Okres niewoli jest kluczem do zagadki całego dalszego życia naszego bohatera. Jakie uczucia przepełniały jego serce, kiedy patrzył na przedśmiertne męki ludzi – strach, litość, nienawiść? A może chęć zastosowania tych samych mąk wobec ludzi, trzymających go w niewoli? Jakkolwiek było, Vlad musiał ukrywać swe uczucia i doskonale opanował tę sztukę. Dokładnie tak samo w dalekiej Wołoszy jego ojciec z zaciśniętymi zębami słuchał nadętych przemówień tureckich posłów, wstrzymując dłoń sięgającą po rękojeść szabli.
Waluszek akurat jadł śniadanie (choć może raczej trzeba byłoby rzec, że jadł obiad), kiedy zadzwonił do niego Gusiew.
– Wstałeś już? – zapytał. – To pięknie. Posłuchaj, Loszka, byłeś kiedykolwiek w sztabie podziemnej organizacji?
– Nieaa… – odpowiedział Waluszek, dławiąc się przełykanym właśnie kęsem. – A czy to ciekawe?
– No, jak by ci to powiedzieć… Terrorystów z bombami obiecać ci nie mogę. Ale w sumie będzie pouczające. To czysto przyjacielska wizyta – posiedzimy i wypijemy herbatkę. Doświadczysz… nowych wrażeń.
– A czy to mi potrzebne? – zapytał Waluszek absolutnie poważnie, jakby chciał rzec: sam decyduj, przewodniku, ty wiesz lepiej.
– Myślę, że tak. Sam z własnej inicjatywy do tych ludzi nie dotrzesz. Po prostu nawet się nie domyślisz, że tacy istnieją. Oni zresztą też z własnej woli sami cię nie poszukają.
– A ciebie poszukali?
– Ja jestem dla nich interesujący. Jako poglądowy przykład, jakim być nie należy. Więc co, zajechać po ciebie? Będę gdzieś za czterdzieści minut.
– Przyjeżdżaj – zgodził się Waluszek. – Szafę mi pomożesz przesunąć.
– Szlag by to, rodzinny człowiek mi się trafił… – wymamrotał Gusiew. – Szafy, kanapy, próżniowe okna. Masz na co pieniądze tracić. Prawie ci zazdroszczę. Dobra, poczekaj.
Waluszek chciał wyjaśnić, jak najlepiej do niego dojechać, ale Gusiew już przerwał połączenie. Pojawił się, jak obiecał, po czterdziestu minutach. Obejrzał krytycznie mieszkanie, prawie je obwąchując, a potem wydał werdykt:
– Stylowo.
– Posłuchaj, Pe – odezwał się Waluszek. – Dawno już cię chciałem zapytać. Oczywiście, o ile to nie za bardzo drażliwy temat… Ty byłeś kiedyś żonaty?
– Byłem, jasna sprawa. Kiedyś. Dawno.
– A teraz… eee…
– Teraz dziewczyny mnie nie kochają – uśmiechnął się Gusiew. – Widać się starzeję.
– Ciebie? – podchwycił Waluszek. – Nie kochają?
– Nie kochają, choć na wszystko są gotowe się zgodzić – wyjaśnił Gusiew. – Ale na wszystko to ja nie jestem gotów. Loszka, wyluzuj. Kiedyś ci to wyjaśnię. No to gdzie ta szafa?
Pojechali w kierunku centrum i im głębiej w nie wjeżdżali, tym większe zdziwienie ogarniało Waluszka. Albo Gusiew mówiąc o podziemnej organizacji żartował, albo nie była za bardzo podziemna, albo przeciwnie – znakomicie się zamaskowała. Waluszek wyobrażał sobie do tej pory, że konspiratorzy powinni byli kryć się w punktach kontaktowych i norach gdzieś w proletariackich dzielnicach miasta i prowadzić tam daremną agitację rewolucyjną. Potem dotarło do niego, że proletariuszy agitować jest niebezpiecznie – mogą dać po karku i wezwać brakarzy. Ale tak czy owak ogromnie trudno było mu pogodzić się z mysią, że w wypucowanym do połysku centrum miasta ktoś prowadzi podziemną działalność.
„A właściwie skąd mi przyszło do głowy, że oni prowadzą jakąś działalność skierowaną przeciwko prawu? Zresztą, niedługo wszystko sam zobaczę. Gusiew bardzo lubi pokazywać mi niezwykłe rzeczy i obserwować moją reakcję – zrozumiałem, czy nie. Pedagog domorosły. Choć trzeba mu przyznać, że umie być szczerym i uczciwym. Obiecał dawać mi pouczenia – i dawał. A każde pouczenie okazywało się bardzo trafne”.
Waluszek zapalił. Gusiew rzucił krótkie spojrzenie na trzymaną przez partnera paczkę papierosów i chrząknął z aprobatą. Biała naklejka ze słowami TYTOŃ ZABIJA była bardzo pognieciona – widać Waluszek chciał ją zdrapać paznokciami, ale poniósł sromotną klęskę. Naklejki na specjalne zamówienie umieszczał na paczkach sam importer i kleju przy tym nie żałował.
– Natarczywa, prawda? – zapytał Gusiew.
– Co? A-aa… No, istotnie, nieprzyjemna.
– Świetny pomysł – stwierdził Gusiew z powagą. – I bardzo stary. Pojawiło się to jakieś dwadzieścia lat temu.
– Twój, czy co?
– Nie. Wymyślił to jeden zdolny chłopaczek.
– Takich zdolnych dusić, to mało. Dziś tytoń… A jutro na wódce napiszą: „Alkohol wyśle cię do grobu”?!
– Na wódce nie – pokręcił głowa Gusiew. – Mimo wszystko to narodowy rosyjski trankwilizator. A zresztą, połowa naszego budżetu trzyma się na monopolu spirytusowym…
Kwatera sztabu konspiratorów znajdowała się o dwa kroki od biur Centralnego, w jednym z zaułków Arbatu. Waluszek doskonale się już orientował w okolicy i na wszelki wypadek zapamiętał dom i bramę. Nigdy nie wiadomo, co się może w życiu przydać…
– Czyli niczemu się nie dziwić – stwierdził Gusiew. – Uprzejmość i jeszcze raz uprzejmość. Przyszliśmy tu jako goście.
Siedziba sztabu podziemia nie odpowiadała swoim charakterem nazwie, bo znajdowała się na czwartym piętrze. Brakarzy wpuszczono do środka bez żadnych haseł i odzewów. Drzwi otworzył ponuro wyglądający chłopak w wyświechtanym i przepoconym swetrze, który natychmiast odwrócił się do gości plecami i przepadł w głębi mieszkania.
– Maju Zacharowna! – zawołał Gusiew. – Gdzie pani jest?
– Tutaj! – padła odpowiedź z kuchni. – Tutaj, chodźcie!
Waluszek rozejrzał się dookoła i natychmiast zrozumiał, co go tak bardzo zdziwiło po wejściu do mieszkania – nie było w nim drzwi wewnętrznych. Najpewniej zostały usunięte ze względu na oszczędność miejsca. Pokoje pełne były komputerów. Przy każdym z nich ktoś siedział i wściekle walił w klawisze. Niektórzy jednocześnie rozmawiali, tak że hałas był spory. Ściany ledwo było widać zza licznych, ponaklejanych na nie plakatów, a same plakaty były brutalnie pozasłaniane samoprzylepnymi kartkami z rozmaitymi notatkami. „To jakaś redakcja albo agencja reklamowa – domyślił się Waluszek. – Gusiew znowu robi sobie ze mnie jaja”.
W kuchni rozlewała do filiżanek świeżo zaparzoną kawę zmęczona, umalowana blondyna w wieku pobalzakowskim. Miała okrągłą twarz i papierosa w zębach.
– Wiedziałam – stwierdziła. – Gdzieś ty się podziewał, Pe?
– Cały czas rozstrzeliwałem więźniów politycznych – Gusiew usiadł bez zaproszenia i skinieniem głowy wskazał Waluszkowi drugie krzesło. – Siadaj.
– Niechże pan siada, młody człowieku – gospodyni nie odrywając się od swojego zajęcia podsunęła Waluszkowi krzesło nogą. – Czyli już nie jesteś w rezerwie, Pe. No, no…
– Owszem, znów mam zajęcie. Maju Zacharowna, raczy pani poznać: Aleksiej Waluszek, agent specjalny, postrach przestępców. Okrutnik, co samym wyglądem zwala z nóg i wybija zęby. Pierwszego dnia w pracy obezwładnił trzech przyjezdnych bandziorów. Następnie osiadł na laurach i już od miesiąca kijem gruchy obija…
Straszny człowiek agent specjalny westchnął ponuro i opuścił głowę. Haniebną historię, jaka przydarzyła mu się w łaźni, do tej pory wspominał ze wstydem.
– Maja – przedstawiła się zwięźle kobieta. – To nic, Aleksieju, przyzwyczai się pan. Wasz kolega Pe Gusiew ma paskudny zwyczaj przypominania każdemu o jego potknięciach i błędach, i robi to przy każdej sprzyjającej okazji. Chłopcy, posiedźcie chwilkę sami, zaraz wracam…
Ustawiwszy filiżanki na tacy wyniosła kawę w głąb „redakcji”.
– Co to jest? – scenicznym szeptem zapytał Waluszek.
– To gazeta „Echo Moskwy” – takim samym szeptem odpowiedział mu Gusiew. – I jego wydawca.
– Aaaa… – Waluszek kiwnął głową, przypominając sobie wszystko, co wiedział o sprawie. „Echo Moskwy”, gazeta która stała się pełnomocną następczynią zamkniętej niegdyś radiostacji, swego czasu istotnie wychodziła nielegalnie. Teraz sprzedawano ją spod lady, choć nikt szczególnie się z tym nie ukrywał.
– I jak ona… ono… – Waluszek wykonał nieokreślony gest dłonią w powietrzu.
– Poprzednia redakcja wyjechała w całości, kiedy otworzono granice. A Maja została i proszę – pracuje. Ma na przedmieściu maleńką fabryczkę – robi tam jednorazowe zapalniczki, czy coś w tym guście, i cały dochód przeznacza na utrzymanie gazety. Agencja na początku ją straszyła, ale potem dała sobie siana…
– Ty ją straszyłeś? – przerwał Waluszek dumny ze swojej domyślności.
– Nieee, coś ty? Ja bym się nawet chyba nie zgodził. Chyba. Tutaj Myszkin dzwonił bronią. Albo Daniła. No, ogólnie rzecz biorąc któryś z weteranów. Ale wtedy z góry przyszło polecenie, zostawić i zapomnieć. Rządowi już wtedy potrzebna była jakaś przyzwoita antyrządowa gazetka. Adziś jest po prostu niezbędna. Myślę, że na dniach ich w ogóle zalegalizują. Nadciąga czas swobody, wolności słowa, mój stary. I innych swobód także. Na przykład sumienia. A przy okazji, jak tam u ciebie z sumieniem, Loszka?
– O co ci chodzi? – Waluszek podejrzliwie łypnął okiem na Gusiewa. Pytanie zabrzmiało dość ostro. I towarzyszyło mu przenikliwe, zimne spojrzenie.
– Żartowałem – Gusiew błyskawicznie powrócił do poprzedniej pozy i spojrzenia, rozluźnionych i można by rzec, domowych. Oparłszy łokcie o poręcze krzesła, założył nogę na nogę, i całym sobą dawał do zrozumienia, że czuje się tu dobrze i przytulnie. – Wyluzuj, stary. Jeżeli nie masz wrażenia, że z twoim sumieniem jest coś nie w porządku, czyli wszystko z nim w porządku. Ciekawe, czy ty w zasadzie potrzebujesz wolności sumienia?
– Co masz na myśli?
– Doskonałe pytanie. Maju – zwrócił się Gusiew do gospodyni, która właśnie wróciła z pustą tacą – wyjaśnij nam, ludziom prostym i ubogim duchem, co to takiego, ta wolność sumienia.
– A po co ci to? – odcięła się Maja. – Ty przecież nie masz sumienia, Pe.
– Ja?! W życiu! Nic bardziej błędnego! Za każdym razem, kiedy jakiegoś szlachetnego dysydenta wykończę gdzieś pod bezimienną ścianą zimnej katowni, całą noc nie mogę potem usnąć. Oczami wyobraźni nieustannie widzę jego ostatnie, surowe i bezkompromisowe spojrzenie, którym przeciwnik faszystowskiego reżimu na wylot przeszywa moją nędzną duszyczkę rządowego kata i oprawcy…
– Gusiew, nie zmyślaj! – przerwała mu Maja. – Czyś ty choć raz w życiu kogoś rozstrzelał?
– Tak mówisz, jakbyś nie wiedziała – nadął się Gusiew. – Oczywiście, że nikogo nie rozstrzelałem. Mam niestety nieodpowiedni układ nerwowy i psychikę. Z natury nie jestem oprawcą, ale szeryfem. I w ogóle, o ile dobrze pamiętam, karę śmierci w Związku zniesiono sześć lat temu. Jak tylko nastał nowy porządek, od razu ją zniesiono.
Maja ponownie nastawiła ekspres do kawy, zapaliła kolejnego papierosa i usiadła naprzeciwko Gusiewa, uważnie mu się przyglądając.
– Zmęczyłeś się, Paszka – stwierdziła. – Żarty masz płaskie i sam jakiś taki jesteś… Jakbyś wpadł pod walec.
– Jeszcze nie wpadłem, ale się do tego szykuję. Nadciąga ten walec, jest coraz bliżej. No dobra – klepnął po ramieniu Waluszka – przedstawiam ci tego tu młodzieńca. Trzeba go kochać i hołubić. Nowa generacja brakarzy. Rycerz bez skazy i strachu. Jak do tej pory ani jednego, ani drugiego nie zaobserwowano. Oni wszyscy jak jeden są normalni psychicznie, znakomicie zaadaptowani społecznie i gotowi złożyć głowę na ołtarzu wspólnego dobra.
Waluszek skrzywił się i strzepnął dłoń Gusiewa ze swego ramienia. Teraz jego Maja poddała obserwacji. Patrzyła nań, jakby był pod mikroskopem.
– I wielu ich jest – ciągnął Gusiew. – Powiedziałbym, aż za wielu.
– Ilu? – zapytała Maja. Waluszek już zamierzał kopnąć Gusiewa pod stołem, ale się rozmyślił. Z jednej strony niby przyszedł tu jako gość, z drugiej zaś Gusiew wedle instrukcji wciąż pozostawał jego przewodnikiem.
– Na jednego naszego co najmniej półtora do dwóch.
„Nasi, to starzy, weterani – domyślił się Waluszek. – Ale skąd Gusiew ma taką informację? A może po prostu łże?” Maja ponownie spojrzała z uwagą na Waluszka. – I co ty o tym myślisz, młodzieńcze? – zapytała. Pytanie było tak niespodziewane, że Waluszek drgnął.
– O czym?
– O tym, komu i do czego aż tylu was potrzeba?
– Nie mam pojęcia – odparł szczerze Waluszek.
– A ty co powiesz, Pe?
– Nic nie powiem. Łyknę sobie twojej wspaniałej kawusi i pójdę dalej służyć ukochanej ojczyźnie.
Maja rozgniotła papierosa o dno popielniczki i straszliwie się rozkaszlała.
– Nie oszukuj się, że to astma – uprzedził ją Gusiew.
– Dzięki za pocieszenie. – Maja wstała i wyjęła z szafy dwie filiżanki. – Posłuchaj, co to była za historia w tej restauracji? No, kiedy zastrzelono tego drania Szackiego? Nie byłeś tam przypadkiem?
– Tajemnica służbowa – oznajmił z dumą Gusiew. – Ale wedle źródeł ściśle tajnych…
– Ależ oczywiście, ściśle tajnych.
– Wypełniając sekretne zadanie poległ bohaterską śmiercią nieetatowy współpracownik MSW.
– Ach tak…
– Można powiedzieć, że złożył głowę na ołtarzu…
– Powtarzasz się, Pe. O tym ołtarzu już było.
Waluszek popijał kawę, która w istocie okazała się znakomitą, i czekał na rozwój wydarzeń. W powietrzu wisiało lekkie napięcie – Gusiew nie przeciągał sytuacji bez powodu: czekał na coś lub na kogoś. I gotów był to oczekiwanie okupić gadaniną na bardzo poufne tematy. Choć w ogóle statystyka aktualnej Wybrakówki była jawną, każdy mógł ją znaleźć na internetowej stronie Agencji, lub w informacyjnym miesięczniku ASB. Ta reguła obowiązywała od niepamiętnych czasów, Waluszek sam zobaczył po raz pierwszy grube tomiszcze zatytułowane „Agencja Społecznego Bezpieczeństwa. Raport miesięczny” kiedy skończył dwadzieścia lat. Księga robiła wrażenie. I wtedy pomyślał: „Cholera, zaczęło się. Nikt nie wierzył, a jednak się zaczęło. Nie było nawet nadziei, a tu – masz…” I słuchy, jakie to były wspaniałe słuchy, a jak zaskakująco szybko się potwierdziły… Bywało, jeszcze za sowieckich czasów, że zatwardziali recydywiści uprzedzali przed wyjściem na wolność siedzących z nimi kumpli z ferajny – czekajcie, niedługo wrócę, nie mam tam niczego do roboty. I rzeczywiście ledwo wyszli za bramę napadali na pierwszy sklep. Ale kiedy zaczęła się masowa Wybrakówka, trzeba było z obozów kopniakami wyrzucać tych, którzy do tej pory tylko spali i kombinowali, jak by tu się na wolności zakręcić. Stare złodziejskie wygi, zatwardziali bandyci, którzy w życiu palcem o palec uczciwie nie stuknęli, błagali, żeby zrobić z nimi cokolwiek, byle ich nie wysyłać za bramę. Bali się. Po raz pierwszy w życiu poznawali prawdziwy strach.
Przecież te właśnie miesięczniki docierały bez przeszkód i do każdego obozu. Zaczytane do ostatniej strony nieubłaganie przypominały: następne przestępstwo będzie twoim ostatnim. Złodziej, bandyta, gwałciciel czy morderca mógł sobie oczywiście tymi stronami choćby podetrzeć dupę. Ale nie dało się zetrzeć z nich imion i nazwisk ludzi, których znał jako złodziejów, bandytów, gwałcicieli czy morderców. Ludzi, których głośno i publicznie nazywano w nich wrogami narodu, potworami niegodnymi miana człowieka. Uznawano ich za takich oficjalnie i tępiono jak robactwo, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się przestępczości.
Gusiew i Maja rozmawiali o jakichś filmach, a Waluszek pogrążył się we wspomnieniach. Ocknął się dopiero wtedy, kiedy trzasnęły wejściowe drzwi i niemal od razu na progu kuchni pojawił się młody człowiek o subtelnie rzeźbionej, szczupłej twarzy i figurze atlety.
– Ciż sami i Wania! – ucieszył się Gusiew.
– Tenże sam i gestapo! – odpowiedział nienaturalnie szeroko uśmiechnięty Iwan. Widać było, że nie znosi Gusiewa, a i Waluszek od razu poczuł się jakoś nieswojo – zapragnął wyjąć i odbezpieczyć igielnik. Alergia młodzieńca rozciągała się najwyraźniej na całą Wybrakówkę bez wyboru.
– Zgadłeś – stwierdził Gusiew obojętnie. – Nie inaczej. A jaki gestapowiec wydaje ci się bardziej sympatyczny: grany przez Broniewa, czy Hauera? Wybieraj, mogę i tak, i tak. Co prawda ty Hauera nie widziałeś, ten film ścięła cenzura.
– Najbardziej odpychającego gestapowca gra Gusiew – odciął się młody człowiek. – Gusiew ma chyba do tego talent. Czego ode mnie chcecie, towarzyszu starszy pełnomocniku?
– A skąd ci przyszedł do głowy pomysł, że przyszedłem po twoją duszę? – widać było, że Gusiew nieźle się bawi. – Co, zgwałciłeś kogoś ostatnio? Na zabójstwo masz za miękkie jaja, ale przemoc seksualna…
Młody człowiek pobladł z wściekłości.
– To wszystko przez sport – stwierdził Gusiew pouczająco. – Aktualna moda na zdrowy tryb życia prowadzi do tego, że młodzież zbyt wiele czasu poświęca na kulturę fizyczną. Gdyby zamiast tego jurni chłopcy zajmowali się onanizmem, krzywa przestępstw seksualnych znacznie by się obniżyła. Popatrzcie tylko, jakie sobie muskuły wyhodował… ciekawe, wszędzie masz takie?
– Czego chcecie, Gusiew? – syknął Iwan.
– Wania! – prawie krzyknęła Maja. – Uspokój się!
– O właśnie – poparł ją Gusiew. – Uspokój się i usiądź. Napij się kawki.
Iwan, sapiąc niczym rozjuszony byk przecisnął się obok Waluszka i usiadł przy Mai, położywszy na stole zaciśnięte pięści o niemal białych knykciach. Maja nalała mu filiżankę i młodzieniec kurczowo przypiął się do napoju.
– A teraz mi powiedz, dlaczego z taką niecierpliwością czekasz na wybrakówkę – zaproponował mu Gusiew.
– Odwal się!
– Na razie nikt cię o nic szczególnego nie oskarża. A może już zdążyłeś coś zmalować?
– A idźże w cholerę!
– Wania… – Maja wzięła młodzika za rękę, ten jednak natychmiast ją cofnął.
– Zostaw, mamo! – rzucił ostro. – Wiesz, co teraz będzie. Dobry i miły wujaszek Pasza zacznie mi wygłaszać pouczenie.
– Aha! – kiwnął głową Gusiew.
– A ja go nie będę słuchać! Zrozumieliście mnie, Gusiew?
– Ojo-joj!
– Nie będę i koniec!
– Będziesz, Wania – odpowiedział Gusiew, który nagle przemówił głosem człowieka absolutnie przeświadczonego o swojej racji. – Będziesz, i to jeszcze jak! Dlatego, mój drogi, żeś troszeczkę się zagalopował w swoim pragnieniu dotarcia do prawdy absolutnej. Pomyliłeś się, Wania. Miałeś prawdę pod nosem, ale ją ominąłeś i wdepnąłeś w okrutne łgarstwa.
– Chcecie powiedzieć, że nic się nie zdarzyło?! – eksplodował wreszcie Iwan. – Że nikt w samym środku Saratowa nie ostrzelał z automatu tramwaju pełnego ludzi? Że nie było dziesięciu zabitych i czternastu rannych?
Waluszek otworzył oczy i wbił zdumione spojrzenie w Gusiewa. O niczym takim nie słyszał. Nie było w tym zresztą nic dziwnego – o takich rzeczach nie mówi się w telewizji. Nikt w ogóle o takich rzeczach nie pisał. Oprócz jednej gazety, „Echa Moskwy”, dla którego każde wydarzenie kryminalne to świetny temat. Głównym zadaniem „Echa” było udowadnianie, że Wybrakówka nie daje sobie rady ze swoją robotą.
– Owszem, wszystko to miało miejsce – stwierdził Gusiew. – A czy wiesz, kto strzelał?.
– Brakarz. Stuknięty brakarz. Taki sam psychol, jak wy wszyscy.
– Wania! – Maja najwyraźniej próbowała powstrzymać młodzieńca, ale tego już poniosło.
– I wy chcecie, żebym o tym nie pisał! – krzyczał Iwan. Krzyczał tak głośno, że za ścianami ucichł stukot klawiszów i gwar głosów. – Rzuciliście cały kraj na kolana! Wypędziliście z niego wszystkich normalnych ludzi! A pozostałych przekształciliście w bydło, które tylko żre i się pieprzy! A teraz już wam odbija, bo nie macie kogo mordować! I chcecie, żebym milczał?! No dalej, zamknijcie mi gębę! Mam to gdzieś, numer jest już na ulicach! Dalej, wygłaszaj swojego „ptaszka”, faszysto!
Nachyliwszy się nad stołem ku Gusiewowi Iwan ryczał coś niezrozumiałego o oprawcach i sadystach, a Waluszek ukradkiem rozpiął kaburę igielnika. Gusiew zaś tylko się krzywił i machał ręką odwróciwszy twarz, jakby chciał powiedzieć, że nie ma powodów do krzyku, bo wszystko doskonale słyszy. Maja targała Iwana za rękaw. Chłopak wreszcie się zmęczył i nastała względna cisza. Gdzieś za ścianą ktoś kaszlnął hałaśliwie i demonstracyjnie, a potem znów rozległ się klekot klawiszy.
– Kto ci powiedział, że to był brakarz? – zapytał Gusiew, wycierając twarz chusteczką do nosa – Iwan niemal zapluł rozmówcę na śmierć.
– A wy oczywiście nie wiecie, kto to był? – łagodnie zapytał Iwan. Jego głos brzmiał tak uprzejmie, że aż obraźliwie.
– Przed godziną jeszcze nie wiedzieliśmy. Jedną chwileczkę. Loszka, daj mi „książkę”.
Waluszek jedną ręką wyciągnął notebook i podał go Gusiewowi. Ten szybko, prawie nie patrząc, podłączył go do transivera, nawiązał łączność i zaczął naciskać klawisze, patrząc uważnie na ekran.
– Nie, Wania, do tej pory nie wiemy – powiedział wreszcie, oddając notebook Waluszkowi.
– Czyli człowiek ze znaczkiem ASB na klapie kurtki rozstrzeliwuje cały tramwaj, a wy nie wiecie, kto to jest?!
– Wania, nie bądź dzieckiem. Zajmij się lepiej onanizmem, co?
Waluszek niepostrzeżenie wyjął pod stołem igielnik i skrycie wymierzył lufę w Iwana. Był święcie przekonany, że teraz obaj z Gusiewem zostaną brutalnie pobici taboretem. W ciasnej kuchni nie za bardzo można się było zamachnąć, Maja zresztą z pewnością chwyciłaby chłopaka za ręce, ale Iwan wyglądał na zbyt silnego, żeby się z nim certować. Waluszek zdążył już sobie wbić do głowy pierwszą zasadę brakarzy – nigdy nie strzelaj bez potrzeby, ale zawsze strzelaj pierwszy. Przekonał się o jej prawdziwości na własnej skórze.
– Wania, wiesz przecież, że on nigdy nie kłamie – powiedziała Maja. Iwan zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem, po którym każda dobra matka otworzyłaby drzwi na oścież i wlepiła synowi pożegnalny policzek. Ale Maja nie była dobrą matką – była z pewnością bardzo dobrą matką. Waluszek spostrzegł przy okazji, że syn zupełnie do niej nie był podobny. „Idę o zakład, że jest synem adoptowanym, a jego prawdziwych rodziców wybrakowano – pomyślał. – Wygląda na melodramat, ale niby dlaczego nie? Tak czy owak, Agencja mieszała się do losów milionów ludzi. Załatwiliśmy co dwudziestego. My. I ja też. Teraz już ja też”.
– Iwan, od dawna ryjesz pod ASB – stwierdził Gusiew bardzo spokojnym głosem. – Wiesz też doskonale, że ja mam w Agencji… eee… szczególną pozycję. Mam swoje kanały informacji i tak dalej. Przy okazji godzi się zauważyć, że właśnie dlatego, przyjacielu, znosisz moje zainteresowanie… pracą waszego wydawnictwa. Ośmielę się też przypomnieć, że wciąż jeszcze nie do końca legalnego. Znosisz mnie, Wania, nie zaprzeczaj. I oto teraz ja chcę cię zapewnić – żadnego z naszych nie brakuje. Zrozumiałeś?
– A na jakiej podstawie, Gusiew, doszliście do wniosku, że ja wam nie wierzę? – zwodniczo łagodnym głosem zapytał Wania.
– Taa… – zaciągnął Gusiew.
– No właśnie. Spróbujmy na chwilkę założyć, że wasze osławione poufne informacje przechodzą przez filtr. Tam, na górze. Na samej górze. I wy, panie Gusiew, po prostu nie wiecie, co się wyrabia w ubóstwianej przez was Agencji. Nie, nie… – Iwan otwartą dłonią powstrzymał zjadliwą replikę, która lada moment powinna była sfrunąć z wykrzywionych pogardliwie warg brakarza. – Nie jestem aż tak zarozumiały w stosunku do „Echa”, żeby uważać, że ten filtr ustawiono ze względu na nas. Wam też mogą mącić w głowie. Właśnie z powodu waszego szczególnego statusu, którym się tak pysznicie, towarzyszu starszy pełnomocniku.
– Rad jestem, że się uspokoiłeś – stwierdził cicho Gusiew. – Bardziej mnie to cieszy, niż fakt, że nie chcesz słuchać moich argumentów.
– To był brakarz – stwierdził ostrym tonem Iwan. – Udowodnijcie, że nie.
– Złapiemy go, to udowodnimy.
– Och, jak już człowieka złapiecie, to możecie udowodnić, co tylko zechcecie.
– Wiesz, Wania, chemia nie kłamie. „Serum prawdy” wynaleziono dostatecznie dawno, żeby nie wątpić w jego skuteczność.
– Zeznania przeciwko sobie samemu, nawet złożone pod działaniem środków psychotropowych…
– Przyjacielu, o tym to sobie możesz mówić na spotkaniach grupy helsińskiej. Możesz nawet krzyczeć. Istnieje prawo, które mówi: przyznałeś się – to pogódź się z konsekwencjami. Właśnie dlatego ASB nie stosuje tortur ani gróźb. Takie metody nie są nam do niczego potrzebne, musimy mieć informację w stu procentach dokładną. Oto dlaczego prawie nie popełniamy błędów.
– Prawie… – Iwan uśmiechnął się krzywo. – Bardzo dobre słowo. Prawie. Rozciągliwe. Zresztą, panie Gusiew, może pan sobie wyobrażać, co tylko pan zechce. Ala ja wam mówię – poczekajcie. Wypadek w Saratowie, to tylko pierwszy dzwonek ostrzegawczy. ASB do tego stopnia przesycona jest przemocą, że zaczyna ją już wylewać na ulice. Niech pan poczeka, Gusiew. Jeszcze będzie pan musiał polować na swoich. Będziecie jeszcze zabijali jeden drugiego. A ja się wtedy będę śmiał. Przez łzy, ale będę się śmiał. Rzeczywiście jesteście tacy ślepi, panie Gusiew? Oczywiście, zawsze uważałem was za mordercę, i teraz też tak myślę, wstręt mnie bierze, gdy siedzę z wami przy jednym stole, ale mimo wszystko… Pan chociaż jest w jakimś sensie godnym przeciwnikiem, a nie durnym psycholem, jak pozostali inkwizytorzy. Niczego pan nie widzi?
Waluszek niepostrzeżenie schował igielnik i popatrzył na Gusiewa. „Wylewać przemoc na ulice…” Przypomniał sobie scenę, która na zawsze utkwiła mu w pamięci – przestraszony złodziejaszek i Gusiew z garścią drobnych w ręku…
A Gusiew znów się uśmiechnął. Tym razem był to bardzo smutny uśmiech.
– Chciałbym zakończyć rozmowę dość nieoczekiwanym zwrotem – oznajmił.
Iwan spojrzał nań ze zdziwieniem i pytaniem w oczach. Spodziewał się dyskusji, sporu… Ale przeciwnik już przejął inicjatywę. Gusiew uciął rozmowę nie tylko tematycznie, ale i genialnie zmienił intonację.
– Opowiem ci, Wania, jedną krótką historyjkę. Nie marszcz nosa, nie jest to bynajmniej historyjka pouczająca. Być może słyszałeś jakieś tam jej fragmenty. Ale nawet wewnątrz Agencji niewielu ją zna całą i bez zniekształceń. Można?
– Noooo… – Iwan pokręcił głową w niezbyt określonym geście.
– Pe, napijesz się jeszcze kawy? – wtrąciła Maja z wyraźną ulgą w głosie.
– Nie, dziękuję, zaraz sobie pójdziemy. Więc tak… to nie jest nawet historia człowieka. Powiedziałbym raczej, że to historia pewnej koncepcji.
Za ścianą znów zapadła pełna napięcia cisza – wyglądało na to, że tam też wszyscy zamienili się w słuch.
– Miałem przyjaciela o nazwisku Pasza Ptaszkin – zaczął Gusiew. – Chłopak, że do rany przyłóż, spokojny, domator, wzruszająco zakochany w swojej żonie, krótko mówiąc, prawie ideał. Z wykształcenia był socjologiem. Pracował na państwowej posadzie w jakimś tajemniczym instytucie badań strategicznych. Ważne jest to o tyle tylko, że idee Paszki znajdowały zastosowanie. Więc znaliśmy się od dzieciństwa i często się spotykaliśmy – głównie po to, żeby wypić i pogadać od serca. I zawsze zdumiewała mnie i ujmowała jedna cecha charakteru Paszki – był zadziwiająco dobroduszny. Ja, na przykład, jestem zły z natury i ze wszystkich sił staram się tej swojej wewnętrznej wrogości nie wypuszczać na zewnątrz… No, dobrze, Iwanie, nie śmiej się. A mój imiennik przeciwnie, w ogóle jakby nie zauważał okrucieństwa i surowości naszego świata. Pewnie dlatego, że był wielki i bardzo silny – mniej więcej tak jak ty, Wania. I pewny, że każdego drania rozgniecie o paznokieć. Co zresztą mu się udawało – pamiętam jak raz chcieli nas pobić, więc nawet nie zdążyłem mrugnąć okiem, a przeciwnik już znikał za horyzontem. I raz przydarzyła się temu najłagodniejszemu z ludzi taka… eee… jakby to łagodnie powiedzieć… Przydarzyło mu się coś, czego najgorszemu wrogowi się nie życzy. Jechali nocą po mieście z żoną, nikogo nie zaczepiali i nagle ni z tego, ni z owego w samochód Paszki wpakował się z tyłu jeep, nabity naćpanymi bandziorami. Najpewniej były to jakieś drobne płotki, zwykli trzeciorzędni mordobije, którzy chcieli się wykazać. Ale sam wiesz, co z człowiekiem robi narkotyk…
– Nie mam pojęcia – pokręcił głową Iwan.
Gusiew zerknął nań taksująco jednym okiem.
– A wiesz, wierzę ci – kiwnął głową. – Takie szczegóły mogłyby ci zburzyć starannie wypracowany wizerunek świata. Nie mógłbyś wtedy tak zaciekle występować przeciwko wybrakówce narkotykowych dealerów. Chrystusiku ty nasz…
– Pe, tego już za dużo! – uniosła się Maja. – Czemu ty go tak…
– Przecież niedobry człowiek jestem – wyjaśnił Gusiew bez cienia uśmiechu. – Dobrze, darujemy sobie sądowe przepychanki. Ale tym, co chcieliby wiedzieć, wyjaśnijmy, że każdy narkotyk w mniejszym lub większym stopniu usuwa hamulce podświadomości. Tylko że wódki do tego trzeba wiele i padniesz jak kawka, zanim zdążysz tę swoją pozbawioną hamulców podświadomość rozkręcić jak należy i dać nią bliźniemu swemu po mordzie. Ale na przykład haszyszu, żeby otworzyć się w całej swojej pierwotnej krasie potrzeba bardzo niewiele, tyle co nic. A bandyci, którzy wjechali w Pawła, byli już w odpowiednim nastroju. I zaczęli się spierać, ile Paweł jest im winien za podrapanego „Kangura”. A Paweł popełnił poważny błąd. Rozumiesz, dali mu po mordzie, żeby się nie stawiał i poznał swoje miejsce w szyku. A on, taki wielki i silny, obraził się. I zaczął tych bandziorów rozstawiać po kątach. Tylko że nie wziął pod uwagę, że – po pierwsze – jest ich pięciu i – po drugie, nie znajdowali się w centrum miasta, ale w jakiejś dzielnicy sypialnej i w dodatku na skraju lasu. Jakoś się nie domyślił. Bywa. Ostatecznie pracował w tajnym departamencie, ale nie jako agent operacyjny, tylko jako badacz, a zresztą był okularnikiem, który nawet w wojsku nie służył. Dokładnie tak samo, jak ty, Iwan. Masz chyba jakiś wrzód, prawda? Do wojska cię nie mogą wziąć, boby ci to zaszkodziło… A w ogóle, Wania, kiedy ostatni raz cię pobili? Tak żeby nie była to bójka, ale solidne, pełnowartościowe mordobicie?
– Wam by się to spodobało, panie Gusiew – uśmiechnął się miło Iwan. – Rozumiem. Ale niechże pan będzie tak dobry i kontynuuje.
– Tak, żeby wszystko wewnątrz się skręcało i krzyczało: „Za co?!” – Gusiew z rozmarzeniem spojrzał w sufit. – I nogami cię, nogami… i żebyś wstał, zalany łzami i krwią jako całkowicie inny człowiek. Całkowicie inny, Wania.
– A was często bili, towarzyszu starszy pełnomocniku? – tak samo przyjaźnie jak przedtem zapytał Iwan.
– Bywało – odpowiedział Gusiew. – Przykro mi rzec, ale bili. Paskudne to wrażenie, Wania, kiedy cię biją, a ty niczego nie możesz zrobić. Jeżeli umyślnie pozwalasz się bić, tak żeby nie zabili – to inna sprawa. Zakrwawiony, zalany łzami, przeżywasz przecież moment triumfu – udało się, uszedłeś z życiem, przechytrzyłeś przeciwnika. Ale bywa, że cię stłuką, a ty leżysz i myślisz: powiesić się, czy co?
Maja westchnęła ciężko, odebrała Gusiewowi filiżankę i nalała do niej kawy. Gusiew podziękował jej, kiwając głową.
– Więc tak – odezwał się po chwili milczenia. – Wróćmy do mojego imiennika. Zaczął się z nimi bić. Z wozu wyskoczyła jego żona – chciała mediować. Źle się wybrała, bo Paszce już zdążyli rozpruć nożem bok, rozwalić mu kolano gazrurką, a potem tą samą gazrurką złamali mu rękę. Bandyci zaciągnęli oboje do lasu, przywiązali Pawła do drzewa i szybciutko na jego oczach zgwałcili mu żonę. Potem oboje dostali na odchodne kilka razy nożem. Żona umarła, a Paweł wyżył.
– Znaleźli ich potem? – zapytała Maja. – Tych bandytów?
– Nie.
– Jak to – nie?!
– Po prostu, nie dało się ustalić, co to byli za jedni. Samochód ukradziony, a twarzy Paweł nawet nie zapamiętał – za ciemno było. Tamci zresztą najpewniej jak tylko oprzytomnieli, dali w długą. A Paweł dość długo nie mógł mówić… w ogóle miał ogromne szczęście. Oczywiście, o ile można w tym wypadku mówić o szczęściu. Przeżyć coś takiego… brrrr! Leżał przykuty do łóżka i przez cały czas coś pisał w notebooku. Zaczął, jak tylko odzyskał na tyle sił, żeby ruszać ręką. Przychodziłem do niego i rozmawialiśmy… Nie, to nie był człowiek zdeptany przez los. Pozostał dawnym Pawłem, ale coś w nim zasadniczo się zmieniło. Zaczął inaczej widzieć niektóre sprawy. Ogólnie rzeczy biorąc, leżał, pisał i strasznie się męczył, ponieważ chyłkiem ukrywał pod materacem tabletki przeciwbólowe, żeby potem, po zakończeniu pracy się otruć. I tak jakoś wyszło, że okazałem się chyba ostatnim człowiekiem, który widział go żywego. Zaszedłem do niego na chwilę, a on wyglądał jak człowiek ogromnie znużony, ale i jakiś taki rozświetlony od wewnątrz, jakby przeżył katharsis. Jakby zdołał odepchnąć od siebie pamięć o nieszczęściu. Zobaczyłem, że jest gotów. Wiedziałem, że lada dzień skończy z sobą, albo po prostu po cichutku umrze. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, kiedy dał mi dyskietkę i odebrał ode mnie przysięgę, że będę jej strzegł, ale przejrzę dopiero po jego śmierci, nie wcześniej. Oczywiście powiedziałem, że kiedy on umrze, to napędu do odczytywania trzycalowych dyskietek trzeba będzie na dalekiej prowincji ze świecą szukać. Ale on się tylko uśmiechnął. Pożegnaliśmy się i wyszedłem. A on wyjął zebrane tabletki i zjadł je wszystkie.
– Gdybyś się domyślił… – zaczęła Maja.
– Hm… nie zrobiłbym niczego, choćbym był pewien i na sto procent.
– Dlaczego?!
– Przypomnij sobie, z kim rozmawiasz – uśmiechnął się jadowicie Iwan.
– Widzisz, Maju… – Gusiew łyknął kawy i przetarł dłonią oczy. Miał zmęczony wygląd, jakby opowiadając tę historię mocno się zestarzał. – W zasadzie człowiek nie ma prawa do samobójstwa. Bóg tego zakazuje, a zresztą to wyjście dla mięczaka albo wariata. Ale bywają wydarzenia szczególne. Przydarzają się. I Paszy Ptaszkinowi coś takiego akurat się wydarzyło. Dla mnie stało się to jasne, kiedy przejrzałem zawartość dyskietki. Widzisz, Paszka nie był szczególnie uzdolniony, i w zwykłym rozumieniu nawet nie był za mądry życiowo. Ale był doskonale poinformowany. Doskonale mógł zaobserwować pewne procesy na szczytach władzy, które w ciągu kilku najbliższych miesięcy powinny znaleźć swoje rozwiązanie. Brakowało tylko koncepcji, dobrze sformułowanej idei, żeby te procesy mogły uzyskać, powiedzmy, bazę ideologiczną. Brakowało dźwięcznego słowa, które można byłoby rzucić ludziom w twarze.
– Zrozumiałem – na wargach Iwana znów zakwitł jadowity uśmieszek. – Mówisz o źródłach „Styczniowego Puczu”.
– No nie, jak zwykle wszystko upraszczasz. Pucz musiał nadejść. Co więcej, nie mógł się nie udać. Ale jego następstwa okazały się takimi… jakimi się okazały właśnie z powodu opracowania Paszy.
– Oddaliście dyskietkę ojcu, który zachwycił się jej treścią i ją rozpowszechnił! – wyglądało na to, że Iwan lada moment zacznie chichotać.
Oszołomiony wiadomościami Waluszek popatrzył na Gusiewa. A Gusiew znów się uśmiechał.
– A po co? Myślę, że Paweł sam rozesłał tekst po sieci, gdzie trzeba. A ja w ogóle nikomu jej nie pokazałem. Co więcej, ja ją zniszczyłem. Ale co nieco zapamiętałem na zawsze. Na przykład oryginalny tekst „ptaszka”. Zaczynał się od słów „Macie prawo umrzeć”.
– Ptaszkin! Oczywiście! – westchnęła porażona domysłem Maja.
– To był mój ostatni obowiązek wobec imiennika – kiwnął głową Gusiew. – Nikt z obywateli nie wie, że „Teorię Przemocy Nadrzędnej” i główne zasady Wybrakówki opracował właśnie on. Ja myślę, że on nawet zakładał, iż jego imię przepadnie w odmętach Lety [15]. Ale Paweł strasznie chciał się zemścić na tych łajdakach. I osiągnął swoje, co prawda w dość niezwykły sposób. A ja zadbałem o to, żeby choć pośrednią drogą się dowiedzieli, kto się z nimi rozlicza i komu zawdzięczają swoją sytuację. Kiedy wasz pokorny sługa zaczął pracować w Wybrakówce, „ptaszka” nazywano rozmaicie. Jedni „ostatnim słowem”, inni „modlitwą”. A ja opowiedziałem chłopakom historię Pawła Ptaszkina. Co szczególnie ciekawe – nic mi z tego powodu nie zrobiono.
– Tatuś was osłonił – wtrącił Iwan. Ciągle jeszcze usiłował odepchnął od siebie nieodparte wnioski z historii, którą przed chwila usłyszał.
– Wania, ty mnie z kimś mylisz – Gusiew zewnętrznie zachował obojętność, ale w jego głosie zgrzytnęło coś ledwo słyszalnie. – Mój ojciec umarł wiele lat przed puczem. I nawet choćby miał takie wpływy, o jakie go posądzasz…
– Chwileczkę! – Mina Iwana wyrażała teraz zdziwienie i niedowierzanie. Waluszek po raz pierwszy od początku rozmowy ujrzał Iwana zbitego z pantałyku. Historia Ptaszkina zupełnie go nie poruszyła. – Więc wy nie jesteście TYM Gusiewem?
– W ogóle nie jestem Gusiewem – stwierdził Gusiew. – I Pawłem też nie jestem.
Nie wiadomo dlaczego, Iwan zerknął na Waluszka.
– A idźcie do diabła, towarzyszu Nie-Gusiew… – poradził. – Idźcie w cholerę z waszymi bajkami i z waszą nieskończoną grą.
– A pewnie, że pójdę – Gusiew wstał, więc Waluszek także się podniósł. – Maju, dziękuję za kawę. Jeszcze się zobaczymy. A z tobą Wania, mam nadzieję, widzieliśmy się po raz ostatni…
– Co to ma znaczyć? – zapytała cicho Maja. Jej twarz nagle jakby się zapadła w głąb samej siebie.
– Maju Zacharowna, on niczego nie zrozumiał. On chyba w ogóle nie rozumie, w jakim kraju żyje. O czym mam z nim rozmawiać?
– Gusiew!!! – głos Mai załamał się w krzyku.
– Jesteś w Rosji, chłopcze – powiedział Gusiew patrząc Iwanowi prosto w oczy i nie zwracając uwagi na innych. – Pomyśl o tym, w jakiejś wolnej chwili. Przypomnij sobie historię tego kraju. Postaraj się znaleźć choć jakiś maleńki kontakt z jej pulsem. A jak nie wyjdzie, to posłuchaj mojej rady – wal do tego twojego Izraela i nigdy tu nie wracaj.
– A co, Iwan jest Żydem? – zapytał Waluszek, gdy wsiedli obaj z Gusiewem do samochodu i przewodnik zapalił z widoczną ulgą.
– Skąd ci się to wzięło? – zdziwił się Gusiew.
– No, sam powiedziałeś – wal do tego swojego Izraela…
– A-aaa… Nie, to tylko tak. Szpileczka i tyle. Wańka sądzi, że ja nie wiem, jakim on jest zajadłym antysemitą. Czytałeś taką broszurkę: „Kremlowskie Gwiazdy Syjonu”? Nie? To nie czytaj. Jego robota. Myśli, że w Agencji o tym nie wiedzą. Ha! I popatrz, robi za Europejczyka, obrońcę praw człowieka… S-smarkacz… Z przyjemnością bym go stuknął przy zatrzymaniu, tylko Mai mi żal.
– Tylko tak mówisz, żeby parę z kotła spuścić – stwierdził Waluszek z przekonaniem w głosie. – Przecież ja cię znam, Gusiew. Chociaż okazuje się, że wcale nie jesteś Gusiew.
– Ależ jestem, jestem, wyluzuj stary. Oczywiście, nie jestem krewnym TEGO Gusiewa. W tym Iwan się przeliczył. Co ponownie nam pokazuje, jaki z niego bałwan i jak mu daleko do prawdziwego profesjonalisty.
– A może i Ptaszkina nie było? Posłuchaj, przewodniku, zechciej ty mnie uprzedzać, kiedy ci można wierzyć, a kiedy nie.
Gusiew odwrócił się do Waluszka i mocno wziął w ręce klapy jego kurtki.
– Kiedy mówię do ciebie, wierz w każde słowo – powiedział prawie tonem rozkazu. – A kiedy rozmawiam z potencjalnym brakiem, nie wierz niczemu. Zadowala cię taki układ?
– A owszem. Więc był Ptaszkin, czy nie?
– Siadaj ty, przyjacielu, za kółkiem – uciął Gusiew. – Pora jechać do pracy.
Zamienili się miejscami. Waluszek przekręcił kluczyk. Gusiew palił, milczał i patrzył w okno. Odezwał się dopiero, kiedy samochód zajechał na parking na dziedzińcu biur Centralnego.
– Naprawdę nazywał się Lebiediew – powiedział. – Paweł Leonidowicz Lebiediew. Taaak… Lebiediew [16], Ptaszkin, wielkiej różnicy nie ma. I jeden i drugi… mają skrzydełka. Jak komuś powiesz – zabiję.