Proces sądowy w jego czasach był prosty i szybki: włóczęgę czy złodzieja, niezależnie od tego, co ukradł, czekał stos lub szafot. Taki sam los zgotowano wszystkim Cyganom, jako osławionym koniokradom, i w ogóle próżniakom, ludziom niepewnego pochodzenia oraz profesji.
Karetka ustawiła się za niewielką ciężarówką i nie trafiła w pole widzenia ochroniarzy budynku. Gusiew i kierowca „karawanu” wymienili znaczące spojrzenia. Waluszek poczuł ogarniającą go zazdrość. Brakarze rozpoznawali się na ulicy, posługując się skomplikowanym systemem umówionych znaków. Gusiew jednak nie potrzebował takiego systemu identyfikacji – wyglądało na to, że wszyscy znają go z widzenia. „Ciekawe, czy bandyci też go znają? – pomyślał Waluszek. – Chyba nie. Ci, co go widzieli, niedługo już pozostawali na wolności, a na katordze opisowy portret nikomu się nie przyda, zresztą, stamtąd i tak nikt nie wraca… Zadziwiające
– jakkolwiekbym się starał, nie umiem sobie wyobrazić siebie na katordze. Ja tam po prostu nie trafię. I to, do stu diabłów, bardzo dobrze. Czyżbym był takim dobrym człowiekiem? Wygląda na to, że tak. A Gusiew? A ci brakarze, którym sam czytał „ptaszka”? Z pewnością początkowo też byli świetnymi chłopakami, ale potem robota ich złamała. No nic, ja się nie złamię. Za dobrze wiem, co to takiego zło, a co dobro”.
Pod drzwiami biura Gusiew zatrzymał się na sekundę, jakby sobie coś przypominał albo wyobrażał, a potem stanowczo nacisnął guzik dzwonka.
– Tak? – odezwał się wbudowany w ścianę głośnik.
– Interesanci do pana Jurina – oznajmił Gusiew.
– Jesteście umówieni?
– Rozumie się! – rzucił nieco urażony Gusiew.
W drzwiach coś szczęknęło i weszli.
Ochroniarzy w recepcji było niewielu – trzech, ale każdy sam mógłby obu brakarzy skręcić w precel. Gusiew natychmiast zwrócił uwagę na najsłabiej umięśnionego i najstarszego z nich – był to pewnie naczelnik zmiany. Jegomość miał chyba nawet drobniejszą budowę od Gusiewa, na dodatek rozparł się za stolikiem, ale wyczuwało się w nim człowieka doświadczonego, prawdopodobnie byłego komandosa, który zwykł brać wroga sposobem i szybkością reakcji. „Oj, ten nas zaraz rozgryzie – mignęło w głowie brakarzowi. – Nie widzę tu detektora metalu, ale mimo wszystko ryzykujemy. Może jednak się przedstawić?”.
Rozmieszczenie stanowisk było na dyżurce dość przypadkowe, ale na inne nie pozwalała konfiguracja hallu. Było tu wąsko i ciasno. Stanowisko komputera i monitoringu kamer ustawili w jedynym możliwym miejscu. Skupienie ochroniarzy dawało Gusiewowi przewagę przy ataku z zaskoczenia, ale nie wiedzieć czemu myśl o tym wcale nie syciła go otuchą. Gusiew nie cierpiał uczciwej walki z równymi szansami. Na pasach ochroniarzy wisiały solidne gazowe rewolwery, ale pod biurkiem, za którym siedział dowódca zmiany z pewnością znajdowała się jakaś broń o większym kalibrze i przynajmniej półautomatyczna. „Uwzględniając ciasnotę miejsca i możliwość zahaczenia swoich – obrzyn i niewykluczone, że z nabojem w komorze. Ale czemu tak się denerwuję? Dawno nie byłem w akcji i stąd to wszystko”.
– My do pana Jurina – powtórzył Gusiew. – Kupczenko i Bunin.
– Dokumenty proszę.
Brakarze wyjęli dokumenty osobiste. Zgodnie z nimi Gusiew był niejakim Kupczenką, wiceprezesem do spraw ogólnych towarzystwa handlowego o niewyraźnej i niełatwej do zapamiętania nazwie. Waluszek z powodu młodego wieku i wyglądu musiał się zadowolić dość pojemnym określeniem „menedżer do spraw marketingu”.
Naczelnik ochrony rzucił okiem na monitor, kiwnął głową i oddał gościom dokumenty.
– Piąte piętro. Winda jest tam, w rogu.
– Dziękujemy.
Korytarz miał długość około trzydziestu metrów. Czując na plecach nieprzyjemne, taksujące spojrzenia, Gusiew ruszył we wskazanym kierunku. Z tyłu dudniły kroki Waluszka.
– Kto załatwił spotkanie? – zapytał Waluszek, gdy znaleźli się w windzie.
– Poszkodowana. Zwykle tak właśnie się dzieje. Ludzie nam bardzo chętnie pomagają. Co prawda ich motywy… – Gusiew skrzywił się i niewiele brakło, a splunąłby pod nogi, ale się rozmyślił.
– Ten Jurin sam się załatwił.
– No, dziewczyna też niezłe ziółko. Mogła mu zwyczajnie dać w pysk i byłoby po zawodach. Niewykluczone, że nabrałby do niej szacunku.
– Bardzo wielu ludzi nie potrafi po prostu odpłacić krzywdzicielowi pięknym za nadobne. Według mnie to dość naturalne – stwierdził Waluszek.
– Dzięki za pouczenie. Jakbym nie wiedział. Sam taki jestem.
Waluszek przechylił głowę w bok i zmierzył Gusiewa pełnym powątpiewania spojrzeniem.
– Właśnie dla takich pracujemy – zakończył Gusiew wychodząc z windy. – Tylko dziwna rzecz… biedne owieczki z dnia na dzień robią się coraz bardziej świniowate. Brr… Tak. No, ale zobaczmy, dokądże to nas zaniosło.
Drzwi windy otwierały się na niewielką salkę z kilkoma drzwiami. Pośrodku sali stało stanowisko robocze przynajmniej trzech sekretarek. Zza oparcia fotela widać było tylko czubek starannie ułożonej damskiej fryzury. I słychać było suchy trzask klawiszów.
– Witajcie – zaczął Gusiew obchodząc biurko.
– Dzień dobry – odparła młodziutka dziewczyna, podnosząc wzrok znad klawiatury. Miała czujne spojrzenie, a gdzieś na dnie jej oczu czaił się jeszcze strach. – Czym mogę służyć?
„Pan Jurin lubi świeże mięsko – uśmiechnął się do siebie Gusiew. – I sądząc po tej awanturze ma niezły apetyt. Pisać na kompie dziewczyna najwyraźniej nie potrafi, ledwo ukończyła szkołę, zgodzi się na każdą pensję… i na co jeszcze gotowa się jesteś zgodzić, biedna dziewczyno? I ile takich jeszcze błąka się po świecie, głupiutkich i potrzebujących obrony? Co z wami będzie, jak mnie skoszą?”
– Panowie do kogo? – zapytała dziewczyna, przywracając Gusiewa rzeczywistości.
– Pan Jurin jest u siebie?
– A panowie jesteście umówieni?
Gusiew wyjął z kieszeni znaczek, błysnął nim i przyczepił w odpowiednie miejsce – na klapie kurtki. Przestrach z oczu dziewczyny wypełzł na jej twarz.
– Wiesz, po co tu jesteśmy? – zapytał Gusiew łagodnie i półgłosem. – Widzę, że tak.
Dziewczyna nieznacznie kiwnęła głową.
– Prezes jest u siebie. Sam – wyszeptała, wskazując wzrokiem kierunek. Gusiew zerknął na drzwi, za którymi rezydował nie podejrzewający niczego pan Jurin.
– A Marina gdzie?
– Tam, w sali odpoczynku.
– Dziękuję. Panie Bunin, zechce pan tu poczekać i zabawić panią rozmową. Przy okazji niech pan dopilnuje, żeby klient nigdzie nam się nie zmył. Ja potrzebuję trzech, czterech minut.
– Wedle rozkazu, panie Kupczenko – Waluszek nie mógł sobie odmówić przyjemności zakpienia z przełożonego.
Pokrzywdzona siedziała na kanapie podwinąwszy pod siebie nogi i cicho popłakiwała, przyciskając do policzka pakiet z lodem. Nawet teraz, zagubiona i przestraszona, targana całkiem przeciwstawnymi uczuciami, wyglądała na stuprocentową dziwkę. Z tych, które trzeba bez żadnych gier wstępnych chwytać i walić na łóżko, a z braku łóżka rżnąć wprost na meblach biurowych. Fatalna kombinacja – bijący od niej wulgarny zew płci i dość pospolita, choć efektowna powierzchowność. „Nie poszczęściło ci się, Marino”.
– Wzywaliście seksopatologa? – zapytał Gusiew, siadając naprzeciwko i pokazując znaczek. – To już wszystko, biedaczko, uspokój się, od tej chwili jesteś pod ochroną ASB. No, pokaż policzek…
Marina cisnęła Gusiewowie gniewne, choć jakby jednookie spojrzenie i na sekundę odjęła lód od policzka. Gusiew cmoknął – uderzenie nie obeszło się tylko siniakiem i obrzękiem – Jurin efektownie rozciął dziewczynie policzek. Gdyby nie nabyte (albo wrodzone) kurestwo charakteru, Marina siedziałaby już na urazówce. Ale zapragnęła się zemścić – co Gusiew doskonale mógł zrozumieć.
– Dziękuję za załatwienie przepustek – stwierdził. – I dziękuję, że poczekałaś. Dobrze, że zobaczyłem to na własne oczy. Lżej będzie w razie czego przestrzelić twojemu szefowi pałę. Możesz uznać, że podpisałaś mu wyrok śmierci.
Tu Gusiew zełgał – jeżeli Jurin nie będzie się za bardzo szarpał przy zatrzymaniu, to jeszcze pożyje. Gusiewa jednak interesowała reakcja dziewczyny.
– On tu wyrabia takie rzeczy… – chlipnęła Marina. – Zabić drania, to mało. Zapytajcie inne nasze dziewczyny. Wszystkie się go boją.
– Zapytamy obowiązkowo. Na dole stoi karetka pogotowia. To nasza. Oni cię odwiozą. Od razu założą szew, potem zrobią plastykę twarzy, będziesz miała mordeńkę piękniejszą, niż przedtem. Nie bój się, wszystkie operacje na koszt ASB. Kapnie ci też okrągła sumka za straty moralne i fizyczne. Teraz posłuchaj mnie bardzo uważnie. Jestem starszym pełnomocnikiem Wydziału Centralnego Agencji Społecznego Bezpieczeństwa. Nazywam się Paweł Gusiew. Oskarżasz prezesa funduszu, pana Jurina o molestowanie seksualne i znęcanie się fizyczne. Masz teraz możliwość rezygnacji z oskarżenia. Pomyśl i powiedz – oskarżasz go, czy nie?
– A co mu zrobicie? – zapytała Marina. Najwyraźniej uwaga brakarza dotycząca przestrzelenia łba jej nie przekonała.
– Jurin jest zatwardziałym wrogiem społeczeństwa. Dwa razy był już uprzedzany o niestosownym zachowaniu. Teraz zostanie wybrakowany. Zniknie. Na zawsze.
– Zabijecie go? – zapytała Marina z nadzieją w głosie.
– Mam rzec prawdę? Chyba nie. Najpierw będzie musiał zapłacić bólem za ból. I odkupić swoją winę na katordze. Któregoś pięknego dnia on tam umrze. Trzeba dodać, że ucieczka z katorgi jest nierealna. Wiem, co mówię. Więc jak, oskarżasz go?
– Tak! – westchnęła Marina. – Oskarżam.
– No to wszystko jasne. Na razie zostań tutaj – polecił Gusiew. – Za pięć minut twoja koleżanka zastuka do drzwi. Zaraz potem wyjdź z biura i wsiadaj do karetki. Zrozumiałaś? No to powtórz.
– Jak Masza zastuka… on przecież i ją niemal zgwałcił, potwór jeden!
– Co masz zrobić, jak Masza zastuka?
– Wyjdę na ulicę i wsiądę do karetki… buuuuu!
– Mądra dziewczynka! – pochwalił Gusiew i wyszedł za drzwi.
Waluszek rozmawiał o czymś z Maszą.
– Ależ tu są warunki pracy – oznajmił Gusiewowi. – Co drugiego należałoby od razu na miejscu rozwalić.
– Śledczy wszystko wyciągnie – machnął ręką Gusiew. – Wszystko w porządku?
– Do Jurina zgłosił się jakiś typ, ale wolałem go nie zatrzymywać.
– Cholera! – zdenerwował się Gusiew. – I jak zareagował na twoją obecność?
– Masza go spławiła.
– Powiedziałam, że pański kolega jest kurierem – uśmiechnęła się Masza. – A do szefa chciał zajrzeć wiceprzewodniczący. Ale on tylko na chwilkę, zaraz ma wyjazd.
Jakby wywołany uwagą, z gabinetu Jurina wyszedł kosztownie odziany mężczyzna. Na brakarzy nawet nie spojrzał, tylko odszedł, wetknąwszy głowę w jakieś dokumenty.
Gusiew odsunął ramieniem Waluszka i spojrzał Maszy w oczy.
– Jesteś wspaniała – stwierdził. – Medalu nie obiecuję, ale dyplom uznania masz jak w banku. A teraz proszę, blokuj łączność. Nie chcę, żeby nam ktoś przeszkodził. Jeżeli przybłąka się jakaś drobnica – Jurin ma ważnych gości. Jeżeli przyczłapie jakaś szycha, czort z nim, puszczaj. Może zabierzemy go ze sobą. Rozumiesz sama, mamy swoje normy. W tym tygodniu musimy zastrzelić dziesięciu prezesów i dwudziestu wicków. Mamy też uratować co najmniej sto zaklętych księżniczek, podobnych do ciebie.
Połechtana pochlebstwem Masza aż pokraśniała z ochoty zostania zaklętą i natychmiast uratowaną księżniczką.
– Nie jesteście tacy straszni, jak mówią, panowie tajni agenci – szepnęła uciekając wzrokiem w bok.
– Miło słyszeć – uśmiechnął się Gusiew. – Kiedy z Jurinem wejdziemy do windy, zastukaj do drzwi, za którymi siedzi Marina i niech też zjedzie na dół. Jasne? Z góry dziękuję. Loszka, za mną.
Do gabinetu weszli bez pukania. Klient zabawiał się jakąś grą komputerową. Okazał się przekarmionym wujaszkiem lat około pięćdziesięciu, o przyciętych na jeża włosach i maleńkich oczkach. „Oho, pomęczą się nasi przesłuchujący – pomyślał Gusiew. Dziesięć do jednego, że ten „prezes” jest wiceprzewodniczącym Rady Nadzorczej i generałem w stanie spoczynku. Z nudów podszczypuje sekretarki, żeby choć czymś zająć… ręce. Pytanie – po co komu tutaj taki jest potrzebny? Tak czy owak – krecha dla funduszu”.
– Co tam? – burknął, nie odwracając głowy zajęty grą Jurin.
– Pan Jurin? – uprzejmie zapytał Gusiew.
Jurin raczył wreszcie spojrzeć na brakarzy.
– Tak, o co chodzi? – zapytał leniwie. – Proszę, siadajcie panowie, siadajcie…
– Dziękujemy. Jestem Paweł Gusiew, starszy pełnomocnik Wydziału Centralnego Agencji Społecznego Bezpieczeństwa…
Jurin zostawił w spokoju „mysz” i spojrzał na gości już bardziej uważnie.
– A to jest pełnomocnik Waluszek – ciągnął Gusiew. – Panie Jurin, jest pan oskarżony o molestowanie seksualne i stosowanie przemocy fizycznej, które doprowadziły…
– A kurrrrrwa! – ryknął Jurin i tak walnął pięścią w klawiaturę, że ta niemal się rozpadła, a komputer zapiszczał głosem pełnym urazy i protestu. Gusiew wyćwiczonym gestem odsunął połę kurtki. Jurin zobaczył rękojeść igielnika i na chwilę znieruchomiał. Potem powoli zaczął wstawać, a Gusiew zrozumiał, że sytuacja jest pochyła. Klient kompletnie nie umiał panować nad sobą, a widać było, że popada w furię.
– Ma pan prawo do stawiania oporu! – głos Gusiewa zadzwonił ostrzegawczo. – Ma pan prawo do zachowania w tajemnicy swojego nazwiska! Ma pan prawo do nieodpowiadania na pytania. Zgodnie z Kodeksem Praw o Bezpieczeństwie Społecznym od tego momentu podpada pan pod nasze rozporządzenia. W razie niepodporządkowania się poleceniom zostanie pan obezwładniony lub zabity. Uprzedzam, że każdy twój ruch może zostać potraktowany jako agresja. Rozkazuję pozostać na miejscu. Ręce na stół!
Jurin opanował się z widocznym trudem i znieruchomiał. Udało mu się oderwać wreszcie spojrzenie od rękojeści igielnika Gusiewa i przeniósł wzrok na znaczek ASB.
– Obszukaj go – polecił Gusiew Waluszkowi.
Waluszek powoli, żeby nie spłoszyć klienta, podszedł do Jurina i sprawnie go obszukał.
– Czysty – zameldował przełożonemu.
– Rozumiem. Jurin, słyszy mnie pan? Przyznaje się pan do winy?
– Nie… – wystękał Jurin. – Nie! Ależ nie!
– Dobrze. Jurin, wyjdzie pan teraz z nami z biura na ulicę. Wychodzimy spokojnie, bez gwałtownych ruchów. Chce pan żyć – to proszę wykonywać polecenia. Najmniejsza próba stawiania oporu – i strzelam. Idzie pan przodem, my za panem. Jasne?
– Chłopaki… – jęknął błagalnie Jurin. – Przecież ten kurwiszon… cholera jedna… ona mnie szantażowała…
– To już wyjaśni się w śledztwie – obiecał Gusiew. – Jeżeli faktycznie was wystawiono, wszystko będzie dobrze. Otrzyma pan nawet rekompensatę za straty moralne. Niewykluczone, że nawet wycofamy ostrzeżenie. Osoby winne zmowy zostaną surowo ukarane. A na razie – proszę robić to, co każemy. No, jazda.
Jurin lekko skinął głową. Widać było, że się zastanawia – rzucić się na napastników z pięściami, czy wybuchnąć płaczem.
– Proszę wykonać polecenie – odezwał się Gusiew. – No dalej, Jurin. Idziemy.
Każdy normalny człowiek na miejscu Gusiewa poradziłby Jurinowi, żeby nie próbował szukać ratunku u ochroniarzy – zatrzymanym różne rzeczy do głów przychodzą, więc lepiej uprzedzić. Gusiew jednak świadomie milczał. Po pierwsze, uznał Jurina za osobnika skłonnego do nadużywania przemocy i ryzykanta, który może sprowokować incydent przy wyjściu z czystej ciekawości – przecież i tak miał niewiele do stracenia. Po drugie, Gusiew nie bez powodu użył określenia „osoby winne zmowy” w liczbie mnogiej. Jeżeli Jurin jest winien, to aluzja, że oskarżenie nie padło tylko z ust „tego kurwiszona”, powinna klienta ostatecznie wytrącić z równowagi. I nie ma mu po co przypominać, że może napuścić na brakarzy pracowników ochrony, a samemu prysnąć gdzieś w zamieszaniu. I tak zresztą się domyśli, jeżeli ruszy głową. Gusiew przyłapał się na myśli, że właściwie to chce starcia. Zapragnął go ujrzawszy okaleczoną dziewczynę. Wrócił do pracy i chyba odzyskał dawne przyzwyczajenia i upodobania.
„Strzelać do złych ludzi… czyżbym akurat tego pragnął przez całe życie? Czyżbym nie nadawał się do innej pracy? Owszem, mogę robić i inne rzeczy. Ale kto ma strzelać, skoro ja będę taki wrażliwy i wybredny? Zajmie się tym ktoś inny, kogo nie zdołam kontrolować. Nie ma znaczenia, że ten ktoś któregoś dnia może zapukać i do moich drzwi. Skoro wziąłeś na siebie prawo decydowania o tym, kto jest zły, a kto dobry, bądź gotów i na to, że kiedyś wybrakują ciebie. Czyli samemu trzeba zostać brakarzem. Jest to wybór najrozumniejszy z możliwych”.
Jurin wyszedł z gabinetu ciężkim krokiem skazańca i od razu skierował się ku windzie. Gusiew skinął głową Maszy, a sam odnotował w pamięci, że z otworzonej kabury niemal wysuwa mu się igielnik. Walki na dole w holu nie da się uniknąć. Było to oczywiste, ponieważ Gusiew przeoczył bardzo istotny moment – nie wyjaśnił, czy ochronę uprzedzono o tym, że prezes wychodzi. Przecież powinni mu podstawić samochód! „Niewybaczalny błąd, ale teraz już nie można nic z tym zrobić… i cofnąć też już się nie da. Nie chcę, żeby ten zboczeniec wbijał ponure spojrzenie w Maszę, gdy ta będzie dzwoniła na dół i dawała fałszywe polecenia. Będzie potem musiała żyć z tym spojrzeniem. Bardzo dobrze wiem, jak to jest – spojrzy na ciebie taki tylko raz, a potem przez pięć lat budzisz się oblany zimnym potem. No nic, jakoś sobie poradzimy. Dobrze, że klienta nie skuliśmy – musiałby przybrać dość niewygodną i widoczną pozę… A może jednak? Ale czemu ja się właściwie tak denerwuję? Na dole pokażę ochroniarzom znaczek – i wszystko pójdzie jak po masie”.
Ponownie złapał się na tym, że niemal podświadomie pragnie walki, chce kogoś postrzelić. „Ostatecznie wariuję, czy co?”
W windzie słychać było tylko głośne sapanie Jurina.
Jak się tego należało spodziewać, ochrona spostrzegła szefa z daleka, od samej windy i wszyscy zareagowali powstaniem z miejsc i zdwojeniem czujności. Jurin idąc środkiem korytarza na razie zachowywał się rozsądnie. Gusiew i Waluszek szli za nim – Gusiew z prawej, Waluszek z prawej i nieco z tyłu. Jurin częściowo zasłaniał sobą Gusiewa, a najbezpieczniejsze miejsce trafiło się Waluszkowi. Brakarze często ustawiają się pozornie głupio, zasłaniając się wzajemnie własnymi ciałami. Zmniejsza się pole widzenia i zwęża sektor ostrzału. Ale po pierwsze, takie ustawienie kompletnie zbija przeciwnika z tropu, bo bierze cię za idiotę – i popełnia błąd. Po drugie, agenci ASB wszystko już niejednokrotnie przećwiczyli, i przywykli do tego, że strzelają, a nie ostrzeliwują się. Po trzecie, w razie gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli, ktoś powinien zostać cały i nietknięty, żeby rozstrzygnąć wymianę ognia na korzyść ASB.
Teraz też obeszłoby się bez incydentów, tylko że stary doświadczony wyga miał w ręce to, czego Gusiew się obawiał – karabin „sajga”. Na razie trzymał go lufą w dół. Stary wyjadacz wyczuł pismo nosem, bał się jednak wszczynania alarmu bez potrzeby i dostania po uszach za nadgorliwość. Najwyraźniej płacili tu nieźle i dowódca zmiany nie chciał stracić miejsca.
„Połamie mi wszystkie żebra – pomyślał Gusiew. – Albo przejdzie na wylot. A figę, chłopaki, nie ze mną te numery. Czas wyprzedzić Jurina i pokazać znaczek”.
Przyspieszył kroku, ale się spóźnił. Na dziesięć kroków przed posterunkiem Jurinowi puściły nerwy.
Wrzasnąwszy dziko: „Załatwić ich!” klient rzucił się w pierwsze z prawej uchylone nieco drzwi.
Dokładniej rzecz biorąc, podjął taką właśnie próbę.
Mniej więcej przy pierwszej literze „i”, kiedy swoim tułowiem Jurin całkowicie zakrył Waluszka przed wzrokiem ochroniarzy, Gusiew już trzymał w dłoni igielnik i naciskał na spust. Skoczył przy tym w lewo, starym sposobem odciągając uwagę ochroniarzy od swego towarzysza.
Pistolet zatrzeszczał i na ciemnym mundurze dowódcy posterunku wykwitł rząd przynajmniej sześciu żółtych igiełek stabilizatorów. Trafiony zdążył tylko odwrócić się do Gusiewa i poderwać karabin. Huknął wystrzał – i pocisk utkwił w suficie.
Pozostałym dwóm ochroniarzom prawie udało się wyrwać rewolwery z kabur, ale Gusiew zdążył skosić obu jedną długą serią. Sprawnym i wytrenowanym ruchem wyrzucił pusty magazynek i przeładował broń.
Jurin zakończył upadek i z hukiem zwalił się na czworaki w drzwiach.
Ochroniarze malowniczo zsuwali się na podłogę.
Waluszek, który nawet nie zdążył wystrzelić, westchnął głośno, wsunął pistolet do kabury i z rozmachem kopnął Jurina centralnie w zadek. Ponaglony tym Jurin zanurkował do środka pokoju, poderwał się na nogi i zatrzasnął za sobą drzwi. Zaraz potem szczęknął klucz w zamku.
– Ratuuuunkuuuu! – rozległo się zza drzwi. – Morduuuują!
– Czemu go wypuściłeś? – wytknął Gusiew partnerowi. Potem się pochylił i podniósł pusty magazynek.
Waluszek pokręcił głową i rozłożył ręce.
– Zgłupiałem – powiedział. – Przepraszam.
– Na pomooooc! – darł się Jurin za drzwiami. – Straaaaaż!
Gusiew nacisnął klamkę i stwierdził, że drzwi są zamknięte od środka.
– Ej, zatrzymany! – zagrzmiał tak, że przekrzyczał wrzaski Jurina. – Macie dwie sekundy na otwarcie drzwi!
Odpowiedź Jurina nie nadawała się do zacytowania.
– Skocz na ulicę i wezwij naszych – zwrócił się Gusiew do Waluszka. – Niech koniecznie wezmą nosze.
Waluszek przeskoczył nad leżącymi ochroniarzami i zniknął za drzwiami. Gusiew podrapał się po ciemieniu i wyjął oba pistolety.
– No dobra, sam się prosiłeś! – rzucił w stronę drzwi. – Teraz będzie egzekucja. No, ja cię zaraz…
Nie rozwijając tematu trzykrotnie strzelił z „beretty” w zamek. Drzwi otworzyły się tak, że nie trzeba ich było nawet popychać nogą – same odleciały pod ścianę. Gusiew wszedł do pomieszczenia, które okazało się jakimś podręcznym magazynkiem nabitym papierzyskami, natknął się na oszołomionego Jurina i nie bez satysfakcji przywalił mu rękojeścią „beretty” pomiędzy oczy. Jurin stęknął i usiadł na ziemi. Gusiew dał mu kilka sekund na zorientowanie się w sytuacji, żeby klient dobrze poczuł, jak dobrze mu się dostało, a potem prawie nie mierząc wpakował mu igiełkę w udo. Winowajca zacharczał głucho i padł na plecy.
– O właśnie – stwierdził Gusiew. Zabezpieczywszy pistolety wetknął je w kabury, zapalił i zaciągnął się z rozkoszą.
Przez drzwi wpadli do magazynku członkowie załogi „karawanu”, trzech mordziastych byczków, przebranych za sanitariuszy pogotowia. Za ich plecami stanął Waluszek.
Z drugiej strony holu rozległ się dzwonek zjeżdżającej windy. Gusiew pomyślał, że to pewnie Marina. Nie pozazdrościłby nikomu będącemu na jej miejscu, ale dziewczyna dziś i tak się napatrzyła na różne paskudztwa. Nie należało się więc spodziewać, że przestraszy ją widok bałaganu w holu.
– Gdzie klient? – zapytali rzeczowo Gusiewa „sanitariusze”.
– Tam. – Gusiew skinieniem dłoni wskazał cel i podszedłszy do stanowiska dowódcy zmiany siadł w fotelu, zakładając nogę na nogę. – A poszkodowana zaraz się zjawi.
– To niech się pospieszy.
– Loszka, bądź człowiekiem, skocz i przywieź ją. A-a… oto i ona.
Gusiew wyjął transiver i wezwał Centralny.
– Gusiew – zgłosił się. – Klient usiłował uciec, obezwładniłem drania, a teraz ładujemy go do karetki.
– Nie „ładujemy go” a „ładują go” – poprawili „sanitariusze”. Dwaj z nich, posapując przepychali nosze z Jurinem przez wąski korytarz, trzeci ze stetoskopem udawał „lekarza”.
– Ochrona została sprowokowana przez klienta i stawiła opór. Mamy trzy niezaplanowane unieruchomienia. Natychmiast przyślijcie tu grupę wsparcia, osłonę milicyjną i obowiązkowo przesłuchującego – im szybciej, tym lepiej. Będzie miał zajęcie. Zostanę na miejscu i poczekam na wszystkich. Tylko się pospieszcie, dobrze? To wszystko, bez odbioru.
U drzwi wyjściowych pojawiła się poszkodowana, przyciskająca do policzka chusteczkę.
– Ostro było – stwierdziła Marina, spojrzawszy na leżących ochroniarzy.
– No, dziewczyno, co z wami? – podskoczył do niej „lekarz”. – Ta-ak, zobaczmy, co my tu mamy… No, nic strasznego. Chodźmy, chodźmy…
– Powodzenia – rzucił Gusiew za Mariną.
– Na razie – westchnęła. – Dziękuję.
Waluszek podszedł do leżącego bez ruchu szefa zmiany, pochylił się i ostrożnie przesunął bezpiecznik spoczywającego na podłodze karabinu.
– Sprawnie ich załatwiłeś – przyznał. – Tylko następnym razem nie chroń mnie tak, dobrze?
– Klient cię zasłonił – burknął Gusiew.
Waluszek spojrzał na dziurkę w suficie i już się nie odezwał.