ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Można się tylko zdumiewać cierpliwością narodu, który przez niemal dziesięć!at znosił rządy takiego władcy. Ale dla zrozumienia „fenomenu Drakuli” trzeba uwzględnić istnienie stałego zagrożenia zewnętrznego, wiszącego nad całą Transylwanią i sąsiednimi krajami w XV wieku.


– Zadanie! – ryczał coraz głośniej czyjś głos. – Twoje zadanie!

„Boże, ależ koszmar mi się przyśnił! To już koniec, trzeba mi na emeryturę! – myślał niemrawo Gusiew, usiłując ocknąć się z tępego, sennego oszołomienia. – Ale czemu mi tak chrupie w stawach? Co jest, pogoda się zmienia?”.

– Twoje zadanie, złamasie jeden!

„Nie, to nie stawy… Wszystko mnie boli. Wszędzie. A może by tak otworzyć oczy? Gdzie ja jestem?”

– Dalej udajesz bohatera. No dobra…

Łup!

– A-aaa!!!

Łup!

– U-uuu!!!

„Chyba kogoś biją? Ciekawe, kogo i za co?”

– Loszka, nie zapomniałeś o płaskoszczypach?

– Szefie, proszę mnie nie obrażać. O, są…

Zachrzęściło.

– Aaargh!!!

– Przestańcie hałasować! – poprosił Gusiew. Wydało mu się, że powiedział to głośno i wyraźnie, a w rzeczywistości z trudem wystękał drętwe słowa. Język mu zesztywniał, a wargi poruszały się jakoś kiepsko i same z siebie.

– Co on mówi? Pe! Nic, nic, mój drogi, wszystko będzie dobrze. Chłopaki, dajcie mu wódki, tylko ostrożnie.

– Zaraz cię zabierzemy, Paszka.

Gusiew rozkleił jedno oko, otworzył je, ale niczego nie zrozumiał. Leżał na podłodze w jakimś nieznanym mu pomieszczeniu, a nad nim pochylał się uśmiechnięty Waluszek. Na czole jego partnera tężał potężny guz.

– Cześć – powiedział towarzysz. – Wiesz, samochód rozbiłem. Wyobraź sobie, przed chwilą. Zajeżdżałem na parking, sięgnąłem do schowka po papierosy, cofnąłem się, a tu słup. Karoserię mi wydęło, reflektor w pizdu poszedł. A zderzak w ogóle się wygiął i odpadł. No i tak…

Tuż obok znów ktoś przeraźliwie zaryczał z bólu.

Gusiew z trudem odwrócił głowę. Pomieszczenie rozjaśniał potężny reflektor – w snopie jego światła widać było dwóch siedzących na krzesłach i starannie do nich przywiązanych nagich ludzi. Ten z lewej był cały zakrwawiony – i to on tak się darł. Prawy wyglądał na nietkniętego, ale kompletnie załamanego. Trzęsły mu się wargi, w oczach miał łzy.

Przed jeńcami przechadzał się tam i z powrotem rozdrażniony Daniłow z uniwersalnymi kleszczami w dłoni. Też chyba w coś wjechał, bo miał zabandażowaną głowę.

– Żyjesz? – zapytał. Gusiew zdobył się na mizerne kiwnięcie głową.

– I bardzo dobrze. Wyluzuj, wyjdziesz z tego… Najważniejsze, że żyjesz. A drobiazgi zaraz sobie wyjaśnimy…

Powiedziawszy to wyjął z kabury swój ulubiony PSM i niemal nie patrząc strzelił zakrwawionemu w łeb. Ten tylko jęknął.

– No popatrz, chybiłem! – zdziwił się Daniłow. – Może spróbuję jeszcze raz? Co ty na to, jednouchy? A może i jednooki?

– Ty chuju! – charknął jednouchy.

– Nie, oko wyrwę ci potem. A na razie zostaniesz… monozygociarzem! Wiesz, co to takiego?

– Paszka – nad Gusiewem ponownie nachylił się Waluszek – Ty pewnie nie kumasz, co się dzieje. To normalne, pozbądź się obaw. Chłopcy na górze zaraz uwiną się z robotą i wyciągniemy cię stąd. Z tobą wszystko w porządku, trochę ci tylko przyłożyli. No nic, do wesela się zagoi…

– Monozygociarz to jednojajeczny! – oznajmił z dumą Daniłow.

– Wszystko jedno, przyszła na was kryska, krwiopijcy! – wycharczał „monozygociarz”. – Ci, których nie zabiją, pójdą na katorgę…

– Ej, przyjacielu, to ty na katorgę pójdziesz. Ale będą tam mieli z ciebie uciechę! Jedno ucho, jedno jajo, jedno oko – ty nie myś1, że zapomniałem! Będziesz, przyjacielu, ozdobą baraku dla inwalidów! A co się tyczy krwiopijców…

– A-aaa! A-aaa!!! U-uuu!

– To za Gusiewa, oprawco niedojebany!

– Aaaargh!!!

– A teraz powtórzę pytanie. Wasze zadanie. No?!

Rozległ się tupot, jakby ktoś zbiegał ze schodów. W polu widzenia pojawiło się kilku ludzi z grupy Daniłowa. Ten się obejrzał i poruszył pytająco podbródkiem.

– Siemiecki [25] skonał – zameldowano mu. – W sumie poległo dziewięciu. A rannych mamy dziesięciu.

– Czemu mnie liczycie?

– Nie, bez ciebie. Okazało się, że Łopian ganiał z kulą w nodze. Dopiero teraz zauważył.

– No tak, zdarza się… Dobra. Rannych na samochód i do szpitala. Było coś od szefa?

– Ugrzązł na Kremlu na dłużej, nie wiadomo, kiedy się zdoła wyrwać. Powiedział, że na razie musimy sobie radzić sami. A, dzwonił Korniej. Wezwał wolną zmianę, ale nikt nie przyszedł.

– Co było do przewidzenia. Brali ich prosto z łóżeczek, z ciepełka domowego. Najważniejsze – żeby tylko brali. Wtedy oddadzą. Dobra, dość gadaniny, bierzcie Gusiewa. I wiesz co, Misza… Jak będziecie jechali, przebij się na „rządową”, znajdź kogoś, kto powiadomi jego starego…

Więcej Gusiew niczego już nie słyszał, bo się rozluźnił i chyba stracił przytomność – a może po prostu zasnął.


– No, ależ ty masz melodię do spania! – stwierdził Waluszek siadając obok łóżka, pełniącego rolę szpitalnego tapczanu. – Przespałeś rewolucję i kontrrewolucję. A przy okazji, miło mi rzec, że przedstawiono cię do orderu.

– Przyniosłeś moją „berettę”? – zapytał Gusiew bez entuzjazmu w głosie. Minęły trzy dni i ogromna opuchlizna, w którą wysiłki piwnicznych oprawców przekształciły jego twarz, powoli zaczynała się cofać.

– Wybacz, nie znaleźliśmy jej – Waluszek rozłożył bezradnie ręce. – Może później się znajdzie.

– Akurat się znajdzie… Jakiś śledczy ją sobie przywłaszczy. Szkoda spluwy, zabiłem dla niej człowieka.

– Wiem, jak zabiłeś. Daniłow wszystko mi barwnie opowiedział.

– Zełgał pewnie.

– Być może. A wiesz, „browninga” sobie znalazłem. Wszystko jak należy, zdobycz wojenna. Wtedy, jak ciebie wyciągaliśmy.

– Gratuluję. Wóz naprawiłeś?

– Nie było kiedy. Jeszcze zdążę. Na razie jeżdżę „dwudziestką siódemką”. Wóz z charakterkiem i znaczny, cały postrzelany. Wiesz, jak krawężniki na jego widok drętwieją? Aż chętka bierze, żeby przepisy przekraczać.

– Co w oddziale?

– Nie uwierzysz. Przysłali uzupełnienie – te same głąby, które przyszły, żeby nas pozabijać. I jacyś tacy zuchwali… Wiesz kto jest nowym szefem? Twój przyjaciel, Korniej. Szef dostał awans, chyba w dyrektory pójdzie.

Gusiew westchnął ciężko.

– Rzeczywiście, wszystko przespałem – powiedział. – Loszka, posłuchaj… ale to tak, między nami. Gdzie butelka, rekrucie?!

Waluszek parsknął szczerym, beztroskim śmiechem.

– Cały czas czekałem, jak długo wytrzymasz. Proszę bardzo. – Rozejrzał się niczym groszowy spiskowiec, jakby w pomieszczeniu był ktoś jeszcze, i wyjął zza pazuchy litrową butlę „Jacka Danielsa”. – W porządku? A w paczce mam zgrzewkę „Coli”, jakbyś chciał rozrobić. Są jeszcze pomarańcze, czekolada…

– Dziękuję – westchnął Gusiew i przypiął się do butelki, jakby był w niej eliksir zdrowia i młodości.

– Nie ma za co. Długo jeszcze będą cię tu trzymali?

– Mogę się wypisać choćby dzisiaj. Po prostu, szczerze mówiąc, nie mam ochoty. Muszę poleżeć z tydzień, lub dwa. No i… starsi towarzysze tak mi radzą.

– Masz niesamowitą ochronę. Przed drzwiami siedzą takie byki… wyobraź sobie, obszukali mnie od stóp po czubek kaczana. Już myślałem – koniec, jaja mi zarekwirują. Ale oni tylko broń mi zabrali. Osły jedne. Jakbym nie był brakarzem.

– A jakże, Loszka, jesteś brakarzem – stwierdził Gusiew zupełnie poważnie. – Prawdziwy z ciebie agent specjalny z licencją na zabijanie. Gdyby nie ty… Ogólnie rzecz biorąc wszystko dzięki tobie…

– Daj spokój…

– Żadne tam „daj spokój”. Dziękuję.

– Mnie też order obiecali – oznajmił Waluszek bez żadnej skromności w głosie. Widać było, że jest dumny ze swoich wyczynów. – Wszyscy zresztą dostaną. Szef-Bohatera, pozostali po Czerwonej Gwieździe. Mówią, że nawet Korniejowi coś skapnie. Za okazane męstwo. A ja cały czas myślałem – jak to się nazywa, kiedy cię butem w pysk kopią!

– Nie obrażaj Kornieja. Nie jest takim łajnem, jak myślisz. Okazuje się, że ma chorą córkę, której grozi brak. Zbiera na operację, wypruwając z siebie flaki na służbie. I jak widzisz, dosłużył się…

– Aha. Wybacz, ale na mnie pora. Pod wieczór Daniłow tu zajrzy. Nie wyżłop całej butelki, wspominał, że chciałby się z tobą poważnie rozmówić.

– Mnie teraz wystarczy kilka łyków i po ścianach zacznę chodzić – stwierdził ponuro Gusiew. – Alkohol i środki znieczulające… Zabójcza mieszanka. A nie powiedział konkretniej, o co chodzi?

– Wydaje mi się, że on rozgryzł jednak tych perwersów, co cię przesłuchiwali. Miał dość zagadkową minę.

– A co to za przesłuchanie… Same poniżenia i drwiny. Wiesz, ja prawie nic nie pamiętam.

– A czy to źle? – zdziwił się Waluszek.


Daniłow przyjechał bardzo późno i zastał Gusiewa w mocno różowym humorku. Ale i on przywiózł butelkę, którą wetknął choremu pod łóżko.

– Ci twoi ochroniarze to pedryle – stwierdził. – Trzeba by takich rozstrzeliwać. Widzą, że idzie brakarz, ale mimo tego rozstawić nogi, ręce na ścianę… Gdzie oni byli, pytam ja się, kiedy cię zgarnięto.

– Gwizdać na nich!

– Dobrze choć, że wypitki nie zabrali. Tylko: „Nie za wiele będzie?” Dla was zostanie – mówię – jak się tu cały Centralny zwali. Na Kreml nas wystarczyło… Szlag by to trafił, strasznie mi żal, że mnie tam nie było.

– No, przepraszam.

– Głupstwo, zdarza się…

– Między nami mówiąc, mnie też tam nie było.

– Ha, ha, ha! Pe, gdyby nie ty… Ogólnie rzecz biorąc, przez ciebie to wszystko skończyło się tak dobrze.

– Nie przeze mnie – sprzeciwił się niemrawo Gusiew. – Waluszek się postarał. W porę znalazł się na miejscu i nie stracił śladu. Potrafi jeździć ten chłopak. Ale opowiadaj, co słychać…

– Marnie. Wszędzie burdel. W całym kraju pod trawkę poszło siedemdziesiąt procent składu osobowego ASB. W Moskwie najmniejsze straty były w Południowo-Zachodnim, gdzie chłopaki od razu rączki do góry podnieśli… a my mamy drugie miejsce.

– A u nas ilu?

– Ponad połowa. Zabitych – stu osiemdziesięciu siedmiu. Z tego na Kremlu – dziewięćdziesięciu. Wszystkich pośmiertnie przedstawiono do orderu Bohatera. Nawet tych, których zastrzelono w domach.

– Dużo im z tego przyszło… A szczególnie rodzinom. No to co? Golniemy po jednym za pamięć niewinnie pomordowanych?

– Owszem – odpowiedział Daniłow, podnosząc literatkę ze stolika.

– Żyj, Daniła.

– Żyj, Pe.

Gusiew pił ostrożnie, ale mimo wszystko przypiekło mu pękniętą wargę i musiał się skrzywić.

– Morowo się stawiałeś na tym przesłuchaniu – zauważył Daniłow.

– Znaczy jak? – nie zrozumiał Gusiew.

– Godnie. Doprowadziłeś tych kutasów do białej gorączki.

– A ty skąd to wiesz?!

– Wszystko zapisali na wideo. Od samego początku.

– Do diabła! – Gusiew aż podskoczył na łóżku. – A gdzie jest ta kaseta?

– Zabrali. Przyjechał człowiek od niejakiego Gusiewa i zabrał. A co, trzeba było nie oddawać?

Gusiew zamyślił się na chwilę.

– Nie, dlaczego… – odezwał się wreszcie. – Może tak będzie nawet lepiej. Niech się zapozna. A ja tam niczego takiego… Puściłem farbę, czy nie?

– Nie, uspokój się.

– Widziałeś?

– Nie, tamci powiedzieli. Właściwie to jeden z nich. Robiłem wszystko naukowo – naciskałem tego, który był bardziej twardy. A drugi tymczasem się łamał… aż pękł. Co prawda nie wcześniej, aż zabiłem pierwszego. Wiesz, człowiek to zadziwiająca istota. Wie przecież, że to stara sztuczka wojskowych grup zwiadu, i że drugiego „języka” też się wykańcza! Ale mimo wszystko zaczyna mówić.

– Daniła – Gusiew położył się na boku i odwrócił do Daniłowa twarzą. Wbrew temu, czego się spodziewał, towarzysz się nie żachnął. Gusiew na jego miejscu chybaby nie wytrzymał – przed kilkoma godzinami zaszedł do łazienki i ze strachem popatrzył w lustro. A potem przyrzekł sobie, że ponownie zrobi to nie wcześniej, niż za miesiąc. – Powiedz mi, przyjacielu… Udało ci się wyjaśnić, czego oni ode mnie chcieli?

– Tak… Chyba tak. Dziwna sprawa, Pe. Weź tylko pod uwagę, że czegokolwiek bym się dowiedział, mój stosunek do ciebie się nie zmienił. I nigdy się nie zmieni. Kumasz?

– Ten „język” powiedział ci, że rankami piję krew chrześcijańskich niemowląt?

– Prawie trafiłeś.

– To znaczy? – najeżył się Gusiew.

– Wiesz… to dziwne… oni mieli dwa zadania. Pierwsze – solidnie cię pomęczyć. Chcieli chyba tę taśmę z przesłuchania dostarczyć potem tam, gdzie w rezultacie wszystkich działań trafiła. Żeby twój stary był bardziej skłonny do rozmów.

– A to bardzo dobrze – oznajmił Pe.

Daniłow pokręcił głową i mruknął coś niezbyt zrozumiałego.

– Co znowu? – żachnął się Gusiew. – Każda płotka będzie mnie uczyć, jak mam sobie układać sprawy rodzinne?

– Nigdy w życiu. Wybacz. Pomyślałem sobie tylko – żeby zawału nie dostał…

– Ten stary piernik jest z żelazobetonu. Prędzej ty sam dostaniesz zawału. A drugie zadanie tych przyjemniaczków?

– Drugie? Hmm… Kazano im wyjaśnić, kto jest prawdziwym autorem „Memorandum Ptaszkina”.

– A co ja niby miałbym z tym wspólnego? – zapytał niemal odruchowo Gusiew.

– No… Nie wiem – zmieszał się Daniłow.

– Nie, ale powiedz, co ja miałbym z tym wspólnego? Daniłow podniósł na Gusiewa spojrzenie swoich niewinnych jak u dziecka oczu i powiedział cicho:

– No właśnie, tak sobie myślę: co ty miałbyś z tym wspólnego, Gusiew?

– Co to znaczy „prawdziwy autor”? Przecież ci opowiadałem.

– Zamknij się, Pe – poprosił łagodnie Daniłow. – Myślisz, że ci nie wierzę?

– Podejrzewam.

– A ja chcę ci wierzyć – stwierdził Daniłow z naciskiem w głosie. – Dawniej wierzyłem i teraz chcę. I cokolwiek byś mi teraz powiedział – uwierzę.

– A ty bardzo chcesz poznać prawdę? – zapytał Gusiew agresywnie.

– Pewnie tak. Być może… mimo wszystko ciekawe, kto to wymyślił. Cokolwiek by mówiono, nie była to idea kolektywna. Coś takiego mógł wymyślić wyłącznie jeden człowiek.

Gusiew poczuł, że złość, która go chwyciła przed chwilą, powoli mu przechodzi.

– A według ciebie – zapytał łagodnie – jaki to był człowiek?

– Bardzo nieszczęśliwy – odpowiedział Daniłow stanowczo. – I wściekły na cały świat.

– Całkowicie niezdolny do pogodzenia się z istniejącą rzeczywistością… – podchwycił Gusiew.

– Nie inaczej. Właśnie tak. On chciał wszystko zmienić.

– Chciał uczynić świat czystym i sprawiedliwym. Choć w jednym kraju. Chciał stworzyć społeczeństwo bez podziałów, nie porozrywane jak zwykle na bandziorów i zwykłych ludzi, a zjednoczone. Chciał zniszczyć podstawę przestępczości – jej pierwotnych wykonawców. Jej bazę. Przecież zrozum, Daniła, rzecz nie w ekonomice, nie w poziomie życia…

– Wiadoma sprawa, nie tylko o nie chodzi…

– Nie tylko i nie aż tak. Kraść zaczyna się z głodu i niedostatku. Ale to wcale nie znaczy, że człowiek, który w kieszeniach unosił z pola kłosy pszenicy, obowiązkowo potem weźmie się za magazyny z chlebem. Kiedy bieda przyciśnie, gdy życie weźmie za gardło, wielu jest gotowych gwizdnąć to, czego pozornie nikt nie pilnuje. I wcale z tego powodu nie zostają zatwardziałymi bandytami. Ale jeżeli cię od dziecka uczono, że pracują tylko durnie, że lepiej jest zabrać, ukraść… A kto tak uczy?

– Ten, który przez całe życie nie robił nic innego – podsunął Daniłow.

– Właśnie. Wiesz, całe życie przerażała mnie historia tak zwanych skurwionych bandytów, którzy podczas wojny poszli do karnych batalionów. I walczyli tak, że liczni z nich zostali w trakcie walk oficerami i wrócili do domów z orderami na piersi. Ale w cywilu okazało się, że ponieważ przed wojną niczego porządnego nie umieli, to potem też żyć uczciwie nie mogli. Nigdy nie brali w ręce żadnego przedmiotu cięższego od cudzej portmonetki. No, chyba że broń. I wszyscy bardzo szybko wrócili do dawnej profesji.

– Rzeczywiście. A… my z tobą czym się zajmujemy przez całe życie?

Zaskoczony bezpośredniością pytania Gusiew umilkł na chwilę.

– Nie zbijaj mnie z tropu – poprosił. – Choć oczywiście tak… masz rację. To właśnie jest najgorsze. Ale chłopcy, który widzą mnie i ciebie na ulicy, nie zechcą zostać brakarzami. I nigdy nie zostaną złodziejami i bandytami. A wtedy smarkacze patrzyli na tamtych drani i myśleli – czemu ja w gównie żyję, a ferajna po restauracjach się rozbija? I tak się rodziło nowe bandyckie pokolenie. Nawet polityczni… a zresztą, nieważne. Przypomnij sobie teraz, co tu się działo w latach dziewięćdziesiątych. To samo. Kraj pełen nędzarzy, tłumy bezrobotnych – a obok przejeżdżają bandyci w „Mercach”. Trzeba było zatrzymać ten proces, rozumiesz? Przeciąć, wypalić, zrąbać, spalić do korzeni. I nie tylko jeden Ptaszkin myślał – jak tego dokonać? Wielu myślało. Ale to właśnie on stworzył plan działań. Surowych, okrutnych niemal, ale sprawiedliwych. Sytuacji daleko do ideału. Ale przecież jakoś wszystko zadziałało, prawda?

– Prawda – odpowiedział Daniłow. – Zadziałało.

– I to my zrobiliśmy?

– Ależ oczywiście.

– Więc w czym problem?

– W niczym. Nie wściekaj się, Pe.

– Wcale się nie wściekam. – Gusiew wziął literatkę i łyknął. – Po prostu czasami bywa przykro. Niektórzy tak mówią, jakbyśmy starali się na darmo.

– Wcale nie na darmo! – oburzył się Daniłow za wszystkich brakarzy.

– Ale po cholerę tym oprawcom było wiedzieć, kto był autorem notatek Ptaszkina?

– Pe, przecież to kontrwywiad. Diabli wiedzą, co sobie umyślili. Może chcieli wszystko zwalić na CIA? Znaleźć autora planu i pokazać wszystkim jako agenta światowego imperializmu. Wiesz, ja chciałbym poznać tego Ptaszkina. Choćby po to, żeby zobaczyć, jaki był – wymamrotał Daniłow patrząc w podłogę. – Szkoda, że to niemożliwe.

– Nazywał się Lebiediew – powiedział Gusiew. – Paweł Leonidowicz Lebiediew. I masz rację, Daniła. Tego człowieka już nie ma.

Odwrócił się na plecy i zamknął oczy.

– Zdarza się… – oznajmił Daniłow filozoficznie.

Загрузка...