ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Deszcz złota, wywołany „Drakulomanią”, nie omija i ojczyzny Wampira Numer Jeden. To właśnie zainteresowanie Drakulą jest źródłem stałego potoku zagranicznych turystów, którzy odwiedzają jego kraj.


Szef Centralnego spacerował tam i z powrotem po westybulu, założywszy ręce za plecy. Z dyżurki patrzyły na niego dwie pary zatrwożonych oczu. Dyżurni odwykli nie tylko od pełnienia służby, ale nawet od udawania, że ją pełnią. Wypadki takie jak próba samobójstwa na Nowym Arbacie dawno już stały się czymś niesłychanym, zwłaszcza w centrum miasta, uprzątniętym tak, że bardziej już się nie dało. Agencja powoli zanurzała się w bagnie bezbarwnej nudy. Podczas dyżurów nie zdarzały się nawet okazje do pogadania – nastrój poprawiały czasami tylko wyskoki nieprzewidywalnego Gusiewa. Wydarzeniem było nawet to, że elitarna grupa Myszkina poszła „na psy”.

Gusiew i Waluszek pojawili się w westybulu, kiedy szef oddalał się od wejścia, wchodząc na kolejny krąg. Gusiew przytrzymał drzwi, żeby nie trzasnęły, złożył się jak scyzoryk i bokiem wzdłuż ściany przemknął ku dyżurce. Za nim, podejmując z uciechą grę, ruszył Waluszek. Jemu akurat nic szczególnego nie groziło, co doskonale rozumiał, ale nie chciał przepuścić okazji do zabawy w durnia.

Dyżurny wysunął się z okna i mdlejąc niemal z zachwytu obserwował przedstawienie.

Szef natknął się na ścianę, zawrócił ostro i nie podnosząc oczu ruszył w przeciwnym kierunku. Minął niemal przekradających się obok niego i byłby ich nie zauważył, gdyby nie uśmiechający się od ucha do ucha dyżurny, który wychylił łeb z dyżurki.

– Stać! – ryknął szef prężąc ramiona i zaciskając pięści. Poczucie humoru najwyraźniej mu się zacięło.

Gusiew i Waluszek natychmiast się wyprostowali z rozczarowaniem na twarzach.

Szef poczerwieniał jak burak i wyrzucił gdzieś z głębi trzewi niskie, głębokie charczenie – tak samo, jak niedawno uczynił to minister. Tylko, że szef charczał nie ze strachu – w jego głosie kipiała źle skrywana furia.

– Znaczy… ty! – powiedział, tykając palcem Waluszka. – Do mnie do gabinetu i czekać. Biegiem!

– Taaaaest! – Waluszek lekko trącił łokciem Gusiewa w bok, jakby chciał dodać koledze otuchy, i znikł w głębi korytarza.

– A tyyyy… Ty… – nawet te kilka niezbyt skomplikowanych słów pod adresem Gusiewa nie wydobyło się z ust szefa bez trudu. Potem szef odwrócił się w stroną dyżurki. – Dyżurny! Starszy oficer dyżurny dziennej zmiany! Do mnie!!!

Powiedziawszy to szef jakby sflaczał i ponownie zaczął chodzić tam i z powrotem. Gusiew przyglądał się czubkom swoich butów i czekał na dalsze rozkazy.

– To nic – wymamrotał szef. – Nie pociągniesz mnie za sobą, Gusiew…

– Ogromnie mi przykro… – burknął Gusiew.

– Ja cię jeszcze przeżyję…

– Ale o co chodzi, szefie?

– Milczeć!!! – ryknął szef. – Ach ty… nie wiesz, o co chodzi?! Nic, zaraz ci powiedzą…

W tej chwili podbiegł starszy dziennej zmiany – wciąż ten sam Korniejew. Nie bacząc na osobistą głęboką niechęć do „synalka swego tatki”, tym razem dokładnie tak samo jak Waluszek tknął Gusiewa łokciem w bok. I nawet wykrzywił swą gębę w coś na kształt przyjaznego uśmiechu.

– Słuchaj, Korniejew – zagrzmiał szef. – Bierz wóz, pakuj weń Gusiewa i zawieź go do kwatery głównej. Osobiście zaprowadzisz go do gabinetu dyrektora i przekażesz zastępcy. Jak nie będzie dalszych rozkazów – siedź tam i czekaj. Potem zabierzesz – szef uśmiechnął się złowieszczo – to, co zostanie i przywieziesz tutaj. Osobiście dostarczysz go do mojego gabinetu. Potem jesteś wolny. Wykonać!

– Taaaaest! – charknął Korniejew, strzelając obcasami. – Czy mogę się odmeldować?

– Stać. Gusiew… – szef wyciągnął dłoń – oddajcie broń.

Gusiew, który podczas całej przemowy szefa nawet okiem nie mrugnął, teraz nagle zmienił się na twarzy. Mimo to jednak wyjął igielnik i położył go na poruszającej niecierpliwie palcami dłoni szefa.

Szef krytycznie łypnął okiem na igielnik i niedbale rzucił go na parapet okienka dyżurki.

– Jaja sobie robisz… – zawyrokował. I ponownie wyciągnął dłoń.

– To moja własność – drewnianym głosem sprzeciwił się Gusiew.

– Ty nie masz nic swojego! – uciął szef.

– Ciekawa myśl – Gusiew podniósł wzrok ku sufitowi. – I chyba prawdziwa…

– Korniejew! Odbierzcie mu broń palną!

Korniejew ostrożnie zbliżył się do Gusiewa.

– Pe, bądź tak dobry… – poprosił.

– Nie można nikogo pozbawiać własności osobistej – zacytował Gusiew nie zwracając się do nikogo w szczególności – chyba że zaszedł jeden z następujących wypadków…

– Ja ci dam „następujący wypadek”! Korniejew, zacytuj mu „ptaszka”!

Korniejew spojrzał na szefa tak, jakby ten nagle stracił rozum.

– Po co? – zapytał. – I kogo miałby Pe zastrzelić? Przecież tu są sami swoi. Co, w dyrektora będzie walił?

– Starszy pełnomocniku Korniejew!!!

– Szefie, przecież wy tego naprawdę nie chcecie! Pe, posłuchaj, oddaj rurę, jak Boga kocham… no?

– Korniej, ja cię po prostu nie poznaję. – Gusiew uśmiechnął się do swojego starego, serdecznego nieprzyjaciela i wsunął dłoń pod kurtkę. Bardzo powoli wyjął „berettę”, ale nie wręczył jej szefowi, tylko szurnął wzdłuż parapetu dyżurki. Z okna wysunęła się ręka i niewiele brakowało, a chwyciłaby pistolet, szef jednak okazał się szybszy. Capnął broń, wyrwał magazynek i mrużąc swoje oczy krótkowidza wbił wzrok w górny nabój. Wybiwszy go palcem rzucił go sobie na dłoń i popatrzył na następny. Na jego twarzy odmalowało się głębokie rozczarowanie.

– Dawaj resztę amunicji!

Gusiew położył na wypolerowanej do połysku desce trzy pozostałe magazynki. Szef poddał je starannej inspekcji.

– No dobra… – powiedział już nie tak złowrogim głosem, jak przed chwilą. – Korniejew, wszystko jasne? No to wykonujcie!

– Szefie, nie chciałbym przestać was lubić – smutnym głosem oznajmił Gusiew – ale chyba nie zdołam zachować do was dawnych uczuć. Jestem bardzo pamiętliwy. Chodźmy, Korniej.

– No nie, popatrzcie tylko na tego aroganta! – zapiał z tyłu szef. – Pamiętliwy, widzicie go! Katorga cię czeka, kretynie jeden!

Idący ku wyjściu Gusiew zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić i odpowiedzieć, ale rozsądniejszy od niego Korniejew trącił go w bok i poprowadził dalej.


– Czym pojedziemy? – zapytał Korniejew drewnianym głosem, kiedy zeszli na parking.

– Moim wozem – Gusiew spokojnie ruszył w stroną „dwudziestki siódemki”.

– Sam poprowadzisz?

– Nie. Ty dostałeś rozkaz, to prowadź. Posłuchaj, Korniej, czy ty w ogóle kiedykolwiek wysuwasz nos z dyżurki? Uważaj, bo się przepracujesz. I nie zarobisz wszystkiego…

– Mam chorą córkę.

– Coś poważnego? – zapytał Gusiew z grzeczności, zastanawiając się intensywnie nad tym, co go czeka u dyrektora i jak wyłgać się z opresji.

– Brak – stwierdził Korniejew. – Serce.

– Nie mów! – Gusiew zatrzymał się jak wkopany w ziemię.

– Jak nie będzie się tego leczyć, to brak. Ale na razie trzyma się po cichutku…

– Ale powinni bezpłatnie…

– U nas takich operacji po prostu się nie robi. Trzeba by wywieźć za granicę. Sam wiesz, jakie to pieniądze… No nic, jeszcze rok, dwa, i coś się zbierze…

– Tfu! – Gusiew otworzył drzwi samochodu, usiadł i wyjął kluczyki. Namacawszy pod siedzeniem otwór zamka, pogrzebał przy nim przez chwilę i otworzył skrytkę. Wyjął z niej pokiereszowanego „makarowa” i obejrzał broń z nieukrywanym niezadowoleniem.

– Nie mogę bez broni – stwierdził głosem winnego, podając kluczyki Korniejewowi. – Czuję się jak nagi.

– Jesteś tak samo stuknięty, jak wszyscy – prychnął Korniejew, uruchamiając silnik.

– Nie da się ukryć. – Gusiew grzebał pod kurtką, usiłując wetknąć gdzieś pistolet. W plastykowym łożu igielnika niezbyt wielki „makar” tonął, w kaburze „beretty” się nie mieścił i Gusiew w końcu wetknął go zwyczajnie za pas.

Korniejew dawno nie prowadził żadnego wozu i wybrał nie najlepszą trasę na Łubiankę – przez bulwary. Kiedy wyjeżdżając spod łuku mostu Wielkiego Kamiennego skręcił w lewo, Gusiew drgnął, ale było już za późno. Przed nimi mignął lizak i w poprzek drogi stanął milicyjny „uszaczek”.

– W samą porę – stwierdził Gusiew i spojrzał na zegarek. – Gospodarz zaraz pojedzie do domu. No dobra, z dziesięć minut się spóźnimy…

Korniejew rozejrzał się – z boków już ich zachodzili tacy sami bezkompromisowi stróże prawa.

– Może włączymy koguta? – namyślał się głośno Korniejew. – Jakoś byśmy się przedarli.

– Po co? – Gusiew machnął ręką. – Ja nie mam dokąd się spieszyć, a ty też do końca dyżuru masz jeszcze półtorej godziny. Odpocznijmy.

Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Wreszcie Korniejew nie wytrzymał.

– Towarzyszu Gusiew, dlaczego strzelaliście do ministra? – zapytał udatnie naśladując władczy głos dyrektora. – Wzmocniony ładunek, pocisk o stalowym rdzeniu…

– Nasz przemysł wypuszcza ostatnio bardzo kiepskie szkła – odpowiedział Gusiew, strząsając za okno popiół z papierosa. – A popierdolonych ministrów nazbierało się jak psów. Zboczenie jakieś – rozpierać się na tylnym siedzeniu, kiedy wóz rwie drogą, jakby mu kto dupę przypalił…

– Pewnie się spieszył.

– Do żony i dziatek…

– Zjeść obiad w ściśle rodzinnym gronie!

– Właśnie tak!

– Pe, czyś ty kiedykolwiek zdradzał żonę?

Zdziwiony pytaniem Gusiew zmrużył oczy.

– Korniej – zapytał przenikliwym szeptem – co z tobą? Przecież trzeciego dnia niewiele brakowało, a byś mnie na pojedynek wyzwał?

– A jak przeproszę?

– Dawaj. Kajaj się.

– Przepraszam, wybacz, ale nie miałem wtedy racji. Widzisz, Pe, ty przecież nigdy nie pełniłeś służby dyżurnej, prawda? A – między nami mówiąc – siedzącemu za pulpitem dyżurnemu nerwy zaczynają puszczać. I pod koniec zmiany robi się drażliwy jak niedźwiedź z cierniem w dupie. Ja wtedy zareagowałem nieco za ostro. – Hmm…

– No to zapomnijmy o tym incydencie, zgoda?

– Dobra, zapomnijmy… – i Gusiew, ze zwykłym sobie brakiem wychowania, wyrzucił niedopałek przez okno.

– Czemu śmiecisz? – natychmiast zareagował Korniejew.

– Bo lubię!

– Przecież jesteś brakarzem!

– To cały ty, Kornieju. Bestialsko praworządny. Wieziesz kolegę na egzekucję i pilnujesz, żeby niedopałków za okno nie wyrzucał. A jak mnie tam w tej Komendzie Głównej rozstrzelają? Czy nie będziecie, Korniejew, odczuwali nieznośnego bólu na myśl o tym, że nawet w ostatniej godzinie życia starego towarzysza broni nie umieliście powstrzymać się od uwag i złośliwostek pod jego adresem?

– Pięknie – uśmiechnął się Korniejew. – Książki powinieneś pisać. O jasnej drodze i bezchmurnej przyszłości przed nami.

– Dawno nie czytałem niczego współczesnego. Naprawdę takie gówno?

– Nie, dlaczego… Choć czasami łapię się na tym, że z radością bym poczytał jakiś kryminał w rodzaju Marininy. Ale skąd teraz wziąć coś takiego?

– Ależ ona pierdoły pisała! – nie wytrzymał Gusiew. – Pamiętam, miała tylko jedną normalną książkę – „Stylistę”, a i tam co chwila przechodziła w niej z górnolotnej mowy na język protokołu milicyjnego.

– Pierdoły nie pierdoły, ale na willę we Włoszech forsy jej wystarczyło.

Gusiew nie bardzo pojmował taką logikę, ale postanowił nie rozwijać tematu. Odsunął fotel do tyłu i ponownie zapalił. Korniejew podsunął mu dziewiczo czystą popielniczkę.

– A czemu ty się moją żoną zainteresowałeś? – przypomniał sobie Gusiew.

– Tak ogólnie. Ciekaw jestem. Coś się w moim życiu załamało, pojmujesz? Nie, żebym swoją kochać przestał, nie. Ale wszystko jakieś takie bezbarwne się porobiło, codzienne. A jak sobie dziubniesz coś szybko na boku – lecisz do domu jak na skrzydłach… I tak się zastanawiam – tylko u mnie tak, czy to normalne?

– Mówią, że normalne.

– Dawno po rozwodzie jesteś?

– Sześć, albo siedem lat – stwierdził Gusiew obojętnie i sam się zdziwił, jak łatwo mu mówić o czymś, co jeszcze tak niedawno darło mu duszę. – Nie, swojej oczywiście nie zdradzałem. Jakoś mi się to nie mieściło w głowie. Pobraliśmy się z wielkiej miłości.

– To czemu się rozwiedliście?

– Ona za bardzo pragnęła dziecka. A ja się przesadnie opierałem.

– Dlaczego?

– Bo jestem tchórzem – rzucił Gusiew. – Zwyczajnie… jestem tchórzem i tyle.

Загрузка...