Stosunek do pamięci o Drakuli w jego ojczyźnie jest inny od tego, jaki do niej mają mieszkańcy pozostałej Europy. Nie to, żeby go uważano za narodowego bohatera, niewątpliwie jednak darzą go szacunkiem i uważają Vlada ze jednąz głównych postaci historycznych okresu, w którym powstawał i szukał swojej tożsamości cały naród.
Gusiewa zwinęli o szesnastej dziesięć, wprost z drogi. Akurat jechał na diagnostykę – nadmiernie forsowany silnik „dwudziestki siódemki” był kapryśny i należało nań uważać. Zatrzymawszy się na światłach Gusiew beztrosko palił, kiedy z trzech stron zablokowały go ponure, czarne „Jeepy”. Gusiew jeszcze nie bardzo pojmował, co się stało, a jego dłoń już nacisnęła znajdujący się pod siedzeniem guzik awaryjnej radiolatami. Zwęszywszy niebezpieczeństwo i oceniwszy stosunek sił, brakarz zachował się w jedyny możliwy sposób – nie chwycił za broń i nie rzucił się pod grad kul, narażając swoje niezwykle dla siebie cenne życie, a po prostu wysłał w eter sygnał alarmowy i zdał się na łaskę zwycięzców. Którzy wywlekli go z wozu, wparli lufę w skroń, skuli mu z tyłu ręce i niedbale wrzucili go do bagażnika.
„Dziesięciu na jednego – co to za diabelstwa?!” – zdążył jeszcze pomyśleć Gusiew, zanim ktoś walnął go w kark i brakarz stracił przytomność.
„Jeepy” zawyły i włączyły koguty, a potem wściekle ruszyły ze skrzyżowania, prawie potrąciwszy wyjeżdżające z lewej wiśniowe „Porsche”. Jeden z napastników wskoczył do „dwudziestki siódemki”, rzucił na tylne siedzenie sporą walizkę i pobiegł za kolegami.
Oszołomiony Waluszek przetarł oczy – wydało mu się, że wariuje. Powinni byli spotkać się z Gusiewem w odległości stu metrów od tego miejsca, pod zagadkowym, ale dlatego właśnie charakterystycznym szyldem „Praworządne bractwo świętego męczennika Epidifora. Skład hurtowy”. Gusiew obiecał pogadać z technikami firmowej stacji obsługi technicznej wozów ASB, żeby Waluszkowi mechanicy fachowo zakleili pęknięty reflektor.
Gdyby porywaczom się tak nie spieszyło, Gusiew chybaby z tego nie wyszedł cało.
Ocknął się w nieznanym mu pomieszczeniu, najwyraźniej piwnicznym, przywiązany do krzesła – kompletnie niczego nie pojmując. W oczy bił mu snop oślepiającego światła, a wokół snuli się nieznani mu ludzie.
„To nie nasi – stwierdził, starając się z wysiłkiem przypomnieć sobie, skąd się tu wziął. – Nasze pokoje przesłuchań mają raczej medyczny charakter. Ojojoj… Pewnie będą bić”.
– Ocknąłeś się? – zapytał ktoś ukrywający się za źródłem światła. – No to witamy. Nazwisko?
– Gdzie jestem?
– Nazwisko!
– Spierdalaj! – odpowiedział Gusiew ze stosowną do treści wypowiedzi godnością. Nie, nie pamiętał, jak go wzięto. Pamiętał jak się obudził, jak się zdzwonił z Waluszkiem, jak wsiadł do samochodu… Potem były już tylko niejasne fragmenty wydarzeń. „Z pewnością uderzenie po głowie. A dranie!”
Rozmówca się uśmiechnął i w tej chwili ktoś niewidzialny tak przywalił Gusiewowi w ucho, że ten nawet nie zdążył stęknąć. Jakby rąbnięto go pniem drzewa – ciężkie, potężne, tępe uderzenie. Uderzona strona twarzy odpowiedziała głęboką i nieprzyjemnie miękką na pozór ciszą.
Gusiew ostrożnie podniósł głowę z ramienia, na które rzucił ją cios. Nie pogubił się i nawet się nie zeźlił. Po prostu zrobiło mu się boleśnie przykro.
„Za co?! Powiedzcie choć gady, za co?!”
– Za co? – wydusił wreszcie.
– Nazwisko!
Mimo woli przypomniał sobie swoją niedawną rozmowę z nieboszczykiem o ksywie Pismak. I niespodziewanie dla samego siebie odparł w bardzo podobnym stylu:
– A może byś mi laskę zrobił?
„W takich oto chwilach zaczynasz się czuć nosicielem i dziedzicem wielkiej rosyjskiej kultury”. Gusiew poczuł, że powoli wzbiera w nim nerwowy śmiech.
Tym razem nikt go nie uderzył – zgaszono mu papierosa na wierzchu dłoni. Okazało się, że jest to zupełnie znośne, tylko jeszcze bardziej obraźliwe i przykre niż przedtem. Gusiew zasyczał jak bardzo wielka gadzina w porze godowej i soczyście splunął w twarz oprawcy – rosłemu typowi w drogim, szytym na miarę kostiumie.
Oprawca poczuł się chyba urażony, bo dał Gusiewowi w oko. Pole widzenia błyskawicznie się zmniejszyło i brakarzowi zadzwoniło w głowie. A oprawca gdzieś przepadł – pewnie poszedł wytrzeć twarz.
– Nazwisko! – ryknął niewidzialny.
„Jakbyś tego nie wiedział! Cholera, trzeba było swego czasu uważniej słuchać szefa, opowiadał przecież, jak wygląda klasyczne przesłuchanie… no dobra, jakoś sobie poradzimy. Najważniejsze, żeby wciąż stawać okoniem. Jeśli teraz odpowiem mu uczciwie, łatwiej ulegnę naciskom w przyszłości. A, w dupę jeża, nie odpowiem i tyle. Gadać co ślina na język przyniesie – mogę, proszę bardzo. Ale się nie poddam. Oczywiście, ciekawe, czego ode mnie chcą? Tyle że bardziej ciekawe jest, czy menty zdążyli im wsiąść na ogon. A jeżeli sami są mentami”?
– Odpowiadać! Nazwisko!!!
– My name is Bond. James Bond.
Nie zdjęto mu kombidresu, co wzmogło jego zuchwałość. Wydało mu się mimo wszystko, że nikt nie zamierza mu zgniatać jaj drzwiami, ani wycinać na piersi nieprzyzwoitego słowa. To znaczy – na razie nikt nie zamierza…
I rzeczywiście, dostał tylko w to samo, co przedtem oko, ale wyrwało to jednak zeń krótkie stęknięcie. „Spieszy im się. Za kilka minut bolałoby znacznie bardziej. Skurwysyny, oślepnę, albo dostanę zeza. Ale że się spieszą – dobra nasza… Co to za jedni?”.
– Posłuchaj, czemu się upierasz? – zapytał ukryty w ciemności. – Odpowiadaj, a być może cię nie zabijemy. Być może…
Gusiew plunął na chybił trafił w stronę głosu, ale raczej chybił, niż trafił.
– Ja go zaraz zastrzelę! – warknął oprawca i w usta Gusiewa, rozgniatając celowo wargi, wdarła się lufa pistoletu. Zaraz potem rozległo się szczęknięcie odwodzonego kurka. W ustach zrobiło się nieprzyjemnie słodko.
– Poczekaj – poprosił ukryty w mroku. – Przecież to niegłupi człowiek, będzie mówił. Prawda? Będziesz mówić i może cię puścimy.
– Takiego wała go puścimy!
– Spokojnie. Ja tu rozkazuję. Ej ty, powiedz mi cokolwiek! Na przykład imię, nazwisko, stopień.
– Starszy chorąży Chujew, wydzielony batalion desantowo-rabunkowy! – zameldował Gusiew. Coraz wyraźniej czuł zbliżanie się poważnego i nieodpartego ataku histerii. „Tak pewnie będzie lepiej. Gówno ze mnie wydobędą, jak zacznę się miotać z wyciem i bryzgać śliną. Tyle, że to będzie jakoś takie niegodne…”
Kilka razy dali mu w mordę i chyba rozerwali policzek. Twarz traciła czucie, momentami miewał zaćmienia świadomości. Wił się i syczał – reakcja na poziomie histerii, z tym nie mógł niczego zrobić – ale nie wydał z siebie ani jednego mającego jakieś znaczenie dźwięku. Tak samo z nim było, gdy w wojsku dręczyła go „rezerwa”. Czuł tak wściekłą moralną przewagę nad tymi sierotami, że po prostu nie mógł im okazywać strachu i bólu. Później nieraz jemu samemu przychodziło łamać klientów na kolanie, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że prawdziwie silny człowiek nigdy nie będzie dręczyć słabego i bezbronnego. On go po prostu zastraszy. Albo przechytrzy. Ale zniżać się do tortur…
Bez przesłuchań psychotropowych, wykluczających z definicji przemoc i okrucieństwo, ASB przekształciłoby się w jeszcze jedną brudną organizację typu haitańskich Totons-Macoutes, albo rodzimego NKWD. Jednym z kluczowych punktów legendarnego już „Memorandum Ptaszkina” była poprawka do kodeksu karnego, dopuszczająca zeznanie przeciwko sobie samemu jako dowód winy. Przy czym pod uwagę brano wyłącznie zeznania złożone pod wpływem środków psychotropowych, przetestowanych i zatwierdzonych przez Ministerstwo Zdrowia.
Rozległ się trzask i kolnęło go w nogę. Gusiew spojrzał zdrowym okiem i zobaczył, że rozpruto mu nogawkę spodni. Zaraz potem z mroku wyłonił się i przysiadł w kucki, uśmiechając się krwiożerczo, pierwszy z oprawców. W jednej ręce trzymał szklankę, z której coś popijał, w drugiej – końcówkę kabla elektrycznego z dwoma pozbawionymi izolacji przewodami.
Gusiew nabrał powietrza w płuca i splunął sążniście krwią, ozdabiając twarz oprawcy tak, że sporą jej część pokryła lepka, czerwona mieszanka. Zaskoczony tym strzelistym aktem oprawca zwalił się na plecy, oblał wodą ze szklanki i niewiele brakło, a opuściłby przewód na siebie. Gusiew zachichotał z satysfakcją.
Znów dali mu po mordzie – tym razem bili zaciekle, klnąc i posapując. Powinien był pozwolić, żeby głowa opadła na ramię, neutralizując skutki uderzenia, ale przed kilkoma minutami coś mu nieprzyjemnie trzasnęło w karku i bał się przesunięcia kręgów szyjnych. I tak już dość się kiedyś nacierpiał, gdy zatrzymywany przezeń rozrabiaka Kumar usiłował skręcić mu kark. Od tamtej pory nie próbował nigdy brać klienta bez uprzedniego obezwładnienia i unieruchomienia – po prostu się bał. Co prawda w zupełnie nieszkodliwego rozpustnika Jurina niezręcznie było od razu strzelać. Ale jak się okazało, pociągnęło to za sobą kłopoty.
„Zdjęli mnie pewnie w samochodzie. Zdążyłem włączyć sygnał? Powinienem, to w końcu sprawa odruchu. Zauważyli, czy nie? – zastanawiał się, usiłując odpędzić myśli o tym, jakie są kolejne kroki w standardowej procedurze przesłuchań.
– Kto mnie pojmał? Na pewno nie bandyci. Kontrwywiad? Ochrona jakiegoś drania z rządu? Niewykluczone. Tak czy owak, wiedzą o radiopelengacji. Jak zneutralizować automatyczny sygnał namiernika? Ja bym wsadził do „dwudziestki siódemki” człowieka z nadajnikiem zakłóceń radioelektronicznych i wyprowadziłbym wóz, gdzie diabeł mówi dobranoc. Więc jak długo mam się trzymać? Pamiętam – kiedy sołncewiakom [23] odbiło i porwali Baranowa… Cholera, co mi się popieprzyło? To był Owczynnikow o ksywie Biała Owieczka. Bohater, który przypadkowo stał się świadkiem napadu na bank i sam jeden ruszył na sześciu. Tylko, że on świadomie podjął ryzyko, wiedział, na co się porywa. Nienormalny. Więc zanim Owieczkę – a raczej to, co z niego zostało – znaleziono, minęło półtorej godziny. A co ze mnie zostanie za półtorej godziny? A za dwie i pół?”.
– Co chcesz osiągnąć? – prawie łagodnie zapytał niewidzialny z mroku.
– A ty? – wycharczał Gusiew.
– Ja chcę tylko zadać ci kilka pytań. I chcę, żebyś nie udawał durnia, ale szczerze na nie odpowiedział. Słowo honoru, wcale nie jest mi przyjemnie patrzeć, jak cię kaleczą, ale sam mnie do tego zmuszasz. I nie rozumiem – po co?
– A ja nie rozumiem, po co mnie kaleczycie, skoro jest pentotal sodu. Jeden zastrzyk i wszystko, co mam we łbie, należy do ciebie.
– Za długo trzeba czekać, aż zadziała. Liczyliśmy na współpracę. Przyznam, że się nie spodziewałem, iż jesteś taki głupi.
– Jestem bardzo głupi – stwierdził Gusiew. – Kretyn i tyle.
– Czyli zmuszasz mnie do zastosowania poważnych środków. Uwierz, jest mi bardzo przykro.
– A mnie? – Gusiew ułożył wargi do splunięcia, ale szybko się zorientował, że niewidzialny stoi poza granicami „strefy rażenia”. Zamiast tego charknął pod nogi. Krwawej śliny miał w ustach tyle, że spluwając mógłby zawstydzić starego złośliwego wielbłąda.
I jak przedtem – nie bał się. Czuł tylko wstyd, poniżenie i obrzydzenie do całej sytuacji. Z niewiadomych przyczyn wcale mu się nie uśmiechało powitać w takim stanie tych, co przyjdą mu w sukurs.
O ile oczywiście przyjdą.
A jak nie… „Oczywiście, jak każdy, i ja mam swoje granice wytrzymałości. I już niedługo do nich dotrzemy. Ciekawe, czy wreszcie stanę się rozmowny, czy popadnę w szaleństwo. I tak mi już solidnie odbiło. Patrzcie go, jaki uparty! Ale w rzeczy samej – co oni mogą mi tak naprawdę zrobić? Gębę mi pokancerują – ale to nie moja gęba i wcale jej nie lubiłem. Zęby mi powybijają – i tak połowa to implanty po tamtej katastrofie. A tak naprawdę pokaleczyć mnie chyba im zabroniono. I w tym wasza słabość, skurwiele! Komuś jestem potrzebny żywy. Ciekawe tylko, czemu mnie nie wzięli z domu, kiedy spałem. No, powiedzmy zamek niełatwo otworzyć, a sygnalizacja ściągnęłaby mentów z najbliższego posterunku. Ale ci potrafią chyba gadać z milicją – pewnie łatwiej im to idzie, niż psu w kucki. Więc na co czekali? Niech to jasna cholera, zupełnie nie pamiętam, gdzie i kiedy mnie zdjęli”.
Na obnażone biodro wylano mu jakąś ciecz. Gusiew pochylił głowę i zobaczył krople wody, oraz te same co niedawno obnażone przewody. I zdążył się tylko wewnętrznie spiąć.
Było tak, jakby mu kto w duszę ognia nalał. Znów chrupnęło mu w karku. Wygiął się w jakiś nieprawdopodobny, niemożliwy sposób, niczego już nie czując i nie pojmując. Cisnęło go w taką przepaść, z której niełatwo się wydostać nawet po przejściu bólu.
Ból był prawdziwy. Aż za bardzo.
Tak prawdziwy, że nie zakrzyczał. Spodziewał się po sobie każdej reakcji, ale to, co nastąpiło, napełniło go przerażeniem.
Gusiew parsknął dzikim, niepowstrzymanym chichotem.
Przewody już odpadły od jego ciała, a Gusiew wciąż jeszcze miotał się razem z krzesłem, rzucał głową i rżał, bryzgając krwawą śliną. Potem zaczął łapać oddech.
A potem załzawionymi, wytrzeszczonymi oczami wpatrzył się w kierunku światła, które już nie oślepiało, bo prawie i tak niczego już nie widział, i wycharczał:
– Niezłe… to było!
– Chcesz jeszcze? – zapytał niewidzialny.
– A pewnie! – ryknął Gusiew. – Pewnie, że chcę! Ale czemu dwieście dwadzieścia?! Dawaj trzysta osiemdziesiąt!!!
Ponownie go przypieczono i wtedy się zesrał.
Przewrót, który później nazwano „Drugim puczem październikowym”, zaczął się o piątej wieczorem w sobotę. Pora nie była dobrana najlepiej pod kątem przeprowadzania większych operacji w całym mieście, ale puczyści mieli swoje bardzo konkretne powody. Godzina siedemnasta – to pora zmiany dyżurów w ASB, kiedy w oddziałach gromadzi się największa liczba brakarzy, można ich więc brać hurtowo. I to bez wysiłku – ludzie ze zmiany dziennej są już zmęczeni, a ci z nocnej jeszcze się nie rozkręcili.
Takiego układu nie spodziewał się nawet Gusiew ze swoim przechwalonym wyczuciem zagrożenia. W ogóle zresztą nie spodziewał się prawdziwego przewrotu pałacowego. Wydawało mu się, że „złych” pełnomocników zastąpi się „dobrymi”, i będzie po zawodach. Przyjdą z bronią, każą się położyć na podłodze. W głowie mu się nie mieściło, jak strasznym szkaradzieństwem stała się Wybrakówka w skali całego Związku i jak dobrze będzie zademonstrować siłę całemu krajowi, robiąc pogrom w siedliskach wszelkiego zła – oddziałach.
Napastnicy działali wedle najlepszych tradycji Agencji – wyłaniając się jakby spod ziemi. Krzepcy, młodzi chłopcy, nabuzowani do szturmu budynków myślą o tym, że oczyszczają miejsce dla siebie samych, wpadali do biur, krzycząc od progu: „ASB! Jesteście aresztowani, oddajcie broń!”. Ku ich wielkiemu zdziwieniu odpowiedzią zwykle były kule, chwała Bogu nie przeciwpancerne, ale tak czy owak bolesne. Ale mimo to młodzi bez szczególnych przeszkód zajęli Wschodni, Południowo-Wschodni, Północno-Zachodni i Północno-Wschodni oddziały, zabijając niemal wszystkich weteranów. Na zachodzie napastnikom poszło gorzej – wracająca z trasy trójka spostrzegła podejrzane autobusy i wszczęła ogólny alarm. Ale górę wzięła przewaga liczebna – oddział utrzymywał pozycje najwyżej przez dziesięć minut.
Południowy Zachód wyszedł na ulicę w pełnym składzie, zostawiając na dziedzińcu stos broni. Tych, co się poddali, wpakowano do autobusów, którymi zajechali szturmowcy i gdzieś ich wywieziono. Chłopaków z Południowo-Wschodniego, którzy siedzieli w osobnym budynku, otoczonym rozległym placem zapewniającym bardzo dobre pole ostrzału, trzeba było wykurzać z miejsca całe pół godziny, ale i z tego oddziału nikt nie ocalał.
I tylko w Centralnym napastnicy nadziali się na przykrą niespodziankę. W oknach paliły się światła, dziedziniec pełen był samochodów – wszystko wskazywało na to, że klientela w pełnym składzie jest na miejscu. Ale biura wewnętrzne było kompletnie puste. Tylko w westybulu siedziało kilku ludzi patrzących na ekran telewizora, na którym lektor czytał odezwę do narodu.
– Dyżurny oddziału starszy pełnomocnik Korniejew – rzucił przez ramię jeden z siedzących, zwracając się do pobrzękującej bronią gromady napastników. – Nie hałasujcie tak, chłopaczki, za cholerę nie słyszę, co ten typ pieprzy…
Jak wiadomo, prezydenckie pałace i inne twierdze będące siedzibą władz atakowane są tylko w dwóch wypadkach – albo na czołgach zjawia się cała armia, której znudziło się bezproduktywne siedzenie w koszarach, albo taranuje bramę samochód jakiegoś stukniętego terrorysty z pełnym trotylu bagażnikiem. Wszyscy pozostali buntownicy nie wiedzieć czemu uważają, że te obiekty zbyt dobrze są chronione, i dlatego w pierwszej kolejności zajmują banki, stacje radiowe i telewizyjne, oraz główne węzły systemu energetycznego, które ochraniane się nieporównanie gorzej.
Podobne mniemanie żywią i osobnicy odpowiedzialni bezpośrednio za bezpieczeństwo kraju. Tradycyjnie więc ich wysiłki skierowane są głównie na wyławianie terrorystów i odkrywanie wewnętrznych spisków w resortach siłowych. Bezpośredniej obronie budynków rządowych uwagi udziela się znacznie mniej – po prostu systemy ochrony w ich wypadku uważa się za opracowane tak dobrze, że w zasadzie nie da się niczego poprawić i ulepszyć. W zasadzie.
Tymczasem tak naprawdę garnizon dowolnej twierdzy podświadomie uważa się za przyparty do ściany. W przypadku napaści z zewnątrz załoga garnizonu nie ma dokąd się cofać – może co najwyżej ustępować w głąb. Owszem, atakujących zwykle ginie trzech, albo i pięciu na jednego obrońcę. Ale jeżeli napastnikami są prawdziwi zawodowcy, sytuacja całkowicie się zmienia. Zdumiewające jest to, że w głowie żadnego oficjela nie odezwał się dzwonek ostrzegawczy nawet po tym, jak legendarna „Alfa” bez wysiłku rozpruła niedostępny jakoby pałac Idi Amina.
W Centralnym oddziale ASB miasta Moskwy specjalistów od operacji szturmowych oczywiście nie było. Większość pełnomocników miała co prawda niemałe doświadczenie bojowe, ale wojowali dość dawno i od tamtej pory zdążyli poobrastać tłuszczykiem – w sensie dosłownym i przenośnym. Oddział bezpieczeństwa wewnętrznego ASB miał dokładne dane o każdym z tych ludzi i niedługo przed puczem przekazał na górę odpowiednią prognozę. W raporcie nie było ani słowa o tym, że jak się niektórych pracowników dobrze przyciśnie, to mogą zareagować nie gorzej od ućpanych nalewką na muchomorach wikingów. Tym bardziej nikt nie wziął pod uwagę znanego skądinąd faktu, że w krytycznej sytuacji, kiedy trzeba się rzucać na ziejące ogniem otwory strzelnicze bunkrów, psychole i nawiedzeni mogą się okazać nie gorsi od doskonale wyszkolonych fachowców.
Nie spodziewał się też ekscesów jeden z przywódców spisku – aktualny dyrektor ASB, który osobiście zatwierdzał prace dotyczące wybrakowania swoich podkomendnych należących do „starej gwardii”. Długotrwały zaplanowany nacisk na psychikę, realizowany podczas całego minionego roku, powinien był przygotować starych brakarzy do tego, żeby zawczasu pogodzili się ze smutnym losem emerytów i odpowiednio załamać ich morale. Pełnomocnicy nie powinni się byli spodziewać, że wszyscy zostaną skoszeni siłą – tych zaś, co przeżyją, oskarży się o masowy terror i udział w genocydzie narodu rosyjskiego.
Dyrektor po prostu nie wiedział, co znaczy osobiście brakować współpracowników i jakie myśli plączą się po czymś takim po głowie.
Puczyści nie przewidzieli więc tego, że stu pięćdziesięciu niemłodych już, palących i sporo pijących ludzi może zaatakować Kreml. Po prostu jakoś się to nie mieściło w ich schematach myślenia i w planie zagarnięcia władzy.
Członkowie gabinetu tymczasowego zebrali się w opustoszałym z powodu wolnych dni kremlowskim „Pierwszym Korpusie” i nieco zdenerwowani, ale bardzo z siebie zadowoleni, uważnie wsłuchiwali się w przenikliwy i przekonujący głos lektora, który wyliczywszy już straszliwe zbrodnie starej władzy czytał teraz imienny skład nowego rządu, który wyrwie Związek ze skrwawionych łap łajdaków, łapowników, sadystów i zdrajców.
Wszystko szło jak po maśle.
I rzeczywiście – w mieście ruch został zamknięty, milicja była na posterunkach, armia gotowa stłumić wszelkie rozruchy, służby specjalne mają na wszystko baczenie, a Agencja ulega „samooczyszczeniu”. Wedle meldunków z prowincji i guberni skład ASB został już tam kompletnie wymieniony, regionalni przywódcy gotowi byli do złożenia przysięgi na wierność – sami mieli już dość nieustannie wiszącego im nad głowami miecza Damoklesa – a pracownicze kolektywy jeden za drugim siały wiernopoddańcze telegramy. Cóż jeszcze mogłoby się zdarzyć?
Dopiero, kiedy ochrona ze strachem zameldowała, że przez Borowicką Bramę wdzierają się jacyś wariaci, dyrektor raczył sobie przypomnieć, że siedziba Centralnego jest w odległości mniejszej niż kilometr i bez najmniejszego trudu można z niej dojść do Kremla piechotą, nie zwracając niczyjej uwagi.
Co też zostało zrobione. Kiedy do Centralnego dotarł alarmowy sygnał Gusiewa, a Waluszek rwącym się ze zdenerwowania głosem zameldował przez transiver, że jego przewodnika zwinęli z ulicy jacyś ludzie, chyba ze służb specjalnych, szefowi puściły nerwy. Doszedł do wniosku, że to już – zaczęła się przewidywana przez niego i Gusiewa rozpierducha. Dlatego Centralny – choć nikt wtedy jeszcze tam niczego nie wiedział – wyprzedził puczystów o pół godziny. Za Waluszkiem, który ostrożnie siadł porywaczom na ogonie, wysłano grupę Daniłowa. Na miejscu zostawiono Korniłowa i dziesięciu ludzi z zadaniem robienia, jak największego szumu i zamieszania”, żeby zająć czymś trzech obserwatorów, których spostrzeżono jeszcze rankiem. A pozostali członkowie oddziału ochoczo kopnęli się do piwnic i dawno przebadanymi przez Gusiewa kanałami sieci ciepłowniczej przeczołgali się aż do Kropotkińskiej. Niewiele brakowało, a ten diabelski wysiłek wywlókłby duszę z kilku bardziej „rozleniwionych”. Potargani i bardzo brudni, ale za to wkurwieni na maksa asbecy chyłkiem wydostali się na górę przez wewnętrzne podwórka, otrząsnęli się, pozbierali, i niewielkimi grupkami ruszyli do boju. Pokonawszy zakręt wyskoczyli spod mostu Wielkiego Kamiennego, wdeptali w ziemię milicjantów „bramkarzy”, wysadzili dynamitem okutą brązem furtę [24], po czym znaleźli się wewnątrz głównej i najważniejszej twierdzy kraju, gdzie od czasu pamiętnego,Puczu styczniowego” zasiadali członkowie wszystkich najważniejszych struktur władzy.
Na taki numer nie była przygotowana ani potężna i doskonale uzbrojona służba ochrony, ani kremlowski pułk MSW. Ochrona była w większości w rozsypce, warując przy podmiejskich willach i daczach zaliczonych do wrogów narodu deputowanych do Rady Najwyższej i ministrów. Wojskowi zaś – choć owszem, bardzo się starali – nie zdołali zatrzymać rozwścieczonych asbeków. Milicja, która obsadziła posterunki peryferyjne, zamiast ich bronić, musiała je porzucić i puścić się w pogoń za napastnikami.
Najważniejszym czynnikiem okazało się niezdecydowanie tych, którzy murem powinni byli stanąć na drodze brakarzy, a teraz nie bardzo wiedzieli, kto rządzi i czy stawianie oporu jest rzeczą rozumną. Na przykład nowy komendant, który zjawił się, by przejąć sprawy od starego i jednocześnie go aresztować, przede wszystkim postawił na stole butelkę koniaku.
Tak czy inaczej, pod ogień trafiły tylko ostatnie szeregi tłumu, który wdarł się już do budynku rezydencji rządowej. Idący z tyłu, jak przystało na doświadczonych brakarzy, swoimi ciałami osłonili grupę uderzeniową, która po wdarciu się do pałacu zaczęła z dzikim entuzjazmem strzelać do wszystkich, na których się natknęli, nie zwracając uwagi na wiek czy płeć ofiar.
Pół setki oblanych krwią i spoconych rzezimieszków wdarło się do Sali Posiedzeń, gdzie rozwój wydarzeń śledzili puczyści, wpatrując się w ekran telewizora, z którego lektor kończył właśnie powiadamianie narodu o tym, jak to został uszczęśliwiony.
Twarze samych dobroczyńców nie wyrażały radości – właśnie dotarło do nich, jak idiotycznie sami się zamknęli w pułapce. A sądząc z tego, jacy goście się im objawili – pułapka była śmiertelną.
– O co chodzi?! – u szczytu stołu uniósł się niczym góra były regionalny baron i aktualny premier nowego rządu. – Co to ma znaczyć?
Doskonale już wiedział, co to ma znaczyć, ale przecież zwyczaj nakazywał, żeby w takich wypadkach przemawiać podniośle i patetycznie.
– Straż się zmęczyła! – warknął ktoś z głębi tłumu.
Szefa Centralnego do sali posiedzeń przywleczono – nie mógł już chodzić.
Myszkin uśmiechnął się szeroko i wymierzył w dyrektora ASB.
– Tego zostawić… – wystękał szef. – Jeszcze się przyda. Załatw kogoś innego.
Twarze puczystów, którzy w większości byli rówieśnikami brakarzy, zaczęły jak w dobrej komedii przybierać zieloną barwę.
– Kto tu jest, krótko mówiąc, najważniejszy, wy smutne wały?! – zapytał Myszkin.
– Jestem przewodniczącym Rządu Tymczasowego! – zaczął premier. – Nie pozwolę…
Myszkin nacisnął na spust. Mierzył w górną część tułowia, ale ze zmęczenia drgnęła mu ręka i kula bardzo efektownie rozniosła głowę samozwańca w drobne strzępy.
– A teraz, kto jest najważniejszy?! – zapytał Myszkin odczekawszy chwilę, aż w sali zapadła względna cisza. Słychać było, jak gdzieś w głębi budynku odcinają się ze zdobycznych automatów członkowie przetrzebionej, ale jeszcze żwawej ariergardy. Gdyby puczyści nie wiedzieli, z kim mają honor, mogliby jeszcze grać na zwłokę i starać się zyskać na czasie. Ale przyszli po nich straceńcy, ludzie przez nich samych skazani na śmierć – a z takimi nie ma żartów. Starannie przemyślany plan przejęcia władzy w ogromnym kraju padł w starciu ze zwykłym ludzkim pragnieniem, żeby jeszcze trochę pożyć.
– Jakie są wasze warunki? – zapytał zimno szef ASB.
– Cała wstecz – wysapał szef Centralnego. – Oddajcie tych naszych, którzy jeszcze zostali przy życiu. I odwołajcie wszystko, co się jeszcze da… Możecie nawet powiedzieć ludziom, że przewrót się udał. Ale w rzeczywistości… – rozumiemy się, prawda? Jeżeli zdołacie się dogadać z poprzednimi władzami – niech tamci zadecydują, jak macie dalej żyć i czy w ogóle zostawić was przy życiu. A my teraz zorganizujemy osobistą ochronę każdemu z was. I nie daj Bóg, żeby… Jasne? A teraz natychmiast rozkażcie tym waszym baranom, żeby przerwali ogień!
– To nie będzie takie proste – odezwał się jeden z puczystów, ocierając z twarzy resztki mózgu swojego niedawnego przywódcy. Wszyscy unikali spojrzeń na szczyt stołu. Niektórych już nawet zemdliło.
– Myszkin! Wybrakuj jeszcze jednego durnia! – polecił szef.
– Którego?
– A który ci pasuje?
– Jedną sekundę! – poprosił szef ASB wyciągając rękę do telefonu.