby mnie żywcem!

– Sama pani widzi – stwierdził Gusiew. – Ja też muszę dokonywać wyboru pomiędzy obowiązkiem, a uczuciem litości. Nieustannie. Każdego dnia.

Po stacji kręcili się bezczynnie dwaj milicjanci. Gusiew przypomniał sobie dzielnicowego Muraszkina i pomyślał, że ten z pewnością wyczułby uwięzionego w eskalatorze psa z odległości kilometra. „Najlepsi obrońcy i ratownicy to ludzie nieco stuknięci. Dopóki mają kogo ratować i bronić, będzie porządek… Ale jak już obronią i uratują wszystkich co do jednego? Co wtedy?”

Historyczne analogie podsuwały Gusiewowi myśl, że w takich chwilach bohaterscy obrońcy sami stają się źródłem piekielnego zamieszania. Bo muszą mieć kogo bronić.

No, chyba że w porę pojawią się nowi, lepsi bohaterowie, którzy obronią społeczeństwo, tępiąc tych pierwszych.

Загрузка...