Ciekawe, że wszystko wskazuje na to, iż wśród narodu Vlad był dość popularny. Przyczyny tego były głównie psychologicznej natury.
Podczas drogi Gusiew odszukał w notatniku jakiś potrzebny mu telefon i Waluszek musiał ścierpieć długą rozmowę partnera z nieznanym mu Wasilem Wasiliczem, z której zrozumiał tylko, że Gusiew i Wasilicz bardzo się wzajemnie szanują. Zagadkowe aluzje i dziwaczne abrewiatury [20] szybko Waluszka znużyły i skupił się na prowadzeniu. W końcu Gusiew wyłączył transiver i zapalił, najwidoczniej bardzo z siebie zadowolony.
– I jak, wszystko w porządku? – zapytał Waluszek.
– Zobaczy się na miejscu. W zasadzie Wasilicz jest gościem wpływowym, ale i jego możliwości są ograniczone. Podrzucić jakąś informację do przemyślenia, szepnąć słówko gdzie trzeba – zawsze i proszę bardzo. Ale nacisnąć odpowiednią dźwignię – figę. Taki sam uczciwy najemnik, jak ja z tobą. No dobra, coś istotnego jednak nam dał. Teraz wiemy, gdzie szukać. Przy okazji godzi się wspomnieć, że ktoś przed chwilą przepuścił skręt w lewo. Trzeba było zjechać w boczną drogę. Wybacz, zagadałem się i nie spostrzegłem…
– Zawrócimy nieco dalej – stwierdził z olimpijskim spokojem Waluszek. W odróżnieniu od Gusiewa w ogóle nie przejmował się takimi drobiazgami. Zawsze mógł zawrócić nieco dalej. Gusiew głęboko przeżywał niepowodzenia oraz wszelkie błędy i starał się w ogóle ich nie popełniać. A Waluszek po prostu naprawiał popełnione pomyłki. Przychodziło mu to bez trudu.
Zawrócić jednak udało im się nieprędko. Przeszkadzał w tym przede wszystkim Gusiew, który z zasady nie zgadzał się na włączenie koguta i rzucanie się niby mały, ale zajadły i gniewny buldożer przez podwójną linię, kiedy nie było naglącej konieczności podobnych manewrów. Wróciwszy na poprzednie skrzyżowanie Waluszek nie wytrzymał i popełnił wykroczenie – skręcił w prawo, mimo przekreślonej strzałki na znaku drogowym. Przed czujnym okiem nudzącego się w „szklance” pośrodku Rublewki menta z powodzeniem zasłonił wóz długi autobus.
– …i potem jeszcze raz w prawo – podpowiedział Gusiew. – Wiesz Losza, jestem rzadki głupek. Nie zamówiłem dla nas przepustek. Jakoś się nie domyśliłem.
– Przecież mamy wszędzie wolny wstęp! – zdziwił się Waluszek.
– Aha. Tylko że ten wolny wstęp kończy się na murach Kremla. A Centralny Szpital Kliniczny jest prawie tym samym, co Kreml. No, dobra, jakoś się przedrzemy. Ale tak czy owak ujawnimy się, a odźwierny zapisze numery wozu.
„Dwudziestka siódemka” przejechała przez wąski korytarz z metalicznymi zaporami i zatrzymała przy szlabanie na wjeździe do CSK. Do wozu natychmiast podszedł bramkarz – młody chłopak z pasiastą laską, w rozpiętej kurtce narzuconej na mundur nieznanego brakarzom typu. Przyjrzał się numerom, popatrzył w kierunku budki kontrolnej, w której siedzieli posiwiali weterani służby wartowniczej w furażerkach i dał Waluszkowi znak ręką – spadaj.
– Schamiał naród do granic niemożliwości – stwierdził Gusiew, wysiadając z wozu. – Dawniej choć pytali, kto taki. Nie pękaj, dobrze?
Waluszek zapalił i przygotował się do niepękania. Gusiew rozpoczął rozmowę z bramkarzem, który nadął się i coraz bardziej wypinał pierś, unosząc jednocześnie podbródek. Z budki wylazł jakiś siedemdziesięcioletni na oko dziadyga z wyraźnym zamiarem wsparcia bramkarza, ale w tej samej chwili Waluszek spostrzegł charakterystyczne drgnienie ramion Gusiewa, który ujął w rękę klapę kurtki i nieco ją odsunął. Dziadygę błyskawicznie cofnęło w głąb budki, a bramkarz jakby się skurczył. Znaczek ASB nawet i tutaj miał swoją wagę. Ale wpuścić Gusiewa na swoje terytorium ochroniarze nadal nie zamierzali. Nie czuli się już tak pewnie, jak przedtem, lecz mimo wszystko uparcie trzymali się swojego. Waluszek palił i czekał, kiedy Gusiew sięgnie do swojego najbardziej przekonującego argumentu, jakim była „beretta”. Ciekaw był, czy jego prowadzący ma dostatecznie twarde jaja, żeby na siłę wedrzeć się do tak poważnego obiektu, jak słynna „Kremlówka”.
Gusiew jednak chyba chciał uniknąć głośnej awantury. Wszedł do budki i zaczął rozmowę z dziadkami. „Bramkarz” przewiercał pełnym wrogości spojrzeniem samochód brakarzy, a szczególnie Waluszka.
Z tyłu podjechała karetka pogotowia – nie jakaś tam odrapana „Gazela”, ale „Chevrolet”. Wielka maszyna zwiesiła swój tępy ryj nad „dwudziestką siódemką” i niecierpliwie pojękiwała. „Bramkarz” ponownie polecił Waluszkowi skinieniem dłoni, żeby się zmywał, ale Aleksiej udał, że jego ten gest nie dotyczy. I na wszelki wypadek otworzył kaburę igielnika.
Karetka wyła, a Waluszek spokojnie palił. Z budki wyskoczył podenerwowany Gusiew i w przelocie rzucił „bramkarzowi” coś kąśliwego, bo jego twarz natychmiast pokryła się czerwienią. Szlaban frunął w górę. Gusiew wskoczył na miejsce i trzasnął drzwiami tak, że niewiele brakowało, a rozniósłby samochód.
– Naprzód! – polecił. – S-s-skurwysyny! Patrzcie ich, obiekt wydzielony! Ich, psiakrew, prawo nie dotyczy! Dobrze, dranie, jeszcze tu wrócę! Pokażę wam, co to znaczy służba na posterunku bojowym… Wasz posterunek znajdzie się w strefie ogniowej… Wtedy zobaczymy, kto ma pełnomocnictwa, a kto nie! Wybacz Loszka, wkurwili mnie tak, że bardziej już nie można.
– Przez cały czas czekałem, kiedy sięgniesz po rurę – podbechtał go Waluszek.
– Dzisiaj nie można – westchnął Gusiew. – Spieprzymy sprawę. Co za kurestwo! Wyobrażasz sobie, pod tą budką jakiś chłopak po ścianach łazi i jęczy: – Wpuśćcie mnie, potwory, żona mi umiera na położniczym!” A oni mu na to: „Dni odwiedzin w czwartki i soboty, tam na ścianie wisi telefon!” [21]
„Dwudziestka siódemka” sunęła wolno po niezbyt starannie uprzątniętej alei. Łatwo było zauważyć, że ciecie też są tu „wydzieleni”, i przepracowywać się nie lubią. A miejskich śmieciarzy z ich „odkurzaczami” oczywiście tu nie wpuszczano. Do takiej odpowiedzialnej roboty, jak zebranie opadłych liści i umycie asfaltu chłopcy nie spełniali wymagań formularza dopuszczenia do prac niejawnych.
– Skręć na chwilkę do budynku głównego – poprosił Gusiew. – O tam, na prawo, trzeba się trochę zabezpieczyć i jakoś sformalizować naszą wizytę. Szybko się uwinę. A ty tymczasem zaparkuj na lądowisku dla helikopterów. Żeby uniknąć niepotrzebnych awantur. Widzisz, prostakom nie wolno się tu zatrzymywać. Tu podjeżdża „członkowóz” Litwinowa. Dwa dni na każde trzy. Nazywa się to u nich „na podładowanie”. Kurwa jego mać! Jeszcze jednego Jelcyna się dorobiliśmy! I to z najlepszymi, najszlachetniejszymi zamiarami. Gdybym wiedział, czym to się skończy, jak Boga kocham, zwiałbym do Afryki!
Z tymi słowami wysiadł z wozu i szybkim krokiem ruszył w stronę bocznego wejścia do budynku głównego. Waluszek posłusznie wrzucił wsteczny bieg. W samą porę – do „dwudziestki siódemki” pospiesznie kusztykał już kolejny dziadyga w furażerce. „Boże wielki, skąd ich tylu nabrali?! – zdumiał się Waluszek. – Czy to jakiś rezerwat dla emerytów z KGB? Ale czemu ja się dziwię – cały nasz rząd składa się z takich typów. No, może gęby mają nieco bardziej inteligentne. A Przewodniczący ledwo już ciągnie… Ciekawe, ciekawe”.
Gusiew przepadł na jakieś piętnaście minut. Wrócił ze stężałą twarzą, bezlitośnie żując dwudziesty chyba tego dnia papieros.
– Jazda do ONF-u – stwierdził. – Teraz najważniejsza jest szybkość.
– Gdzie? – zapytał Waluszek.
– Pokażę ci. Do Oddziału Neurologii Funkcjonalnej. Wielcy tego świata tak nazywają swoje wariatkowo. Żeby po raz kolejny nie urazić ich delikatnej psychiki.
– Ależ ty się tu czujesz jak w domu – zauważył Waluszek, wykręcając na miejscu maszynę.
– Bywało się – oznajmił krótko Gusiew.
Do długiego budynku ONF-u podjechali od tyłu.
– Widzisz te drzwi? – zapytał Gusiew. – To „numery”. Kilkupokojowe apartamenty z oddzielnymi wejściami. Żeby nie dało się zobaczyć, kogo akurat przywieźli. Zorientowany jest tylko personel medyczny. Podjedź do bocznego wejścia. O, tak. A teraz posłuchaj instrukcji i pouczenia w jednym. Gotowy?
Waluszek bez słowa kiwnął głową.
– Znajdujemy się, przyjacielu, w samym sercu wężowiska, które włada naszą wielką i rozległą Ojczyzną – stwierdził Gusiew. – Wybacz, że cię w to wciągnąłem. Samo tak jakoś wyszło. Trzeba będzie troszkę pocierpieć. Najważniejsze – siedź cicho i nie daj się sprowokować. Jeżeli podejdą do ciebie buhaje w garniturach z krawatami i zapytają, coś ty za jeden, chwilowo spróbuj poskromić swoją pychę. Przywiozłeś swojego szefa, Pawła Aleksandrowicza Gusiewa. Gusiew ma tu jakoby wyznaczoną konsultację. Jak cię zapytają, który Gusiew, odpowiedz – WŁAŚNIE TEN. Spokojnie, pewnym głosem. Więcej niczego nie muszą wiedzieć. Jak się zaczną stawiać… Nie, nie zaczną. Ale w razie czego przypomnij sobie, czego cię uczyli na kursie przygotowawczym. Ten samochód należy do ASB i jest częścią jej terytorium. Postaraj się, żeby cię zrozumiano.
– Postaram się – odpowiedział Waluszek niezbyt pewnym głosem. – Ale posłuchaj, Pe… Czy ja się kiedykolwiek dowiem, kim jest mój partner?
– Sam jeszcze tego dobrze nie wiem – odpowiedział Gusiew i po raz kolejny zostawił Waluszka na pastwę okoliczności i rozmyślań.
Naczelny lekarz ONF, profesor Krumow, nie znosił obecności osób postronnych na swoim terytorium. Mirza Mirzojewicz wpadał w szczególną wściekłość, kiedy ci postronni nosili broń i wygniatali portki w wejściach do sal, ochraniając wielmożnych pacjentów. Krumow warczał na takich „gości” jeszcze kiedy był młodym, rokującym wielkie nadzieje psychiatrą. Akiedy się wybił, dobrze podleczył niektórych kremlowskich „mandarynów” i zajął miejsce odpowiednie dla swoich talentów – nacisnął na wszelkie dźwignie, jakie tylko były w jego zasięgu i osiągnął to, że w pawilonie panowały zgodne z jego życzeniem cisza i spokój. W obecnej sytuacji fochy kaukaskiego księcia stały się okolicznością bardzo Gusiewowi sprzyjającą – miał niemal stuprocentową pewność, że apartament Biełowa nie jest pod ochroną. A sam Gusiew wcale nie był osobą obcą dla Mirzojewicza. Przed ćwierćwieczem Krumow praktycznie go uratował, wyciągając osieroconego i pozbawionego połowy twarzy chłopaka z depresji, która mogła zaowocować nawet i śmiercią.
– A oto i on! – ucieszył się Krumow na widok gościa. – Witaj, byczy chuju!
Profesor miał dość osobliwy zwyczaj zwracania się do bliskich płci męskiej.
– Jam ci jest! – przyznał Gusiew. – Jak się ma najlepszy na świecie psychiatra karny?
– Gdybyż to karny, mój drogi! Gdybyż karny…
– Wasilicz dzwonił?
– Dzwonił, mój drogi, dzwonił… – Krumow wysunął szufladę i wyjął z niej dwie szklaneczki i napoczętą butelkę koniaku. Przez cały czas patrzył na Gusiewa, ten zaś czuł się tak, jakby przenikliwe spojrzenie lekarza zdzierało zeń skórę w poszukiwaniu najdrobniejszej choćby patologii. Profesor nie mógł nie badać swoich rozmówców. Robił to niemal odruchowo.
– To może wypijemy potem? – zaproponował Gusiew. – Co? Zechce pan wybaczyć, ale nie mam za wiele czasu.
– A czego ty właściwie chcesz od Dimki? – zapytał Krumow. – Może sam ci opowiem. Uczciwie mówiąc, nie powinieneś do niego zaglądać. Ja oczywiście rozumiem, uratowałeś go, i tak dalej…
– A czy on jest tego świadom? – wtrącił Gusiew.
Krumow podrapał błękitną szczecinę na podbródku. Profesor musiał się golić dwa razy dziennie. Kiedyś, przy jakiejś okazji, kiedy Krumow był jeszcze tylko doktorem, Gusiew go spytał, czemu nie zapuści sobie brody. Krumow z tęskną dumą odpowiedział mu, że Lezginowie bród nie noszą. Dlaczego dokładnie, chyba sam nawet nie wiedział.
– No… prędzej tak, niż nie. Przyznać się nie przyznaje, ale jego samobójstwo było tylko demonstracją, to nie ulega wątpliwości. W ogóle wyciągnąłeś go z piekielnie niezręcznej sytuacji.
– Nawet nie zdajecie sobie sprawy, Mirzo Mirzojewiczu, jak bardzo była niezręczna.
– Mmmm… – Krumow podniósł brwi. – Aż tak?
– Właściwie jak? – Gusiew zmrużył oczy.
– No…
– Wydano rozkaz wybrakowania.
– Tobie?! – żachnął się Krumow.
– Ja znalazłem się tam chyba przypadkowo. I zechciejcie mi uwierzyć, że ratowałem Dimce dupę wcale nie dla wspólnych wspomnień z dzieciństwa. Po prostu mnie zaciekawiło – co mu odbiło?
– Ach ty, byczy chuju! – sapnął Krumow. Było w tym więcej podziwu, niż czegokolwiek innego.
– Co udało wam się dowiedzieć o jego motywach?
– To, że kłamie – stwierdził stanowczo Krumow. – Taaak…
– Nie ma osobistej obstawy?
– Ha!
– A jest w stanie rozmawiać?
– W zasadzie tak.
– Jasne. To co, pokaże mi go pan?
– M-mmm…
– Mirzo Mirzojewiczu, przyszedłem tu jako prywatna osoba, nie jako brakarz. I dlatego mogę wam powiedzieć, czego chcę od Dymitra. Istnieje możliwość, że dowiedział się czegoś bardzo ważnego i niebezpiecznego. Bardzo niebezpiecznego, rozumie pan. Z przestrachu zgłupiał, odbiło mu całkiem i postanowił dokonać wielkiego czynu – demonstracyjnie popełnić samobójstwo.
– Tak właśnie myślałem. A on mi cały czas, chuj jeden byczy, pieprzył o utracie życiowych pryncypiów. Paszka, posłuchaj, nie idź do niego.
– Chodźmy razem.
– Za chuja! Ty wiesz, co się przytrafia ludziom, którzy przypadkiem posiedli państwową tajemnicę?
– Przecież pan i tak podpisał wszelkie zobowiązania do zachowania tajemnicy, jakie tylko w naszym państwie można podpisać. Niechże pan zrozumie – jeżeli moje domysły są prawdziwe, muszę wyjaśnić, co właściwie jest mu wiadome. I jako brakarz, i jako człowiek. Możliwe, że to dotyczy bezpośrednio i mojego losu. A także losów całego kraju. Uwierzcie mi, że nie przychodziłbym do was bez palącej potrzeby. Mam pewne podejrzenia i Biełow może je potwierdzić, albo im zaprzeczyć. Oczywiście, w drugim wypadku też mu nie uwierzę, bo jest zawodowym kłamcą, ale mimo wszystko…
– Masz tylko podejrzenia, czy…
– Powiedzmy, że niedawno ktoś mi podrzucił delikatną aluzję.
Profesor znów podrapał się po szczecinie porastającej jego podbródek.
– No dobrze – poddał się wreszcie. – Idź i działaj… człowieku i brakarzu. Ale strzeż się, byczy chuju! Uważaj, jak z nim rozmawiasz. Nie daj Bóg, żeby potem znów się targnął na życie!
Rozkoszny dwupokojowy apartamencik Biełowa w istocie przypominał pokój w hotelu. Sam pacjent leżał na łóżku i udawał, że śpi. Nawet gdy leżał, widać było, jaki sobie wyhodował brzuszek. Taki stosunek do samego siebie u czterdziestoletnich bogatych mężczyzn ogromnie Gusiewa wkurwiał, ale teraz postarał się stłumić emocje.
– Cześć – powitał gospodarza, starając się, by zabrzmiało to beztrosko i niedbale.
Biełow leniwie odwrócił głowę i spojrzał na gościa. Bez zachwytu, ale i nie wrogo.
– Uhmm… – kiwnął głową. – Witaj, dawno się nie widzieliśmy.
– Co, nie spodziewałeś się mnie? – Gusiew nie czekając na zaproszenie wziął krzesło i usiadł. Jeszcze jeden głupi nawyk brakarzy.
– No, właściwie to się spodziewałem. Będziesz spisywał moje zeznania? A gdzie masz swoją szprycę?
– E-eee… – niespodziewany zwrot rozmowy lekko Gusiewa zbił z tropu. – Dima, czy ty w ogóle pamiętasz, jak się nazywam?
– Przypuśćmy.
– Więc jak?
– Paweł… Gusiew.
– No, dziękuje, pocieszyłeś mnie. Tylko że nie jestem śledczym. Jestem agentem operacyjnym. A szprycę mam taką, o. – Gusiew pokazał Biełowowi pistolet, na widok którego chory jakby się ożywił. W każdym razie w jego wzroku pojawiły się iskierki ciekawości.
– Jeżeli mnie przekonasz, że powinienem ci to zostawić, być może zostawię – zełgał Gusiew, uważnie śledząc reakcję rozmówcy.
– Rewolwer znaleźć nie sztuka – parsknął Biełow. Z takim poczuciem wyższości w głosie, że Gusiew nieomal się załamał.
„Szkoda, że nie mogę o tym opowiedzieć Mirzojewiczowi – pomyślał brakarz. – Jak się dowie, że pacjentowi ze skłonnościami samobójczymi proponowałem broń, jaja przez gardło mi powyrywa”.
– Tym lepiej. Posłuchaj, Dima. Zrozumiała rzecz, że ludzie się z wiekiem zmieniają. Ja oczywiście nie jestem już tym chłopakiem, którego pamiętasz ze wspólnych zabaw na daczy. Ale mimo wszystko możemy chyba szczerze porozmawiać. Weź pod uwagę, że nie jest to wizyta służbowa.
– Służbowa… pechowa. – Biełow odwrócił się na bok i podparł obwisły policzek dłonią o krótkich, tłustych palcach. – No dobra, pytaj.
– Proszę bardzo, zapytam. – Gusiew zamyślił się na chwilkę. – Czy nie masz dla mnie… dla mnie osobiście, tylko dla mnie i dla nikogo więcej, jakichś interesujących wiadomości?
– Uciekaj, Gusiew – odpowiedział Biełow po prostu.
Gusiewa targnęło od środka – śledziona albo jakiś inny życiowo ważny organ.
– Daleko? – tylko tyle zdołał wymamrotać.
– Uciekaj! – powtórzył Biełow i ponownie zwalił się na plecy. Właśnie – zwalił się, jak leniwy, obżarty do niemożliwości kocur.
– Kiedy mam uciekać?
– Wczoraj.
– Ja pytam poważnie.
– A ja ci poważnie odpowiadam. Uciekaj wczoraj. A teraz idź sobie.
– A ty… nie zamierzasz? – wydusił z siebie Gusiew.
– Ja nie mam powodu – oznajmił Biełow tak samo beznamiętnie, jak przedtem. – Z roboty i tak mnie wylali i wszyscy mają mnie za nic. Mojego tatkę – też. Dadzą kopa, ale niezbyt mocnego. Ogólnie rzecz biorąc, mogę się śmiało nawalić aż do dzwonu. Słyszałeś taką ludową piosenkę: „Komu dzwonią, temu dzwonią…”
– Czyli tę komedię z samobójstwem odegrałeś świadomie? – zdumiał się Gusiew. – Pacanie durny, przecież o mało cię nie stuknęli!
– Świadomie… nieświadomie… Chuj wie! Tak mnie skręciło, że niczego nie pamiętam. Że mnie nie stuknęli – to dobrze. Że mnie puścili – jeszcze lepiej. Teraz już na pewno mnie nie stukną.
– Przecież cię nie puścili!
– Nie puszczą, to wejdę na Spasską wieżę – stwierdził Biełow sennym głosem. – Albo nasram do Car Puszki. To wszystko, Gusiew, spadaj. Nie mogę już na ciebie patrzeć. Miałem wobec ciebie niewielki dług – teraz ci go oddaję. I znikaj, dopóki komuś po mordzie nie dam.
– A mnie za co? – zdziwił się Gusiew, wstając z krzesła.
– Za Wybrakówkę – oznajmił Biełow i odwrócił się na drugi bok. Grzbiet też miał tłusty, niczym hipopotam.
– Gdyby nie to, że pracuję w ASB… – zaczął Gusiew. Nie miał ochoty na spieranie się z człowiekiem naszprycowanym medykamentami, byłoby to co najmniej głupie. Ale jakoś niespodziewanie i bardzo wyraziście przypomniał sobie Dimkę Biełowa, z którym bawił się w Indian i jeździł na sankach.
I jeszcze jednego Biełowa, z którym chyłkiem popijali wódkę i uganiali się za dziewczętami. Biełowa, który niekiedy przeszywał swojego przyjaciela spojrzeniem, jakby starał się zrozumieć: jak to możliwe, żeby Paszka, którego znał od dzieciństwa, wrócił z niebytu.
Ale to był już zupełnie inny Paszka.
A teraz – zupełnie inny Biełow.
– A co ma do tego praca w ASB? – przerwał mu Biełow. – Powiedziałem – za Wybrakówkę. Nadszedł czas oddawania długów, Pawle. Wobec ciebie nie mam już żadnych zobowiązań. Powiedziałem ci wszystko, co mogłem. Teraz został tylko jeden dłużnik – ty. Więc uciekaj, póki nikt nie zażąda rozliczenia od ciebie. Za wszystko, co dobre… Teraz też spadaj, bo zaraz wezwę sanitariuszy. A wiesz, jacy tu są? Jeszcze takich nie widziałeś. Niedźwiedzie, nie sanitariusze.
– Do widzenia – wymamrotał Gusiew.
– Żegnaj… – parsknął Biełow. – Zbawco pierdolony!
Waluszek siedział w samochodzie i rytmicznie kiwał głową. W kabinie grzmiało heavy metalem. Zmyślny Loszka puszczał go z wbudowanego w tablicę rozdzielczą kompa, przez głośniki „łączności głośnomówiącej”. Jakość dźwięku była nad wyraz podła, ale lepszy rydz, niż nic.
– Przycisz to trochę! – krzyknął Gusiew. – Ale w sumie nieźle. Że też sam wcześniej na to nie wpadłem! No co, obeszło się bez ekscesów?
– Oznak niebezpieczeństwa nie zauważono – zameldował Waluszek, kręcąc gałką regulacji głośności dźwięku.
– Thunder! Tu-ru-ru-ru… – zanucił Gusiew. – Nieźle sobie żyjemy. Jeszcze z pięć lat temu prędzej we własny łokieć byś się ugryzł, niż kupiłbyś krążek AC/DC. Nie pamiętasz czasu, kiedy szalała Komisja Obyczajowa? E, nie, wtedy byłeś w wojsku.
– Na polskiej granicy! – stwierdził znacząco Waluszek.
– A-aaa… no to wszystko jasne. Jedyny znaczący plus przyłączenia Białorusi – konfiskowany przemyt z Polski. Wy chyba skupowaliście to na ciężarówki.
– Ciężarówki, nie ciężarówki, ale fonotekę zgromadziłem sobie jak się patrzy. Jakie rozkazy, towarzyszu prowadzący?
– Naprzód marsz! Co prawda… mogą nas jeszcze przyhamować na punkcie kontrolnym. Dlatego zatrzymamy się na zakręcie, poczekamy na jakąś wyjeżdżającą karetkę pogotowia i przylepimy się do niej. Nie mam ochoty na taranowanie szlabanu.
– A ja analogicznie! – zgodził się Waluszek, przekręcając kluczyk w stacyjce.
I tak też zrobili – poczekali na wyjeżdżającego „Chevroleta” (ten był już trochę sponiewierany, ale wyglądało na to, że w CSK w ogóle nie ma rosyjskich wozów) i podjechali do bramy tuż za nim. Ale Gusiew niepotrzebnie się niepokoił. Wypuścili ich bez żadnych pytań i chyba nawet oddali im honory.
– No, mieliśmy fart – podsumował Gusiew. – Oj, wcale mi się to nie podoba… Dalej będzie gorzej.
– I co, dowiedziałeś się tego, co chciałeś wiedzieć? – zapytał Waluszek.
– A miałem się czegoś dowiedzieć? Tak tylko… starych znajomych odwiedziłem. Na przykład swojego psychiatrę.
Waluszek spojrzał na Gusiewa z ukosa, ale nie zadał cisnących mu się na usta pytań